uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Sharon Sala - Czarne lustro

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :721.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Sharon Sala - Czarne lustro.pdf

uzavrano EBooki S Sharon Sala
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 148 stron)

Sharon Sala CZARNE LUSTRO

ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdyby Avery Wheeler nie obrabował w Farmington w stanie Maine opancerzonej ciężarówki i nie zabrał ze sobą zakładniczki, policja stanowa nie wszczęłaby za nim pościgu. Ruszył autostradą nr 27 na północ, dojechał aż do przedmieść Stanton i dopiero tam skręcił w boczną drogę, prowadzącą do jeziora Flagstaff. Policja siedziała mu niemal na karku. Chociaż powoli zapadał zmrok, Avery Wheeler zdawał sobie sprawę, że nie zdoła dotrzeć bezpiecznie do kanadyjskiej granicy. Na razie chciał zaszyć się gdzieś wśród gęstych drzew okalających jezioro i poszukać wyjścia z sytuacji, w którą się wpakował. Żałował teraz, że w latach siedemdziesiątych nie rzucił nauki w szkole średniej i nie zaczął pracować w firmie wuja, trudniącej się pakowaniem mięsa. Jeszcze bardziej pragnął jednak nigdy więcej nie patrzeć na kobietę, która siedziała teraz obok. Od chwili, gdy grożąc pistoletem, wepchnął ją do swego wozu, nie przestawała krzyczeć w niebogłosy. Avery Wheeler marzył tylko o tym, by mieć wreszcie za sobą ten koszmarny dzień. Na razie jednak było to niemożliwe. Aby rozpocząć nowe życie, musiał pozbyć się zarówno policyjnego pościgu, jak i wrzeszczącej kobiety. Gdy pokonał kolejny zakręt, uznał, że nadarza się ku temu stosowna okazja. Błyskawicznie powziął decyzję. Spojrzał w prawo, na zachodzące słońce, a potem przed siebie, na ciemną taflę jeziora Flagstaff, odpiął pas bezpieczeństwa, opuścił szybę i wcisnął do deski pedał gazu. Siła przyspieszenia była tak duża, że wbiła w fotel zarówno jego, jak i zakładniczkę. Zgrzytając zębami, Avery Wheeler zacisnął dłonie na kierownicy. Pasażerka wrzeszczała coraz głośniej. Stracił cierpliwość. Uderzył ją na odlew tak mocno, że w chwili gdy samochód odrywał się kołami od ziemi, była nieprzytomna. Cisza, która potem zapanowała, sprawiała wrażenie niemal surrealistyczne. Odgłos policyjnych syren zanikał gdzieś w oddali. Dla Avery'ego Wheelera zdarzenia toczyły się z dziwnym opóźnieniem, jak na zwolnionym filmie. Czuł na policzku powiew wiatru wpadającego do wozu przez otwarte okno. Widział przed sobą ciemną, lustrzaną taflę jeziora, ozłoconą ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Zduszony jęk wydobywający się z ust siedzącej obok kobiety nakładał się na głośny i przyspieszony oddech Avery'ego. Tym szybszy, im bliżej było do powierzchni wody. Chwilę później nastąpiło uderzenie. Tak donośne i silne, że aż zadziwiające. Ciekawe, dlaczego woda okazała się tak twarda? Samochód wzbił słup wody w powietrze i zaraz potem zaczął tonąć, szybciej, niżby się można spodziewać. Kiedy woda zaczęła się wlewać przez otwarte okno, serce Avery'ego Wheelera zabiło szybciej, mimo że wszystko wcześniej dokładnie zaplanował. Sięgnął na tylne siedzenie i chwycił torbę ze zrabowanymi pieniędzmi. Właśnie w tej chwili zakładniczka zaczęła odzyskiwać przytomność. Z nosa, tam gdzie ją uderzył, ciekła cienka strużka krwi, którą kobieta rozmazała dłonią na policzku. Półprzytomna otworzyła oczy i sięgnęła do pasa bezpieczeństwa, strzepując z ubrania wodę, jakby był to kurz. Kiedy nieco oprzytomniała, oczyma szeroko rozwartymi z przerażenia spojrzała na swego prześladowcę. – Umie pani pływać? – zapytał. Zaprzeczyła ruchem głowy. – Szkoda – mruknął.

Cofnął przednie siedzenie, najdalej jak mógł, żeby mieć więcej miejsca na wydostanie się przez okno samochodu. Kobieta umrze. Nic na to nie mógł poradzić. – Niech pan mnie nie zostawia! – wykrzyknęła z rozpaczą, chwytając go za ramię. Rozeźlony Avery Wheeler wymierzył jej cios. Tak silny, że uderzyła głową o oparcie siedzenia i bezwładnie zsunęła się z fotela, ponownie tracąc przytomność. – Później mi podziękujesz – warknął. Umrze w nieświadomości, przynajmniej tyle mógł dla niej zrobić. Kiedy już miał zamiar wydostać się na zewnątrz, samochód nagle się przechylił. Avery Wheeler błyskawicznie przerzucił przez głowę pas torby i nerwowymi ruchami zaczął wydostawać się przez okno, modląc się, aby powstały wir nie wciągnął go w głąb jeziora. Przeszkadzała mu torba przewieszona przez szyję. Raz zaczepiła się jeszcze wewnątrz wozu, o dźwignię zmiany biegów, potem o boczne lusterko na drzwiach. Avery'emu Wheelerowi przebiegła przez głowę myśl, aby porzucić pieniądze i ratować się samemu. Jednak skoro już tyle przeszedł, to chyba nie powinien teraz rezygnować. Nie dojrzał jeszcze do tego, aby porzucić łup. Szarpnął ponownie i nagle poczuł, że odzyskał swobodę ruchów. Wstąpiła w niego nadzieja. Odbiwszy się z całej siły nogami od koła, modlił się, aby udało mu się popłynąć w górę. Woda wydawała się gęsta, jakby to była jakaś maź. Avery Wheeler wiedział, że to ciężar torby coraz bardziej utrudnia mu ruchy. Był jednak silnym mężczyzną i doskonałym pływakiem. Chwilę później znalazł się tuż pod powierzchnią. Wynurzył głowę i zobaczył, że słońce już zaszło. Ciął powierzchnię wody długimi ruchami, w pewnej chwili zerknął w stronę pozostawionego za sobą brzegu. Do jego uszu docierały pokrzykiwania policjantów. Dostrzegał migające czerwono—niebieskie światła radiowozów, a na ich tle niewyraźne sylwetki biegających ludzi. W najlepszym wypadku widzieli go tak kiepsko, jak on ich, ale świadomość, iż mógł zostać zauważony, sprawiła, że postanowił płynąć jeszcze szybciej. Po jakimś czasie ramiona zaczęły mu ciążyć jak ołów, w płucach brakowało tchu. Zatrzymał się wreszcie i po raz drugi spojrzał za siebie. Coraz bardziej odległy brzeg jeziora zaroił się pokrzykującymi ludźmi, widocznymi w świetle policyjnych lamp błyskowych i reflektorów. Avery poprawił torbę i popłynął wprost przed siebie. W zapadających szybko ciemnościach przeciwległy brzeg jeziora, do którego zamierzał dotrzeć, był mało widoczny. Wyglądał jak wąski, zamazany, ciemny pas nad powierzchnią wody. Wśród gęstwiny drzew Avery dostrzegł ledwie widoczne światełko. Była to pewnie lampa na czyimś ganku. Z oczyma utkwionymi w jasnym punkcie, jednostajnymi ruchami rąk rozcinał lodowatą powierzchnię wody. Początkowo nawet nie poczuł obezwładniającego ucisku w piersi. Kiedy jednak ból rozszerzył się na ramiona, a potem utrudnił oddychanie, Avery Wheeler zrozumiał, że nie ma szans dopłynąć do kanadyjskiego brzegu. Nie mogąc uwierzyć w nadchodzący koniec, puścił wreszcie łup. Zrobił to jednak za późno. Przed pójściem na dno ciężka, nasączona wodą torba obiła się boleśnie o jego ciało. Poczuł w piersiach rozdzierający ból. Krzyknął. Pojął, że to zew śmierci. Chwilę później nad jego bezwładnym ciałem zamknęła się mroczna toń jeziora. Topiel. Tuż z nastaniem świtu nad brzeg jeziora Rag-staff przybyli nurkowie z biura okręgowego szeryfa. Nie zwracali uwagi na piękno krajobrazu nadchodzącej jesieni, po prostu przygotowywali się do czekającego ich trudnego zadania.

Od ponad sześciu lat grupą poszukiwawczo-ratowniczą kierował zastępca szeryfa, Danny Baldwin. Lubił swoją pracę, ale tego, co czekało go dzisiaj, po prostu nie znosił. Tym razem nie było mowy o ratowaniu i niesieniu pomocy. Należało tylko odnaleźć wrak zatopionego samochodu i wydobyć ludzkie ciała. Partner Danny'ego, Will Freid, był zarazem jego szwagrem. Młodszy o dziesięć lat, sumiennością i gorliwością nadrabiał brak doświadczenia. Kobieta, którą uprowadzono w charakterze zakładniczki, miała męża i dwóch nastoletnich synów. Jedyne, co mogli zrobić obaj nurkowie, to oddać jej zwłoki rodzinie. Chociaż Will był bardzo poruszony sytuacją, trzymał emocje na wodzy o wiele lepiej niż Danny. – Jest już szeryf – stwierdził. Danny podniósł na chwilę wzrok i zaraz potem zabrał się ponownie za sprawdzanie zaworów w butlach z tlenem. Po paru chwilach cały brzeg jeziora Flagstaff zaroił się od przedstawicieli prawa i stróży porządku. Zjawił się nawet agent Federalnego Biura Śledczego, gdyż skradzione pieniądze pochodziły z państwowego banku. To wszystko nie miało dla Danny'ego znaczenia. Niech ludzie z policji i FBI spierają się o to, kto powinien pokierować dochodzeniem, i tak nie mogą rozpocząć śledztwa, dopóki on nie odnajdzie wraku zatopionego samochodu i ciał. – Wygląda na to, że sprowadzili dodatkowych nurków – powiedział Will. Danny uniósł ponownie głowę. W mężczyznach wysiadających z wozów, które nadjechały przed chwilą, rozpoznał znajomych. Już z nimi kiedyś pracował. – Będą nam potrzebni – uznał. Will odwrócił się i ogarnął wzrokiem jezioro. – Piekielnie dużo tej wody – mruknął. Nie reagując na oczywiste stwierdzenie, Danny wygładził kombinezon przy szyi i zawiesił na ramieniu butle z tlenem. – Jesteś gotów? Will skinął głową. Danny oznajmił szeryfowi: – Możemy zaczynać. Ron Gallagher ściągnął kapelusz i palcami przeczesał włosy. – Znasz zasady. Trzymaj się wyznaczonego obszaru. Pozostałych nurków poślę bardziej na południe. – Spojrzał w niebo. – Jeśli zacznie wiać, wydam rozkaz zaprzestania poszukiwań. Nie zamierzam wyławiać kolejnych ciał z tej piekielnej wody. – A ja nie zamierzam się topić. W żadnej wodzie – wymamrotał Will. Danny skrzywił się. – Podobnie jak ja, a zatem wszystko jest w porządku. Szeryf westchnął. Wiedział, że tymi nieudolnymi żartami obaj ratownicy pokrywają niepokój. Czekało ich bowiem trudne i z pewnością niewdzięczne zadanie. – Bądźcie ostrożni. – Będziemy, jak zawsze – odparli równocześnie i ruszyli w stronę małej motorówki przycumowanej na brzegu. Kilka minut później już siedzieli w łodzi. Kaszlący silnik zaskoczył po kilku szarpnięciach linki. Siedząc przy sterze, Danny odbił od brzegu i skierował motorówkę w stronę, gdzie samochód wpadł do wody. Nie było to równoznaczne z tym, że w pobliżu znajdą również ciała. Jeśli pasażerom udało się opuścić wóz przed jego zatonięciem, mogli odpłynąć dalej. W każdym razie należało zacząć od zbadania okolic wraku. Obaj ratownicy dobrze o tym

wiedzieli. Wkrótce potem Danny zgasił silnik i rzucił kotwicę. – Will, jesteś gotowy? Partner skinął głową, a potem spojrzał na pogodne niebo. – Wreszcie mamy trochę słońca. – Aha – potwierdził Danny. – mamy już tylko trochę szczęścia. Przed upływem godziny znaleziono ciało i zaraz potem ekipa ratunkowa przystąpiła do wyciągania go z wody. Stojąc na brzegu, nurkowie obserwowali akcję. Porwana kobieta wciąż była przypięta pasami do fotela. Wszyscy wiedzieli z góry, że znajdą ją martwą, lecz widok ten i tak ich poruszył i wprawił w kiepski nastrój. W samochodzie nie znaleziono jednak ciała kierowcy, co oznaczało, że praca nurków nie została jeszcze zakończona. Poprzedniego wieczoru policja wysnuła przypuszczenie, że Avery'emu Wheelerowi udało się uciec. Aby potwierdzić to założenie, trzeba było zbadać starannie wszystkie ślady prowadzące z wody na brzeg jeziora. Tak więc nurkowie musieli pracować dopóty, dopóki nie uda się im odnaleźć ciała. Mniej więcej na godzinę przed zachodem słońca Danny natrafił na torbę leżącą na dnie jeziora. Gdy tylko zorientował się, co ma przed sobą, uznał, że ciało Avery'ego Wheelera musi znajdować się gdzieś w pobliżu. Dał znać Willowi, aby podpłynął, i polecił mu gestem wyciągnąć torbę na powierzchnię. Sam oświetlił tarczę zegarka, by sprawdzić, na ile czasu wystarczy mu jeszcze tlenu w butlach. Wkrótce miało się ściemnić. Jeśli nie uda się odnaleźć ciała Avery'ego Wheelera przed zapadnięciem nocy, będą musieli wrócić tu jutro z samego rana, co wcale im się nie uśmiechało. Na następny dzień zapowiadano bowiem znaczne ochłodzenie. Woda w jeziorze stanie się tak zimna, że od przemarznięcia nie zdołają uchronić ich żadne skafandry. Na dnie jeziora Danny rozejrzał się dookoła, zastanawiając się, od której strony rozpocząć poszukiwania. Było prawie ciemno, ale niewiele robił sobie z braku światła. W ciemnej wodzie czuł się właściwie lepiej niż na suchym lądzie. Czasami zastanawiał się, czy ma to coś wspólnego z przeżyciami, jakich doświadczał, gdy był jeszcze płodem w brzuchu matki. Ze względu na brak czasu zdecydował się badać dno małymi odcinkami. Po pięciu krokach w przód skręcał w prawo i robił koło. Zatoczywszy je, wykonywał znów pięć kroków przed siebie i postępował jak poprzednio. Za trzecim razem ujrzał leżącą na dnie stopę. Mimo że szukał Wheelera przez cały dzień, teraz nie odczuwał wcale triumfu. Po chwili ujrzał przed sobą resztę ciała. Zatrzymał się, próbując uspokoić oddech pod maską. Zastanawiał się, dlaczego ludzie pokroju Wheelera chodzą po świecie. Dopiero gdy zbierał się do wysłania sygnału na powierzchnię wody, zobaczył, że ciało topielca spoczywa nie na samym dnie, lecz na jakimś dużym przedmiocie. Powolnym krokiem Danny zbliżył się do znaleziska, pochylił i pchnął ciało Wheelera. Zwłoki uniosły się nieco i zakołysały na boki, a potem opadły w muł, odsłaniając podłużną żelazną skrzynię o pokaźnych rozmiarach. Jej jeden bok tkwił głęboko w mule. Danny znał historię tej okolicy i wiedział, że sztuczne jezioro Flagstaff utworzono na miejscu trzech zatopionych wiosek. Pewnie teraz natrafił na jakieś przedmioty z tamtych czasów, porzucone przez właściciela. Skrzynia była wyposażona w żelazny skobel i zamek przeżarty rdzą. I to zamknięty na solidną kłódkę, co wzbudziło zainteresowanie Danny'ego. Ludzie nie mieli zwyczaju wyrzucać

niepotrzebnych rzeczy, zamykając je uprzednio w skrzyni. Wiedząc, że wysłany przezeń sygnał może w każdej chwili sprowadzić Willa pod wodę, wyciągnął z pochwy nóż i wsunął ostrze pod skobel kłódki. Wyrwał go bez żadnego kłopotu. Miał właśnie otworzyć wieko skrzyni, gdy poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Był to Will. Jego oczy widoczne spod maski zdawały się pytać, co, do diabła, jego partner wyczynia. Danny pokazał na migi, że chce unieść wieko. Will wzruszył ramionami i spróbował otworzyć skrzynię, ale bezskutecznie. Teraz obaj zaczęli odciągać wieko. Zardzewiałe zawiasy nawet nie drgnęły. Obu nurkom kończyło się powietrze. Nie zważając na ponaglenia partnera, Danny ukląkł i spróbował jeszcze raz podnieść wieko skrzyni. Will westchnął i też zabrał się do roboty. Wiedział, że Danny nie opuści tego miejsca, dopóki nie dopnie swego. Wreszcie udało się unieść trochę wieko. Nurkowie zaczęli ciągnąć je mocno do góry. W pierwszej chwili nie zorientowali się, że mają przed sobą ludzki szkielet. Kiedy jednak ze skrzyni zaczęły wypływać kości, Danny'ego ogarnęła panika. Błyskawicznie opuścił wieko. Spojrzał na Willa i zauważył, że zszokowany partner nie dowierza własnym oczom. W jednej chwili sięgnęli obaj po zwłoki Avery'ego Wheelera i popłynęli w górę, ku powierzchni wody. Nowy Orlean, Luizjana Tego ranka Sarah Jane Whitman spóźniła się do pracy. Poprzedniego dnia do późna w nocy sprawdzała i porządkowała księgi rachunkowe, a potem zapomniała nastawić budzik. Jako właścicielce restauracji „Ma Chere" nie groziła jej utrata posady, lecz lubiła przychodzić pierwsza. Lubiła sama otwierać lokal. Przechadzać się po sali i oglądać poustawiane krzesła i puste stoliki, które potem nakrywano śnieżnobiałymi, wykrochmalonymi obrusami. Później przynoszono wytworną porcelanową zastawę. Widok ten niezmiennie ekscytował Sarah Jane. Podawanie posiłków było wprawdzie zajęciem dość nudnym i monotonnym, co innego jednak obserwowanie przychodzących gości. Codzienne pobyty w restauracji były dla jej właścicielki niczym powiew świeżości i gwarantowały kontakt z innym światem. Wszystko właściwie zawdzięczała Lorett Boudreaux, swej opiekunce i chrzestnej matce. Wkładając pantofle, Sarah przeczesała w pośpiechu włosy. Odwróciła się ku toaletce, żeby odłożyć szczotkę i poczuła dziwny luz w talii. Dotknęła paska spodni i już po chwili trzymała w ręku oderwany guzik. – Okropność – mruknęła, ruszając w stronę szafy po igły i nici. Uznała, że przyszycie guzika potrwa krócej niż zmiana garderoby. Zsunęła spodnie do kolan, usiadła na brzegu łóżka i wzięła się do roboty. Właśnie kończyła, kiedy odezwał się telefon. Spojrzawszy na zegarek, postanowiła powierzyć rozmowę automatycznej sekretarce. Szybko jednak zmieniła zdanie i po trzecim dzwonku sama podniosła słuchawkę. – Słucham. – Rozmawiam z Sarah Whitman? Z wrażenia aż wciągnęła powietrze. Od chwili gdy po raz ostatni słyszała taki akcent, minęło dwadzieścia lat. Na samo wspomnienie tamtych chwil robiło się jej niedobrze. – Tak, to ja – odparła sztywno. – Dzień dobry pani. Nazywam się Ron Gallagher. Jestem szeryfem okręgu Somerset w stanie Maine.

Sarah spuściła wzrok. Na czubku pantofla spostrzegła małe zadrapanie. Usiłowała coś powiedzieć, lecz słowa nie przedostawały się przez nagle zaciśnięte gardło. – Pani Whitman... czy pani nadal tam jest? Przeszyły ją dreszcze. Drżącą dłonią potarła twarz. – Tak. Przepraszam. Po co pan dzwoni? – Czy jest pani córką Franklina Whitmana? Czoło Sarah nagle pokryło się potem. Poczuła się okropnie. Czemu ten człowiek wraca do tamtych koszmarnych spraw? To niesprawiedliwe i podłe. Przecież to wszystko już dawno należało do przeszłości. – Czy może pan dać mi spokój? – spytała, nieświadoma, że jej głos zrobił się piskliwy jak u dziecka. Roń Gallagher zasępił się. Kiedy w Marmet wybuchł skandal dotyczący Franklina Whitmana, był jeszcze młodym człowiekiem, ale w małych miastach o takich sprawach pamięta się długo i równie długo się ich nie wybacza. A to, co działo się z rodziną Whitmana po kradzieży dokonanej przez Franklina i jego ucieczce, samo w sobie było zbrodnią. – Pani Whitman, jest mi niezmiernie przykro, ale moim obowiązkiem jest poinformowanie, że przed dwoma dniami z jeziora Flagstaff wydobyto ciało pani ojca. Tego się Sarah nie spodziewała. Przez dziesięć lat Franklin Whitman był wiceprezesem oddziału banku państwowego w Marmet, poważanym członkiem tamtejszej społeczności i najwspanialszym ojcem, o jakim mogłaby marzyć dziesięcioletnia dziewczynka. I pewnego pięknego dnia ten człowiek o nieposzlakowanej opinii obrabował własny bank i uciekł z milionem dolarów, pozostawiwszy żonę i córkę na pastwę opinii publicznej. Catherine i mała Sarah zostały odsądzone od czci i wiary, niemal ukamienowane za życia przez niemiłosiernych mieszkańców Marmet. Przestępstwo popełnione przez ojca zrujnowało życie córki i zabiło jej matkę. Gdyby nie pomoc Lorett, najlepszej przyjaciółki Catherine, mała Sarah znalazłaby się w domu dziecka. A teraz ludzie, którzy jej rodzinie wyrządzili tak wiele krzywd, usiłowali ponownie wedrzeć się w jej życie. – Po co pan mi to mówi? – niemal warknęła do słuchawki. – Chyba pani nie rozumie... – zaczął szeryf. – A co tu jest do rozumienia? – Sarah była już naprawdę zła. – Sądzę, że powinien pan być szczęśliwy, że wreszcie udało się wam odnaleźć mego ojca. Dziwi mnie tylko jedno. Że ten człowiek odważył się wrócić na miejsce przestępstwa. Roń Gallagher westchnął. To, co zamierzał powiedzieć Sarah Whitman, zdążyło już w Marmet wywołać wielkie poruszenie. Trudno, jednak prawda powinna wyjść na jaw. – Wygląda na to, że ojciec pani nigdy nie opuścił miasta – oznajmił. – Co to ma znaczyć? – Nurkowie odnaleźli ciało Franklina Whitmana na dnie jeziora Flagstaff. Zwłoki zamknięto w starej, żelaznej skrzyni. Odnaleziono również resztki ubrania. Trochę skóry, która jeszcze nie zdołała zbutwieć – portfel, buty i inne drobiazgi. Porównaliśmy te fakty ze starymi protokołami i już wiemy, że w chwili zniknięcia pan Whitman miał przy sobie te rzeczy. Należy zatem domniemywać, że zamknięto go w skrzyni i wrzucono do jeziora w tym samym ubraniu, w którym widziano go po raz ostatni żywego. Sarah zrobiło się ciemno przed oczyma. – Co pan mówi? – spytała drżącym głosem.

– Pani ojciec został zamordowany... być może przez wspólnika, który postanowił zatrzymać dla siebie wszystkie zrabowane pieniądze. Powoli podniosła się z miejsca. Słowa szeryfa nie miały sensu. Przez te wszystkie lata była przekonana, że jej ukochany tatuś żyje sobie wygodnie gdzieś na drugim końcu świata, wydając skradziony milion, a tymczasem on gnił w skrzyni na dnie jeziora. – Nie... – wyszeptała pobladłymi wargami. Roń Gallagher źle zrozumiał odpowiedź Sarah. – Przykro mi, proszę pani, ale bez wątpienia chodzi o Franklina Whitmana. Identyfikacja na podstawie uzębienia wypadła pozytywnie. – Nie – powtórzyła. – Nie o to chodzi. – Wciągnęła głęboko powietrze. – Dwadzieścia lat temu ustalono, że ojciec ukradł z banku pieniądze i uciekł. Od tamtej pory matkę i mnie traktowano jak trędowate. Przedstawiciele prawa nie dawali nam spokoju, nigdy nie przestali podejrzewać o współudział. Wszyscy ludzie w Marmet jawnie mówili, że pewnie wkrótce opuścimy miasto i dołączymy do ojca, by pławić się w luksusie kupionym za skradzione pieniądze. Sytuacja stała się nie do zniesienia. To wy doprowadziliście moją matkę do samobójstwa. A teraz mówi pan, że zaszła pomyłka? Ojciec nie uciekł ze zrabowanym milionem? – Głos Sarah brzmiał coraz silniej. – Jeśli myliliście się co do tego, równie dobrze możecie mylić się co do innych rzeczy. A jeśli mój ojciec w ogóle nie tknął tych pieniędzy? Może był tylko kozłem ofiarnym, natomiast prawdziwym przestępcą jest zupełnie kto inny? – Wiem, proszę pani, istnieje taka możliwość, ale jesteśmy... – Kiedy będę mogła odebrać szczątki ojca? W głosie Sarah przebijał gniew. W zaistniałych okolicznościach Roń Gallagher nie mógł mieć jej tego za złe. – Koroner jest zawalony bieżącą robotą, ale gdy tylko będzie w stanie dokonać sekcji, ja... – Nieważne – warknęła Sarah. – Przylecę najbliższym samolotem. – Ależ, pani Whitman, nie ma pośpie... Sarah odwiesiła słuchawkę.

ROZDZIAŁ DRUGI Wiał lodowaty wiatr. Tony DeMarco wysiadł z taksówki. Chroniąc się przed zimnem, skulił ramiona i ruszył w stronę głównego wejścia do banku. Musiał podjąć pieniądze, aby zapłacić wykonawcy, który remontował pomieszczenia w zakupionym przez Tony'ego budynku, przystosowując je do nowych celów. Modernizacja dobiegała końca. Do Chicago Tony przyjechał przed piętnastu laty. Bez grosza przy duszy, lecz z głową nabitą pomysłami i marzeniami. Samozaparcie, upór, wytrwałość, ciężka praca, a także pomoc finansowa ze strony stryja Salvatora sprawiły, że już jako młody człowiek zaczął dorabiać się fortuny. Osiem lat zajęło mu zdobycie sławy w świecie bywalców lokali rozrywkowych. Dla niego nie był to jednak stracony czas. Pierwszy własny nocny klub, noszący nazwę „Silk" okazał się tak wielkim sukcesem, że Tony zamierzał właśnie otworzyć następny, przy Lakeshore Drive. Wkroczył do banku z wysoko uniesioną głową. Jego czarne włosy były lekko zmierzwione przez wiatr, w ciemnobrązowych oczach skrzyła się inteligencja. Spojrzał w stronę gabinetu prezesa, mieszczącego się w przeciwległym końcu sali. Poruszał się z pewnością człowieka, który dobrze się czuje we własnej skórze, jest świadomy pełnych podziwu spojrzeń rzucanych mu przez kobiety. – Dzień dobry, Charlotte. Muszę porozmawiać z Dabneyem – oznajmił. – Jest zajęty? Sekretarka podniosła wzrok. Na widok Tony'ego na jej twarzy ukazał się szeroki uśmiech. – Och, pan DeMarco! Dzień dobry. Jak to miło, że pan nas odwiedził. – To ty, Silk? Wchodź! Wchodź! – z głębi gabinetu zabrzmiał głos prezesa. Odkąd klub zyskał popularność, wiele osób zwracało się do Tony'ego posługując się przezwiskiem Silk, które przylgnęło do niego już we wczesnej młodości. Minął z uśmiechem biurko sekretarki. W ciągu godziny załatwił sprawę w banku. Wracał taksówką do swego eleganckiego apartamentu z widokiem na jezioro Michigan. Mimo że w Chicago mieszkał od lat, nadal czasami, jak w tej właśnie chwili, tęskno mu było do gęstych lasów, wśród których się urodził i spędził młode lata. Imponujący widok roztaczający się z okien apartamentu nie był w stanie dorównać jesiennemu krajobrazowi stanu Maine. Tony'emu brakowało całej palety przepięknych barw Nowej Anglii i chłopięcych wędrówek po lasach. Na samą myśl o szeleście usychających liści pod stopami i zapachu dymu z pobliskich ognisk ogarniała go przemożna tęsknota za rodzinnymi stronami. Przed pięciu laty w pobliżu Marmet, gdzie się wychował, zbudował dom letniskowy nad jeziorem Flagstaff, lecz od tamtej pory odwiedził to miejsce zaledwie dwukrotnie. W tym roku przyrzekł sobie oderwać się na jakiś czas od pracy i spędzić urlop w rodzinnym Maine. Pobyt w Chicago okazał się dla niego nadzwyczaj pomyślny, gdyż właśnie tutaj dorobił się fortuny. Miał jednak nieprzepartą ochotę wyrwać się z tego ruchliwego miasta, choćby tylko na chwilę. Chwilę później taksówka skręciła na podjazd domu, w którym mieścił się apartament. Choć taksometr wskazywał dziewięć dolarów, Tony wręczył kierowcy dwudziestodolarowy banknot. Wysiadł z samochodu, nie czekając na resztę. Życie układało mu się jak po maśle, mógł pozwolić sobie na wspaniałomyślność. Kilka chwil później otworzył drzwi prowadzące do luksusowego apartamentu, zajmującego ostatnie piętro wysokiego budynku. Zdjął płaszcz, powiesił w holu, a potem poszedł do

kuchni. Zziębnięty, chciał rozgrzać się kubkiem gorącej kawy. Właśnie ją przygotowywał, kiedy zadzwonił telefon. Nawet nie spojrzał na wyświetlacz, by sprawdzić numer, z jakiego dzwoniono. Sięgnął po słuchawkę, a gdy rozpoznał głos rozmówcy, uśmiechnął się z zadowoleniem. – Cześć, Silk – usłyszał w słuchawce. – Nie widzieliśmy się szmat czasu. – Cześć, Web. Fakt. Do licha, co się z tobą dzieje? Webster Davidson podpisał egzemplarz umowy, który podsunęła mu sekretarka, a potem gestem polecił kobiecie, aby opuściła gabinet i nie łączyła żadnych rozmów. – Jestem zajęty... sam wiesz, jak to jest. Powiadają, że bez pracy nie ma kołaczy. – Nadal zajmujesz się mieszkaniówką? – Tak, od czasu do czasu, ale ostatnio mam na tapecie duży kompleks handlowy. – Jesteś świetnym fachowcem. Znacznie lepszym niż ja w swojej robocie – nieoczekiwanie stwierdził Tony. – Co ty wygadujesz? Skąd nagle takie negatywne myślenie? – spytał zdziwiony Web. – Nie sądziłem, że takie słowa padną kiedykolwiek z ust niesławnego Anthony'ego DeMarca. To do ciebie zupełnie niepodobne. – Powiadasz „niesławnego"? – No, może to już czas przeszły. Odkąd zacząłeś działać zgodnie z prawem, stałeś się innym facetem – wycofał się Web. Tony parsknął śmiechem. – Do licha, chłopie, za kogo mnie masz? Zawsze działałem w granicach prawa. Jedyna różnica między nami polega na tym, że jestem od ciebie znacznie przystojniejszy. Web roześmiał się lekko. – Na ten temat nie będę dyskutował – zastrzegł z miejsca. – Dzwonię do ciebie nie po to, aby gadać o moim tłustym brzuchu i łysiejącej głowie. – No, to o co chodzi? – O Franklina Whitmana. Tony zmarszczył czoło. Od dawna nie słyszał tego nazwiska, ale nadal, po wielu latach, wszystko pamiętał. Jakiś czas temu, gdy haniebny czyn Franklina Whitmana wyszedł na jaw, Tony doznał prawdziwego wstrząsu. To niebywałe, by wiceprezes banku ukradł milion dolarów i uciekł, porzucając rodzinę. Zwłaszcza że Whitman był człowiekiem powszechnie szanowanym przez mieszkańców miasteczka. Tony, który dobrze znał bankiera, długo nie mógł uwierzyć w oczywiste fakty. – O Franklina Whitmana? – powtórzył zaskoczony. – Co z nim? Czyżby wreszcie znaleźli faceta? – Tak – potwierdził Web. – Ale raczej to, co z niego zostało. Tony poczuł nagle, jak jeży mu się skóra na karku. – Co masz na myśli? – Przed dwoma dniami do jeziora Flagstaff wpadł jakiś samochód. Nurkowie z ekipy ratowniczej szeryfa okręgowego, którzy szukali ciała kierowcy, natknęli się na dnie jeziora na starą, żelazną skrzynię. Kiedy ją otworzyli, okazało się, że mieści szczątki Whitmana. – Jezu. – W tej chwili Tony'emu stanęła przed oczyma mała dziewczynka, która przyglądała mu się, kiedy u jej ojca strzygł trawniki. Działo się to dwadzieścia lat temu, a więc teraz musiała być dojrzałą kobietą. – Whitman miał córkę – stwierdził. – Została zawiadomiona? – Tak słyszałem – odrzekł Web. – Mąż mojej siostry jest zastępcą szeryfa okręgu Somerset. Podobno ta kobieta przyjeżdża jutro do Marmet po szczątki ojca.

– Sama? – Och, Silk, nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że córka Whitmana mieszka w Nowym Orleanie i że kiedy szeryf skontaktował się z nią telefonicznie, wpadła we wściekłość. Tony westchnął. – Dziękuję za telefon. Jestem ci zobowiązany za te informacje. – Nie ma sprawy – odparł Web. – Pomyślałem sobie, że pewnie chciałbyś o tym wiedzieć. Pamiętam, że swego czasu lubiłeś Whitmana. – Tak, rzeczywiście. – No, to pora kończyć rozmowę, bo robota czeka. Daj znać, jeśli kiedykolwiek będziesz w pobliżu. Połączenie zostało przerwane. Tony odwiesił słuchawkę, nalał do kubka zaparzonej przed chwilą kawy i zaniósł ją do salonu. Usiadł w ulubionym fotelu i ostrożnie, żeby się nie poparzyć, upił pierwszy łyk. Po chwili westchnął. Wrócił myślami do przeszłości i związanych z nią wspomnień. Małą Sarah Whitman widział po raz ostatni, gdy stała zapłakana nad grobem matki. On sam miał wówczas szesnaście lat i nie bardzo wiedział, w jaki sposób pocieszyć dziesięcioletnią dziewczynkę. Nie zrobił nic. I z tego powodu do dziś nie pozbył się poczucia winy. W całym Marmet wierzył w niego jedynie Franklin Whitman i to on dał mu szansę. Rodzice Tony'ego, oboje alkoholicy, bezustannie byli bez pracy, nie mieli też ochoty zajmować się synem. Tak więc Tony wychowywał się sam, głównie na ulicy. Był ślicznym chłopakiem, ale już jako nastolatek miał fatalną reputację. Przydomek Silk* nadali mu rówieśnicy, zazdroszcząc udanych podrywów i eleganckich, gładkich manier. Silk (ang) – jedwab ( przyp red ) DeMarco był już wówczas prawie mężczyzną i zdawał sobie sprawę z tego, że opinia szkolnego podrywacza nie pomoże mu wydostać się z ponurego domu i zmienić życia, jakie wiódł do tej pory. Miał ambicje, pragnął odmiany na lepsze. Było lato, kiedy jako szesnastolatek wkroczył do banku, poszedł do wiceprezesa, Franklina Whitmana, i poprosił go o pożyczkę. Chciał kupić kosiarkę i założyć własną firmę, chociaż zdawał sobie sprawę, że większość szacownych i bogobojnych obywateli Marmet raczej nie obdarzy zaufaniem syna alkoholika. Tony był bardzo zdziwiony, bo Franklin Whitman nie tylko udzielił mu pożyczki, lecz także został jego pierwszym klientem. Ciężko pracując, pod koniec lata Silk miał już trzydziestu stałych klientów. Zarobił w tym czasie ponad trzy tysiące dolarów. Ten sukces jedynie zaostrzył jego apetyt. Upił kolejny łyk kawy. Wreszcie trochę przestygła i nadawała się do picia. Do uszu Tony'ego dobiegł monotonny szum zza okien. Gdy Tony podniósł wzrok, zobaczył, że zaczęło padać. Zasępiony, usiłował sobie wyobrazić, jak teraz wygląda Sarah Whitman. Ciekawe, czy wyszła za mąż. Pamiętał, jak po zniknięciu Franklina Whitmana bardzo źle traktowano zarówno jego żonę, Catherine, jak i córeczkę. Mieszkańcy miasta odsądzali je od czci i wiary. Matka Sarah załamała się całkowicie i postradawszy zmysły, wkrótce potem popełniła samobójstwo. Przez telefon Web wspomniał, że Sarah zamierza przylecieć jutro do Marmet po szczątki ojca. Na myśl, że czeka ją tak koszmarne przeżycie, Tony'emu zrobiło się niedobrze. Już raz zawiódł ją przed laty, teraz nadarzała się okazja, by naprawić ten błąd.

W jednej chwili powziął decyzję. Gwałtownym ruchem podniósł się z fotela i podszedł do telefonu. Kilka minut później już się pakował. Jechał w rodzinne strony. Kiedy samolot wylądował na płycie lotniska w Portlandzie, Sarah wstrzymała oddech. Z niechęcią wyjrzała przez okno. Niemal poczuła zapach przesyconego solą powietrza i szybko odwróciła wzrok. Z przerażeniem myślała o tym, co ją czeka. Nie zgodziła się, by Lorett towarzyszyła jej w podróży do Marmet. Poprosiła jedynie ciotkę, aby ta miała oko na restaurację. W rzeczywistości nie było takiej potrzeby, gdyż Sarah zatrudniała bardzo kompetentnego kierownika, a Lorett nie miała pojęcia, na czym polega jego praca. Obie rozumiały, że Sarah powinna jechać sama. W Marmet musiała stanąć oko w oko i zmierzyć się z demonami, które swego czasu wypędziły ją z rodzinnego miasta. Na drżących nogach wysiadła z samolotu. Na lotnisku odebrała bagaż. Dalszą część podróży musiała odbyć samochodem. Podchodząc do stoiska firmy wynajmującej wozy, czuła, jak coś ściska ją w żołądku. – Potrzebna mi będzie mapa stanu – oznajmiła, wskazując na półkę za plecami urzędniczki. Po chwili otrzymała kluczyki i mapę. – Parking znajduje się za tymi drzwiami, na prawo – poinformowała urzędniczka. – Samochód powinien stać na samym końcu, w rzędzie numer 8. Sarah skinęła głową, poprawiła na ramieniu pasek torebki, chwyciła rączkę walizki i ruszyła ku wyjściu. Chwilę później już wyjeżdżała z parkingu. Włączyła się do ruchu i zaczęła się modlić. – Boże, daj mi siły, abym to wszystko zniosła – wyszeptała, patrząc na długi sznur wozów sunących w kierunku miasta. Początkowo po opuszczeniu Portlandu była tak skoncentrowana na drodze, że nie miała czasu myśleć o tym, co ją czeka. Jednak gdy wjechała na autostradę wiodącą na północ, w stronę Marmet, wróciły wszystkie obawy. Ogarnęło ją obezwładniające zdenerwowanie. Była dziesięcioletnią dziewczynką, kiedy zawalił się cały jej świat. Potem śniła przez wiele nocy, że budzi się i znajduje w sypialni zwłoki matki, skąpane we krwi. Sarah pamiętała jak przez mgłę, że usiłowała wówczas owinąć ręcznikami poranione nadgarstki mamy, żeby zatamować krew. Potem, ponieważ w domu był odłączony telefon, pobiegła po pomoc do sąsiadów. Przez kilka następnych dni chodziła jak nieprzytomna. Poruszała się jak automat, nic do niej nie docierało. Zaczęła płakać, dopiero gdy z Nowego Orleanu przyjechała Lorett Boudreaux. Płakała dniami i nocami, nie była w stanie powstrzymać łez. Dzień po pogrzebie matki ciotka Lorett pomogła małej Sarah spakować rzeczy. Wręczyła miejscowym władzom kopię testamentu Catherine Whitman, który ustanawiał ją prawną opiekunką osieroconego dziecka, i nie oglądając się za siebie, wraz z dziewczynką opuściła miasto. Obywatele Marmet byli zadowoleni z takiego obrotu spraw. W ten sposób pozbyli się obowiązku roztoczenia opieki nad dzieckiem niesławnego Franklina Whitmana, który zhańbił ich miasto. Nawet nie protestowali, że do białego dziecka rości sobie prawa czarna kobieta. Lorett Boudreaux dysponowała bowiem oficjalnym dokumentem, który trudno byłoby podważyć. A zresztą... po co? Urzędnicy z ratusza w Marmet ochoczo pozbyli się balastu. Co z oczu, to z myśli...

Przez następne dwadzieścia lat Sarah próbowała ostępować i zachowywać się identycznie. To znaczy pozbyć się balastu, jakim były wspomnienia o tamtych koszmarnych czasach. Była pewna, że jej się to udało. Do chwili, gdy zadzwonił do niej szeryf okręgu Somerset. Słowa Rona Gallaghera nie tylko zachwiały jej spokój, lecz również zmusiły do przewartościowania wielu spraw. Fakty wskazywały, że jej ojciec przed laty nie porzucił żony i córki. A skoro został zamordowany, należało zrewidować również inne założenia poczynione dawno temu przez Sarah. Wszystko wskazywało na to, że Franklin Whitman stał się kozłem ofiarnym prawdziwego przestępcy – złodzieja i mordercy. Na myśl, że tak łatwo uwierzyła w winę ojca, Sarah zabolało serce. Owszem, miała wówczas zaledwie dziesięć lat, jednak powinna była wiedzieć, że ten miły, dobry i kochający człowiek nie byłby w stanie popełnić przestępstwa, o jakie go oskarżono. Nie mogła już prosić ojca o wybaczenie. Jednak na to, aby przywrócić mu dobre imię, nie było jeszcze za późno. Sarah odetchnęła głęboko, pragnąc w ten sposób przywołać się do porządku. Musiała opanować nerwy i wziąć się w garść. To prawda, jechała do Marmet, aby zabrać stamtąd szczątki ojca, ale była mu winna więcej niż tylko chrześcijański pochówek. Ten szlachetny i niesłusznie odsądzony od czci i wiary człowiek zasługiwał na wieczny odpoczynek. Przynajmniej tyle mogła dla niego zrobić. Gdy dojechała do Marmet, była zdumiona, że pamięta tak wiele szczegółów. Wydawało się jej, że poznaje schludne domy na Cape Cod i wysadzane drzewami ulice. Wpatrywała się intensywnie w każdy mijany budynek i przyglądała przechodniom, zastanawiając się, czy po tylu latach potrafiliby ją rozpoznać. Czy w ogóle obeszło ich to, że fałszywie oskarżyli i potępili Franklina Whitmana, i czy czuli się winni śmierci jego żony, Catherine? Sarah miała żal do mieszkańców Marmet, podobnie zresztą jak przed laty do ojca. Okazało się jednak, że źle go oceniła, i teraz była gotowa okazać skruchę. Jednak czy tutejsi ludzie potrafią zdobyć się na to samo? Kilka minut później zatrzymała samochód przed biurem szeryfa. Jakiś czas siedziała bez ruchu, z palcami zaciśniętymi na kierownicy tak kurczowo, jakby to było koło ratunkowe. Chwilę później podjechał jakiś radiowóz i stanął obok niej. Sarah spoglądała na wysiadającego policjanta, zastanawiając się, czy | był kimś, kogo znała przed laty. Dwadzieścia lat to szmat czasu. Ludzie się zmienili, ale pewnie nadal pamiętali o sprawie Franklina Whitmana. Zaraz potem policjant opuścił budynek i idąc do radiowozu, rzucił Sarah zaciekawione spojrzenie. Instynktownie odwróciła głowę, sięgnęła po kluczyki i torebkę. Poczekała, aż radiowóz odjedzie, i dopiero wtedy wysiadła. Po wejściu do budynku ruszyła w stronę portierni. Siedzący tam mężczyzna na widok Sarah podniósł wzrok. – Czym mogę pani służyć? – zapytał. – Chcę rozmawiać z szeryfem – oznajmiła. – Oczekuje mego przybycia. – Nie ma go u siebie – odparł mężczyzna. Sarah zasępiła się. Spodziewała się zastać Rona Gallaghera. – Kiedy wróci? – spytała. – Nie jestem pewny. Proszę zostawić nazwisko i telefon, pod którym będzie pani uchwytna. Szeryf na pewno skontaktuje się z panią.

– Dopiero co przyjechałam do Marmet i jeszcze nie mam lokum – wyjaśniła. – Gdzie znajdę jakiś hotel? – Nie mamy hotelu, proszę pani. Jest tylko pensjonat na przedmieściu, ale panna Hattie, która go prowadzi, poszła do szpitala na zabieg usunięcia wyrostka. – No, to świetnie – mruknęła pod nosem Sarah i zaczęła rozglądać się za jakimś krzesłem. – Wobec tego poczekam tutaj na powrót szeryfa. Mężczyzna zmarszczył czoło. – Nie wiadomo, kiedy wróci. Nadal jest nad jeziorem. Sarah odwróciła się gwałtownie. – Ma pan na myśli jezioro Flagstaff? W odpowiedzi skinął głową. – Tam, gdzie znaleziono ciało Franklina Whitmana? Mężczyzna chyba się zorientował, że być może powiedział za wiele. – Kim pani właściwie jest? – zapytał podejrzliwym tonem. – Kimś z prasy? Jeśli tak, to traci pani niepotrzebnie czas – dodał nieprzyjaznym tonem. – Nazywam się Sarah Whitman. Franklin Whitman był moim ojcem. Bruzdy na czole portiera pogłębiły się jeszcze bardziej. – Nie mogę pani pomóc – oświadczył z kamienną twarzą. Jego reakcja nie zdziwiła Sarah. Była na to przygotowana. – Od nikogo w tym mieście nie spodziewam się pomocy – oznajmiła sucho i zawróciła w stronę wyjścia z budynku. – Dokąd pani idzie? – dopytywał się natarczywie policjant. – Nie pański interes – warknęła rozeźlona Sarah, głośno zatrzaskując za sobą drzwi. Doszła do samochodu, dosłownie trzęsąc się ze złości. Pamiętała mgliście jezioro, ale nie miała pojęcia, gdzie się znajduje i jak tam dojechać. Nie wybrała się w tę długą i męczącą podróż po to, by dać się spławić jakiemuś nieżyczliwemu gburowi. Opanowała rozedrgane nerwy. Rozłożyła mapę stanu Maine i przy szosie w pobliżu Marmet odnalazła jezioro Flagstaff. Już wiedziała, którędy wyjechać z miasta, potem z pewnością zobaczy jakieś kierunkowskazy. Wysiadając z motorówki, szeryf Gallagher dojrzał podjeżdżający nieznany mu samochód. Rzucił okiem w stronę reporterów zgromadzonych na granicy terenu ogrodzonego policyjną żółtą taśmą i uznał, że widocznie jeden z nich, najbardziej niecierpliwy, nie miał ochoty dłużej czekać. – Jeśli to jeszcze jakiś pismak, pozbądź się go – polecił zastępcy. – W wozie siedzi kobieta – poinformował Red Miller. – Mam w nosie, kto tam siedzi – mruknął szeryf. – Jeśli to reporterka, każ jej przejść na drugą stronę żółtej taśmy i dołączyć do pozostałych. – Tak jest – padła zwięzła odpowiedź. Zastępca szeryfa ruszył w stronę kobiety. Wysiadła z samochodu i energicznie maszerowała przed siebie. – Przepraszam panią, ale tu nie wolno wchodzić. To miejsce popełnienia przestępstwa. Proszę opuścić ten teren. Sarah nawet nie drgnęła. – Muszę porozmawiać z szeryfem Gallagherem – oświadczyła stanowczym tonem. – Szeryf jest teraz zajęty. Właśnie przekazuje reporterom krótki komunikat. I nie ma nic więcej do powiedzenia. – Nie jestem reporterem – wyjaśniła Sarah. – Nazywam się Whitman. Red Miller na

chwilę zbaraniał. – Pamiętam cię – powiedział łagodnym tonem. – A ja sobie pana nie przypominam – oznajmiła wyniośle, unosząc wysoko podbródek, jakby mobilizując się przed spodziewanym ciosem. – Jestem Steve Miller, ale wszyscy nazywają mnie Redem. W szkole byłem cztery klasy wyżej niż ty. W niskim, łysiejącym mężczyźnie Sarah usiłowała dopatrzyć się dawnego chłopca. Bez powodzenia. – Przykro mi, ale nie pamiętam. – Nic dziwnego. Po tylu latach... – Zastępca szeryfa podniósł wzrok i dodał: – Jest mi bardzo przykro z powodu twojego ojca. – Naprawdę? – wycedziła przez zęby. Red poczerwieniał na twarzy. Był wtedy już na tyle dużym chłopcem, że świetnie pamiętał, jak źle traktowano Sarah i jej matkę. Nie umiał zapomnieć, że zaszczuta przez mieszkańców Marmet matka Sarah popełniła samobójstwo, i to właśnie córka znalazła ciało. Domyślał się, jak straszne musiało być to przeżycie dla małej dziewczynki, toteż nie winił Sarah za opryskliwość. Na pewno nadal żywiła głęboką urazę do tutejszej społeczności. Zastępca szeryfa westchnął głęboko. Zdawał sobie sprawę, jak trudno wynagrodzić komuś krzywdy, zwłaszcza po tylu latach. Wskazał Rona Gallaghera. – Jeśli możesz chwilę poczekać, zaraz powiem szeryfowi, że tu jesteś – oznajmił cichym i łagodnym tonem. Zdegustowana własnym brakiem opanowania, Sarah patrzyła za szybko oddalającym się Redem. Niemal od niej uciekał. Zachowała się obcesowo, co było do niej zupełnie niepodobne. Jeśli zamierza wykryć, co naprawdę stało się z ojcem, musi uzyskać pomoc miejscowych władz, a zniechęcenie do siebie pierwszego człowieka, który okazał jej życzliwość, było nad wyraz kiepskim posunięciem. Z pleców odchodzącego zastępcy szeryfa Sarah przeniosła wzrok na wodę. Niemal nie dostrzegając piękna gęstych drzew, skąpanych w barwach jesieni, spoglądała na powierzchnię jeziora. Miała przed sobą ogromną taflę nieruchomej wody. Wyglądało to jak czarne lustro. Zwodziło gładkością, lecz przecież kryło pod powierzchnią straszliwe tajemnice. Miała przed sobą topiel. Sarah przeszyły gwałtowne dreszcze. Podeszła bliżej brzegu. Nie mogąc ani na chwilę pozbyć się myśli o tym, co przeżył ojciec, poczuła dojmujący ból w piersiach. Tak silny, że na chwilę straciła oddech. Do oczu napłynęły jej łzy, wszystko widziała jak przez mgłę. Poczuła bolesny ucisk w gardle. – Boże... Och, tatusiu... kto cię zabił? Kto mógł zrobić coś tak potwornego? – Pani Whitman? Sarah drgnęła nerwowo. Odwróciła głowę, nie zdając sobie sprawy z tego, że ma twarz mokrą od łez. – Szeryf Gallagher? Nie po raz pierwszy w życiu Roń Gallagher zapragnął być mężczyzną przystojnym, ciemnowłosym i wysokim. Sprzedałby duszę diabłu, by zdobyć serce stojącej przed nim kobiety. Była tak śliczna, że zapierało dech. Zmartwił go zgnębiony wyraz jej drobnej twarzy. Zrobiłby wszystko, byle tylko przestała płakać. Zamiast tego wyciągnął rękę.

– Tak, to ja. Dzień dobry. Jest mi bardzo przykro, że muszę przekazać pani te smutne wiadomości. Proszę przyjąć moje kondolencje. Sarah potrząsnęła dłonią szeryfa, nie mogła przecież cofnąć ręki, ale coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że w stosunku do tych ludzi nie potrafi zdobyć się nawet na odrobinę życzliwości czy sympatii. Z minuty na minutę narastał w niej gniew. Było to doznanie coraz bardziej bolesne. Nie do zniesienia. Morderstwo i kłamstwa zniszczyły jej rodzinę. Ktoś musiał za to zapłacić. – Dziękuję – powiedziała i mocno zacisnęła dłonie, żeby opanować ich drżenie. – Przyjechałam po ojca. Roń Gallagher westchnął. Do licha. Ta kobieta prosiła o coś, czego nie był w stanie jej dać. – Przykro mi, pani Whitman, ale nie mogę wydać pani ciała... jeszcze nie teraz. – A powie mi pan coś, co chciałabym usłyszeć? – spytała cierpkim tonem. – W tej chwili niewiele... ale to dopiero początek dochodzenia. Proszę zrozumieć, jestem zmuszony pracować nad sprawą sprzed dwudziestu lat. A miejscem zbrodni jest dno jeziora. Sarah znów zacisnęła pięści i ponad plecami szeryfa popatrzyła na powierzchnię wody. Miała boleśnie zaciśnięte gardło. Zanim ponownie się odezwała, musiała dwukrotnie przełknąć ślinę. – Chcę zadać panu pytanie – oznajmiła łamiącym się głosem. Wyglądała na tak zagubioną i nieszczęśliwą, że Roń Gallagher poczuł nieprzepartą chęć, by objąć ją serdecznie i mocno przytulić. – Słucham. – Czy... wiadomo... – Sarah zadrżała, wciągnęła głęboko powietrze i z największym trudem zmusiła się, aby nie wykrzyczeć na głos swych myśli. – Chodzi o mojego tatę... Czy jeszcze żył, kiedy... Nie miała siły dokończyć, ale Ron Gallagher i tak domyślił się, o co chciała zapytać. – Na ten temat nie wolno mi nic powiedzieć. – Boże... Po twarzy Sarah popłynęły łzy. Szeryf Gallagher wiedział, że świadomie łamie prawo, ale nie mógł pozostać obojętny wobec rozpaczy tej kobiety. – Niech pani posłucha... – zaczął. – I proszę nie powoływać się na moje słowa, bo się ich wyprę. Gdybym miał iść o zakład, powiedziałbym, że pani ojciec znalazł się w skrzyni dopiero po śmierci. – Skąd takie przypuszczenie? – Kiedy otworzyliśmy skrzynię, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się nam w oczy, była rozbita czaszka. Po otrzymaniu tak silnego ciosu, z pewnością nie odzyskał przytomności, gdy wrzucano go do jeziora. Sarah odetchnęła głęboko i powoli ze zrozumieniem skinęła głową. – Dziękuję, że pan mi to powiedział. Szeryf wzruszył ramionami. – A więc, proszę pani... jak już mówiłem... Zanim udało mu się skończyć zdanie, podjechała do nich furgonetka, z której wyskoczyło trzech ludzi. Reporter i dwaj kamerzyści. – Sarah Whitman? Czy pani Sarah Whitman? Jak skomentuje pani fakt, że w jeziorze Flagstaff odnaleziono ciało pani ojca? – padły pierwsze pytania.

Skuliła się, jakby ktoś uderzył ją w twarz. Wrócił koszmar z przeszłości. Była świadkiem, jak przed dwudziestu laty bezbronną matkę oblegali wścibscy reporterzy. Wygadywali bzdury, szafowali oskarżeniami. Odsądzali od czci i wiary ukochanego przez nią człowieka. Roń Gallagher zaklął dosadnie. – Wynoście się stąd, bo każę was aresztować! – wykrzyknął, lecz na dziennikarzach nie zrobiło to żadnego wrażenia. Nie zamierzali rezygnować z nadarzającej się okazji. Byli gotowi zaryzykować zatrzymanie, byle tylko zdobyć materiał na pierwszą stronę. – Jak pani sądzi, czy pani ojciec został zabity przez wspólników, współsprawców przestępstwa? Sarah odwróciła się i zaczęła biec do samochodu, ale reporter i kamerzyści nie dawali za wygraną. Podążyli w jej ślady i po chwili odcięli drogę ucieczki. – Zostawcie mnie w spokoju! – zażądała, usiłując odepchnąć natrętów, ale jeden z nich podetknął jej mikrofon pod nos, podczas gdy pozostali zaczęli filmować ją dwiema kamerami, rejestrując każdą reakcję. – Czy nienawidzi pani mieszkańców Marmet? – chciał wiedzieć reporter. – Czy jest ktoś', kogo obwinia pani o... Dalsze słowa reportera zagłuszył głośny warkot potężnego silnika. Sarah odwróciła się i ujrzała czarny sportowy wóz. Z piskiem opon zatrzymał się tuż obok niej. Zdumiona patrzyła, jak otwierają się przed nią drzwi od strony pasażera i ktoś siedzący przy kierownicy krzyczy, aby wskoczyła szybko do środka. Zareagowała odruchowo. Wsiadła. Gdy tylko zatrzasnęła za sobą drzwi, wóz ruszył. – Zapnij pas – powiedział kierowca. Sarah bez słowa wykonała polecenie. Dopiero gdy w szalonym tempie opuścili brzeg jeziora, wzbijając tumany kurzu i jesiennych liści, spojrzała na siedzącego obok mężczyznę. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego jego profil wydaje się jej dziwnie znajomy. Zaraz potem mężczyzna odwrócił się na krótko w jej stronę i uśmiechnął. Serce Sarah zabiło szybciej. Ostatni raz widziała ten uśmiech dwadzieścia lat temu. Jednak żadna dziewczyna nie zapomina swej pierwszej wielkiej miłości... – Silk? Tony skrzywił się lekko. – Obecnie częściej nazywają mnie Tonym. Tak, Sarah Whitman, to ja.

ROZDZIAŁ TRZECI Jadąc z Tonym, uznała, że wóz i kierowca wprost idealnie do siebie pasują. Obaj są wytworni i wywierają oszałamiające wrażenie. Usiłując nie spoglądać zbyt często na mężczyznę za kierownicą, Sarah dostrzegła jednak kosztowną elegancję jego ubioru, roleksa na lewym ręku, na prawym sygnet z diamentem, a w oczach... gniewne błyski. Była wdzięczna za to, że się pojawił i uratował ją przed wścibskim reporterem. Na próżno jednak usiłowała dociec przyczyny jego obecności w Mar-met. Czyżby z odległego Chicago przyjechał tu tylko dla niej? Chętnie przyjęłaby to za pewnik, lecz prawda chyba wyglądała inaczej. – Silk... przepraszam, Tony, czy mogę zadać ci osobiste pytanie? Pokonał ostry zakręt i stłumił westchnięcie. Sarah Whitman nie miała do niego zaufania. Poznał to po jej oczach. Był w stanie zrozumieć rezerwę tej kobiety, lecz zdziwiło go, że sprawia mu to tak wielką przykrość. – Tak, oczywiście. – Twój wygląd świadczy o tym, że zostałeś człowiekiem sukcesu. Z czego żyjesz? Tony uniósł brwi. – Zapewniam, że nie robię nic niezgodnego z prawem. Sarah zaczerwieniła się lekko. – Nie to miałam na myśli. Roześmiał się lekko. – Odpręż się, żartowałem. Mam w Chicago nocny klub, a właściwie dwa. Oficjalne otwarcie drugiego odbędzie się za jakiś miesiąc. Pierwszy lokal nazwałem „Silk". Dopiero teraz Sarah odważyła się lepiej przyjrzeć Tony'emu. Musiał przebyć długą drogę... Nieźle, jak na chłopaka, którego wychowała ulica. Wiedziała z własnego doświadczenia, ile pieniędzy wymaga uruchomienie każdego przedsięwzięcia, a co dopiero nocnego klubu. Nadal spłacała kredyt, który zaciągnęła na renowację restauracji. Silk pochodził z bardzo biednej rodziny. Czasami w ogóle nie miał gdzie się podziać. Sarah przypomniała sobie o milionie dolarów, o których kradzież został oskarżony jej ojciec, i spojrzała podejrzliwie na siedzącego obok mężczyznę. Czy Tony'ego DeMarca byłoby stać na taki zuchwały skok? Całkiem możliwe. Ale morderstwo? Do tego chyba nie był zdolny. – Ile miałeś lat, gdy zniknął mój ojciec? – zapytała. – Szesnaście – odparł. – Właśnie skończyłem pierwszą klasę szkoły średniej. – Za młody – szepnęła do siebie. Nie potrafiła wyobrazić sobie takiego dzieciaka kradnącego z banku milion dolarów. I to na tyle przebiegłego, by wziąć zakładnika, skierować na niego wszelkie podejrzenia, a potem z zimną krwią zamordować. – Za młody na co? – zapytał Tony. Na twarzy Sarah wystąpiły rumieńce. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że wypowiedziała te słowa na głos. – Nieważne. Po prostu głośno myślałam. Z zasępioną miną Tony zjechał z szosy w wąską drogę prowadzącą do jego letniskowego domu położonego nad brzegiem jeziora. Co też Sarah chodziło po głowie? I nagle zrozumiał. Ogarnął go gniew. Natychmiast zahamował ostro samochód i zwrócił się w stronę Sarah. Zaskoczona zachowaniem Tony'ego w pierwszej chwili chciała uciekać, ale zanim zdołała otworzyć drzwi wozu i wyskoczyć, przytrzymał ją za ramię. – Ponad połowę pieniędzy potrzebnych na uruchomienie interesu pożyczył mi stryj

Salvatore – oznajmił suchym tonem. – Żyrował także mój pierwszy kredyt. Spłaciłem go w ciągu dwóch lat od chwili otwarcia klubu. Nie ukradłem tego miliona dolarów i nie zabiłem twego ojca. Z głosu Tony'ego przebijała złość, ale Sarah nie zamierzała przepraszać go za podejrzenia. Dopóki nie dowie się, co naprawdę stało się z jej ojcem, dopóty nie zaufa absolutnie nikomu. Odetchnąwszy głęboko, powiedziała: – Miałam dziesięć lat, kiedy rozpadł się cały mój świat. Trzy miesiące po zniknięciu ojca zostałam sierotą. Gdyby nie ciotka Lorett, opiekę nade mną przejęłoby państwo i oddano by mnie do domu dziecka. Co więcej, w całym Marmet nie znalazłby się nikt, komu byłoby przykro, kto ulitowałby się nad moim losem. Tony, nie zamierzam przepraszać cię za nietaktowne pytania. Jesteś pierwszą osobą, której je zadałam, i z pewnością nie ostatnią. Przyjechałam tutaj nie tylko po szczątki ojca. Pozostanę w Marmet dopóty, dopóki nie ustalę, kto go zamordował. Determinacja na twarzy Sarah szła w parze z furią malującą się w jej oczach. Zaskoczyła Tony'ego. Uzmysłowił sobie bowiem, że ma teraz do czynienia z dojrzałą kobietą. Minęło wiele czasu, odkąd widział ją, bezradną i nieszczęśliwą, płaczącą nad grobem matki. Jednak to, co zamierzała zrobić, było pomysłem zwariowanym i, co gorsza, nad wyraz niebezpiecznym. – Nie mówisz serio – uznał. – Poczekaj, to się przekonasz – mruknęła. – Jak zarabiasz na życie? – A co to ma do rzeczy? – Odpowiedz. – Jestem właścicielką restauracji, którą sama prowadzę. Tony westchnął, lecz nie przestawał pytać. – Skąd przekonanie, że okażesz się lepsza od policji? – Zacznę od zgromadzenia materiału dowodowego, czego przed laty w ogóle nie zrobiono. Tony zmarszczył czoło. – Nie znasz się na tej robocie. Jesteś amatorem. Nie masz żadnych kwalifikacji, by rozwiązać kryminalną zagadkę z przeszłości. A ponadto jedyny istniejący materiał dowodowy to ten, który przez dwadzieścia lat spoczywał na dnie jeziora. – Jeśli sama nie zajmę się tą sprawą, nie zrobi tego nikt inny – argumentowała Sarah. Musiała odwrócić wzrok, żeby Tony nie dostrzegł łez w jej oczach. Ukradkiem rzucił na nią okiem. Mała dziewczynka wyrosła nie tylko na piękną kobietę, lecz także na osobę z charakterem. Nieprzejednaną i twardą. Co więcej, potrafił zrozumieć, dlaczego. Wiedział z własnego smutnego doświadczenia, że zdecydowanie łatwiej uniknąć bólu, jeśli trzyma się ludzi na dystans. – Nie o to chodzi – powiedział łagodnym tonem i delikatnie wsunął rękę pod głowę Sarah, zmuszając ją, aby na niego spojrzała. – Może morderca twego ojca nadal mieszka w Marmet? To, co zamierzasz zrobić, jest niebezpieczne. Wzruszyła ramionami. – Jeśli się boisz, to znikaj. Podrzuć mnie tylko do miejsca, gdzie zaparkowałam samochód. Tony popatrzył przez chwilę na Sarah, a potem skrzywił się lekko. – Może powinienem wstrzymać się z przybyciem ci na odsiecz. – Dlaczego?

– Bo mimo swej drobnej postury byłabyś w stanie jedną ręką załatwić zarówno reportera, jak i obu kamerzystów. Na twarzy towarzysza podróży dostrzegła łagodny uśmiech. – Przepraszam – bąknęła. – Za co? – zapytał. – Z góry założyłam, że nie jesteś aniołem. Uśmiech na twarzy Tony'ego stał się jeszcze szerszy. – Och, droga pani... proszę nie przepraszać za coś, co jest stuprocentową prawdą. Nie jestem aniołem. Nigdy nie byłem i nigdy się nim nie stanę. – Pociągnął Sarah lekko za włosy. – Nie jestem także facetem, który łamie prawo. No to co? Zakopujemy topór wojenny? Ogłaszamy zawieszenie broni? Przesunął dłoń z tyłu głowy Sarah w dół, pod brodę. Pod wpływem jego dotknięcia, a także przenikliwego wzroku, Sarah zrobiło się gorąco. – W porządku – zgodziła się bez wahania, byle tylko Tony jak najszybciej skupił całą uwagę na prowadzeniu wozu. Niech przynajmniej położy na kierownicy obie ręce... – To dobrze – ucieszył się. – A więc umowa stoi. Ulżyło mi. Nacisnął mocniej na pedał gazu. Samochód wjechał w gęstwinę drzew. – Dokąd właściwie jedziemy? – dopiero teraz zainteresowała się Sarah. Tony zwolnił nieco i wyciągnął rękę. – Tam. Oczom Sarah ukazał się wytworny dom, najwyraźniej letniskowy. Jeśli Tony'ego było stać na coś tak kosztownego, musiał osiągnąć znacznie większy sukces, niż myślała. – Twoja własność? W odpowiedzi skinął głową. – Ładny. Tony z uśmiechem skręcił na żwirowy podjazd i zatrzymał się przed frontowym wejściem do domu. Zanim wyłączył silnik, przez chwilę podziwiał rozciągający się wokół przepiękny widok. Dom postawiony tuż nad jeziorem wtapiał się w okalające go drzewa. Wyglądał, jakby właśnie tu było jego naturalne miejsce. Piętrowy, zbudowany z cedrowego drewna i szkła, w którym odbijały się fragmenty krajobrazu. – Tak. Jest ładny – skwapliwie przytaknął Tony. Wyskoczył z samochodu i podbiegł do drugich drzwi. Nachylił się, aby pomóc wysiąść pasażerce i powiedział z emfazą: – Zapraszam drogą panią na salony, rzekł pająk do muchy. – Mrugnął wesoło do Sarah. Wysiadła rozbawiona. Jednak jej uśmiech już po chwili zamienił się w grymas, uświadomiła sobie bowiem, że spoza drzew prześwituje ciemna tafla jeziora Flagstaff. Tony dostrzegł niepokój malujący się na twarzy Sarah. Domyślił się przyczyny lęku. – Nie bój się, tu nie ma żadnych duchów – powiedział uspokajającym tonem. Rzuciła mu spojrzenie pełne powątpiewania i ponownie skupiła uwagę na domu. – Wszystkie rzeczy zostawiłam w wynajętym samochodzie – przypomniała sobie. – Kogoś po nie poślę. – Nie mogę się u ciebie zatrzymać. – Dlaczego? Sarah zaskoczyło napięcie w głosie Tony'ego.

– Po pierwsze... właściwie się nie znamy. A po drugie zamierzam robić coś, czego nie aprobujesz. Ujął w dłonie jej twarz. Przez chwilę sądziła, że ją pocałuje. Zamiast tego opuszkami palców wygładził delikatnie zmarszczki powstałe w kącikach zaciśniętych ust. – Kiedyś znaliśmy się dobrze, teraz poznamy się po raz drugi. Przyjechałem tu, bo mam wobec twego ojca dług wdzięczności. Zapewnienie ci lokum na czas pobytu w Marmet to minimum tego, co mogę zrobić. Proszę, zgódź się. Ujął Sarah pod ramię i wprowadził do domu. Przywitało ich sympatyczne, przytulne wnętrze. Przechodząc przez foyer, poczuła miły zapach palonego drewna, który nasilił się, gdy stanęła na progu salonu. Pod północną ścianą w pokaźnych rozmiarów kominku płonęło duże polano. Przed paleniskiem ustawiono skórzaną kanapę i dwa wygodne fotele. Wysokie półki z książkami pod przeciwległą ścianą zapewniały urozmaiconą lekturę na długie zimowe wieczory. Pokój zdobiło kilka obrazów o różnorodnej tematyce. Po obu stronach kominka wisiały dwa indiańskie malowidła. Oprócz nich Sarah dostrzegła obraz w stylu Renoira i dwa uderzające prostotą pejzaże przypominające Wyetha. Podeszła bliżej i ze zdumieniem ujrzała pod nimi sygnaturę tego genialnego malarza. Miała więc przed sobą oryginały. Obróciła się i spojrzała na Tony'ego z podejrzliwą miną. – Twój klub musi przynosić znaczne dochody – powiedziała z lekkim przekąsem. Ujrzawszy nieufność na jej twarzy, Tony poczuł, że ponownie znaleźli się w punkcie wyjścia. – I owszem – potwierdził sucho, nie zamierzając niczego wyjaśniać. – Jeśli chcesz, najpierw pokażę ci cały dom, a potem zaprowadzę do przeznaczonego dla ciebie pokoju. Po drodze Sarah czyniła grzeczne uwagi na temat eleganckiego wystroju wnętrz. Chwaliła szczerze sympatyczną atmosferę i przytulność. Jej ciepłe słowa Tony skwitował krótkim podziękowaniem. – Nie realizowałem żadnego specjalnego zamysłu – dorzucił. – Jest po prostu tak, jak lubię. Kiedy przystanęli w korytarzu, oznajmiła: – Masz świetny gust. – Uznam to za komplement – mruknął. – Przepraszam. – Westchnęła. – Zachowałam się nieładnie. Tony spojrzał na Sarah. Wyglądała żałośnie. Dostrzegł podkrążone oczy i lekkie drżenie dolnej wargi. Odnalezienie szczątków ojca musiało być dla niej wielkim wstrząsem. Jednak próbowała opanować emocje i zachować zimną krew. Uznał, że powinien choć trochę jej pomóc. – Fakt – przyznał łagodnym tonem, a potem odgarnął kosmyk włosów opadający jej na oczy. – Przykro mi – bąknęła. – Och, będzie ci przykro, dopiero kiedy spróbujesz mojej kuchni. Rozpogodziła się i roześmiała. Tony jak urzeczony obserwował grę uczuć na jej twarzy. Już przedtem uznał, że Sarah jest ładną kobietą, ale teraz... Teraz wydała mu się po prostu piękna. Jej urok mógł okazać się zgubny dla każdego mężczyzny. Przypomniał sobie, że występuje w roli pana domu, dlatego oparł się chęci przyciśnięcia Sarah do ściany i scałowania uśmiechu z ponętnych ust. Ujął ją pod ramię. – Twój pokój jest tam, ostatnie drzwi na lewo.

Tony trzymał Sarah mocno, lecz delikatnie. Szedł szybko. Ledwie za nim nadążała. Chwilę później otworzył wskazane drzwi i zaraz się wycofał. – To będzie twój pokój na tak długo, jak zechcesz. Masz własną łazienkę i salonik. Gdybyś chciała telefonować, korzystaj z aparatu stojącego na stole. – Dziękuję, mam komórkę. – Czasami sygnał bywa tu słaby. Wtedy może ci się przydać telefon stacjonarny. Sarah uśmiechnęła się i zaczęła rozglądać po pokoju. Był tak samo przytulny i sympatyczny jak reszta domu. Wreszcie odwróciła się ku Tony'emu. Uznała, że czas nieco ocieplić atmosferę. – Silk... to znaczy... Tony... Przerwał jej. – Możesz nazywać mnie Silkiem. – Mówiłeś przecież, że nikt... – Niektórzy nadal tak do mnie mówią – odparł. – A poza tym lubię, jak wymawiasz to słowo. Sarah zmrużyła oczy. Tony nadal zachowywał się bez zarzutu. Te wyszukane, gładkie maniery... Może nawet zbyt gładkie... Przydomek pasował do niego idealnie. – Jak chcesz – odparła krótko. Uśmiechnął się leciutko, a potem wyciągniętą ręką wskazał łóżko. – Proponuję, abyś położyła się i nieco odpoczęła, a ja w tym czasie wykonam kilka telefonów. W ciągu godziny ściągnę tu twój samochód i ciuchy. A ponadto spróbuję pokrzyżować szyki reporterom. – W jaki sposób zamierzasz to zrobić? – spytała zaskoczona Sarah. – S ądzisz, że jeśli ustalą, gdzie jesteś, zostawią cię w spokoju? Nie licz na to, dziecinko. Czy ci się to podoba, czy nie, w tej chwili jesteś dla mediów bardzo smakowitym kąskiem. – Boże! – jęknęła Sarah, opadając ciężko na łóżko. – Nie martw się. Dopóki jesteś pod moim dachem, nikt nie będzie cię nachodził. – W jaki sposób... – Zaufaj mi. Słowa te zabrzmiały inaczej niż poprzednie wypowiedzi. Z twarzy Tony'ego zniknął zalotny uśmieszek. Sarah rozpoznała w nim dawnego buntownika, tyle tylko, że po dwudziestu latach jeszcze sprytniejszego i o wiele bardziej zdeterminowanego. Zanim zdołała się odezwać, Tony'ego już nie było. Opuścił pokój, zamykając cicho drzwi. Sarah siedziała bez ruchu, zastanawiając się ponuro, jak to możliwe, że jej w miarę spokojne i uporządkowane życie jednej chwili legło w gruzach. Zaraz potem aż jęknęła, albowiem w pełni dotarł do niej sens tych rozważań. Jak mogła tak egoistycznie litować się nad sobą? Przecież nadal żyła, czego nie dało się powiedzieć o jej ojcu. – Och, tatusiu... Tak mi przykro, że w ciebie zwątpiłam – wyszeptała. Położyła się na łóżku i zwinęła w kłębek. – Ale dowiem się, kto ci to zrobił. Przyrzekam. Westchnąwszy ciężko, zamknęła oczy. Właściwie chciała jedynie przez chwilę odpocząć, ale bardzo szybko zmorzył ją sen. Upłynęła prawie godzina, zanim wrócił Tony. Zamierzał zapukać, ale ujrzawszy uchylone drzwi, wszedł do pokoju. Sarah była pogrążona we śnie. Wniósł po cichu jej bagaże i postawił przy łóżku. Rzucił okiem na nieruchomą postać i spochmurniał. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien jej się tak natarczywie przyglądać. Mimo to zwlekał z odejściem. Niczym nie przypominała nieśmiałej dziesięciolatki, którą zapamiętał sprzed lat. Często

przyglądała mu się ukradkiem, gdy strzygł trawniki przed jej rodzinnym domem. Wtedy była chudą i poważną dziewczynką, teraz stała się piękną i ponętną kobietą. Kiedy tak wpatrywał się w Sarah, ujrzał nagle spływającą po jej policzku łzę. Odwrócił wzrok. Na pewno nie chciałaby, by był świadkiem jej chwilowej słabości. Westchnął cicho, potem okrył śpiącą ciepłym pledem. Poruszyła się i instynktownie wtuliła w miękką tkaninę. Tony nie pamiętał, kiedy po raz ostatni czuł się tak niepewnie, jak w obecności Sarah. Jej pomysł, by wytropić mordercę ojca, bardzo go poruszył. To miał być tylko krótki wypad z Chicago, jednak teraz sytuacja stawała się zbyt poważna. W porządku, będzie gościnnym i miłym gospodarzem. Pozostanie tu, dopóki Sarah nie oswoi się z domem. Potem jednak będzie musiała radzić sobie sama. Chociaż z drugiej strony nie należał do ludzi opuszczających bliźnich w potrzebie. Odezwała się w nim rycerskość, dlaczego zaczął się zastanawiać, jak ochronić Sarah przed niebezpieczeństwem. To wymagałoby zmiany jego wcześniejszych planów. Dzisiaj ruch był jeszcze większy niż zazwyczaj. Przez większość dni tygodnia w kawiarence prowadzonej przez Sophie Thomas spotykali się przede wszystkim emeryci i pracownicy pobliskiego supermarketu. Jednak od chwili gdy wydobyto z jeziora Flagstaff szczątki Franklina Whitmana, kawiarenka niemal pękała w szwach. Ci, dla których zabrakło miejsc siedzących, stali oparci o ściany lub gromadzili się w kątach. Nikt nie chciał stracić ani strzępka informacji na temat prowadzonego przez policję dochodzenia. Tłum klientów utrudniał Sophie obsługiwanie stolików. Poruszała się jednak na tyle szybko, na ile pozwalały jej krótkie nogi. Do Marmet przyjechała przed dziesięciu laty, po wyjątkowo przykrym rozwodzie. Kupiła dom, w którym mieściła się teraz kawiarnia, i jeszcze bardziej przybrała na wadze. Były mąż gustował w szczupłych kobietach, toteż po rozwodzie Sophie wreszcie nie musiała słuchać bezustannych docinków na temat swej tuszy. Poruszała się teraz żwawo między stolikami, podając kawę i domowej roboty bułeczki. Wszyscy goście plotkowali o wznowieniu śledztwa, tylko Sophie nie miała zdania na ten temat. No, może było jej trochę przykro, że ruch w interesie zawdzięcza zamordowanemu przed laty mężczyźnie. Chociaż... darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Postawiła na tacy ostatnie zamówienie i ruszyła w stronę stolika, przy którym cztery damy należące do tutejszej śmietanki towarzyskiej dzieliły się najnowszymi informacjami. – To dla ciebie – oznajmiła Sophie, stawiając przed Moirą Blake podwójną bezkofeinową kawę z mlekiem i talerzyk z jagodzianką. – Pachnie wspaniale, jak zwykle – stwierdziła Moira, sięgając po słodzik. Sophie postawiła napój firmowy i ciastko kawowe przed drugą z dam. Annabeth Harold była najstarsza w tym gronie. Trzecia z dam, Marcia Farrell, miała w szkole średniej opinię puszczalskiej. Potem wyjechała z Marmet, żeby uczyć się dalej. Wróciła jako młoda wdowa z dzieckiem, obecnie mieszkającym w Paryżu. Oczywiście nikt nie wierzył, że kiedykolwiek miała męża. Jednak po powrocie do rodzinnego miasta została zaakceptowana przez tutejszą społeczność. I, co więcej, traktowano ją z szacunkiem. W dniu dwudziestych czwartych urodzin Marcia oznajmiła bowiem, że odziedziczyła spory majątek. Fakt ten zapewnił jej trwałe miejsce wśród miejscowej elity.

Na wprost Marcii zajmowała miejsce czwarta dama, Tiny Bartlett. Przycupnęła na brzegu krzesła, jakby w każdej chwili gotowa do ucieczki. Jej ojciec był właścicielem jednej z największych papierni w okolicy, a Tiny przez całe życie zależało tylko i wyłącznie na ojcowskiej akceptacji. Jej rodzic pragnął mieć syna i nigdy nie pozwolił Tiny o tym zapomnieć. Zgnębiona i sfrustrowana, na złość ojcu wyszła za chłopaka pochodzącego ze slumsów, syna miejscowego pijaka, niejakiego Charlesa Bartletta. I stało się coś zdumiewającego. Młody Charles Bartlett zadziwił wszystkich mieszkańców Marmet, gdyż zdobył wykształcenie i został człowiekiem sukcesu, powszechnie szanowanym obywatelem. Tina urodziła mu troje dzieci. Od kiedy pociechy wyjechały, Tiny wydawała się trochę rozkojarzona. Teraz upiła łyk ziołowej herbaty, a potem nachyliła się i ściszyła głos, aby nie dotarł do sąsiedniego stolika. – Słyszałyście ostatnie wiadomości? – spytała. – Jakie? – zainteresowała się Marcia. – Wróciła! – Kto? – chciała dowiedzieć się Moira. – Sarah Whitman. Oczy Moiry rozszerzyły się ze zdumienia, lecz zaraz potem na jej twarzy odmalowało się głębokie współczucie. – Biedactwo. To okropne, że dziecko cierpi za grzechy ojca – oświadczyła z ubolewaniem. – A jeśli Franklin Whitman nie popełnił przestępstwa, o które wszyscy go oskarżają? – spytała Tiny. Marcia zmarszczyła brwi. – Jasne, że popełnił. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Moja droga, nie wygaduj głupstw. Do rozmowy włączyła się Moira: – Jednego nie zrobił na pewno. Nie zamknął się sam w tej okropnej żelaznej skrzyni. Nerwowym ruchem Marcia chwyciła ze stołu serwetkę i położyła na kolanach. Dwadzieścia lat temu jej ojciec był jednym z funkcjonariuszy prowadzących śledztwo. Każde domniemanie, że być może popełnił wówczas błąd, natychmiast wyprowadzało Marcie z równowagi. – Pewnie zdradzili go wspólnicy – oznajmiła. Milcząca do tej pory Annabeth uniosła dłonie. – Dajcie wreszcie spokój – zażądała ostrym tonem. – Przez was tracę apetyt. Nie chcę słyszeć ani słowa więcej na ten temat. To obrzydliwe... Tiny wydęła wargi, wymamrotała coś pod nosem i zaczęła jeść. – Coś mówiłaś? – chciała dowiedzieć się Annabeth. – Stwierdziłam, że ten temat nie jest dla nas aż tak obrzydliwy, jak dla Sarah Whitman – wyjaśniła Tiny. – Żal mi jej, to wszystko. Marcia skrzywiła nos. Na twarzy Annabeth odmalowała się dezaprobata. Moira z uśmiechem poklepała Tiny po ręku. – Dobra z ciebie dziewczyna. Masz bardzo miękkie serce. Tiny rozpromieniła się. – Podaj cukier – poprosiła Moira, zmieniając zręcznie temat rozmowy. Sarah przebudziła się nagle. Zdezorientowana i lekko przestraszona, zerwała się z łóżka i rzuciła ku drzwiom. Dostrzegła swoje bagaże i natychmiast przypomniała sobie, gdzie jest i jak się tu znalazła. Opadła z powrotem na łóżko. Przeczesała palcami włosy, rozmasowała