uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Sharon Sala - Światło w ciemności

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Sharon Sala - Światło w ciemności.pdf

uzavrano EBooki S Sharon Sala
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 262 stron)

Sharon Sala Światło w ciemności Out of the Dark Przełożyła Klaryssa Słowiczanka

Rozdział 1 St. Louis, Missouri – 1977 Było już po północy; Margaret Cochrane otworzyła oczy i spojrzała na śpiącego męża. Od siedmiu lat była jego żoną, od czterech matką Jade. Kiedyś ślepo, bezwarunkowo kochała Sama, ale w ostatnim roku coś się zmieniło, była coraz bardziej niezadowolona z siebie i swojego życia. Nastały niedobre czasy, Stany od lat usiłowały spacyfikować daleki kraj, którego nazwę ledwie potrafiła wymówić. Młodzi chłopcy uciekali do Kanady, do Europy, byle tylko uniknąć mobilizacji. Ludzie w wieku Margaret palili flagi, organizowali protesty i marsze na Waszyngton, a ona miała uczucie, że życie przecieka jej przez palce. Chciała coś robić, działać, zmieniać świat, ale obowiązki żony i matki nie pozwalały na to. Ostatecznie zapisała się na kurs samorealizacji w miejscowym college’u, przynajmniej tyle mogła dla siebie zrobić. Któregoś dnia, mniej więcej po dwóch tygodniach zajęć, kiedy szła przez uniwersytecki campus na przystanek autobusowy, natknęła się na grupkę hippisów, w każdym razie w pierwszej chwili właśnie tak ich określiła. Widywała często podobne grupy, ale zawsze z daleka. Teraz znalazła się w samym środku jednej z nich: długowłosi młodzi ludzie, niektórzy z kwiatami we włosach, inni z bukietami w dłoniach, ubrani bardzo barwnie, niczym Cyganie z hollywoodzkiego filmu. Dziewczyny w długich do kostek spódnicach, chłopcy w spodniach dzwonach i koszulach mieniących się psychodelicznymi kolorami. Ktoś jej powiedział, że to Radośni, tak kazali siebie nazywać, i że przewodzi im niejaki Solomon. Margaret zatrzymała się zaintrygowana i zaczęła przysłuchiwać się bez specjalnego przekonania, okrzykom: „make love, not war”, powtarzanym przez hippisów w całym kraju. Pewnie odeszłaby, ale zanim zdążyła się ruszyć, dopadł do niej Solomon. Jedno jego spojrzenie wystarczyło, żeby zamarła, znieruchomiała. A on uśmiechnął się, pogłaskał ją po twarzy, dotknął jej włosów, a potem nachylił się i wetknął w nie kwiat. Ludzie wokół przyjęli jego gest oklaskami, a Margaret poczuła dziwny ból. Ból duszy? Dni mijały, pojawiała się w campusie niemal codziennie. Pewnego razu

przyjechała z Jade. Radośni przywitali jej córeczkę jak księżniczkę, zachwycali się urodą małej. Znów były skandowane hasła... Poczuła się, jakby urodziła wyjątkowe dziecko, prawdziwy dar niebios. Tak niewiele czasu minęło, a ona miała wrażenie, że znalazła coś w rodzaju zastępczej rodziny. Kontakt z Radosnymi wypełniał pustkę w jej sercu i tak oto zaczęło się pranie mózgu Margaret Cochrane. Pół roku później była gotowa odejść od człowieka, któremu kiedyś ślubowała wierność i miłość po grób. Odejść, zniknąć, pozbawić go nie tylko swojej, wątpliwej już czułości czy też opieki, ale i córki. Wiele razy chciała mu o tym powiedzieć, lecz nie potrafiła zdobyć się na odwagę, zresztą Sam i tak nic by nie zrozumiał. Wysunęła się ostrożnie z łóżka. Udało się jej nie obudzić Sama, spał spokojnie, nic nie przeczuwając. Kochał ją, to pewne, ale nigdy nie miał dla niej czasu, w jakimś momencie stracili kontakt. Margaret znalazła się na ostatnim miejscu jego listy priorytetów, w każdym razie tak to odczuwała. Jeszcze chwila wahania, niepewności i zaczęła się ubierać. Wybrała długą do kostek kwiecistą suknię, którą kupiła poprzedniego dnia. Na palcach wymknęła się z sypialni i wślizgnęła do pokoju małej. Jade spała jak aniołek; Margaret raz jeszcze pomyślała o tym, co chce zrobić, znowu się zawahała. Sam... Ten cios go zniszczy. Uwielbiał córeczkę, byłoby zapewne lepiej, gdyby zostawiła mu Jade, bez trudu przecież znalazłby dla niej opiekunkę, ale natychmiast przypomniała sobie Radosnych i ich zachwyty nad cudownym dzieckiem. W pewnym sensie chciała im ofiarować Jade, może nawet bez małej księżniczki nie mogłaby zaistnieć wśród nowych przyjaciół? Nachyliła się, dotknęła policzka Jade i szepnęła cicho: – Obudź się, skarbie, musimy jechać. Jade przewróciła się na drugi bok. – Spać – mruknęła zaspanym głosikiem. – Nie chcę jechać. Margaret rozejrzała się nerwowo, jakby Sam lada chwila miał wejść do pokoju, po czym wyjęła Jade z łóżeczka, zawinęła ją w kocyk. – Pojedziesz. Jesteś córeczką mamusi, musisz ze mną jechać, mama cię nie zostawi. – Margaret wyniosła małą z pokoju i zbiegła na dół. Po chwili była przy niebieskim volkswagenie, który czekał pod domem. Drzwiczki vana otworzyły się natychmiast, małą odebrał długowłosy, brodaty chłopak, drugi wyciągnął rękę do Margaret, pomagając jej wsiąść. I nagle Margaret ogarnęła panika. Jeden z chłopaków, ledwie tylko zasunął drzwiczki, podał jej skręta. Czyżby chciał ją w ten sposób uspokoić?

– Machnij się, śliczna. Przyjęła papierosa z marihuaną, zaciągnęła się głęboko, raz, drugi, i ogarnął ją błogi spokój, swego rodzaju nieświadomość. Trawka miała zbawienne, kojące działanie, pozwalała na chwilę zapomnieć o wyrzutach sumienia. Jeszcze dwa pociągnięcia i Margaret nie miała najmniejszych wątpliwości, że podjęła właściwą decyzję. Jade mruknęła, załkała cicho. Jeden z chłopaków przeniósł ją na tył vana, drugi wyjął Margaret skręta z dłoni, zaciągnął się, przekręcił kluczyk w stacyjce; samochód ruszył. Tymczasem Sam obrócił się na drugi bok i wyciągnął rękę. Pusto... Poderwał się gwałtownie. Margaret często wstawała w nocy, żeby sprawdzić, co z małą, jej nieobecność nie stanowiła jeszcze powodu do niepokoju, ale tym razem coś było inaczej, w domu panowała dziwna, martwa cisza, cisza i pustka, wskazujące na brak kogokolwiek poza nim. – Maggie? Żadnej odpowiedzi. Poderwał się i ruszył do pokoju córeczki. Ciemno, drzwi szeroko otwarte, łóżeczko puste. Serce zabiło mu gwałtownie, teraz już ryknął na cały głos imię żony: – Maggie! Żadnej odpowiedzi. Biegał po domu, włączając światła: piętro, poddasze, wreszcie parter. Tu dopiero, na dole w holu zrozumiał, co się stało. Zniknęły. Oczywiście coś mogło się stać, ale w głębi duszy doskonale wiedział, że Maggie postanowiła odejść. Ciemne chmury od dawna zbierały się nad ich małżeństwem, ale on nie chciał przyjąć do wiadomości zwiastunów nieszczęścia, spojrzeć prawdzie w oczy, zrozumieć, że Maggie jest naprawdę bardzo, bardzo nieszczęśliwa i to on w dużej mierze ponosi odpowiedzialność za taki stan rzeczy. Widział paciorki na jej toaletce, widział, że zaczęła się inaczej ubierać, inaczej czesać. Nie dalej jak przed tygodniem, wracając z pracy, zobaczył odjeżdżający spod domu van należący wedle wszelkich oznak i wyglądu kierowcy do hippisów. Kiedy zapytał Maggie, co to za jedni, wzruszyła ramionami i oznajmiła, że po prostu pytali o drogę. Nie uwierzył, ale nie miał ochoty drążyć tematu. A teraz było już za późno. Wypadł z domu i zdążył jeszcze dojrzeć światła znikającego za zakrętem auta. – Maggie! Wracaj! Wracaj! Na litość boską... Krzyczał, biegł za samochodem, jakby wierzył, że to odniesie jakikolwiek skutek, ale jego wrzask zakłócał tylko

nocną ciszę. Odeszła i zabrała ze sobą dziecko. 1997 Sypialnię rozświetlały pulsujące rozbłyski zielonego neonu, wypełniając wnętrze trochę upiorną atmosferą i nadając twarzom śpiących z lekka nieziemski wygląd. Obok hotelu przemknął wóz policyjny na sygnale, kobieta jęknęła głośno, budząc przy okazji mężczyznę. Jade była w życiu Rafaela pierwszą i jedyną miłością. Uniósł się na łokciu, spojrzał na jej twarz i walcząc z nudnościami, potarł drżącą dłonią policzek. Westchnął. Znów dręczyły ją złe sny, widział to po jej rysach. Wracały koszmary dzieciństwa, koszmary, które były udziałem obojga. Gdyby wierzył w Boga, modliłby się do Niego o to, by obojgu zesłał pokój serca, ale Bóg był tylko mitem. Gdyby istniał, nie pozwoliłby, żeby przeszli przez takie piekło. A skoro Pana nie ma, tylko on, Rafael, może odegnać nękające Jade koszmary. – Już dobrze, wszystko dobrze, skarbie. Jestem tu, nie pozwolę cię skrzywdzić – szeptał, – przybliżając wargi do jej ucha. Przygarnął ją do siebie. Do udręczonej świadomości Jade chyba dotarł głos Rafaela, bo dziewczyna westchnęła, uspokoiła się. – Tak, kochanie, jesteś bezpieczna. Przy mnie nic złego ci się nie stanie. Jade pogrążyła się na powrót we śnie, ale Rafael nie mógł usnąć. Przecież sen jedynie kradł mu drogi czas, którego chłopak nie chciał, nie mógł tracić. Czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku, ucisk który nie miał nic wspólnego z przypływem nudności. Te już dawno minęły, pozostał tylko czysty, nagi strach. Jade była całym jego życiem, jego światem i może dlatego podjęcie walki o uwolnienie jej duszy od upiorów przeszłości, okaże się w rezultacie wielkim błędem. Tak bardzo uzależniła się od niego, że nie był pewien, czy kiedykolwiek będzie potrafiła funkcjonować samodzielnie. Nie chciał tego, ale stało się, w pewnym sensie ją okaleczył. Obróciła się we śnie i przytuliła policzek do jego piersi. Jej ciepły oddech był niby pieszczota. – Kocham cię, moja dziewczynko – szepnął i głaszcząc Jade po włosach, spojrzał w okno, czekając na pierwszy brzask. – Na pewno tego chcesz? – upewniał się, przytrzymując wielki obraz biodrem. Jade wzruszyła ramionami.

– To tylko obraz, potrzebujemy pieniędzy. Rafael sposępniał. – Zawsze potrzebujemy pieniędzy, a to jednak portret twojej matki. Jade wyprostowała się, zmierzyła Rafaela chłodnym spojrzeniem. – Nie matki, tylko Ivy – powiedziała z naciskiem. – To przecież jedno i to samo. – Nie to samo. Moja matka była... cholera, Rafie, ledwie ją pamiętam. Jakieś dalekie wspomnienia. Moja matka przeistoczyła się w nawiedzoną ćpunkę, Ivy, a kiedy umarła, trafiłam do piekła. Po co mi jej portret? Nie wiem w ogóle, dlaczego go namalowałam. Bierz to i wychodzimy. – Tak jest, proszę pani – prychnął Rafie. Sąsiad obiecał, że podrzuci ich swoją furgonetką na bazar. Mieli kilka płócien do sprzedania. Niebo było czyste, bezchmurne, zapowiadał się ładny dzień, przy odrobinie szczęścia mogli coś zarobić. Jade uśmiechnęła się do Rafiego, już nie pamiętała o sprzeczce na temat portretu. Nigdy nie potrafiła boczyć się na Rafaela dłużej niż kilka minut, nie mogła przecież wściekać się na człowieka, który uratował jej życie. Był nie tylko jej najlepszym przyjacielem, był jej drugą połową, jej sercem. Przeznaczyła ich ostatnie pieniądze na opłacenie straganu na targu, ale postanowiła zaryzykować. Często chodzili głodni, tułali się bez dachu nad głową, sprzedaż jakiegoś obrazu mogła ich uratować, więc tym bardziej nie warto było rozczulać się nad portretem Ivy. Jechali ulicami San Francisco, a Jade patrzyła na twarze przechodniów i myślała z przerażeniem, że pewnego dnia przeszłość znowu dopadnie ich oboje. Co wtedy poczną? Nie miała niemal żadnych wspomnień – z dzieciństwa, z czasów kiedy jej matka postanowiła zmienić tożsamość, zrzucić starą skórę i stać się Ivy. Czasami pojawiał się tylko obraz wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny, który wsadzał ją do ogrodowego baseniku albo kołysał do snu. Obraz bardzo niewyraźny, mglisty, prawie nieuchwytny. W nocnych koszmarach najczęściej wracała fizjonomia Solomona. Solomon uśmiechnięty Solomon pachnący orientalnymi olejkami i trawką. Solomon, który ją czesał, głaskał po buzi, po czym, w dzień po śmierci Ivy, sprzedał ledwie sześcioletnią jakiemuś pedofilowi. Potem było jeszcze wielu różnych mężczyzn gotowych płacić za jej ciało, stała się, na kilka następnych lat, podobnie jak Rafael, towarem. Właśnie z takiego handlu żyli Radośni Ludzie. Od kiedy sięgała pamięcią, Rafael był częścią jej życia – śliczny, trzy lata od

niej starszy chłopiec, który nie znał ani swojej matki, ani ojca, nie wiedział nawet, jak się nazywa. Urodził się w komunie, w tej samej, w której umarła Ivy, i praktycznie od razu stał się własnością Solomona. To Solomon mu ojcował, decydował o jego życiu, to o uśmiech czy serdeczny gest charyzmatycznego przywódcy zabiegał Rafael. Wypożyczany różnym „wujkom”, którzy go wykorzystywali, nie wiedział nawet, że może istnieć inne życie. Pewnego dnia coś pękło, pojawiła się szczelina, maleńki prześwit ku innemu życiu. Stało się to wtedy, gdy zobaczył krzyczącą Jade, Jade owładniętą bezkresną rozpaczą. Chyba wtedy po raz pierwszy sprzeciwiła się woli Solomona. Krzyczała, że chce do mamy, na co Solomon z uśmiechem odparł, że mama odeszła i nigdy nie wróci. Rafael pragnął powiedzieć malej, że wszystko będzie dobrze, że „wujkowie” zostawiają w spokoju, zawsze zostawiają, kiedy już zaspokoją chuć, ale nie miał okazji pocieszyć małej ofiary pedofilskich zabaw. Jeszcze nie wtedy... Jakkolwiek żałosny i nieskuteczny był sprzeciw Jade, zasiał jednak w umyśle Rafaela jakieś ziarenko, obietnicę innego świata. Dopiero słuchając krzyków Jade, zrozumiał, że istnieje coś takiego jak sprzeciw i własne zdanie. Zadzierzgnięta wtedy między dwojgiem dzieci więź z każdym rokiem stawała się coraz silniejsza. Kiedy Rafael miał lat piętnaście, a Jade dwanaście, byli praktycznie nierozłączni. A potem stało się coś niewyobrażalnego, Jade zaczęła dojrzewać. Przestała być szczuplutką, bezwolną laleczką, stawała się kobietą, i jednego z „wujków” bardzo to rozczarowało. Frank Lawson zapłacił Solomonowi okrągłe pięćset dolarów za noc z Jade. Nie raz już ją sobie wynajmował, ale nigdy na całą noc, no i znacznie wcześniej, rok, pół roku przed zdarzeniem, o którym mowa. Kiedy zobaczył, jak natura odmieniła ciało jego lalki, wpadł we wściekłość. Rozwijające się piersi, zaokrąglone biodra – i jego pożądanie ulotniło się w jednej chwili. Wściekły, rozczarowany próbował pomóc sobie odpowiednią dawką LSD. Ciało małej zaczęło się lekko rozpływać przed oczami zamroczonego Franka Lawsona, zmieniało kształty, przestraszona buzia nabrała demonicznego wyrazu, w uszach brzmiał mu śmiech babilońskich wszetecznic. Przerażony tym, co widzi i słyszy, zaczął okładać Jade pięściami, bo dla jego zmąconego umysłu stała się symbolem wszelkiej lubieżności. W pewnym momencie zachwiał się, chwycił butelkę z winem i zamierzył się na Jade – butelka przeleciała o centymetry od jej głowy, roztrzaskała się o wezgłowie łóżka.

Potłuczone szkło, rozlane wino zintensyfikowały jeszcze omamy. Nagle szyjka butelki zamieniła się w sztylet i Lawson chwycił mordercze narzędzie, pragnąc raz na zawsze uciszyć krzyczącą wszetecznicę. Kiedy Jade padła na podłogę w kałuży krwi, oszalały Frank ujrzał w tym miejscu bezgłowego węża. – Tak – zawołał triumfalnie, wznosząc swój wyimaginowany sztylet. Rafaela obudziły krzyki Jade. Jak na piętnastolatka był bardzo wysoki i wyjątkowo silny. Wyskoczył ze swojego pokoju i po chwili był w sypialni Franka. Na widok leżącej we krwi Jade chwycił przewrócone krzesło i zdzielił oszalałego Lawsona w głowę. Rozległ się niemiły trzask i zaatakowany padł niczym powalony byk. Rafael zaczął wzywać pomocy, przyklęknął przy Jade. Pierwszy pojawił się Solomon, za nim dwóch jego famulusów. Zobaczyli krew, bezwładne ciało. – Zabiłeś go. – Oczywista konkluzja, Jade ich nie obchodziła. – Zobaczcie, co zrobił! – krzyknął Rafael. – Głupi sukinsynu, posprzątaj tu – warknął Solomon, wskazując na dziewczynę. Rafael chwycił przyjaciółkę i wypadł z pokoju. Jeśli jeszcze żyła, musiał ją ratować. Położył przyjaciółkę na pasażerskim siedzeniu vana Solomona, po czym wrócił do domu, do pokoju Solomona, zgarnął wszystkie, co do grosza, pieniądze, jakie znalazł w jego biurku, dopadł samochodu. Jade nie poruszała się, ale słyszał jej jęki. Modląc się, przekręcił kluczyk w stacyjce – silnik zapalił dopiero za trzecim czy czwartym razem. Kiedy Solomon wybiegł z domu, Rafie już odjeżdżał. Nie miał pojęcia, dokąd jedzie, nie wiedział, jak ciężko ranna jest Jade, rozumiał tylko, że musi jak najszybciej uciec ze starej farmy Radosnych. I tak uciekali już od dwunastu lat, zdając się na łut szczęścia, żyjąc z dnia na dzień. Gdyby Rafaela schwytano, trafiłby do więzienia za morderstwo. Jade triumfalnie wręczyła kolejnemu klientowi karykaturę, którą właśnie skończyła, i zainkasowała kolejną dziesięciodolarówkę. Po pięćdziesiątym straciła rachubę, ale oznaczało to, że zarobiła najmarniej pięćset dolarów za kilkadziesiąt kilkuminutowych sesji. Jakby tego było mało, Rafael sprzedał dziewięć jej płócien – od pięćdziesięciu do stu dolarów za obraz. W ciągu jednego dnia zarobili na dwa, trzy miesiące znośnej egzystencji, a to więcej, niż mogli się spodziewać.

– Chcesz coś do picia? – zagadnął Rafael. Drżał, był blady. Jade dotknęła jego policzka. – Dobrze się czujesz? – Oczywiście... Lemoniada? Jade patrzyła za nim, jak idzie do budki z napojami. Po raz pierwszy od wielu miesięcy, przyjrzała mu się uważnie i dopiero teraz zauważyła, jak wychudł. Westchnęła i przesunęła dłonią po czole. Ona też zeszczuplała. Obydwoje wiecznie głodowali. Ale dzisiaj mieli szczęśliwy dzień, dzisiaj się najedzą, może nawet uda się jej namówić Rafaela na stek. Trochę mięsa dobrze by mu zrobiło. Zamyślona, drgnęła, kiedy poczuła czyjąś dłoń na kolanie. Poderwała głowę i zobaczyła przed sobą małego chłopca. – Cześć, jak masz na imię? – zagadnęła. – Kenny. Nachyliła się do malca. – Chcesz, żebym narysowała twój portret? – Tak, prosimy – odezwała się młoda kobieta, najwyraźniej matka małego i z uśmiechem wręczyła Jade banknot dziesięciodolarowy. Niemal w tej samej chwili obok pojawił się mężczyzna. – Zamówiłam u pani portret Kenny’ego – oznajmiła mama chłopca. – Wspaniale. Tylko siedź bez ruchu, synu, i ładnie pozuj tej pięknej pani – rzucił tata i mrugnął do Jade. Ci ludzie robili wrażenie takich szczęśliwych, patrzyli na siebie rozkochanym wzrokiem, wpatrywali się w syna z taką dumą, jakby nie mogli uwierzyć, że zdarzył im się cud w postaci dziecka. Portrecik po kilku minutach był gotowy. Jade zrolowała karton, przewiązała gumką i wręczyła mamie malca. – Świetny chłopak – powiedziała. – Dziękuję – rozpromieniła się kobieta i cała trójka zniknęła. Hmm. Jade posmutniała. Czy jej kiedykolwiek zdarzy się mieć kogoś, kto będzie ją kochał bezwarunkowo, bez względu na wszystko? Dawno już zarzuciła marzenia o tak zwanym normalnym życiu. Teraz cieszyła się, że zarobili na kilka tygodni spokojnej egzystencji. Wrócił Rafael z kubkiem lemoniady, pogłaskał Jade czule po głowie i ustawił się, jak dobry sprzedawca, przy jej obrazach. Na tymczasowej ekspozycji powstała luka po ostatnio sprzedanym płótnie, trzeba było ją czymś wypełnić. Wzrok Rafiego padł na portret Ivy. Zawahał się i

właśnie miał zapytać Jade, czy naprawdę chce się go pozbyć, ale zobaczył, że przed jej sztalugami siedzi już następny klient. Portret Ivy powędrował na puste miejsce. Shelly i Paul Hudsonowie zawsze odwiedzali San Francisco w maju, od dwudziestu siedmiu lat, to już był rytuał. Właśnie tutaj się poznali, w maju przed dwudziestu siedmiu laty, tu też się pobrali. Wizyty w San Francisco w jakimś sensie umacniały ich małżeństwo i pozwalały na podtrzymywanie starych przyjaźni. Jutro wrócą do St. Louis, ale dzisiaj jeszcze mogą poświęcić czas temu miastu, dawnym miejscom, drogim sobie ludziom. I tak Shelly i jej serdeczna przyjaciółka, Deb Carson, znalazły się na pchlim targu, tymczasem Paul i Fred Carson wypłynęli na pełnomorski połów. Deb od kilku tygodni, ledwie od kilku, pasjonowała się fotografią i teraz robiła zdjęcie za zdjęciem, ale wtem pozwoliła, żeby aparat zawisł jej na szyi – coś przykuło jej uwagę na straganie z rozmaitymi gadżetami. – Och, zobacz jaka śliczna latarnia morska, prawdziwy skarb. – Spojrzała na cenę i skrzywiła się. – Rzeczywiście skarb, sto dwadzieścia dolarów. Shelly parsknęła śmiechem, już odwróciła się od straganu, nagle śmiech zamarł jej na ustach. – Chryste Panie. Zbladła, zaczęła się trząść. Deb widząc, co się dzieje, objęła przyjaciółkę, przytuliła. – Źle się czujesz? Shelly pokręciła głową. – Ta kobieta, tam na obrazie. Znam ją... Kiedyś znałam. – Naprawdę? – Była żoną najlepszego przyjaciela Paula, Sama. – Była? – zachmurzyła się Deb. – Co się z nią stało? – Zniknęła pewnej nocy, dwadzieścia lat temu, zabierając ze sobą córeczkę. – Smutne – szepnęła Deb. Smutne to niezbyt odpowiednie słowo, by opisać, co stało się z życiem Sama Cochrane’a. Zniknięcie żony i córki omal go nie zabiło. Margaret przepadła bez śladu, a teraz ten portret... Uwolniła się z uścisku przyjaciółki. – Muszę porozmawiać z tym człowiekiem – oznajmiła i podeszła do straganu. – Przepraszam pana, ile kosztuje ten obraz? Rafael odwróci! się do pytającej. Kiedy zobaczył, który obraz wskazuje, zrobiło mu się jakoś nieswojo.

– Właściwie nie wiem – bąknął. – Ja... znam tę kobietę – ciągnęła Shelly. – W każdym razie znałam. Wie pan, co się z nią dzieje? Rafael zesztywniał. Uciekali już od tak dawna i nigdy dotąd nie spotkali nikogo z Radosnych. Tej kobiety nie pamiętał, ale dwanaście lat to mnóstwo czasu, ludzie się zmieniają, mogła być w komunie. Zanim cokolwiek zdołał powiedzieć, poczuł dłoń Jade na ramieniu. – Chce pani kupić ten obraz? Shelly dopiero teraz pomyślała, że rzeczywiście powinna kupić obraz, jedyny ślad, dowód. Sam na pewno chciałby go mieć. – Tak... Tak. To... pani malowała? Jade skinęła głową. – Ta kobieta... – Ivy? Nie żyje od dawna. W oczach Shelly pojawiły się łzy. – Och, nie. – Dotknęła gładkiej powierzchni wizerunku. – Znałam ją pod innym imieniem. Teraz Jade zesztywniała. – To znaczy? – Dawno temu poznałam ją w St. Louis, tam mieszkała. Nazywała się... Margaret Cochrane. Była... Jade odwróciła się gwałtownie, nie chciała tego słuchać. – Sprzedaj ten obraz, jeśli chce go kupić – rzuciła jeszcze w stronę Rafaela. – Za ile? – zawołała Shelly. – Pięćset dolarów. – Jade była pewna, że tak wysoka suma zniechęci nieznajomą, ale nie doceniła Shelly. – Przyjmie pan czek? – Nie, tylko gotówka – Rafael był stanowczy. Shelly zajrzała do portfela. – Mam wszystkiego trzysta czterdzieści dolarów. – Pięćset. Albo pani bierze, albo nie mamy o czym mówić. – Pożyczę ci sto sześćdziesiąt – zaofiarowała się Deb, która już zdążyła zrobić kilka zdjęć. Teraz Rafael nie miał już wyboru, musiał oddać Shelly obraz. – Pan znał tę kobietę? – zainteresowała się Shelly. – Dlaczego pani tak sądzi? Słyszała pani, zmarła dawno temu. – Miałam nadzieję, że może coś pan wie. Ona uciekła z domu i... – Rafael!

W głosie Jade zabrzmiała prawdziwa panika. – Przepraszam, muszę zająć się czymś innym – powiedział, zostawiając Shelly bez odpowiedzi. – Zanieśmy to do samochodu i zadzwońmy do chłopców. Paul będzie zaskoczony, kiedy zobaczy, co znalazłam. Ledwie przyjaciółki odeszły ze swoją zdobyczą, Jade zaczęła pakować rzeczy. – Znajdź taksówkę, zabieramy się stąd – rzuciła do Rafaela. – Kochanie, ta kobieta mogła wiedzieć coś o twojej rodzinie. – Równie dobrze mogła wiedzieć o Ivy i komunie Radosnych, o Solomonie. – Chwyciła Rafiego za rękę. – On nie może nas znaleźć, rozumiesz? Nie może. – Nie panikuj, proszę. Już dobrze, uspokój się. Solomona najpewniej od dawna nie ma już na tym świecie.

Rozdział 2 Jade jeszcze długo po powrocie do domu nie mogła się uspokoić. Kobieta, która kupiła portret Ivy, obudziła w niej przerażenie jak też poczucie bezpośredniego zagrożenia, dlatego w jej głowie zrodziła się myśl o ucieczce. Przecież całe ich życie było ucieczką, od wielu, wielu lat. Ze względu na komunę, na Solomona nie skończyli żadnej szkoły. Na farmie Radosnych była eksnauczycielka, która rzuciła zawód i wybrała życie w sekcie. Dzięki niej liznęli trochę literatury I historii, uczyła też matematyki, ale tak naprawdę jedno, co Jade i Rafie potrafili, to walczyć o przeżycie. Nie mieli zawodu, kwalifikacji, żadnych dyplomów ani podstaw, by ubiegać się o pracę, żyli, zdając się na los szczęścia. Teraz Jade nie myślała zdawać się na przypadek, dlatego zaczęła energicznie pakować rzeczy. Rafael widział, jak bardzo jest wstrząśnięta, sam też nie bardzo wiedział, co myśleć o dziwnym spotkaniu na targu, jak je potraktować. Kobieta mogła co prawda znać Ivy, ale mówiła wyraźnie o jej pierwszym wcieleniu, o Margaret Cochrane z St. Louis w Missouri. Na pewno... W pierwszym odruchu Rafie miał ochotę wdać się w rozmowę, pociągnąć nieznajomą za język. Znała ojca Jade? To może coś o nim wiedziała... Może przez te wszystkie lata szukał córki? Na razie Jade była zbyt zdenerwowana, by mógł się z nią podzielić swoimi domniemaniami. Raczej porozmawia z nią później, kiedy Jade się uspokoi. Pogrążony w myślach siedział po prostu na skraju łóżka i patrzył, jak Jade miota się po pokoju, pakując rzeczy. – Może przynajmniej zaczekajmy do rana? – zapytał wreszcie. Nuta ironii w jego głosie tylko zirytowała Jade. – Powiedziałam, że mamy wyjeżdżać natychmiast? Nie, nic takiego. Chcę tylko zapakować wszystko, żebyśmy mogli ruszyć o świcie. Rafael chwycił Jade za rękę, przyciągnął do siebie. – Kochanie, naprawdę nie przypuszczam, żeby ta kobieta mogła być dla nas zagrożeniem. Jade przytuliła się do Rafaela, objęła go za szyję. – Przepraszam, nie chciałam na ciebie warczeć. Nie złość się na mnie, Rafie, nie zniosłabym tego. Rafael zaczął głaskać ją po plecach i kołysać jak dziecko.

– Nie złoszczę się, maleńka... martwię się tylko. Nie możemy uciekać przez całe życie. W oczach Jade pojawił się znowu strach. – Owszem, możemy. Musimy uciekać: Nigdy nie wróciłabym do tamtego życia, już wolę umrzeć. Biedna Jade. Wyrosła na cudowną kobietę, ale w głębi duszy ciągle była tym samym przerażonym, torturowanym dzieckiem, co kiedyś. – Nie wrócisz. Wiesz dlaczego? – Dlaczego? – zapytała drżącym głosem. – Bo już nie jesteś bezradną dziewczynką sprzed lat. Jesteś dorosła i silna, stać cię na wszystko, nawet na samodzielność, na stanowienie o własnym bycie. – Mam ciebie, to mi wystarczy. Rafael westchnął cicho. – Tak, masz mnie, skarbie. Dokąd chciałabyś pojechać? – Nigdy nie byliśmy w Nowym Orleanie. Chciałabym zobaczyć Dzielnicę Francuską, jeść langusty, posłuchać tamtejszej muzyki. Poza tym to świetne miejsce do malowania. Co o tym sądzisz? Rafael ujął ją pod brodę, spojrzał w oczy. – Gdzie ty, tam ja. – Rafie? – Tak? – Czyja ci nie jestem ciężarem, zawadą? Czasami odnoszę wrażenie, że tak właśnie jest... – Skąd przychodzą ci do głowy takie absurdalne myśli? Jade wzruszyła ramionami. – Jesteś piękny, widzę, jak kobiety patrzą na ciebie. Nawet ta, która robiła nam dzisiaj zdjęcia, ta, która była z tą od portretu, powiedziała, że masz wspaniałą, fotogeniczną twarz. Nigdy nie marzyłeś, by związać się z kimś innym? Twarz Rafaela zastygła w wyrazie żalu i smutku. Być może dziecięce przejścia odcisnęły na nim zbyt wielkie piętno, by mógł myśleć o „normalnych” związkach. – A ty, Jade, co czujesz, kiedy widzisz przystojnego faceta? – Czasami podniecenie, zainteresowanie, ale zaraz przypominam sobie przeszłość. – Na szczęście istnieją jeszcze na świecie ludzie, którzy wcale nie chcą ranić innych, pamiętaj o tym, Jade. – Ale jak ich rozpoznać? Skąd mam wiedzieć, kto jest dobry, a kto zły? – Jade

łzy napłynęły do oczu. – Nie powiem ci, ale myślę, że tajemnica kryje się tutaj. – Rafie położył dłoń na sercu. – W głębi serca będziesz wiedziała, kto jest kim. – Ja ufam tylko tobie. – I ja ci ufam, ale jesteś jak moja siostra, nie umiem inaczej o tobie myśleć. – Ja miałam to samo na myśli. Chciałam tylko powiedzieć, że... – zaczęła tłumaczyć. Rafie dał jej prztyczka w nos. – Wiem, wiem. Droczę się z tobą! – Zamknął Jade w serdecznym uścisku. – Idź, weź prysznic, wskakuj w koszulę nocną, a ja tymczasem spakuję swoje rzeczy i jutro bladym świtem ruszymy w drogę. Jade zeskoczyła z łóżka, otworzyła szafę i wydobyła z jej czeluści kartonowe pudełko. – A to co takiego? – zapytał Rafie. Na twarzy Jade znowu pojawił się wyraz dziecięcego zagubienia, smutku i bezradności. Przycisnęła pudełko do piersi, odwróciła wzrok. – Twarze. Nie mogę ich zapomnieć. – Jej glos drżał niebezpiecznie. Rafael westchnął. – Chyba powinnaś. – A ty? Potrafisz? – odparowała. – Staram się. Teraz w oczach Jade pojawiła się nieskrywana, czysta nienawiść. – Ja się nie staram! Nie chcę! Nigdy ich nie zapomnę! – Schowała pudełko do torby. – Nie potrafię zapomnieć – wyrzuciła z siebie i pomaszerowała do łazienki. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Rafie ukrył twarz w dłoniach. Chryste Panie, daj mi siłę i spokój, żebym przez to wszystko nie zwariował, modlił się w duchu. Podniósł się z łóżka z ciężkim westchnieniem, wyciągnął walizkę, wyjął pastylki, połknął swoją porcję i zaczął się pakować. Jutro znowu będą w drodze. Wieczni uciekinierzy. Czy to się kiedyś skończy? Sam Cochrane, pan dobiegający sześćdziesiątki, prezentował się znakomicie: szpakowaty, postawny, szczupły, pełen energii. Jeden z najbardziej szanowanych obywateli St. Louis. Przez minionych dwadzieścia lat dzięki mądrym inwestycjom i błyskotliwej karierze prawniczej, z której ubiegłego roku już zrezygnował, odchodząc na emeryturę, zgromadził imponujący majątek. Chociaż dumny był z osiągniętych sukcesów, oddałby je wszystkie, byle odzyskać żonę i

córkę. Przez dziesięć lat po ich zniknięciu, nie szczędząc środków, prowadził poszukiwania, wynajmował kolejnych detektywów, ale wszystko na próżno. Zaprzestał poszukiwań i żył tylko nadzieją, że pewnego dnia to Jade go odnajdzie. Dlatego, mimo zasobności i statusu, jaki zdobył, nadal mieszkał w tym samym miejscu, w tym samym domu. Nie dopuszczał myśli, że jego żona i córka nie żyją. I oto Paul i Shelly Hudsonowie wrócili z Kalifornii. O trzeciej po południu w niedzielę odezwał się dzwonek u drzwi. Normalnie to Velma Shaffer, gospodyni Sama przez ostatnich dziesięć lat, poszłaby otworzyć, ale w piątek urodził się jej pierwszy wnuczek i na cały tydzień pojechała do córki, cieszyć się maluchem. Sam nie oczekiwał nikogo. Zdziwiony odłożył książkę i wyszedł do holu. Ponieważ biblioteka znajdowała się w głębi domu, dzwonek zdążył zabrzmieć jeszcze dwa razy, zanim Sam wreszcie otworzył. Ucieszył się szczerze, widząc na progu Shelly i Paula. – Wchodźcie, wchodźcie, kochani. Myślałem, że jeszcze nie wróciliście z Kalifornii. Co tam macie? – zaciekawił się, kiedy przyjaciele wciągnęli do środka pokaźny pakunek. Shelly przygryzła wargę, szukając najwłaściwszych słów. – Rozpakuj i po prostu mu pokaż – znalazł wyjście Paul. Shelly wzięła głęboki oddech, zdjęła z obrazu folię ochronną i odwróciła go powoli awersem do Sama. Uśmiech zamarł na jego twarzy, zaparło mu dech, przed oczami pojawiły się kolorowe kręgi. – Chryste... Wielki Boże... Skąd to macie? – Z targu w San Francisco. – Mieszka tam? Widzieliście ją? – Nie, Sam, Nadzieja, która obudziła się w mgnieniu sekundy, równie szybko zgasła, ale wrażenie było piorunujące. Podszedł do portretu, przesunął dłonią po twarzy żony. – Maggie... moja Maggie... – Uniósł wzrok i zobaczył łzy w oczach Shelly. – Mów – zażądał zdławionym głosem. Paul położył mu rękę na ramieniu. – Shelly zaniemówiła, kiedy zobaczyła ten portret. Kiedy już oprzytomniała, powiedziała dziewczynie, chyba autorce tego dzieła, a właściwie to na pewno, bo na straganie były tylko utrzymane w tym samym tonie obrazy, a ona pracowała

obok nad szkicami węglem... no więc powiedziała dziewczynie, że zna osobę z portretu, że to Margaret Cochrane, na co dziewczyna odparła, że ta kobieta miała na imię Ivy. – A więc to nie jest portret Margaret? – Powtarzam ci tylko dokładnie, co usłyszała Shelly. Sam spojrzał na Shelly. – Co jeszcze powiedziała ci ta dziewczyna? Shelly zawahała się. – Mów. Skoro już kupiłaś ten obraz, skoro go przywiozłaś, to powtórz mi wszystko. Shelly nie od razu przemówiła. Niełatwo być posłańcem przynoszącym najgorsze wieści, tym bardziej kiedy chodzi o najbliższego przyjaciela. – Przykro mi, Sam. Dziewczyna powiedziała, że kobieta z portretu od dawna nie żyje. Sama jakby ktoś ugodził prosto w serce. – Nie – wykrztusił, patrząc na młodą, uśmiechniętą twarz żony. – Tylko nie to... Nie mówcie, że nie żyje. – Tak powiedziała dziewczyna. Sam jeszcze czepiał się nadziei. – A jeśli kłamała? Jeśli chciała ukryć informacje o Maggie? – Ponownie spojrzał na obraz, szukając sygnatury, ale sygnatury nie było, tylko coś, co wyglądało jak odcisk palca, umieszczony w dolnym lewym rogu. – Dziewczyna nie wyglądała na kogoś, kto miałby cokolwiek do ukrycia – odparła Shelly. – Jej odpowiedź brzmiała rzeczowo i obojętnie, takie w każdym razie zrobiła na mnie wrażenie. – Muszę z nią porozmawiać. Shelly, zmieszana, spuściła głowę. – Wybacz, byłam tak oszołomiona, kiedy trafiłam na ten portret... wynikła do tego kwestia pieniędzy, nie miałam dość gotówki, przyjaciółka mi pożyczała... zrobiło się zamieszanie. W rezultacie zachowałam się jak skończona idiotka, nie rozumiem dlaczego o nic więcej nie zapytałam, nie mogę sobie tego darować. Kiedy w końcu zapłaciłyśmy chłopakowi, który był z dziewczyną, ona zdążyła już odejść, a wcześniej zbyła mnie krótką informacją, jakby temat osoby z portretu był jej obojętny. Poza tym powiedziała, że Ivy umarła dawno temu. Nie wiem, pomyślałam, że po prostu namalowała obraz z fotografii. Nie wiem, co pomyślałam... Zupełnie zbiła mnie z tropu swoją obojętnością. – Do diabła – wycedził Sam. – Nie mogę tego tak zostawić. Shelly się rozpłakała. – Przysporzyłam ci tylko bólu. Sam natychmiast pożałował swej reakcji.

– Nie, Shelly. Przywiozłaś mi wspaniały dar, a ja zachowałem się popędliwie i okrutnie, zareagowałem zbyt gwałtownie. – Powinniśmy byli cię uprzedzić, przygotować, ale byliśmy tacy podnieceni... – tłumaczyła się jeszcze Shelly. – Rozumiem – przerwał jej Sam i otworzył ramiona, żeby uściskać przyjaciółkę i po chwili cała trójka przeszła do salonu. Kiedy Hudsonowie wreszcie się pożegnali, Sam zabrał portret Ivy do biblioteki i powiesił go w miejscu pejzażu Wyetha. Usiadł w fotelu, w którym siedział przed wizytą przyjaciół, wziął do ręki książkę, próbował wrócić do przerwanej lektury. Jednak litery rozmazywały się przed oczami, w końcu książka wypadła z bezwładnej dłoni na podłogę, a on podniósł wzrok na uśmiechniętą kobietę z portretu. Długie rozpuszczone włosy, we włosach stokrotki, jedna stokrotka w dłoni, długa cygańska suknia, bose stopy, w tle bluszcz. Kobieta wyglądała na szczęśliwą, jakby nie zdawała sobie sprawy z tego, że zniszczyła mu życie, ukradła dziecko. Kiedy teraz, po tylu latach patrzył na nią z tego punktu widzenia, czuł tylko smutek. Smutek i złość. – A więc nie żyjesz, Margaret? Ivy?... jakie tam imię przybrałaś. Naprawdę nie żyjesz? – Wzdrygnął się na te słowa. – Niech i tak będzie, moja ukochana. Pewnego dnia dołączę do ciebie i wtedy może zechcesz mi wyjaśnić, dlaczego zrobiłaś to, co zrobiłaś. Kobieta nadal się uśmiechała. Jej spokój, jej radość, czy też zadowolenie z siebie, mogły doprowadzić do furii. Skąd to zadowolenie? Dlaczego jest taka radosna? Przecież go zniszczyła. Zabrała mu małą Jade. Mała Jade... Jeśli żyje, jest teraz dorosłą kobietą. Sam wstał, podszedł do obrazu. – Gdzie ona jest? Co zrobiłaś z Jade? Ale Margaret Cochrane milczała, nie chciała odpowiedzieć na żadne pytanie. Sam podszedł jeszcze bliżej, spojrzał na znak w lewym dolnym rogu obrazu. Im dłużej mu się przyglądał, tym większej nabierał pewności, że to rzeczywiście odcisk palca. Jeśli tak, może ten ślad zawiedzie go do artystki i pozwoli znaleźć odpowiedzi, których tak rozpaczliwie szukał, których tak potrzebował. Przypomniał mu się Lucas Kelly. Jeśli ktoś mógłby mu pomóc, to właśnie Luke. Podszedł do telefonu i dopiero teraz sobie przypomniał, że Luke wyjechał z miasta, miał wrócić dopiero jutro. Pomimo wszystko podniósł słuchawkę, by chociaż zostawić wiadomość. Głos mu drżał, kiedy przemawiał do automatycznej

sekretarki. Spojrzał po raz ostatni na portret i wyszedł z biblioteki, gasząc światło i pozostawiając wizerunek Margaret w mroku. Tak jak ona pozostawiła jego przed laty. Luke Kelly wrócił z kilkudniowej podróży, odstawił walizkę i ruszył prosto do telefonu, żeby odsłuchać nagrane podczas jego nieobecności wiadomości. Ostatnia była od Cochrane’a. Uśmiechnął się na dźwięk głosu Sama. Znali się od dziesięciu lat i serdecznie przyjaźnili, ale nigdy nie słyszał, by przyjaciel był tak bardzo poruszony. Natychmiast wystukał jego numer. Sam odebrał po pierwszym dzwonku. – Jestem już. Co się dzieje? Sam odetchnął z ulgą. Jak to dobrze słyszeć Luke’a... Od razu zrobiło mu się trochę lżej na duszy. – Możesz do mnie przyjechać? Muszę z tobą koniecznie porozmawiać. – Już jadę – odpowiedział Luke i rzucił słuchawkę. Nie przebrał się ani nie rozpakował, nawet nie ogolił się po podróży. Odkąd znał Sama, przyjaciel nigdy nie poprosił go o żadną przysługę. Skoro zwracał się o nią teraz, sprawa musiała być naprawdę ważna. Chwycił kluczyki, przeczesał włosy palcami i zatrzasnął drzwi mieszkania. W dwadzieścia minut później był już pod domem Sama. – Gdzie Velma? – zdziwił się, kiedy to Sam otworzył mu drzwi. – Wzięła tydzień urlopu, jej córka właśnie urodziła synka. – Rozumiem, że nie z tego powodu mnie wezwałeś? – zażartował Luke bez wielkiego przekonania. Sam dopiero teraz przyjrzał mu się uważniej. – Wyglądasz okropnie. – Bardzo ci dziękuję, stary. – Luke uśmiechnął się szeroko. – Dobra, przepraszam. Po prostu nigdy cię nie widziałem takiego... hmm... wyluzowanego. – Każdy by tak wyglądał po pięciu dniach uganiania się za obwiesiami. – Złapałeś ich chociaż? – zainteresował się Sam. Luke skinął głową. – Świetnie, w takim razie masz czas na moje zlecenie. Luke zrobił wielkie oczy. – Nie mówisz poważnie. – Najpoważniej. Chodź ze mną. – Sam zaprowadził przyjaciela do biblioteki i wskazał portret.

– Co się stało z Wyethem? Ktoś go ukradł? – Nie. Tymczasowo powędrował na strych. – A to co za obraz? Dobry, nawet bardzo dobry. Czyjego autorstwa? – Jakiejś dziewczyny, nie wiem nawet, jak się nazywa, ale chciałbym, żebyś ją dla mnie odszukał. – Dlaczego? – Bo to portret mojej żony. Zniknęła przed dwudziestu laty i to pierwszy ślad, na jaki natrafiłem. Luke nie posiadał się ze zdumienia. Słyszał oczywiście o tamtej ponurej historii, wiedział, jak bardzo Sam przeżył zniknięcie Margaret, słyszał nieraz o małej Jade, ale o jej matce Sam niemal nie wspominał. Sprawa była zbyt bolesna. – Jak natrafiłeś na ten portret? – Shelly go zobaczyła na bazarze w San Francisco. – Mój Boże... marne szanse – mruknął Luke, szukając na obrazie podpisu autora. Znalazł to, co i Sam – ledwie widoczny odcisk palca umoczonego w czerwonej farbie, umieszczony na samym dole, pod stopami postaci. – Rozumiem, że na odwrocie też nie ma nazwiska? – Nie ma – przyznał Sam. – To twoje zadanie. Podejmiesz się go? – Oczywiście. Przede wszystkim muszę porozmawiać z Paulem i Shelly. Jeśli zacznę ich męczyć pytaniami, może coś sobie przypomną, coś, co uznali za nieistotny szczegół, a co dla nas może okazać się ważne. Sam włożył ręce do kieszeni, stanął przy oknie. – Jest coś, czego nie chcesz mi powiedzieć? – Luke podszedł do przyjaciela. – Shelly mówi, że dziewczyna nazywała Margaret imieniem Ivy. Podobno moja... żona już od dawna nie żyje. Luke potrafił sobie wyobrazić, jak Sam przyjął tę wiadomość. – Myślisz, że to prawda? – Do diabła, Luke, sam już nie wiem, w co wierzyć, ale muszę dojść prawdy. Nawet jeśli Margaret rzeczywiście nie żyje, może natrafię na jakiś trop, który zaprowadzi mnie do Jade. – Sam mówił teraz cicho, bardziej do siebie niż do Luke’a. – Przez te wszystkie lata powtarzałem sobie, że chociaż znikły, to przecież gdzieś tam żyją, pod tym samym niebem, pod którym i ja codziennie się budzę i codziennie zasypiam. Luke położył przyjacielowi dłoń na ramieniu. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Chętnie poszukam odpowiedzi na twoje pytania.

– Dzięki. Znajdź moją rodzinę, zapłacę każdą cenę. – Przyjaźń nie ma ceny. Po prostu pomódl się od czasu do czasu za moje zdrowie. Zgoda? Sam z trudem powstrzymywał Izy. – Na pewno jakoś się dogadamy, a teraz jedź do domu i wyśpij się porządnie. – Odezwę się jutro lub pojutrze. – Luke zawahał się jeszcze w drzwiach, spojrzał na portret. – Pożyczysz mi go na kilka dni? – zapytał. – Oczywiście, ale po co? – Chodzi o odcisk palca. Uruchomię swoje kontakty, może w ten sposób trafimy na jakiś ślad.

Rozdział 3 Ledwo Shelly Hudson zdążyła wejść do domu, odezwał się dzwonek telefonu. – Witaj, Shelly, tu Luke Kelly. – Luke! Miło cię słyszeć. Myślałam, że nie ma cię w mieście. – Wczoraj wróciłem. – My wróciliśmy dopiero przedwczoraj – zaśmiała się Shelly. – Wiem, dlatego właśnie do was dzwonię. Sam pokazał mi portret. Shelly głośno wciągnęła powietrze i zapytała z wahaniem: – Jak on się czuje? Teraz zastanawiamy się z Paulem, czy aby dobrze zrobiliśmy. Może nie powinniśmy przywozić mu tego obrazu... – Jakoś sobie radzi, zlecił mi małe śledztwo. Chciałbym porozmawiać z wami o tej malarce. Może usłyszeliście jednak nazwisko, ale wyleciało wam – z pamięci. Czasami dopiero w rozmowie człowiek coś sobie przypomina. – Paul nic ci nie powie, nie było go wtedy ze mną na bazarze. Wybrałam się tam z przyjaciółką, mieszka w San Francisco. Chętnie się z tobą spotkam, ale wątpię, czy będziesz miał ze mnie pożytek. – Kiedy mógłbym zajrzeć? Shelly zerknęła na zegar; dochodziło południe. – Choćby teraz. Zapraszam cię na lunch. Przygotuję jakąś sałatkę, co ty na to? – Świetnie. Będę za pół godziny. – Zrobię wszystko, by ci pomóc. Tak mi przykro, że rozpętałam tę burzę... – Nie przepraszaj – powiedział Luke. – Już do ciebie jadę. Zjawił się u Shelly, jak obiecywał, w niecałe pół godziny. Lubiła bardzo Luke’a, lubiła z nim rozmawiać, lubiła również na niego patrzeć. Chociaż dwadzieścia lat od niego starsza i ciągle zakochana w mężu, potrafiła docenić męską urodę, a Luke był nie tylko inteligentny i błyskotliwy, ale też wyjątkowo przystojny. – Ładnie pachniesz – powiedział, całując ją serdecznie w policzek. – Zapewne kurczakiem. – Toteż mówię, że ładnie. Shelly ze śmiechem wskazała mu miejsce przy stole kuchennym. – Nie będzie ci przeszkadzało, że zjemy tutaj?

– Absolutnie. Mogę ci w czymś pomóc, Shelly? – Wyjmij z lodówki mrożoną herbatę i schłodzone szklanki. – Robi się. Zjedli, rozmawiając o drobiazgach. Dopiero kiedy Shelly umieściła talerze w zmywarce i podała kawę, Luke przeszedł do rzeczy. – Opowiedz mi o tym bazarze. – Była piękna pogoda, ostatni dzień naszej podróży. Moja przyjaciółka, Deb, zaproponowała, żebyśmy się wybrały na targ. Strasznie długo się tam włóczyłyśmy, w pewnym momencie dotarłyśmy do straganu z obrazami. Prawdę mówiąc, przeszłabym pewnie obok bez zwracania uwagi, gdyby nie chłopak – przyznała Shelly ze śmiechem. – Prawdziwy efeb. Śliczny. – Myślałem, że chodzi o dziewczynę. – Owszem, ale obrazami handlował on, nie ona. – Shelly westchnęła na wspomnienie chłopca. – Ciemne włosy, błękitne oczy, po prostu efeb – powtórzyła. – Nazwiska czy imienia oczywiście nie znasz? Shelly spochmurniała. – Skądże. Zobaczyłam portret i przeżyłam szok. – Nie dziwię się – przytaknął Luke. – Sam wspominał, że dziewczyna jakoś inaczej nazwała osobę na obrazie? Shelly skinęła głową. – Owszem, bardzo mnie to zaskoczyło, chociaż nie powinno. Gdybym zniknęła z domu, też zmieniłabym tożsamość. I tak zapewne postąpiła Margaret. – Oparła łokcie na stole, westchnęła i po chwili opowiadała dalej: – Pamiętaj, że wtedy były inne czasy, połowa lat siedemdziesiątych. Sam uważa, że jego żona zadała się z jakąś sektą, by już nigdy nie wrócić do dawnego życia. – Tak, mnie też mówił, że tak właśnie mogło być. – Był zrozpaczony, tyle lat prowadził desperackie poszukiwania, nie natrafił na najmniejszy ślad i nagle ten portret... – Shelly wzdrygnęła się, przesunęła dłonią po czole, jakby chciała zebrać myśli. – Musiałam go kupić i przywieźć Samowi. Powiedz, że postąpiłam słusznie. – Oczywiście – uspokoił ją Luke. – Najgorszą rzeczą jest niepewność, brak wiadomości o najbliższych. Znam dziesiątki takich przypadków, niejedno widziałem w pracy. Idźmy dalej. Dziewczyna powiedziała ci, że ta kobieta nie żyje, tak? Shelly skinęła głową. – Ponoć umarła dawno temu.