uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Serge Jacquemard - Kałuże krwi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Serge Jacquemard - Kałuże krwi.pdf

uzavrano EBooki S Serge Jacquemard
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 172 stron)

By ESKEL Rozdział 1 Gloria Kennington z żywym zainteresowaniem obserwowała ten niesamowity spektakl. Jedyny w swoim rodzaju w całej historii Stanów Zjednoczonych. Coś takiego wydarzyło się po raz pierwszy. Ścisnęła mocniej ramię Kenta Hazelwooda, którego twarz wyrażała kamienny pokój i niewzruszoną powagę. Tłum zafalował. Prezydent zszedł po schodach Białego Domu, a za nim jego żona, córki i zięciowie. Szedł w stronę stojącego na trawniku helikoptera, którego wirnik obracał się leniwie. Prezydent szedł szybkim krokiem z wysoko podniesioną głową. Gloria słyszała wokół siebie szlochających ludzi. Przed wejściem na pokład helikoptera, odwrócił się i w pożegnalnym geście uniósł obie ręce w górę — złożywszy je w formie litery V, tak jak w okresie kampanii wyborczej i za czasów swej największej popularności. Stojąca za nim rodzina płakała. Kolejno weszli do wnętrza maszyny. Oszklone drzwiczki zamknęły się. Komandos dał znak i wirnik zaczął się obracać coraz szybciej. Dał się słyszeć przeciągły świst i tłum aż się cofnął od podmuchu powietrza. Maszyna oderwała się od ziemi, wzbiła się pionowo w niebo i uleciała w kierunku bazy lotniczej w Andrews. Gloria przygładziła obiema dłońmi włosy zmierzwione podmuchem powietrza w chwili startu helikoptera. Zmrużyła oczy. Coś wpadło jej do lewego oka i przylgnęło gdzieś w pobliżu źrenicy. Kent odwrócił się do niej. Był blady. Mimo drażniącej jej oko drobiny, którą wciąż czuła pod powieką, uśmiechnęła się do niego. — Teraz kolej na nas, Kent — szepnęła. Nie odpowiedział. — Właściwie, prawie nic już nas nie dzieli od prezydenckiego fotela — dodała, jakby chcąc uzyskać jego aprobatę. — Tak — odparł od niechcenia. Jego postawa doprowadzała ją do wściekłości. — Obudźże się, na Boga! Nie chcesz chyba, bym uwierzyła, że aż tak się przejąłeś. — Mimo to musisz przyznać, że nie co dzień widzi się tego typu sceny — zaprotestował. — Jutro o tym zapomnisz. Chwyciła go za ramię. — Chodź, idziemy. Nie możemy tu wiecznie tkwić. Mamy jeszcze kupę roboty. — Masz rację — zgodził się. — Mamy przed sobą dwa lata. To zarazem dużo i mało. Dlatego już teraz musimy się wziąć do roboty.

Chyłkiem, aby ich nie rozpoznano, wrócili na miejsce gdzie pozostawili Rolls Royce’a Glorii. Szofer, gdy ich tylko zobaczył, wysiadł z wozu, by otworzyć im drzwi. Usiedli na tylnym siedzeniu. Gloria poczuła, że z podrażnionego oka zaczynają jej płynąć łzy. Kent Hazelwood spojrzał na nią z uwagą. — Na tobie to także zrobiło wrażenie. Widzisz? Ty płaczesz. — Przestań głupku! Coś mi wpadło do oka. A swoją drogą, gdybym miała płakać to raczej z radości, teraz, kiedy droga jest wolna. Kent skrzywił się sceptycznie. — Droga wolna... Chyba zbyt optymistycznie oceniasz sytuację. — Zostaw to mnie. Zobaczysz, zajmę się wszystkim jak należy. Pamiętaj, że to ja kieruję całym przedsięwzięciem. Ty jesteś tylko księciem małżonkiem. Kent powstrzymał się od komentarza. — Niedługo odbędzie się ceremonia złożenia przysięgi — powiedział wreszcie. — A więc? — Jestem moralnie zobowiązany, by w niej uczestniczyć, choćby ze względu na moją funkcję w Senacie. — No i będziesz. Jak tylko przyjdziemy, weźmiesz swój samochód. Zdążysz jeszcze na ceremonię zaprzysiężenia. Gloria westchnęła głęboko. — Tak bym chciała być już o dwa lata starsza. — W tej chwili jeszcze coś przyszło jej na myśl. — Pamiętaj, nie okazuj zbytnio swoich uczuć. Zachowaj chłodny dystans z odrobiną pogardy i potępienia. Tak, jakby on był uzurpatorem. — To trudne. Będą mnie przecież obserwowali. — Rzeczywiście. Odłożymy to na później. Wrogość nie byłaby dobrze widziana. Działaj delikatnie. Pozostańmy przy postawie pogardliwej. Jeśli będziecie musieli uścisnąć sobie ręce, niech twoja będzie rozluźniona. — Dobrze. — Nie zapomnij, że już dziś rozpoczynamy marsz do Białego Domu. — Nie martw się, będę o tym pamiętał. Mam nadzieję. Ta przeklęta drobina nadal raniła jej oko. Gloria wyjęła chustkę i zwiniętym rożkiem usiłowała ją usunąć. Nie udało jej się tego zrobić, a z oka znowu pociekły łzy. Pomyślała, że zaraz po przyjeździe do domu, zawoła Ingrid — swoją szwedzką pokojówkę, by wyjęła jej to świństwo. Jej samej nigdy się to nie uda. Rolls wziął łagodny, szeroki zakręt i zatrzymał się przed wspaniałą, kutą bramą wjazdową. Klakson zabrzmiał dyskretnie i natychmiast pojawił się strażnik. Otworzył bramę i Rolls wjechał w szeroką, żwirowaną aleję, otoczoną podwójnym rzędem akacji o pachnących, żółtych kwiatach. Aleja dochodziła do sporego placyku pokrytego trawnikiem. Przed nim wznosiła się luksusowa budowa w typowo waszyngtońskim stylu, której fronton zdobiła marmurowa kolumnada. — Zobaczymy się później — rzuciła Gloria otwierając drzwiczki. — Do zobaczenia — odparł Kent.

On również wysiadł z Rollsa i Gloria widziała, jak zmierzał długimi krokami, w stronę cadillaca, stojącego przed jednym z garaży. Gloria wzruszyła ramionami i ruszyła zdecydowanie w kierunku wspaniałych schodów z greckimi posągami po bokach. Weszła po stopniach z włoskiego marmuru i przeszła pod kolumnadą. Drzwi otworzyły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a ona udała się do swego gabinetu, ogromnego pokoju, urządzonego z niezwykłym przepychem. Znajdujące się tu obrazy mogłyby być dumą doświadczonego kolekcjonera. Usiadła przy autentycznym biurku z epoki Ludwika XV i nacisnęła przycisk intercomu. — Singrid?. Proszę przyjść do mnie zabierając ze sobą apteczkę. — Przeklęty pyłek wciąż sprawiał jej ból. — Przygryzła wargę. Czy powinna zadzwonić teraz? Czemu nie? Czy sama nie powiedziała Kentowi, że dwa lata to jednocześnie dużo i mało? Nacisnęła inny przycisk. Ten, którym łączyła się z sekretarką. — Heleno? — Tak, panno Kennington. — Proszę wyszukać numer telefonu Charliego Deevalla i połączyć mnie z nim. — Charlie Deevall? Ten, co... — Właśnie. — Dobrze, panno Keenington. Singrid cicho weszła do pokoju. Gloria pokazała jej spuchnięte oko. — Coś mi wpadło do oka — wyjaśniła tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Uwolnij mnie od tego, Singrid, tylko proszę, zrób to szybko. Czekam na bardzo ważny telefon. Młoda Szwedka natychmiast zabrała się do dzieła. Dzwonek telefonu rozległ się zanim Singrid zdążyła wyjąć paproch, mimo iż bardzo się starała. Gloria odprawiła Szwedkę jednym, zdecydowanym gestem. — Wrócisz później, jak cię zawołam. Poczekała aż Singrid zamknie drzwi, po czym podniosła słuchawkę. — Pan Charles Deevall przy aparacie — powiedziała sekretarka. Gloria z trudem opanowała ogarniające ją podniecenie. — Pan Charles Deevall? — We własnej osobie, panno Kennington. Co mogę dla pani zrobić? Nie co dzień mam przyjemność rozmawiać z milionerką numer jeden Stanów Zjednoczonych! To mi pochlebia. W jego głosie słychać było ślady nowojorskiego akcentu. Nowojorski akcent, wywodzący się z doków Brooklynu — pomyślała Gloria pogardliwie. — Chciałabym się z panem spotkać, panie Deevall — powiedziała z wyższością. — Spotkać się ze mną? — zdziwił się. — Doprawdy, panno Kennington, jestem zaszczycony. — Kiedy może pan przyjść? — A w której ze swoich licznych posiadłości, aktualnie pani przebywa? — spytał z odrobiną sarkazmu w głosie. Zamrugała powiekami. Nie lubiła, gdy ktoś bawił się jej kosztem. — W waszyngtońskiej — odparła krótko, starannie kontrolując brzmienie głosu. Potrzebowała Charlesa Deevalla. Nie mogła pozwolić, by stał się wrogiem, zanim go w ogóle poznała.

— Znam adres. Kiedy chce pani żebym przyjechał? Zastanowiła się przez chwilę. — Jutro. — Dobrze. Jutro. O której? — O trzeciej. — Będę, panno Keenington. Czy to wszystko? — Wszystko. Odłożyła gwałtownie słuchawkę. Wzbierała w niej wściekłość, ale zdołała się pohamować. Nie była przyzwyczajona do tego typu ludzi. Czyż jednak Kent nie utwierdzał jej w przekonaniu, że jedynie Charlie Deevall jest odpowiednią osobą? Musiała przez to przejść. Musiała skorzystać z jego usług. Myśl, że właśnie przed chwilą, zrobiła pierwszy krok w kierunku celu, który sobie wytyczyła, złagodziła niezadowolenie. Uśmiechnęła się do siebie. Rozpoczęła się długa droga... Rozdział 2 Gloria Kennington, w milczeniu i z ogromnym zainteresowaniem przyglądała się mężczyźnie siedzącemu w głębokim, obitym skórą fotelu, który opalał skromne, hawańskie cygaro nad płomieniem zapalniczki. A więc to jest Charlie Deevall. Człowiek, który mógł mieć jakieś pięćdziesiąt pięć lat, był otyły, prawie łysy, o pospolitych rysach twarzy, z której spozierały niebieskie oczy, Inteligentne, bystre i przebiegłe. Człowiek, który zajmował się organizacją kampanii wyborczych wielu prezydentów Stanów Zjednoczonych. Żaden z sześciu kandydatów, którzy zwrócili się do niego o pomoc, nie przegrał. Wszyscy zostali wybrani. Mieć w swojej ekipie Charliego Deevalla, jako organizatora kampanii wyborczej w drodze do fotela prezydenckiego, oznaczało pewny sukces. Był wspaniałym organizatorem. Nie pozostawiał niczego przypadkowi. Brał wysokie honoraria, ale osiągnięcie ostatecznego celu — fotela prezydenckiego, było tego warte. Czy w ogóle można liczyć się wtedy z kosztami? Poza tym, czy człowiek, mający na swoim koncie tyle sukcesów w tak specyficznej dziedzinie, jest wart tyle co inni śmiertelnicy? I oczywiście im więcej miał sukcesów na swoim kącie, tym był droższy, ale to zupełnie normalne. Deevall zapalił kubańskie cygaro. Wypuścił ustami kłąb dymu i popatrzył chłodno w niebieskie oczy Glorii Kennington. — Prosiła pani, żebym przyszedł. No więc, jestem. Co mogę dla pani zrobić, panno Kennington? Charlie Deevall nie lubił tracić czasu na niepotrzebne dyskusje. Gloria rzuciła ostatnie, szybkie spojrzenie na Kenta Hazelwooda, który siedział opodal, niedbale podnosząc do ust szklaneczkę whisky i wstała prostując się energicznie, jakby chciała nadać więcej wzniosłości temu, co pragnęła powiedzieć. — Zamierzam zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych — powiedziała wyzywająco. — Tak też myślałem — powiedział Deevall nawet nie drgnąwszy.

— Jak to? — zdziwiła się Gloria. — Po pierwsze dlatego, że kiedy się mnie wzywa, to głównie w tej sprawie. Po drugie, kiedy została pani wybrana gubernatorem stanu, już to wzbudziło moje podejrzenia. — To było dwa lata temu. — Droga jaką ma do pokonania polityk, jest długa i kręta. Pani jednak, przeskakuje poszczególne etapy, szybciej niż ktokolwiek inny. — Wydaje mi się, że należy korzystać z nadarzającej się okazji. Deevall pokiwał głową. — Jak ocenia pani swoje szanse? Gloria usiadła przy biurku w stylu Ludwika XV i skrzyżowała ręce. — Sytuacja jest jak najbardziej korzystna — oznajmiła chłodno. — Po raz pierwszy w historii, nasz kraj posiada prezydenta i wiceprezydenta, z których żaden nie został wybrany w powszechnym głosowanej, tylko mianowany na to stanowisko. Prezydent, przed dymisją poprzedniego prezydenta, a wiceprezydent, ze względu na powstały w ten sposób wakat. — Za zgodą Kongresu i poparciem narodu... — Poparciem, ale nie narodu... Pamięta pan słowa Lincolna — „To jest rząd narodu, służący narodowi i wybrany przez naród..." — Oczywiście, panno Kennington, a w tym, że prezydent i wiceprezydent nie zostali wybrani przez naród, nie ma nic niezgodnego z konstytucją. Tu obecny pan Hazelwood, który jest senatorem i który, o ile dobrze pamiętam, głosował na wiceprezydenta podczas głosowania w Kongresie, może to potwierdzić. Jest pani jedną z niewielu osób w tym kraju, które poruszają tę kwestię. — Nie mówię, że to co się stało, było w jakiś sposób niezgodne z konstytucją. Twierdzę jednak, że jest w tym pewna sprzeczność, którą chcę wykorzystać w czasie mojej kampanii wyborczej. — W jaki sposób, panno Kennington? — spytał Deevall. — Podkreślając ją i uświadamiając ludziom, dzień po dniu, że ich krajem rządzą ludzie, którzy zostali mianowani na te stanowiska być może dla osobistych korzyści, a co więcej nie mieli w tej sprawie nic do powiedzenia. Mam nadzieję, że w ten sposób uda mi się usunąć te osoby z najbliższych wyborów, gdyby w nich uczestniczyły. W przeciwnym wypadku stanowiliby dla mnie groźną konkurencję. Wiemy przecież, że obecny prezydent ma duże szanse, by wybrano go powtórnie, jeżeli tylko prawo na to pozwala. A gdyby tak się stało, następną szansę miałabym dopiero w 1980 roku. Będę miała wtedy czterdzieści trzy lata, panie Deevall. — Będzie pani jeszcze bardzo młoda, panno Keenington — zaprotestował Deevall. — Nie wątpię, panie Deevall, ale ten wiek odebrałby mi Inny z moich argumentów wyborczych. — Jaki? — Mogłabym zostać najmłodszym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Chcę pobić J.F.K. (Johna Fitzgeralda Kennedy'ego). — J.F.K.? — Tak. — Jakim sposobem?

— Kiedy go wybrano, w 1960 roku był pierwszym prezydentem katolikiem, a także jednym z najmłodszych — obok Theodore'a Roosvelta. Miał wtedy czterdzieści trzy lata. Chcę być od niego lepsza. W następnych wyborach, za dwa lata, będę miała trzydzieści dziewięć lat. Ale to nie wszystko. J.F.K. był pierwszym katolikiem, który został prezydentem, a ja chcę być pierwszą kobietą, która obejmie ten urząd! — Ambitny program, panno Kennington, ale czy nie jest to tylko zwykły kaprys miliarderki? Gloria z wściekłością rąbnęła pięścią w blat biurka. — Panie Deevall! — krzyknęła — Już w dwudziestym piątym roku życia podjęłam decyzję, że pewnego dnia wejdę do Białego Domu. I jestem gotowa na wszystko. Poza tym z moim majątkiem i możliwościami, czy mogłabym wybrać dla siebie jakąś bardziej ambitną drogę? Deevall strzepnął popiół cygara do wielkiej kryształowej popielniczki w kształcie muszli, w której zmieściłaby się setka cygar tej wielkości co jego. — Proszę się uspokoić, panno Kennington — powiedział stanowczo. Jeśli chce pani kandydować do Białego Domu, musi się pani nauczyć trzymać nerwy na wodzy i znosić z humorem zarówno szyderstwa i zniewagi, jak i wszystkie nieprzyjemne uwagi, którymi będą panią obrzucać. A teraz podsumujmy... Jest pani bogatą kobietą. Ma pani trzydzieści siedem lat. Jest pani gubernatorem stanu, a chce pani zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nie ma pani poparcia żadnej partii politycznej, Będąc szeroko znaną i to głównie ze względu na zamożność, a nie dlatego, że jest pani gubernatorem, nie będzie pani tą, o której za dwa lata będą myśleć wyborcy. — Będziemy mieli dość czasu, by dzięki intensywnej kampanii i prawdziwemu praniu mózgów zmienić ich poglądy. — Z przykrością muszę stwierdzić, panno Kennington, że jest kilka czynników, które są przeciwko pani. Po pierwsze — jest pani kobietą. — Będę miała kobiety za sobą. W tym kraju jest ich więcej niż mężczyzn. — Przypuśćmy. Po drugie — jest pani trochę za młoda, nawet jeżeli chce pani pobić pod tym względem J.F.K. — To się spodoba młodym. — Być może. Jest jeszcze pewien poważny kłopot. Jest pani niezamężna. Czy nie nazywają pani dziewicą — miliarderką? To Ken Shirovsky z „New York Timesa" napisał, że nigdy nie widziano pani z mężczyzną. Gloria Kennington podniosła się zza biurka i oparła się łokciami o fotel, na którym siedział Kent Hazelwood. Niedbale położyła dłoń na ramieniu Kenta i uroczystym tonem oznajmiła: — Panie Deevall, będzie pan pierwszym, który usłyszy tą radosną nowinę — Kent i ja zamierzamy się pobrać. Deevall przyjął tę informację zgoła obojętnie. — Świetnie, panno Kennington. Jeden kłopot z głowy, przejdźmy do pozostałych. Musi pani mieć wiceprezydenta. Nie należy pani do żadnej partii politycznej. Dwóch kandydatów nie należących do żadnej partii politycznej w jednych wyborach to aż nadto. Nic z tego nie będzie. — Pan Kent Hazelwood będzie moim wiceprezydentem — uśmiechnęła się Gloria.

— To niemożliwe, sprzeciwił się Deevall. — Jeśli panią wybiorą, będzie pani musiała odbywać zagraniczne podróże w towarzystwie męża, a to oznaczałoby, że prezydent i wiceprezydent, byliby jednocześnie nieobecni w Stanach. Niech pani przypomni sobie Dallas. Co by się ulało, gdyby ofiarami zamachu padli jednocześnie J.F.K. i Johnson? — Konstytucja przewiduje, że w podobnym wypadku prezydentem zostaje przewodniczący Senatu. W każdym razie, panie Deevall, Kent i ja nie musimy podróżować razem. — To byłby nietakt w stosunku do szefów innych państw. — Widać, że jest pan niedoświadczony w sprawach publicznych, a w szczególności, dotyczących polityki zagranicznej. W dziedzinie polityki międzynarodowej, rad będzie mi udzielał mój mąż. Jest przecież przedstawicielem Stanów Zjednoczonych w ONZ i przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych w Senacie. Czy można marzyć o wspanialszym związku, panie Deevall? Ja bardziej zaangażowana w politykę wewnętrzną ze względu na doświadczenie gubernatora Stanu i mój mąż specjalista od spraw międzynarodowych. Czy nie uważa pan, panie Deevall, że współpraca między mną, a mężem może być bardzo korzystna dla kraju? Tradycyjne zawiści między prezydentami i wiceprezydentami, w tym wypadku nie będą miały miejsca. Będzie to układ bazujący na współpracy męża i żony, oparty w zupełności na zaufaniu i szczerości i to dla dobra narodu. Jestem przekonana, że wyborcy zrozumieją wagę tego argumentu. Kent Hazelwood odezwał się po raz pierwszy. — Ja również jestem o tym przekonany panie Deevall. Przyzna pan, że dzięki moim funkcjom w Senacie, jestem biegły w grach politycznych. Nie zgodziłbym się występować u boku żony, gdyby moja analiza jej szans nie była zgodna z jej opinią. Deevall odwrócił się w fotelu, gładząc z roztargnieniem swoje obwisłe policzki. Zastanawiał się. Wyjął z kieszeni nowe cygaro, na miejsce tego, które zgasił w kryształowej popielniczce i przed zapaleniem go, przystąpił do tego samego rytuału, co poprzednio. — Pozostaje jeszcze jedna sprawa — stwierdził w końcu. — Jaka? — Pieniądze. — Pieniądze? — zdziwiła się Gloria. — Wiem, że jest pani miliarderką, niemniej jednak... Może pani tego nie wie, albo jest pani niedokładnie poinformowana, ale niech pani pozwoli sobie powiedzieć, że tego typu kampania wyborcza, kosztuje horrendalnie dużo. — To sprawa drugorzędna. Majątek, jakim dysponuję pozwoli mi osiągnąć wytyczony cel— powiedziała wyniośle Gloria. — Panno Kennington — ciągnął cierpliwie Deevall — Eksperci oceniają pani majątek na sto milionów dolarów, tyle mniej więcej będzie to panią kosztowało — panią, która nie ma za sobą poparcia żadnej partii politycznej, wspomaganej przez hojnych sponsorów. Czy jest pani polowa poświęcić całą swoją fortunę na realizację tego projektu? Twarz Glorii Kennington nabrała pogardliwego wyrazu. — Panie Deevall, kto, jeżeli nie ja może dokładniej znać wielkość mojego majątku? Mój ojciec, którego jestem jedyną spadkobierczynią, pomnażał swój majątek na liczne sposoby, i dzięki Bogu, ulokował część kapitału za granicą: w Europie, Ameryce Południowej, Azji i Afryce, i niech mi pan wierzy, że suma którą pan wymienił jest daleka od prawdziwej. Nawet

gdybym miała stracić te sto milionów dolarów, będę mogła jak dawniej żyć w luksusie aż do końca moich dni. A spadek po mnie odziedziczą dzieci — jeżeli będę je miała... W każdym razie kwestia pieniędzy to wyłącznie moja sprawa. Będę panu bardzo zobowiązana, jeżeli zechce pan powstrzymać się od zgryźliwych uwag na ten temat. Czy może mi pan teraz powiedzieć, że jest pan gotów zająć się organizacją mojej kampanii wyborczej? Deevall z uwagą przyglądał się żarzącemu się koniuszkowi cygara, jak gdyby to on miał udzielić odpowiedzi na postawione przed chwilą pytanie. Na koniec podniósł wzrok i spojrzał na Glorię. — Muszę przemyśleć tę sprawę, poważnie zastanowić się jakie są pani szanse. Jak dotąd, w całej mojej karierze jeszcze ani razu nie przegrałem. Następne po najbliższych wybory prezydenckie, odbędą się za sześć lat w 1980 roku. Będę już na emeryturze. Dlatego też w najbliższych wyborach musi mi się udać. Nie mogę zakończyć mojej kariery klęską. — Powiedziałam panu i powtarzam to raz jeszcze, panie Deevall, iż sprawa pieniędzy nie jest istotna. — Wiem, panno Kennington. — Z trudem podniósł się z fotela. — Za kilka dni otrzyma pani odpowiedź. Johny Genco spojrzał na swój zegarek z bransoletą i stwierdził, że już najwyższa pora, by zadzwonić. Podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer. Sygnał odezwał się dziesięć razy, zanim ktoś po drugiej stronie podniósł słuchawkę. — Słucham? — Charlie? — spytał Johny Genco. — Tak. — No i...? — Wszystko jest na dobrej drodze. — Rybka chwyciła przynętę? — Jakbym był najsmaczniejszą przynętą. — Kontynuuj tak jak było ustalone, Charlie. — Zgoda. Johny Genco odłożył słuchawkę. Gloria Kennington na próżno czekała piętnaście dni. Była w okropnym humorze, a jej służba ponosiła tego konsekwencje. Charlie Deevall nie odzywał się. Już kilkakrotnie próbowała się z nim skontaktować, ale bezskutecznie. Co on robi? Czy potrzebuje aż tyle czasu, żeby podjąć decyzję? Czy może się jej udać bez jego pomocy? Oczywiście nie było mowy o rezygnacji z obranej przez nią decyzji. Jeśli Deevall odmówi współpracy, będzie musiała poszukać kogoś innego. Jak się nazywał człowiek, o którym wspominał kiedyś Kent? Zajrzała do notesu: — Daniel Mc Curran. Kent przekonywał ją, że to młody wilk, który chce zajść wysoko. Udało mu się

doprowadzić do wybrania dwu senatorów, dwu gubernatorów i czterech reprezentantów. Naturalnie, nie można porównywać wyborów reprezentanta, senatora, czy gubernatora z wyborem prezydenta, jednakże jest to dobra i odskocznia, aby wyostrzyć sobie pazury przed rzuceniem w wir kampanii prezydenckiej. Gloria rozmyślała ponuro, gdy zadzwonił telefon. Pospiesznie podniosła słuchawkę. — Pan Charles Deevall — zaanonsowała sekretarka. — Panna Kennington? — We własnej osobie — odparła zniecierpliwiona. — Kiedy mogę się z panią zobaczyć? Gloria w głębi duszy odetchnęła z ulgą. Gdyby jego odpowiedź była negatywna, powiedziałby to jej przez telefon i nie zadawał sobie trudu z przychodzeniem do jej rezydencji. — Jak najszybciej — rzuciła do słuchawki. — A dokładniej? — Muszę zadzwonić do pana Hazelwooda. Dziś po południu? — O trzeciej, jak poprzednio? — Dobrze. Odłożyła słuchawkę i jednocześnie ogarnęła ją fala euforii. Miała wrażenie, że zrobiła krok w kierunku Białego Domu. Natychmiast zadzwoniła do Kenta i powiadomiła go, by zjawił się u niej po południu. W południe z trudem przełknęła obiad — tak bardzo była podekscytowana. Kiedy Deevall ciężkim krokiem wszedł do przestronnego gabinetu, Gloria pospiesznie poprosiła go, by usiadł, a w głębi duszy ganiła Kenta za spóźnienie. Zjawił się niedługo potem, dokładnie w chwili, gdy Deevall zapalał jedno ze swoich wonnych, kubańskich cygar. Od razu nalał sobie szklaneczkę whisky i zajął miejsce u boku Glorii. — A więc, panie Deevall? — niecierpliwiła się Gloria. Deevall nie spieszył się z odpowiedzią. Obserwował kłęby dymu wijące się z cygara, potem, przyjrzał się z uwagą siedzącej naprzeciw niego parze. Sprawiał wrażenie zaskoczonego ich obecnością. Wreszcie opuścił wzrok i nadąsany spojrzał na skórzaną teczkę, którą przyniósł ze sobą. — Pomówmy najpierw o pani szansach, panno Kennington. Otworzył teczkę, wyjął z niej plik dokumentów i położył je na kolanach. — Z pewnością musiało się pani dłużyć — oznajmił nieco ironicznie — ale chyba pani rozumie, że tego typu sprawa wymaga długiego i wyjątkowo szczegółowego przemyślenia. Nie wolno pozostawić niczego przypadkowi. Zaczynajmy... — Ujął kartkę papieru i pochylił się nad nią. — Rozważyłem starannie wszystkie za i przeciw — ciągnął tonem typowego biznesmena — i muszę stwierdzić, że wbrew temu, co sądziłem w czasie naszego poprzedniego spotkania, ma pani duże szanse. Być może nie decydujące, ale z całą pewnością poważne. Jak pani wiadomo, panno Kennington, narodowe, amerykańskie życie polityczne nie jest monolitycznym blokiem, ale mozaiką osobistych interesów wynikających z przesłanek rasowych, etnicznych, religijnych, socjalnych i geograficznych. Dlatego też, biorąc tę sprawę, podzieliłem elektorat na kilka podgrup, biorąc pod uwagę powyższe przesłanki.

Rasowe — Mamy do czynienia z czterema grupami — Białych, Czarnych, Indian oraz Portorykańczyków i Meksykanów razem. Włączyłem Żółtych — to jest Chińczyków i Japończyków do Białych. Etniczne — to dotyczy głównie Białych. Mamy tu dwie duże grupy — Anglosasów i resztę. Trzecią grupę, mniej znaczącą, tworzą niedawni imigranci. Religijne — Protestanci, katolicy, Żydzi. Socjalne — Bogaci i biedni, oczywiście, ale także purytanie, konserwatyści i liberałowie. Geograficzne — Cztery wielkie regiony—Północny Wschód, Południe, Środkowy Zachód i Zachód. Oczywiście istnieje wzajemne przenikanie różnych grup, tak samo jak i różnice. I tak: Biały pochodzenia anglosaskiego, bogaty konserwatysta ze Środkowego Zachodu i protestant może przeciwstawić się Białemu pochodzenia anglosaskiego protestantowi, biednemu i liberałowi z Północnego Wschodu. Jeżeli jednak dokonałem tego podziału na grupy, to głównie po to, by zbadać pani szanse w stosunku do każdego z nich. Dokonamy teraz krótkiego przeglądu tych grup. Biali? Problem mamy z głowy. Jest pani biała. Czarni? Tutaj sprawa jest delikatna. Nie jest pani oczywiście gubernatorem jakiegoś południowego stanu, ale nigdy nie zajmowała pani stanowiska za równością rasową. Przejdźmy dalej. Indianie?. Ich elektorat jest słaby, ale w kampanii prezydenckiej| niczego nie należy lekceważyć. Bez wątpienia, aby zyskać ich głosy, trzeba im obiecać rewizję układów zawartych w minionym stuleciu, pomiędzy wielkimi plemionami a rządem federalnym. Portorykańczycy i Meksykanie? Ten sam problem co w wypadku czarnych. Anglosasi? Jest pani ich czystym produktem. Przodkowie galicyjscy, szkoccy, szwedzcy i niemieccy. Jeśli chodzi o tych, którzy nie są pochodzenia anglosaskiego, w tym niedawnych emigrantów, tutaj może zadziałać pani przyszły małżonek, pan Hazelwood. Jego prawdziwe nazwisko nie brzmi Hazelwood tylko Hadzvud. Pradziadek — Czech. Inni przodkowie — polscy, włoscy, irlandzcy. Matka Żydówka — koktajl, który spodoba się zarówno Svobodom, Gadzińskim, Carcopinim, O'Hare'om jak i Cohenom. Religia? Pani jest protestantką, pan Hazelwood katolikiem a jego matka Żydówką. Wspaniale. Pozycja społeczna? Jest pani miliarderką. To zabezpiecza interesy wielkiej finansjery. Pani ojciec zrobił majątek na szybach naftowych, bankach, kopalniach nieruchomościach i przemyśle. Te środowiska są bardzo wpływowe. Nie ma niebezpieczeństwa, że spowodują jakieś spięcia. Konserwatystom spodoba się to, że pani przodkowie byli pionierami i że wnieśli wkład w tworzenie Ameryki. A także, że jest pani „w czepku urodzona” jak to u nas mówią. Purytanie będą pamiętali, że przed ślubem nazywano panią Dziewicą Miliarderką. Co do pozostałych, z pewnością nie od razu im się pani spodoba. Ale pan Hazelwood będzie tu pani pomocny. Zawsze sprytnie manewrował, by przekonać liberałów, że jest po ich stronie, a konserwatystów, że stanowią jego polityczny ideał. I muszę przyznać, że całkiem dobrze mu wychodziło. Geograficzne? — Jest pani gubernatorem północno—wschodniego stanu. Pani przyszły małżonek jest senatorem stanu środkowo—zachodniego. Środkowy zachód plus północny wschód to dwie trzecie wyborców. Bardzo dobrze. I wreszcie — i to może najważniejsze — żeby zrekompensował straty głosów ze strony czarnych, Portorykańczyków, Meksykanów, Południowców, niezdecydowanych i liberałów, będzie pani miała w co nie wątpię, głosy

wszystkich kobiet i młodzieży — nawet tych, należących do grup, które z założenia będą pani przeciwne. Myślę, że powinno się pani udać, pod warunkiem, że będzie pani dużo pracowała, nie zrobi żadnego faux—pas i że rozpocznie pani pracę od zaraz, żeby dać się lepiej poznać. Co się zaś tyczy areny międzynarodowej, będzie pani musiała dużo podróżować, odwiedzać punkty zapalne świata, przypodobać się szefom innych państw, obiecać umocnienie odprężenia między Wschodem a Zachodem, zwiększenie pomocy dla krajów Trzeciego Świata… uspokoić naszych europejskich sojuszników. Ufam pani. Wedle moich najbardziej pesymistycznych założeń, ma pani 60% szans, by zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych w 1976 roku. Mimo to, powtarzam, że pani kampania wyborcza będzie bardzo kosztowna. Wcale nie przesadziłem mówiąc poprzednim razem, że koszty całej operacji wyniosą około stu milionów dolarów. Jeśli jednak wielka finansjera zobaczy, że ma pani duże szanse na zwycięstwo, to na długo przed końcem kampanii, pomoże pani i wtedy, wymieniona przeze mnie suma, ulegnie znacznemu zmniejszeniu. Ostatnia sprawa, o której zapomniałem — to, że pani jest kobietą pomoże pani niezaprzeczalnie, w oczach wielu kobiet, ale też nie będzie przeszkadzało mężczyznom, bo uspokoi ich obecność przy pani męża, w dodatku zawodowego polityka. Gloria Kennington i Kent Hazelwood w milczeniu słuchali wywodu Deevalla, nie przerywając mu ani słowem. Kiedy umilkł, Gloria uśmiechnęła się dumnie. — Panie Deevall, pańska analiza jest absolutnie zdumiewająca. Wiedziałam, że jest pan tym, który może mnie doprowadzić do prezydentury, tak jak byłam pewna swoich szans.— Odwróciła się do Kenta.— Czy ci o tym nie mówiłam? — Kiedy zamierzacie się pobrać? — przerwał Deevall. — Dlaczego pan o to pyta? — Im szybciej tym lepiej. Kiedy oznajmicie, że chcecie kandydować na fotele prezydenta i wiceprezydenta, musicie już być małżeństwem. To konieczne. W waszych stosunkach nie może być żadnej dwuznaczności. Przed ślubem unikajcie zbyt częstych spotkań. Nawet ludzie o najszerszych horyzontach, stają się małostkowi, jeżeli chodzi o znane osobistości. Od tej chwili musi pani uważać na wszystko co pani robi. Gloria skinęła głową na znak aprobaty. — A więc jest pan zdecydowany mi pomóc, panie Deevall? — Tak. — A zatem jest jeszcze jedna sprawa, której pan jak dotąd nie poruszył. — Jaka? — Pańskie honorarium. Charlie Deevall strzepnął popiół z cygara i zmierzył ją obojętnym spojrzeniem swych niebieskich oczu. — Panno Kennington — oznajmił — jeżeli podporządkuje się pani całkowicie moim zaleceniom, gwarantuję pani sukces. Czy jest pani gotowa to zrobić? Przypuszczam, że miliarderce trudno będzie poddać się rygorowi pensjonarki, ale to właśnie panią czeka, jeżeli zdecyduje się pani zaangażować mnie na organizatora swojej kampanii wyborczej. Całkowite posłuszeństwo. To, co powiedziałem dotyczy również pana, panie Hazelwood. Nie zapominajcie, że oboje jedziecie na tym samym wózku. Pod moim zwierzchnictwem nie

będziecie istotami ludzkimi, ale marionetkami, których sznurki ja będę pociągał. To moja metoda pracy. Oczywiście może się to wam nie spodobać. Dlatego też dobrze się zastanówcie, zanim odpowiecie. Żeby później nie było żadnych pretensji. Co do pani, panno Kennington, niech pani nie odgrywa przede mną zarozumiałej, obrażonej królewny. Ze mną taki numer nie przejdzie. W przeciwnym razie rzucę to wszystko i dam sobie spokój. I jeszcze jedno. Będziecie do mojej dyspozycji przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.. Jeżeli wyrazicie zgodę, spodziewajcie się, że te dwa najbliższe lata będą dla was piekłem. Może byłoby lepiej konsultować się z lekarzem prowadzącym, zanim się zgodzicie. Oboje musicie być w wyśmienitej formie fizycznej, by wytrzymać nerwowo ten szok. Gloria Kennington przerwała mu niedbałym ruchem lęki. — Podporządkuję się panu, panie Deevall. Absolutnie. Będę uległą lalką w pańskich rękach. Kent także. Jeżeli chodzi o kondycję fizyczną, proszę się nie martwić. Obydwoje jesteśmy w świetnej formie. — A więc przyjmujecie moje warunki? — Tak. — Jakieś zastrzeżenia? — Nie. — Pan, panie Hazelwood? — Żadnych, panie Deevall. — Doskonale. Gloria niecierpliwie wzruszyła ramionami. — Pańska cena, panie Deevall? — Pięć milionów dolarów. Jeden z góry, cztery po osiągnięciu ostatecznego sukcesu. — To bardzo rozsądne. Otrzyma je pan, panie Deevall. Kiedy zaczynamy? — Natychmiast. Johny Genco był zajęty przeglądaniem rubryki towarzyskiej. Zajmowała sześć stron. Jedna zawierała tekst, a na pięciu znajdowały się piękne zdjęcia. Kronika była w całości poświęcona ślubowi Glorii Kennington z Kentem Hazelwoodem. Gloria uśmiechała się na nich radośnie, a Kent promieniał, jakby po długich poszukiwaniach na całym świecie, udało mu się w końcu odnaleźć jakiś rzadki, drogocenny klejnot. Miesiąc miodowy potrwa cztery tygodnie — brzmiała ostatnia informacja artykułu — na pokładzie wspaniałego jachtu Glorii Kennington—Hazelwood, który jest zakotwiczony w małym porcie w Maine i który wypłynie w rejs po Morzu Karaibskim. Ameryka straciła jedną ze swych najstarszych panien —tymi słowami kończył się reportaż. Johny Genco złożył gazetę. Dwa miesiące później, gdy pewnego ranka przyniesiono mu śniadanie, zatrzymał wzrok na wielkich tytułach w „New York Timesie", który leżał zwinięty na tacy między filiżanką kawy a szklanką soku pomarańczowego. Ogłaszano tam kandydaturę Glorii Kennington— Hazelwood na prezydenta Stanów Zjednoczonych i jednocześnie kandydaturę jej męża na wiceprezydenta.

Zadowolony zjadł z wielkim apetytem parówki i jajka na boczku. Rozdział 3 Na przystrzyżonym starannie trawniku, rozpościerającym się pomiędzy drzewami, przed wejściem do ZOO, beztrosko i wesoło skakały wiewiórki. Kiedy zbliżał się jakiś przechodzień, wspinały się błyskawicznie po pniu drzewa, aby ukryć się pomiędzy gałęziami. Wdrapując się na drzewo popiskiwały przeraźliwie, a ich rude futerka migały pomiędzy jesiennymi liśćmi. Harry Shulz szedł powoli alejką prowadzącą do ZOO. Lubił takie łagodne, wilgotne powietrze i szelest kroków pośród zwiędłych liści. Odgłosy piekielnego nowojorskiego ruchu ulicznego były przytłumione, chociaż o dwa kroki stąd znajdował się Columbus Circle. Przychodził tu każdego popołudnia. O każdej porze roku, pomiędzy piętnastą a szesnastą. Przynajmniej wtedy, kiedy był w Nowym Jorku. Przychodził tu każdego popołudnia, żeby połączyć przyjemne z pożytecznym. Przyjemnością było wałęsanie się alejkami parku i oddychanie świeżym, wilgotnym powietrzem. Podszedł do bramy ZOO, kupił bilet wstępu i rozpoczął wędrówkę. ZOO w Central Parku jest maleńkie, w porównaniu z tym w Bronxie, a i zwierząt też jest mniej, jednak i one cieszą przychodzące tu dzieci. Zatrzymał się przy lamach, pumach, jaguarach i parze kojotów, a potem postanowił rozdać zawartość torebki orzeszków gibbonom. Kiedy torebka była już pusta, pomaszerował dalej. Wszedł do obskurnego baru usytuowanego naprzeciw basenu uchatek i zamówił filiżankę kawy. Przez moment przyglądał się uchatkom, aż do chwili gdy jego wzrok zatrzymał się na kataryniarzu, starym człowieku o długich, siwych, przetłuszczonych włosach, które zlewały się z brodą tego samego koloru. Był niewidomy a czarne okulary wisiały mu na nosie. Narzuciwszy na wyświechtane ubranie, brudny poprzecierany płaszcz, jedną ręką kręcił korbką instrumentu, który popychany drugą dłonią, toczył się łagodnie na trzech kółkach. Harry Shulz spokojnie wypił kawę, zapłacił i wyszedł z baru. Wolnym krokiem ruszył w stronę spacerującego kataryniarza. Nagle w uszach zadźwięczały mu jakieś fałszywe nuty. Zbliżył się jeszcze bardziej, zatrzymał o parę metrów od staruszka i zaczął się przysłuchiwać. Rozpoznał melodię graną przez katarynkę, starą wyliczankę, pochodzącą z Nowej Anglii, której nie znała już większość dzieci. A jednak nie! Pięć lub sześć dziewczynek otoczyło kataryniarza, a ich dziecięce głosiki towarzyszyły muzyce. Różnobarwnych pięć motyli na niebie wiruje pierwszy zmyka gdzieś daleko drugi, z boku szybuje trzeci krzyczy, dziś ochryple czwarty wesół teraz mądrze fruwa sobie w koło piąty, w drodze umiera.

Kiedy skończył grać, dziewczynki klasnęły w dłonie, obróciły się na pięcie i zniknęły zmierzając w stronę basenu z uchatkami. Harry podszedł do staruszka, wyciągnął plik banknotów, odliczył cztery, po pięćdziesiąt dolarów i wsunął je do kieszeni płaszcza kataryniarza. Ślepiec wyczuł ten gest, ale nie odezwał się ani słowem. Harry także milczał. Oddalił się nie oglądając się za siebie. Kataryniarz wykonał zlecenie i nie zagra wyliczanki aż do następnego razu. A te dwieście dolarów wynagrodzi mu jego trud. Nie wiedział nawet dlaczego kazano mu zagrać tę starą wyliczankę, ale to go nie obchodziło. Dwieście dolarów to dobry zarobek. Nie zastanawiał się nawet czy jest w tym coś podejrzanego. W jego wieku i w jego sytuacji nie zadaje się tego typu pytań. Harry Shulz wiedział zaś, że ma do wykonania kolejny „kontrakt". Metodę kontaktu ustalono z góry. To Klara Brodsky otrzymywała zlecenia. Niczym nie ryzykowała. Była największą stręczycielką w Nowym Jorku, dostarczającą najbardziej doświadczonych dziewcząt, najpiękniejszych, a jednocześnie najdroższych w mieście. Dziewczęta po trzysta dolarów za noc, nie narzekające na swoje zajęcie. Klara dobrze dbała o swoje interesy. Miała potężnych przyjaciół w radzie miejskiej i wyższych sferach policji. Żadnych obaw, że ktoś może się czepiać. Kiedy więc otrzymywała zlecenia dla Harry'ego, wysyłała kogoś do Central Parku, aby skontaktował się z kataryniarzem i aby ten zagrał tę starą melodyjkę. On z kolei otrzymywał zapłatę dopiero wtedy, gdy zlecenie dotarło do odbiorcy. Niezawodne. Z Klarą nie było problemów. Należała do organizacji TRAK i opłacano ją ryczałtowo. Harry Shulz, choć niezależny pracował w powiązaniu z TRAK'iem. Od czasu do czasu. Od lat zajmował się zawodowo zabijaniem. Na całym świecie. Zdobyciu niepodległości przez narody Azji i Afryki niejednokrotnie towarzyszyły przerosty ambicji politycznych w młodych republikach, rywalizacje, zemsty plemienne, nienawiść polityków na wygnaniu, interesy finansowe wielkich towarzystw europejskich i amerykańskich. To wszystko wywołało pilną potrzebę przygotowania wyspecjalizowanych kadr do szybkiego eliminowania niewygodnych ludzi. Z Europy i Ameryki napływali ochotnicy. Przeprowadzano ostrą selekcję. Amatorzy, zwykli awanturnicy i ci, którzy pragnęli jedynie mocnych wrażeń, ponieśli dotkliwą porażkę i zniknęli. Pozostało na świecie trzydziestu prawdziwych specjalistów, dzielących się na dwie kategorie. Organizatorzy i wykonawcy. Mózgowców było zaledwie kilku, „wykonawców", od dwudziestu do dwudziestu pięciu — zależnie od strat i napływu. Gdyby istniał jakiś skorowidz zawodowych zabójców, Harry Shulz otrzymałby w hierarchii mózgowców numer 1, od kiedy Gust Trosson, Szwed (któremu niektórzy afrykańscy szefowie rządów zawdzięczali swoją pozycję, bo Trosson likwidował ich przeciwników) umarł tak głupio, przed dwoma laty na raka gardła w pewnym szpitalu, w Sztokholmie. Poszczególni „wykonawcy" byli znakomitymi technikami zbrodni. Każdy z nich miał swoją ulubioną metodę, ale wszyscy potrafili zabijać zgodnie ze wskazówkami otrzymanymi bądź od „mózgu”, bądź od zleceniodawcy. Wyłaniali się z mroku, uderzali i znowu znikali w ciemnościach nie ściągając na siebie uwagi policji kryminalnej czy politycznej, nie wywołując żadnych konfliktów międzynarodowych. Ludzie bez kartoteki sądowej, bez fiszki z życiorysem w Interpolu, bez stałego miejsca zamieszkania i bez adresu.

Jednak łatwo się było z nimi skontaktować przez łącznika skomplikowanej siatki przekaźnikowej, dostępnej jedynie dla wtajemniczonych. Jednym z ogniw tego łańcucha była Klara Brodsky. Była jedną ze skrytek tego konsorcjum zbrodni na szczeblu światowym, biura świadczącego usługi w dziedzinie zabijania. Harry opuścił park i poszedł do Barbizon Plaza. Tam zamknął się kabinie telefonicznej i zadzwonił do Klary. — Cmentarz Trinity — Kwatera trzynasta. Grób siódmy. Nazwisko Brian Mulligan — wyrecytowała szybko. Natychmiast odłożył słuchawkę i wyszedł z hotelu. Przywołał taksówkę i kazał się zawieść na cmentarz Trinity, który znajdował się na West Endzie, po obu stronach Broadway'u, na wysokości sto pięćdziesiątej piątej ulicy, o dwa kroki od brzegów Hudsonu. Kazał kierowcy zaczekać, gdyż taksówki w tym rejonie miasta są rzadkością i poszedł na cmentarz. Wybrał trasę wyjątkowo starannie, sprawdzając ją na planie, zawieszonym z boku bramy wejściowej i ruszył szybkim krokiem w stronę trzynastej kwatery, nieco oddalonej od wejścia. Odnalazł ją bez przeszkód, skręcił w osiemnastą aleję i zatrzymał się przy środkowym grobie. Na płycie nagrobnej, złotymi, nieco startymi literami wyryte było nazwisko: Brain Mulligan. Dwie daty 1936—1973. Na płycie wieniec z czerwonych róż, więdnących nieuchronnie. Wokół wieńca szeroka, fioletowa wstęga. Harry pochylił się. Można było na niej odczytać nazwisko Dolores Carvalho. Wziął wieniec do ręki i odwrócił go. Na materiale wstęgi był wydrukowany adres. VILLA ESTREMADURA SAN ANTONIO ABAD IBIZA ESPAGNE Zapamiętał adres, podobnie jak i nazwisko i odłożył wieniec na miejsce. Rzucił ostatnie spojrzenie na grób, wyprostował się i zawrócił w stronę wyjścia z cmentarza. Ponownie wsiadł do czekającej taksówki i pojechał na róg Park Avenue i 61 ulicy, skąd, już spokojnie, spacerkiem mógł dotrzeć do swego mieszkania. W holu budynku wpadł na Jerry'ego Otrano, byłego mistrza świata wagi półciężkiej, który po strasznym nokaucie w walce z Chuckiem Mc Muirem, przekwalifikował się na strażnika. W towarzystwie Steva Walzaka, ex— gliny z Cincinnati i Kena Korragera, weterana wojny wietnamskiej i mistrza w strzelaniu z pistoletu, czuwał nad bezpieczeństwem mieszkańców budynku. — Kłaniam się nisko, panie Shulz — wykrzyknął radośnie Jerry Otrano. Bardzo lubił Harrego, bo ten nie traktował go z góry, jak inni mieszkańcy tego elitarnego domu przy Park Avenue. — Nie ma pan jakichś przecieków na niedzielną gonitwę? — Przykro mi, Jerry. — Spłukałem się w pokera, ostatniego wieczora. Moja wina. Myślałem, że odkuję się na wyścigach, jak będę miał dobry cynk. — No, może Silver Garter — zaryzykował ostrożnie Harry Shulz. — Silver Garter — rzucił pogardliwie Jerry Otrano. — To niedojda. Nawet gdyby go ciągnął bolid z torów Indianapolis i tak byłby ostatni. — A jednak... W oczach byłego mistrza świata pojawił się nagły błysk. — Pan, panie Shulz coś wie... Zawsze wiedziałem, że z pana niezły spryciarz. — Mylisz się, Jerry, ale... — Tak?

— Powiedziano mi, że niepowodzenia Silver Gartera były spowodowane machlojkami klubowymi. Zdaje się, że w najbliższą niedzielę... Podszedł do windy i nacisnął guzik. Później odwrócił się i spojrzał na strażnika. — Stawiają na niego sześćdziesiąt do jednego, Jerry. Pięćdziesiąt żetonów postawionych na niego wyrównałoby ci straty z pokera. — Dzięki, panie Shulz — rzucił Jerry promieniejąc z radości, podczas, gdy drzwi windy zaczęły się z wolna zamykać. Zaraz po wejściu do mieszkania, Harry podszedł do telefonu. Zadzwonił do PANAM—u i zarezerwował miejsce pierwszej klasy na najbliższy lot do Madrytu. Taksówka, trzęsąc się niemiłosiernie, zawiozła Harry'ego z Ibizy do San Antonio Abad. Nie był to środek turystycznego sezonu, toteż mieścina, w porównaniu z pełnią lata była opustoszała. Kierowca dowiedział się, że willa Estremadura znajduje się o parę kilometrów stąd, na wybrzeżu. Wąska, ale dobra droga, którą jechali, ciągnęła się wzdłuż brzegu. W pewnej chwili Harry zauważył willę znajdującą się na zakręcie drogi. Mieściła się na wysokim, skalistym urwisku, wznoszącym się nad morzem. Prowadziła do niej szeroka, betonowa aleja. Taksówkarz wjechał w nią i zatrzymał swojego gruchota przed fasadą białego domu. Harry poprosił go, by zaczekał, uprzedzając, że może to potrwać dość długo, ale, że sowicie mu to wynagrodzi. Wchodził po schodach, gdy drzwi otworzyły się. Stanęła w nich ładna, ale okropnie brudna i zaniedbana dziewczyna. Dżinsowe, postrzępione nieludzko spodnie nieokreślonego koloru zwisały nad brudnymi kostkami jej nóg. Zabłocone tenisówki były dziurawe w miejscu, gdzie znajduje się duży palec. Dziurawa, szara, poplamiona koszulka, ze startymi niebieskimi literkami Tulane University uwydatniała wspaniałe ciało ze sterczącymi, wypukłymi piersiami, które nie potrzebowały biustonosza. Długie rozczochrane blond włosy, które już dawno nie widziały grzebienia, opadały jej na ramiona i unosiły się na wietrze. Co się tyczy twarzy, to była piękna, ale chyba nie myto jej od wieków. Szerokie, sine obwódki podkreślały migdałowe oczy o rozszerzonych źrenicach, jakby ich posiadaczka zażyła sporą dawkę jakiegoś środka odurzającego. Harry nie wątpił w to ani przez chwilę. Wszedł na ostatnie stopnie oddzielające go od dziewczyny i zatrzymał się przed nią. Z tyłu za nim zawarczał silnik taksówki. Obejrzał się przez ramię. Kierowca parkował wóz na placyku przed domem. Harry odwrócił się do dziewczyny. — Dolores Carvalho? — zapytał. Potwierdziła krótkim skinieniem głowy. — Harry Shulz — przedstawił się. Dziewczyna rozpromieniła się nagle. Zarzuciła mu gwałtownie ręce na szyję i pocałowała lekko w policzek. Spojrzał na nią zdziwiony. Zaczerwieniła się i wzięła go za rękę, żeby wprowadzić go do wnętrza willi. Wskazała mu zniszczony fotel, z którego wyłaziło włosie, po czym usiadła naprzeciwko niego. Fotel, który wybrała dla siebie, był w równie opłakanym stanie. Wskazała palcem na butelkę Cutty Sark, królującą na stole pośród pół tuzina brudnych szklanek. — Szkocką?

Skinął głową. Wyjął z kieszeni chustkę i nim się obsłużył, wytarł starannie jedną ze szklanek. Dziewczyna zdawała się nie zauważać tego gestu. — Dziękuję, że pan przyszedł — powiedziała po prostu. — Dlaczego mnie pani wezwała? — zapytał. Obserwował ją z uwagą. Nie wyglądała na jedną z osób, które zazwyczaj go wzywały. Poza tym nie sprawiała wrażenia osoby, posiadającej duże zasoby finansowe, a żądał bardzo wygórowanej ceny za swe wyjątkowe usługi. — Potrzebuję pana — odpowiedziała. — Skąd pani o mnie wie i jak udało się pani nawiązać kontakt? — spytał obserwując ją uważnie, by stwierdzić czy skłamie. — Mój ojciec. — Pani ojciec? — zdziwił się. — Czy moje nazwisko, Carvalho, nic panu nie mówi? — Carvalho? — zmrużył oczy, myśląc intensywnie. Miał fenomenalną pamięć i jego szare komórki natychmiast zaczęły pracować. Carvalho? Komputer, który znajdował się w jego głowie, w parę sekund potem wypluł ze swego wnętrza zwitek perforowanej taśmy. Przed oczyma Harry'ego pojawił się obraz. Carvalho. Generał Carvalho. Nie, to niemożliwe, aby Dolores Carvalho była córką generała Carvalho! Nie ten brudas! Musiał się dowiedzieć, co jest grane. — Generał Carvalho? — spytał podejrzliwie. — Tak. — Jest pani jego córką? — spytał zdziwiony. — Tak. Skrzyżowała ręce na obszarpanych dżinsach i patrzyła na niego wyzywająco. Podjęła błyskawiczną decyzję. — Mój ojciec, żywił względem pana, najwyższy szacunek, mimo karygodnej działalności, którą się pan zwykle zajmował. Mówił mi, że pomógł mu pan odzyskać władzę w naszym kraju i nie wykorzystał pan sytuacji, chociaż mógł pan to zrobić. Wspominał między innymi, że przed swoją ucieczką z Caracas, zmuszony był powierzyć panu ogromną sumę pieniędzy, którą pan w odpowiednim momencie zwrócił, a żądał pan tylko sumy ustalonej wcześniej, za swoje usługi. Dodał też, że jest pan naturalnie zawodowym zabójcą, ale na swój sposób uczciwym. Harry skinął głową. Pamiętał doskonale. Bardzo dawno temu generał Carvalho był prezydentem jednej z południowoamerykańskich republik. Na skutek puczu wojskowego został pozbawiony władzy, a przywódca rebelii okazał się później okrutnym i bezlitosnym tyranem, który zrujnował cały kraj. Wysłał też swoich zbirów w pogoń za generałem Carvalho, żeby go zlikwidowali. Mało brakowało, a ich misja zakończyłaby się sukcesem, w Caracas, gdzie ukrywał się generał. Chronił go jednak Harry Shulz. Wreszcie generał Carvalho zdecydował się odzyskać władzę i przywrócić w kraju porządek. Zlecił wtedy Harry'emu usunięcie uzurpatora, a on zlikwidował nie tylko uzurpatora, ale i całą jego świtę. Istny majstersztyk. Wyczyn, który przeszedł do historii w kręgach płatnych zabójców i który naśladowany był przez wielu z nich, z mniejszym lub większym powodzeniem.

Uśmiechnął się na wspomnienie jednego z najwspanialszych wyczynów w jego karierze — nie licząc Dallas. Wyczynu, który wyniósł go na szczyty w hierarchii zawodowych zabójców i dzięki któremu w kręgach specjalistów rywalizowano o jego względy. — I pani jest jego córką? — spytał niedowierzająco. — Czy pan w to wątpi? Nie odpowiedział. — Mój ojciec zmarł dwa lata temu — kontynuowała zasmucona. — Odzyskał władzę, po tym jak mu pan w tym dopomógł. Ale ludzie są podli. Kiedy tylko udało mu się zaprowadzić porządek w kraju, nowe pokolenie polityków pozbyło się go. Umarł z żalu i tęsknoty. Przedtem jednak wezwał mnie do siebie i powiedział: — „Dolores, jeżeli kiedykolwiek moi wrogowie zechcą cię skrzywdzić, wezwij Harry'ego Shulza". Właśnie wtedy opowiedział mi o panu i sposobie w jaki można się z panem skontaktować. — Jaki to sposób? Powiedziała mu. — Wszystko się zgadza — stwierdził. Wypił łyk whisky, unikając zbytniego zbliżenia ust z brzegiem szklanki. — Jeżeli dobrze rozumiem, wezwała mnie pani, dlatego, że wrogowie pani ojca chcą panią skrzywdzić? — Nie. — Nie? — zdziwiony uniósł brwi. — Nie, z innego powodu. — A więc? — Z powodu morderstwa. Dolores westchnęła i na moment zamknęła oczy, żeby się lepiej skupić. — Wytłumaczę to panu — powiedziała, otwierając oczy. Rozłożyła ręce i pochyliła głowę do przodu. — Mój ojciec nie żyje od dwóch lat, matka od dziewięciu — wygłosiła jednostajnym tonem. — Jestem sama. Zwiedziłam cały świat. Stać mnie na to. Ojciec zostawił mi całkiem pokaźny majątek. Bez wątpienia, przewidział co mu się może przydarzyć. Ulokował pieniądze za granicą. Od tej strony jestem zabezpieczona. Harry odnotował ten szczegół z zadowoleniem. — Niech pan tylko nie sądzi, że mój ojciec czerpał z funduszy państwowych! Te pieniądze pochodziły od jego rodziny. Harry powstrzymał się od komentarza. Miał okazję ocenić uczciwość generała Carvalho. — Czułam wstręt do polityki, po tym, co spotkało mojego ojca... wstręt do świata... do ludzi... Szukałam innych wartości. Szukałam wszędzie. Bez powodzenia. Udałam się do Katmandu jak wszyscy... Studiowałam buddyzm w świątyni w Bangkoku, przez sześć miesięcy, ale to nie przyniosło mi pociechy. Byłam wciąż niezadowolona. Próbowałam konfucjanizmu. Na próżno. W Andach szukałam śladów filozofii starożytnych Inków, ale jedyne co stamtąd wyniosłam to parę słów w narzeczu quechna. A później spotkałam mężczyznę... Właściwie chłopaka... Herberta. Dwudziestolatka, jak ja. Szukał takiego samego ideału. Był niezadowolony, jak ja... Skłócony ze światem... Wyjątkowo wrażliwy... Strzępek nerwów... Żyliśmy razem. Nauczył mnie szukać pomocy w narkotykach, muzyce... Byliśmy szczęśliwi przez dwa lata. Aż do chwili kiedy...

Harry zauważył łzy spływające po jej policzkach. To on dokończył zdanie. — Kiedy go zamordowano? — Tak, bez powodu — szlochała. — Bez powodu. Dlaczego? Nie zrobił nikomu nic złego. Żadne z nas — poprawiła. — Nie zrobiliśmy nikomu nic złego. Żyliśmy w tej willi nad brzegiem morza. Nie spotykaliśmy się z nikim za wyjątkiem paru przyjaciół mieszkających w Ibizie, którzy nas czasami odwiedzali. — Narkomanów? — spytał delikatnie. Uniosła dłoń protestując. — Ale to nie oni go zamordowali! — W jaki sposób umarł? — Został utopiony. — A może to był wypadek? — Tak brzmi wersja hiszpańskiej policji. Tyle, że to się nie trzyma kupy. Herbie nie cierpiał wody. Harry już chciał zapytać, czy to Herbert wmówił jej tę swoją niechęć do wody, ale pohamował się. — Utonął w morzu? — spytał. — Czy w wannie? — W morzu. Znaleziono go na brzegu. Całkiem nagiego. — Nigdy nie kąpał się w morzu? — Nigdy — odparła stanowczo. — Zresztą on nie umiał pływać! A poza tym był zmarzluchem, a o tej porze roku, woda jest raczej zimna. Nawet palca by nie zamoczył! Nie cierpiał wody! — Ale chyba spacerował nad brzegiem morza? — Nie. Zostawał w willi, albo przesiadywał godzinami na tarasie, nie odzywając się ani słowem. — A pani? Gdzie pani była, kiedy on umarł? — W San Antonio. Pojechałam kupić coś do jedzenia, a potem... — Co? — Mieliśmy mało narkotyków... i... — Czy to się stało w ciągu dnia? — O zmierzchu. Dostawca pojawia się tylko wieczorem. — A później? — Kiedy wróciłam, Herbiego już nie było. Szukałam go wszędzie. Nie przyszło mi do głowy, żeby go szukać nad brzegiem morza, bo wiedziałam, że nigdy tam nie chodził. Następnego ranka znalazł go jakiś chłopak. — Co pani pomyślała, kiedy nie zastała go pani w domu, po powrocie? — Że pojechał do naszych przyjaciół po prochy. — Dzwoniła pani? — Tu nie ma telefonu. To jedna z tych rzeczy, które wraz z Herbiem odrzuciliśmy. — Ale nie odrzuciliście samochodu? — Każde z nas miało swój, tak jest wygodniej na wyspie. — A więc nie była pani zaniepokojona? — Nie. Kiedy nie wrócił, uznałam, że został u nich na noc.

— A policja nie uwierzyła, gdy im pani powiedziała, że Herbie nie umiał pływać, był wrażliwy na zimno, że nie wytrzymywał temperatury wody o tej porze roku i w ogóle nie cierpiał wody? — Nie. — Dlaczego? — Policja nie lubi narkomanów. Nie kiwnęliby palcem, żeby nam pomóc. Mam wrażenie, że byli zadowoleni z tego, że Herbie nie żyje. O jednego mniej — rozumie pan, co chcę powiedzieć. Nie zadali sobie nawet trudu, żeby przeprowadzić dochodzenie. Kiedy nalegałam, odpowiedzieli mi, że jeśli to morderstwo, to popełnione przez narkomanów, a jeżeli będę się nadal upierać, to zaczną śledztwo od tego, że wsadzą do paki wszystkich moich przyjaciół, żeby szukać przestępcy między nimi. — A jest pani przekonana, że nie zrobił tego żaden z pani znajomych? — Tak. — Dlaczego? —A z jakiego powodu? Herbiego lubili wszyscy. Nie było powodu, żeby go zabijać. — Chęć zysku? — Herbie nie miał zbyt dużo pieniędzy. W czasie mojej nieobecności willa była przeszukiwana, ale pieniądze, które tu były nie zniknęły. — Przeszukiwana? — Tak. — Czy niczego nie ukradziono? — Nic co należałoby do mnie. — Ale może ukradziono coś, co należało do Herbie'go. — To możliwe. — Może to był jakiś narkoman, szukający narkotyków. — Narkomani, którzy tu przychodzą, mogą sobie pozwolić na zakup prochów. Nie muszę kraść. A poza tym, narkoman na głodzie zabiłby Herbie'go w willi i natychmiast zabrałby się do szukania „towaru". Nie zaprzątałby sobie głowy wrzucaniem ciała do morza. — Czy na ciele nie było żadnych śladów uderzeń? Żadnych ran? — Nie. — A woda w płucach? — Tak. Bezsprzecznie utonął. — Czego pani ode mnie oczekuje? — spytał Harry. Spojrzała na niego zdziwiona. — Chcę, żeby odnalazł pan mordercę. — Ojciec źle panią poinformował. Pani potrzebuje prywatnego detektywa, a ja nim nie jestem. Jeżeli wskaże mi pani mordercę i powie „Niech pan mnie od niego uwolni" — to będę w stanie to zrobić, bo to moja profesja, ale w tej konkretnej sprawie trzeba przeprowadzić gruntowne śledztwo, a ja nie mam do tego kwalifikacji. Otworzyła szeroko oczy. — Czy nigdy nie zdarzyło się panu szukać kogoś? — Tak. Jeżeli znałem jego nazwisko i rysopis. — A więc musiał pan prowadzić swego rodzaju śledztwo, aby go odnaleźć? — Tak.

— Czy to jest coś innego? — Jak najbardziej. — A zatem to przekracza pańskie możliwości? Patrzył na nią w milczeniu. Oczy Dolores Carvalho błyszczały dzikim ogniem. Czy był to efekt działania narkotyku, czy też paląca chęć zemsty? — Gdy przyjmuję jakiś „kontrakt" — powiedział wreszcie — mój klient lub klientka, mogą spodziewać się, że spełnię ich oczekiwania, ale w tym wypadku... — Ufam panu — zawołała jak zagubione dziecko, chwytające się czegokolwiek. — A jeżeli odnalazłbym mordercę? — Zrobiłby pan to, co zazwyczaj pan robi! Mordercę lub morderców! — sprecyzowała. — Musiało ich być kilku. Herbie nie był ułomkiem. Broniłby się. Po walce musiałby mieć jakieś ślady na ciele. Musieli go zaskoczyć, Obezwładnić, zanieść do wody i trzymać mu głowę pod wodą żeby utopić... — I nie domyśla się pani, jaki mógłby być powód morderstwa? — Nie. — Czy Herbie nie wspominał o czymś? O jakimś niebezpieczeństwie czyhającym na niego? — Nie. — A może bał się czegoś? — Nigdy. Harry wstał i zaczął spacerować przed szerokimi, oszklonymi drzwiami, przez które widać było morze. — Jeżeli przed powzięciem decyzji powstrzymuje pana kwestia wynagrodzenia… — usłyszał za swoimi plecami. — Ma pani czym płacić? — Tak. — To będzie drogo kosztowało. — Nic nie szkodzi. Jestem na to przygotowana. Ojciec mówił mi, że jest pan bardzo drogi, ale za to skuteczny i uczciwy. Harry Shulz rozmyślał. Sprawa zapowiadała się pasjonująco i zmieniłaby trochę jego dotychczasowe przyzwyczajenia. A poza tym, bardzo lubił starego generała Carvalho... W dole, biały stateczek towarowy stanowił jedyny wesoły element w otaczającej go szarości. — Dwieście dolarów dziennie, plus wydatki — powiedział odwracając się. — Ależ... to wszystko? — Tylko za śledztwo — sprostował. Zapłata za „kontrakt" jeśli coś odkryję, będzie zależeć od „celu". — Od celu? — Od osoby do sprzątnięcia. — Zgadzam się — powiedziała kiwając głową. Ponownie usiadł na fotelu. — Ale uprzedzam! Śledztwo równie dobrze może potrwać tygodnie, a nawet i miesiące i nie doprowadzić do niczego. Pani pieniądze mogą więc pójść na marne. W jej spojrzeniu pojawił się jakiś blask — uporu, a może stanowczości.

— Gwiżdżę na to — zapewniła. — Pierwsza rata - dziesięć tysięcy dolarów. — Czekiem? — Nie. Gotówką. — Dobrze, pójdę do banku. Nagle coś przyszło mu do głowy. — Ma pani swoje pieniądze tutaj? — Częściowo. — Czy to pani pokrywała wydatki Herbie'go? — Nie, on miał własne pieniądze. — Mówiła pani przed chwilą, że nie miał zbyt dużo pieniędzy. — Otrzymywał miesięczną pensję. — Ile? — Tysiąc pięćset dolarów. Harry gwizdnął z cicha. — Nie za dużo, ale całkiem nieźle i do tego bez podatku. W Hiszpanii życie nie jest zbyt drogie. Powinno mu to całkowicie wystarczać. — Narkotyki są drogie. — Od kogo otrzymywał pieniądze? — Nie mam pojęcia. Za pośrednictwem banku w Ibizie. — Czy to była renta przekazywana od posiadanych dóbr albo akcji? — Naprawdę nie wiem. Nigdy nie rozmawialiśmy o pieniądzach. To parszywy temat. Byliśmy zajęci innymi sprawami. — Jak brzmiało jego nazwisko? — Herbert Wylie. — Amerykanin? — Tak. — Jego paszport? — Musi być w jego rzeczach. — Niech go pani poszuka. Czekał cierpliwie lustrując dokładnie pokój, w którym się znajdował. Panował w nim nieopisany bałagan. Wszędzie kurz i brud. Wróciła po kwadransie z wyrazem przerażenia na twarzy. — On zniknął! Harry'ego nie zdziwiła ta informacja. — Kiedy odkryła pani, że willa została przeszukana, nie przyszło pani do głowy, aby rozejrzeć się czy coś nie zginęło? — Śmierć Herbiego była dla mnie ważniejsza niż to, co mogło zginąć. Przejrzałam pobieżnie moje rzeczy. Nic nie zniknęło. Nie zaglądałam do rzeczy Herbie'go, bo właściwie nie bardzo wiedziałam co miał. — No to skąd może mieć pani pewność, że jego pieniądze nie zostały ukradzione? — To ja zarządzałam naszymi wspólnymi funduszami, a Herbert oddawał mi swoje pieniądze. — A gdzie był paszport?

— Kiedy poszłam go szukać, przypomniałam sobie, że Herbie włożył go do starej, skórzanej teczki, wraz z plikiem jakichś papierów. Teraz jej tam nie ma. — Otrzymywał jakieś listy? — Nigdy. — Czy pisał jakieś? — Nigdy. — Czy miała pani okazję zerknąć na te papiery, które przechowywał w teczce? — Nie. — Co mogli mu jeszcze ukraść? Ubrania? — Prawie nie miał ubrań. Tylko to, co niezbędne. — A propos ubrań. Mówiła pani, że znaleziono go nagiego.. Co stało się z ubraniem, które miał na sobie tego dnia? — Rzucono je w kąt, przy łóżku. — Oglądała je pani? — Tak. — Nie było śladów krwi, rozdarć? — Nie. — Czy on miał broń? Wybuchnęła żałosnym śmiechem. — Nie Herbie. Był najłagodniejszym z ludzi. Nienawidził wszelkich form przemocy. — Absolutnie żadnej broni? — upierał się Harry. — Nie. — Niech mi pani powie, czy mieliście kiedyś jakieś zatargi z miejscową ludnością? — Wręcz przeciwnie. Rybacy byli naszymi przyjaciółmi. — Żadnych długów u handlarzy? — Żadnych. — A dostawca narkotyków, o którym wspominała pani przed chwilą? — Zawsze dostawał gotówkę. Co więcej, on był tam, kiedy wróciłam. Nie mógł być jednocześnie w willi. — Pracuje sam? — Tutaj tak. Zaopatruje się w towar w Ibizie. — Jeżeli dobrze rozumiem nie przypuszcza pani, aby mordercą był ktoś stąd? — Absolutnie nie. — Jak długo tu mieszkacie? — Siedem miesięcy. — Dobrze, a teraz proszę opowiedzieć mi trochę o Herbie’m. Jak go pani poznała? — Ponad rok temu wracałam z Andów rozczarowana. Ale chciałam dać następną szansę cywilizacjom prekolumbijskim. Po Inkach — Majowie. Pojechałam więc na półwysep Jukatan w Meksyku — który był centrum cywilizacji Majów. Na opustoszałej plaży spotkałam Herbie'go. Rzecz jasna nie kąpał się — tylko obserwował morze, siedząc na plaży, obok swojego namiotu. Właśnie tam się to zaczęło. — Opowiadał pani o swojej przeszłości? — Niewiele.

— Niech się pani postara przypomnieć sobie, co mógł opowiadać w czasie tych prawie dwóch lat, które spędziła pani z nim. To ważne. Wciąż miała zamknięte oczy. Zamrugała powiekami, jakby w ten sposób chciała się bardziej skupić. — On był taki jak ja. Czuł wstręt do współczesnego świata, do ludzi, do wszystkiego... — Czy chciał uciec od czegoś? — Od tego świata — tak... — To wszystko? — Od rodziców, od rodziny, od wszystkiego... — Co mówił o rodzicach i o rodzinie?... — Budzili w nim wstręt i obrzydzenie. Wolał nawet nie nosić nazwiska swego ojca. — Herbert Wylie to nie było jego prawdziwe nazwisko? — Chyba nie. — Czy mówił coś jeszcze o ojcu? — Nie pamiętam. — O przyjaciołach? — Tylko o ludziach spotkanych w Katmandu i Bangkoku. — A o dziewczynach? — Herbie nie był babiarzem. — Homoseksualista? — Nie. Harry westchnął. Dziewczyna nie pomogła mu zbyt wiele. — Ma pani jego zdjęcie? — kontynuował nie zniechęcony. Znowu żałosny uśmiech. — Wyzbyliśmy się tych głupawych przesądów, które polegają na utrwalaniu czasu. Czas jest nieuchwytny. Czym jest życie i śmierć? Śmierć jest... Harry przerwał jej bezpardonowo. Wiedział o śmierci więcej niż Dolores Carvalho. — Bez filozoficznych rozważań. Interesuje mnie tylko przeszłość Herbiego. Skąd pochodził? Ze Stanów — to wiem — ale skąd dokładnie — stan, miasto... — Nigdy mi tego nie powiedział. — A jego akcent? Wschodni? Południowy? Zachodni? — Nie jestem Amerykanką. Trudno mi rozróżnić różne amerykańskie akcenty. Harry westchnął raz jeszcze i w głębi duszy zadał sobie pytanie, czy postąpił słusznie, przyjmując tę robotę. Zamyślił się. — Czy to możliwe, aby te tysiąc pięćset, które dostawał jako rentę było ceną za milczenie w związku z jakąś aferą? Szantażem? Wciąż ten smutny śmiech. — Nie Herbie. Widać, że go pan nie znał. Jego nie interesowały pieniądze i nigdy nie zająłby się tego typu działalnością. — Jeżeli nie używał prawdziwego nazwiska to w jaki sposób udało mu się zdobyć fałszywy paszport. Nigdy pani o tym nie mówił? — Bardzo łatwo kupić fałszywe rzeczy. Istnieje stały rynek w Singapurze i Stambule. Herbie przejeżdżał przez oba te miasta.