Tytuł oryginałuARĘ YOU AFRAID OF THE DARK?
Redaktorzy seriiMAŁGORZATA CEBO-FONIOKZBIGNIEW FONIOK
Z2^9
ifóRedakcja stylistycznaEDYTA DOMAŃSKA
Redakcja technicznaANDRZEJ WITKOWSKI
KorektaAGATA GOŹDZIKJOLANTA KUCHARSKA
Ilustracja na okładceARCHIWUM WYDAWNICTWA AMBER
Opracowanie graficzne okładkiSTUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
SkładWYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetuhttp://www.
amber.
sm.plhttp://www.
wydawnictwoamber.
pl
Akc. ^r'
Copyright O 2004 by SidncySheldon Family Limited Partnership.
Ali rights reseryed.
Forthe Polish editionCopyright 2004 by Wydawnictwo Amber Sp.
z o.
o.
ISBN 83-241-1962-0
Atanasowi i Verzez uściskami.
Prolog
Berlin, Niiemcy
Sonja Verbrugge nie miała pojęcia, że to jej ostatni dzień na ziemi.
Przepychała sięprzez tłumletnich turystów, który niczym morzezalewał chodniki na Unter den
Linden.
Nie panikuj, powtarzała sobie wduchu.
Musisz zachować spokój.
Wiadomość, którąprzesłał mailem Franz, była przerażająca.
"Uciekaj,^ Sonju!
Jedź do Artemisii, tam będziesz bezpieczna.
Odezwę się, kiedy.
"
Wiadomość się urywała.
DlaczegoFranz jej nie dokończył?
Co się mogło stać?
Dzień wcześniej słyszała, jak jej mąż mówi do kogoś przez telefon, że Primę trzeba
powstrzymać za wszelką cenę.
Kto to jest Prima?
Dochodziła już do BrandenburgischeStrasse, gdzie mieściła się Artemisia, hotel tylko
dla kobiet.
Zaczekam na Franza, pomyślała.
On mi wyjaśni, co to wszystko znaczy.
Na skrzyżowaniuzmieniło się światło i gdy stanęła przy krawężniku,wpadł na niąktoś
ztłumu.
Yerdammt Touristen!
Sonja zachwiała się i zrobiła kroknajezdnię.
Limuzyna, któraparkowała "na drugiego" tuż przedprzejściem, nagle ruszyła, ocierając się o
nią tak mocno,że Sonja upadła.
Natychmiast zebrał się tłum gapiów.
- Nic jej nie jest?
-Ist ihr etwas passiert?
- Peut-elle marcher?
Mijająca ich karetka pogotowia zatrzymała się.
Wysiedli z niej dwajsanitariusze, podbiegli i przystąpili do działania.
- Zajmiemy się nią.
Sonja Verbrugge poczuła, że przenoszą ją do karetki.
Zamknęły siędrzwi i samochód szybko ruszył.
Próbowałausiąść, alebyła przywiązanado wózka.
- Nic mi nie jest - zaprotestowała.
- Nic się nie stało, to tylko.
Jeden z sanitariuszy pochylił się nad nią.
- Wszystko w porządku, Frau Verbrugge.
Proszę się uspokoić.
Coś ją tknęło i spojrzała na niego zaniepokojona.
- Skądpan wie, jak się.
Poczuła ukłucie igły w ramięi sekundę później odpłynęła w czarnyniebyt.
Paryż, Francja
Nie zwracając uwagi narzęsistą ulewę,Mark Harris stał samotnie natarasie
widokowym wieży Eiffla.
Lało tak, żew świetle rozcinających
niebobłyskawickrople deszczu zmieniały się w oślepiający brylantowywodospad.
Na drugim brzegu Sekwany widać było Jardins du Trocaderoi znajomy zarys Palais de
Chaillot, lecz on nie zdawał sobie z tego sprawy.
Myślał tylko o jednym, o szoku, jaki miał wkrótce przeżyć świat.
Wiatr zacinałcoraz mocniej, zmieniając deszcz w rozszalaływir.
Markosłonił rękawem nadgarstek i spojrzał nazegarek.
Spóźniali się.
I dlaczego chcieli spotkać sięwłaśnie tutaj, w dodatku o północy?
Nagle usłyszałtrzask otwierających się drzwii z windy wysiadło dwóch mężczyzn.
Walcząc z nawałnicą,ruszyli w jegostronę.
- Spóźniliście się - rzucił z ulgą Mark.
-Przez tę cholernąpogodę, przepraszamy.
- Ważne, że jesteście.
Co z Waszyngtonem?
Jesteśmy umówieni, tak?
- Właśnieo tym chcieliśmyz tobą pogadać.
Rano długo rozmawialiśmy i doszliśmy do wniosku, że najlepiej będziezałatwić to.
Podczas gdyjeden mówił, drugi zaszedłMarka od tyłu iwówczas, niemal jednocześnie,
zdarzyły się dwierzeczy.
Harrisdostał mocno w tyłgłowy.
I poczuł, żektoś podnosi go i przerzuca przez balustradę, ijego
ciało runęło w trzydziestoośmiopiętrową otchłań, na którejdnie czekałbezlitosny
chodnik.
Denver, Kolorado
Gary Reynolds dorastał w Kelowna pod Vancouver izrobił tam licencję pilota, dlatego
miał doświadczenie w lotach nad zdradliwymi górami.
Siedział za sterami Cessny Citation II, spoglądając czujnie na ośnieżoneszczyty.
Maszyna była dwuosobowa, ale tego dnia leciał sam.
Drugi pilot?
-pomyślał posępnie.
Nie dzisiaj, nie dzisiaj.
Zgłosił fałszywy plan lotu.
Oficjalnie miałwylądować nalotnisku Kennedy'ego, więc niktniebędzie go szukał w Denver.
Zamierzał przenocować u siostry, a rano wyruszyćna wschód, na spotkanie z resztą.
Wszystkieprzygotowania do wyeliminowania Primy zostały ukończone, dlatego.
Z zamyślenia wyrwał go głos kontrolera ruchu powietrznego.
-Citation jeden-jeden-jedenLima Foxtrot, tu wieża kontrolna na międzynarodowym
lotnisku w Denver.
Zgłoś się.
Gary wcisnął guzik nadawania.
- TuCitationjeden-jeden-jeden Lima Foxtrot.
Proszę o pozwoleniena lądowanie.
- JedenLima Foxtrot, podaj swóją pozycję.
-Jeden LimaFoxtrot.
Jestem dwadzieścia czterykilometry na północny wschód od lotniska.
Wysokość: cztery tysiące pięćset.
Pod prawymskrzydłem majaczył szczytPikę's Peak.
Niebo było błękitne, pogodaznakomita.
Dobryznak.
Zapadła cisza i po chwili znowu odezwał się kontroler.
- JedenLima Foxtrot, maszpozwolenie na lądowanie.
Pas dwa-sześć,powtarzam, pas dwa-sześć.
- Jeden Lima Foxtrot, zrozumiałem.
Bez najmniejszego ostrzeżenia samolotem raptownie szarpnęło do góry.
Zaskoczony Gary spojrzał w okno.
Zerwał się silny wiatr i już kilka sekund później gwałtowne turbulencje zaczęły
ciskaćmaszyną na wszystkie strony.
Próbując odzyskać wysokość, Gary ściągnąłwolant.
Na próżno.
Samolot wpadł w rozszalały wir, stery nie reagowały.
Gary wcisnąłprzycisk nadawania.
- Tu Jeden Lima Foxtrot, mam kłopoty.
-Jeden Lima Foxtrot, co się stało?
Gary krzyczał do mikrofonu:
- Złapał mniesilny wiatr!
Gwałtowne turbulencje!
To jakiś huragan,cholera!
- Jeden Lima Foxtrot, lądujesz za cztery ipół minuty, na radarze niema ani
śladużadnych turbulencji.
- Mam w dupie wasze radary!
Mówię wam.
- Gary nagleurwał i piskliwym głosem krzyknął: - Mayday!
May.
Na oczach zaszokowanych kontrolerów na lotniskuw Denver świetlisty punkcik
zniknął z ekranu.
Manhattan, nowy Jork
O świcie pod mostem Manhattańskim na East River,niedaleko nabrze- ; za numer 17,
kilkunastu policjantów i detektywów zebrało się wokół kompletnie ubranego trupa.
Rzuconogo na brzegdość niedbale,więc jegogłowa wciąż podskakiwała na falachprzypływu.
Prowadzącydochodzenie detektyw Earl Greenburg zwydziału zabójstwpołudniowego
Manhattanu zakończył już wszystkie oficjalne procedury.
Nikt nie miał prawa zbliżyć się do zwłok, dopóki nie zostaną dokładnieobfotografowane;
podczas gdy onopisywał wnotatniku miejsce i okoliczności zdarzenia,jego podwładni krążyli
wokoło w poszukiwaniu ewentualnych dowodów rzeczowych.
Dłonie ofiary zabezpieczono plastikowymiworeczkami.
Carl Ward, lekarz sądowy, skończył oględziny, wstał, otrzepał spodniei spojrzał na
detektywów.
Earl Greenburg, mężczyzna o wyglądzie utalentowanego profesjonalisty,miał na koncie
imponującą liczbę rozwiązanych spraw.
Detektyw RobertPraegitzer, szatyn o przyprószonych siwizną włosach, był typowym
luzakiem i zachowywałsię jak ktoś,kogonic już niezaskoczy.
- W waszeręce, Earl - rzucił Ward.
-Coz nim?
- Poderżnięte gardło,przecięta tętnica szyjna.
Poza tym strzaskane kolana i złamane żebra.
Ktośnieźle nad nim popracował.
- Czas zgonu?
Ward popatrzył na fale omywające głowę ofiary.
- Trudno powiedzieć.
Moim zdaniem wrzuciligo tu po północy.
Zabiorę go do kostnicy i przyślę ci protokół.
Greenburg spojrzał na zwłoki.
Szara marynarka, granatowe spodnie,błękitny krawat, kosztowny zegarek na lewej ręce.
Ukląkł i poszperałw kieszeniach marynarki.
Natrafiłpalcami na kawałek papieru.
Chwyciłgo za brzeżek i ostrożnie wyjął.
- Po włosku.
- Rozejrzał się wokoło.
-Gianelli!
Podbiegł do niego jeden z mundurowych.
- Tak?
10
Greenburg podał mu kartkę.
- Przetłumaczysz to?
Gianelli czytał głośno i powoli:
- "To twoja ostatnia szansa.
Nabrzeże numer 17.
Jeśli nie przyniesieszreszty prochów, zjedzą cię ryby".
- Zwróciłkartkę Greenburgowi.
Zaskoczony Praegitzer uniósł brwi.
- Mafia gozałatwiła?
Ale dlaczego zostawili go tutaj, na widoku?
- Dobre pytanie.
- Greenburg przeszukiwał pozostałe kieszenieofiary.
Znalazł portfel.
W środku był gruby plik banknotów.
- Na pewno nie chodziło im o pieniądze.
- Wyjął wizytówkę.
-Richard Stevens.
Praegitzer zmarszczył czoło.
- Stevens.
Czy nie o nim pisaliw gazetach?
Jakoś takniedawno.
- Pisali o jego żonie - mruknął Greenburg.
- O Dianie Stevens.
Zeznaje w sprawie Tony'ego Altieriego.
- Właśnie.
Diana Stevens kontra capo di tutti capi.
I obydwaj popatrzyli na zwłoki.
Rozdział 1
W centrum Manhattanu, w szacownym gmachu Sądu Karnego przyCentre Street 180,
trwał proces Anthony'ego (Tony'ego) Altieriego.
Sala rozpraw numer 37pękała w szwach od publiczności i reporterów.
Przystole obrony siedział na wózku Anthony Altieri.
Mocno pochylony, niemal zgięty wpół, wyglądał jak rozdęta, wypłowiała ropucha.
Tylkooczy miał żywe i ilekroć patrzył na Dianę Stevens, która siedziała nakrześledla
świadków, wyraźnie czuła bijącą z nich nienawiść.
Obok Altieriegosiedział Jake Rubenstein, jego adwokat.
Rubensteinsłynął z dwóch rzeczy: z tegoże bronił tylko wysokopostawionych klientów iz tego
że niemal wszystkich tychklientów sąd uniewinniał.
Niski i elegancki, umiał szybko myśleć i miał bujną wyobraźnię.
Nakażdym procesiestosował innątaktykę.
Miał bardzo wysokie kwalifikacje, a teatralność była jego chlebem powszednim.
Przeciwnikapodchodził jak myśliwyi ze zwierzęcym instynktem potrafił wyczuć jego
słabestrony.
Czasem wyobrażał sobie, że jest lwem,który powoli zbliża się doofiary, w każdej chwili
gotów do skoku.
albo pająkiem snującym sieć,która w końcu omota ją i unieruchomi.
Czasem bywał też cierpliwymwędkarzem, który zarzuca wędkę i porusza nią leniwietam i
zpowrotem,czekając, aż łatwowierny świadek chwyci przynętę.
A terazuważnie przyglądał się kolejnejzwierzynie.
Diana Stevens.
Trzydzieści kilka lat.
Elegancka,nawet wytworna.
Patrycjuszowskie rysytwarzy.
Miękkie, falujące blond włosy.
Zielone oczy.
Urocza figura.
Powierzchowność zdrowejmoralnie dziewczyny z sąsiedztwa.
Szykownyczarny kostium.
Jake Rubenstein wiedział, że poprzedniego dnia zrobiładobrewrażeniena przysięgłych.
Tak,musiał zachować dużą ostrożność.
Wędkarz, postanowił.
13.
Podszedł do niej niespiesznie i zaczął łagodnie.
- Pani Stevens, wczoraj zeznałapani, że wiadomego dnia, czternastego października,
jadąc na południe autostradą Henry'ego Hudsona, złapała pani gumę i że zjechawszy z
autostrady na skrzyżowaniu Setneji Pięćdziesiątej Ósmej, skręciła pani w drogę dój azdową
do Fort Washington Park.
Czy tak?
- Tak - odrzekła Diana Stevens cichym, kulturalnym głosem.
-Dlaczego zatrzymała się pani akurat wtym miejscu?
- Bo złapałam gumę.
Wiedziałam, że muszę zjechaćz autostrady, a zadrzewami zobaczyłam dach jakiegoś domu.
Pomyślałam,że ktoś mi tampomoże.
Nie miałam zapasowegokoła.
- Mapani auto assistance?
-Tak.
- Czy miała pani telefon?
-Tak.
- W takim razie dlaczego nie zadzwoniła panipo pomoc?
-Pomyślałam, żeto za długo potrwa.
Rubenstein współczująco pokiwał głową.
- Oczywiście.
A dom był tuż obok.
- Właśnie.
-A więc pojechała tam pani po pomoc?
- Tak.
-Czy nadworze było jeszczejasno?
- Tak.
Było około piątejpo południu.
- Takwięc widziała pani bardzo dobrze, prawda?
-Tak.
- I co pani zobaczyła?
-ZobaczyłamAnthony'ego Altieriego.
- Aha.
Znała go pani?
- Nie.
-W takim razie skąd pani wiedziała, żeto on?
- Widziałam jego zdjęciew gazecie i.
-A więc widziałapani zdjęcie kogoś podobnego do oskarżonego, czytak?
- Cóż, był.
-Co zobaczyła pani wtym domu?
Diana wzdrygnęła się i wzięła głęboki oddech.
Mówiła powoli, jakbyodtwarzała w myśli rozgrywającą się tamscenę.
- W pokoju byłoczterech mężczyzn.
Trzech stało, jeden siedział związany na krześle.
Wyglądało na to, żepan Altieri go przesłuchuje.
- Za14
drżał jej głos.
- Pan Altieri wyjął pistolet, krzyknął coś i.
istrzelił temumężczyźnie w tył głowy.
Jake Rubenstein zerknął na przysięgłych.
Byli pochłonięci słowamiświadka.
- Co pani wtedy zrobiła?
-Wróciłambiegiem do samochodu i zadzwoniłampo policję.
- A potem?
-Odjechałam.
- Z przebitą oponą?
-Tak.
Pora wzburzyć te spokojne wody.
- Dlaczego nie zaczekała pani na policję?
Diana zerknęław stronę stołu obrony.
Altieri obserwował jaz nieukrywaną wrogością.
Uciekła wzrokiem w bok.
- Nie mogłam tamzostać, bo.
bo bałam się, że tamciwyjdą z domui mnie zobaczą.
- Tak, tocałkiem zrozumiałe - odparłłagodnie Rubenstein i twardymgłosemdodał: -
Zupełnieniezrozumiałe jest natomiast to, że wezwanaprzez panią policjanietylko nikogo tam
nie zastała, ale i nie znalazłażadnego śladu, który wskazywałby, żektoś tamw ogóle był, nie
wspominając już o tym, że popełniono tam morderstwo.
-Nic na to nie poradzę.
Widziałam.
- Jest pani malarką, prawda?
To ją zaskoczyło.
- Tak, trochę.
-Odnosi pani sukcesy?
- Chybatak, ale co to ma.
Pora podciąć rybę.
- Reklamy nigdy nie za dużo, prawda?
Cały kraj ogląda panią w wiadomościach wieczornych w telewizji, widzi panią napierwszych
stronach.
Rozwścieczona Diana przeszyła go spojrzeniem.
- Nie zrobiłam tegodla reklamy.
Nigdy nie posłałabym niewinnegoczłowieka.
- Otóżto, pani Stevens, otóż to.
"Niewinnego człowieka"- to niezmiernie ważne słowa.
Udowodnię ponad wszelkąwątpliwość, że panAltieri jest niewinny.
Dziękuję.
Już z panią skończyłem.
Diana zignorowała tę dwuznaczną gręsłów.
Wracając na miejsce, kipiała gniewem.
15.
- Mogę już iść?
- spytałaszeptem prokuratora.
- Tak.
Zaraz ktoś paniąodprowadzi.
- Nie trzeba, dziękuję.
Drzwi, parking - przez cały czas pobrzmiewały jej w uszach słowaobrońcy: "Jest pani
malarką, prawda?
Reklamy nigdynie za dużo".
Jakietoponiżające.
Ale w sumie była zadowolona ze swoich zeznań.
Opowiedziała przysięgłym, co widziała i nie mieli powodu,żeby jej nie wierzyć.
Wiedziała,żeAnthony Altieri zostanie skazany i dokońca życia nie wyjdzie z więzienia, mimo
to wciąż nie mogła zapomnieć, z jaką nienawiścią na niąpatrzył.
Przeszedł ją lekkidreszcz.
Oddała parkingowemu bilet i poszła dosamochodu.
Dwie minuty późniejwyjechała na ulicę i skręciła na północ.
Wracałado domu.
Przed skrzyżowaniem stał znak STOP.
Gdy się zatrzymała, do samochodu podszedł dobrze ubrany, młody mężczyzna.
- Przepraszam, zabłądziłem.
Czy mogłaby pani.
Diana opuściła szybę.
- Czymogłaby pani wskazać mi drogę do tunelu Holland?
- Mówiłz wyraźnym włoskim akcentem.
- Tak, łatwo pan trafi.
Musi pan skręcić w pierwszą.
Mężczyznapodniósłrękę.
Trzymał w niej pistolet z tłumikiem.
- Wysiadaj.
Szybko!
Diana zbladła.
- Dobrze, już wysiadam, tylko niech pan nie.
- Sięgnęła do klamki,żeby otworzyćdrzwi, lecz gdy mężczyzna się cofnął, wcisnęła pedał
gazui samochód ruszył z piskiem opon.
Tylna szyba rozprysła sięna kawałki,drugi pocisk utkwił z trzaskiem w karoserii.
Sercewaliłojej tak mocno,żeprawie nie mogła oddychać.
Słyszała o porwaniach samochodów, ale zawszebyło to coś odległegoi nierealnego,
coś, coprzydarzało sięinnym, nie jej.
Poza tym ten człowiek próbował ją zabić.
Czy inniporywacze zabijali uprowadzonych kierowców?
Wyjęła telefon i wybrała numer policji.
Dyspozytorka podniosła słuchawkę dopieropo dwóch minutach.
- Dziewięć, dziewięć, jeden.
Słucham.
Diana zaczęła opowiadać jej, co się stało inagle zdała sobie sprawę, żeto beznadziejne.
Sprawca na pewno był już daleko.
- Zaraz wyślę tampatrol.
Poproszę pani nazwisko, adres i numer telefonu.
16
Diana podała jej swoje namiary.
Beznadziejne, pomyślała.
Beznadziejne.
Zerknęła przez ramię na roztrzaskaną szybę i się wzdrygnęła.
Rozpaczliwie chciałazadzwonić do Richarda,ale wiedziała, że mąż pracujenad czymś
wyjątkowo pilnymi ważnym.
Gdyby zadzwoniła i opowiedziała mu o próbie uprowadzenia, zdenerwowałby się i
natychmiast przyjechał - nie chciała, żeby zawalił przez nią termin.
Nie, opowie muo wszystkim w domu, gdy wróciz pracy.
I nagle przyszłajej do głowymrożąca krew w żyłach myśl.
Czy był totylko zwykły przypadek, czy teżporywacz na nią czekał?
Przypomniałajejsię rozmowa z Richardem, słowa, którewypowiedział jeszcze
przedrozpoczęciem procesu:
- Moim zdaniem nie powinnaśzeznawać.
To zbyt niebezpieczne.
- Nie martw się, kochanie.
Skażą go.
Do końca życia nie wyjdzie z więzienia.
- Tak, ale ma przyjaciół i.
-Richard, jeśli tego niezrobię, już nigdy nie będę mogła spojrzećw lustro.
Nie, to na pewno przypadek, uznała.
Altieriemu by aż tak nie odbiło,zwłaszcza teraz, podczas procesu.
Zjechała z autostrady, skręciła na zachód i wkrótce znalazła się przedswoim blokiem
przy Siedemdziesiątej Piątej Wschodniej.
Zanim wjechałado podziemnego garażu, po raz ostatni spojrzała wlusterko.
Nie, wszystko wyglądało normalnie.
Mieszkała w dwupoziomowym mieszkaniu na parterze, w apartamencie z
przestronnym salonem,wysokimi pod sufit oknami i dużym, marmurowym kominkiem.
W salonie stały sofy w kwiatki, fotele, wbudowana w ścianę półka na książki i wielki
telewizor.
Ściany mieniły się tęcząbarw.
ChildeHassam, Jules Pascin, Thomas Birch, George Hitchcockwisiało na nich mnóstwo
obrazów, a jedno miejsce było zarezerwowanena jej własne prace.
Na pięterku były sypialnia, łazienka, pokój gościnny i słoneczne atelier, gdzie
malowała.
Tu też wisiały jej obrazy.
Nasztalugach pośrodkuatelier stał niedokończony portret.
Po powrocie do domu natychmiast wbiegła na górę,zdjęła portret ipostawiłana
sztalugach ramęobciągniętą czystym płótnem.
Zaczęła szkicować twarz człowieka, który próbował ją zabić, ale ręce trzęsły się jejtak
bardzo, że musiała przerwać,
znoszę -mruknął detektywEarl Greenburg.
Jechali
17
- Lepiej, żeby dowiadywali się od nas niż z telewizji - odparł Robert
Praegitzer.
- Ty jej powiesz?
Greenburgposępnie kiwnął głową.
Przypomniał mu się pewien kolega, który pojechał zawiadomić panią Adams, że jej mąż,
policjant, zginąłna służbie.
- Jest bardzo wrażliwa - ostrzegł go szef.
- Musisz załatwić to delikatnie.
- Spokojna głowa -odparł tamten - poradzę sobie.
Zapukał dodrzwi i gdy muotworzyła, spytał:
- WdowaAdams?
Dźwięk dzwonka ją wystraszył.
Nikogo sieniespodziewała.
Podeszłado domofonu.
- Kto tam?
-Detektyw Eari Greenburg.
Chciałbym z panią porozmawiać.
Wcisnęła guzik.
Greenburg wszedł do holu i ruszyłdo drzwi.
- Dzień dobry.
-Pani Stevens?
- Tak.
Dziękuję, że takszybko panprzyjechał.
Zaczęłam szkicowaćjegotwarz, ale.
- Wzięłagłęboki oddech.
-Był śniady, miał głębokoosadzone jasnobrązowe oczy i mały pieprzyk na policzku.
Pistolet byłz tłumikiem i.
Greenburgpatrzył na nią skonsternowany.
- Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem.
-Ten porywacz.
Dzwoniłam na policję i.
- Dopieroteraz zauważyłajegominę.
-Chyba nie o to chodzi, prawda?
- Nie, nie o to.
- Greenburgwestchnął.
-Mogę wejść?
- Proszę.
Wszedł do mieszkania.
Spojrzałana niego i zmarszczyła czoło.
- Coś się stało?
Szukał słów i niemógł ich znaleźć.
- Tak.
Przykro mi.
Boję się, żemam złe wiadomości.
Chodzi o panimęża.
- Co się stało?
- spytała drżącym głosem.
- Miał wypadek.
Przeszedł ją zimny dreszcz.
- Jaki wypadek?
Greenburg wziął sięw garść.
18
- Został zamordowany.
Dziś rano znaleźliśmy jego ciało pod mostemna East River.
Patrzyła na niego przez długą chwilę,wreszcie powoli pokręciła głową.
- To jakaś pomyłka.
Mójmąż jest w pracy, wlaboratorium.
Greenburg już wiedział, że będzie trudniej, niż myślał.
- Czy mążnocował dzisiaj wdomu?
-Nie,ale Richardczęsto pracuje nocami.
Jest naukowcem.
- Byłacoraz bardziej wzburzona.
- Czy wiedziała pani,że miał powiązania z mafią?
Dianazbladła.
- Z mafią?
Oszalał pan?
- Znaleźliśmy.
Oddychała szybko i gwałtownie.
- Chcę zobaczyć pańskie dokumenty.
-Oczywiście.
- Podał jej legitymację.
Zerknęłana nią i uderzyła go w twarz.
- Czy miasto płaci wam zastraszenie uczciwych ludzi?
Mój mąż żyje!
Jestw pracy!
- Teraz już krzyczała.
Greenburg spojrzał jej w oczy.
Zaszokowana, uparcie nie chciała dopuścić dosiebie tej myśli.
- Czy przysłać tu kogoś, żeby siępanią zajął?
-To panem trzeba się zająć.
Proszę wyjść.
- Pani Stevens.
-Proszę natychmiast wyjść!
Wyjął wizytówkę i położył ją na stole.
- Tu jest mój numer.
Na wypadek, gdyby zechciałapani ze mną porozmawiać.
Cudownie to załatwiłem, pomyślał, idąc do drzwi.
Równie dobrze mogłem spytać: "Wdowa Stevens?
"
Gdy wyszedł, rozdygotana trzasnęła zasuwą.
Pomylił mieszkania.
Coza kretyn!
Żebyaż tak mnie nastraszyć.
Powinnam zadzwonić do jegoprzełożonych.
Spojrzała na zegarek.
Zaraz wróci Richard.
Pora przygotować kolację.
Zrobię paellę, jego ulubione danie.
Poszłado kuchni.
Ze względu na tajność jego pracy nigdy do niego nie dzwoniła, a jeślionnie zadzwonił
do niej, był to znak, że wróci bardzo późno.
Oósmejpaellabyła jużgotowa.
Zamieszała ją, spróbowała i uśmiechnęła się z zadowoleniem.
Dokładnie taka, jak lubi,pomyślała.
O dziesiątej schowała ją
19.
do lodówki, bo wciąż go nie było.
Na drzwiczkach przykleiła liścik: Kochanie, tu masz kolację.
Obudź mnie.
Po powrocie napewno będzie głodny.
Nagle ogarnęło ją znużenie.
Rozebrała się, włożyła koszulę nocną,umyła zęby i się położyła.
Kilka minut później zasnęła głęboko.
O trzeciej nad ranemobudziłasię z krzykiem.
Rozdział 2
Przestała siętrząść dopiero o świcie.
Cała przemarzła, doszpiku kości.
Richard nie żyje.
Już nigdy go nie zobaczy,nigdynie usłyszy jegogłosu, nigdy nie poczuje, jak ją przytula.
Przeze mnie,pomyślała.
Niepowinnam była zeznawać.
Boże, Richard, przebacz mi, proszę, przebacz.
Nie dam rady bez ciebie.
Byłeś moim życiem, życie bez ciebiestraciłosens.
Chciała zwinąć się w mały, malutki kłębuszek.
Chciałazniknąć.
Umrzeć.
Pogrążona w smutkuleżała, myśląc oprzeszłości, o tym,jak Richardodmieniłjej życie.
Dorastaław bogatej dzielnicy Sands Points w stanie Nowy Jork.
Jejojciecbył chirurgiem, matka malarką iDiana zaczęła rysować w wiekutrzech lat.
Skończyła St.
Paul's, szkołę z internatem, ina pierwszym rokustudiów miała krótki romans z
charyzmatycznym wykładowcą matema.
tyki.
Mówił, że chcesię z nią ożenić, że jest tąjedyną i wyśnioną,że pozanią nieistnieje nikt inny.
Dowiedziawszy się, że ma żonę itroje dzieci,doszłado wniosku, że albo jest kiepskim
matematykiem i nie umie rachować, albo szwankuje mu pamięć i przeniosła się do Wellesley
College.
Miała obsesję na punkcie malowania i każdą wolną chwilę spędzałazpędzlem w ręku.
Swoje obrazyzaczęła sprzedawać, zanim zrobiła dyplom, powoli zdobywającopinię
obiecującej malarki.
Tamtejjesieni znana galeria sztuki przy PiątejAlei zorganizowała wystawę jej prac,
wernisaż, który okazał się wielkim sukcesem.
Bardzo przyczynił się do tego właściciel galerii,zamożny, ciemnoskóry erudyta nazwiskiem
Paul Deacon,jejpromotor.
Galeriapękała w szwachjużpierwszego wieczoru.
Deacon podbiegłdo niej z szerokim uśmiechem na twarzy.
20
- Gratulacje!
Sprzedaliśmy prawie wszystkie obrazy!
Zorganizujemydrugi wernisaż, za kilka miesięcyalbo nawet wcześniej, kiedy tylko
będzieszgotowa.
Diana była zachwycona.
- Cudownie!
-To twoja zasługa.
- Poklepał ją po ramieniu i popędził dalej.
Właśnie dawałakomuś autograf, gdy usłyszała:
- Podobają mi się pani kształty, te krągłości.
- Głos mężczyzny.
Stałtuż za nią.
Zesztywniała.
Odwróciła się rozwścieczona i już otwierała usta, żebygozrugać, lecz nie zdążyła.
- Są bardzo subtelne, jak u Rossettiego alboManeta.
- Mężczyznapatrzył na obraz, mówił o jej obrazie.
W ostatniej chwili ugryzła się w język.
-Tak?
- Przyjrzała mu się uważniej.
Trzydzieści kilka lat, atletyczniezbudowany, jasnowłosy i błękitnooki.
Był w gładkim, brązowym garniturze, białej koszuli i brązowym krawacie.
- Bardzo dziękuję.
- Od kiedy pani maluje?
-Od dziecka.
Moja mama byłamalarką.
- Moja kucharką- odparł z uśmiechem - ale to jeszcze nie znaczy, żeumiem gotować.
Ja panią znam, pani mnienie.
Richard Stevens.
W tym momencie podszedł do nich Deacon z trzema pakunkami w rękach.
-Proszę - powiedział.
- Obrazy.
Niech cieszą pańskie oczy.
- Podałje Stevensowii odszedł.
Diana spojrzała na niego zaskoczona.
- Kupił pan aż trzy?
-W domumam jeszcze dwa.
- Bardzo mi to.
pochlebia.
- Talent to bezcenna rzecz.
-Dziękuję.
Lekko się zawahał.
- Pewnie jest pani bardzo zajęta, więcpójdę już.
-Nie, nie, nic takiego się nie dzieje.
- Boże, czy to naprawdę jej głos?
- Świetnie -odrzekł z uśmiechem i znowu sięzawahał.
- Mogłabypani oddać mi wielką przysługę, panno West.
Spojrzała na jego lewą dłoń.
Nie nosił obrączki.
- Ja?
-Tak się przypadkiem złożyło, że dostałemdwa bilety na jutrzejsząpremierę Blithe
Spirit Noela Cowarda i nie mam z kimpójść.
Gdyby byłapani wolna i zechciała mi towarzyszyć.
21.
Przyglądała mu się przez chwilę.
Był sympatyczny ibardzoprzystojny,ale Boże, przecież w ogóle go nie znała.
Nie, nie, to niebezpieczne.
Zbytniebezpieczne.
I powiedziała:
- Chętnie.
Z wielką przyjemnością.
Wieczór okazał się uroczy.
Richard był dowcipnym, zabawnym kompanem i natychmiaststwierdziła, że doskonale do
siebie pasują.
Obojeinteresowali się sztuką, muzyką i wieloma innymi rzeczami.
Bardzo jejsię podobał, ale nie była pewna, czyona podoba się jemu.
- Jesteś wolnajutro wieczorem?
- spytał pod koniec spotkania.
Tym razemodpowiedziała szybko i bez wahania.
Nazajutrz poszli na kolację do zacisznej restauracyjki w Soho.
- Opowiedz mi o sobie - poprosiła.
-Niewiele mamdoopowiadania.
Urodziłem się w Chicago.
Mój ojciec był architektem.
Jeździł pocałym świecie, projektując domy, a mamai jajeździliśmy z nim.
Zaliczyłem kilkanaście szkół i w ramach samoobronynauczyłem się kilku języków.
- Czym się zajmujesz?
Pracujeszgdzieś?
- Tak, w KIG, Kingsley international Group.
To wielka firma badawczo-konsultingowa.
- Intrygujące.
-Tak, mam fascynującą pracę.
Prowadzimy badania nad najnowocześniejszymi technologiami.
Gdybyśmy mieli jakąś dewizę, pewniebrzmiałaby tak: "Jeśli nie znajdziemy odpowiedzi
dzisiaj, zaczekaj dojutra".
Po kolacji odprowadził ją do domu.
Przed drzwiami wziął ją za rękę.
- Świetnie się bawiłem -powiedział.
- Dziękuję.
I odszedł.
Aona stała tami patrzyła, jak znika w mroku.
Cieszę się, żejest prawdziwym dżentelmenem, mógł przecieżokazać się erotomanem.
Tak, bardzosię cieszę.
Niech to szlag!
Potem spotykali się już co wieczór i ilekroćgo widziała, zawsze zalewało ją to samo
wewnętrzne ciepło.
W piątek powiedział:
-W soboty trenuję drużynę Małej Ligi.
Chciałabyś popatrzeć?
- Z przyjemnością, panie trenerze.
Nazajutrz rano obserwowała, jak Richard pracuje z grupą młodychbejsbolistów.
Łagodny,opiekuńczy i cierpliwykrzyczałz radości,gdy
22
dziesięcioletni TimHolm złapał mocno podkręconą piłkę.
Było widać, żechłopcy go uwielbiają.
Boże,pomyślała.
Ja się w nim zakochałam.
Zakochałam się w nim.
Kilka dni później, po wesołym lunchu z kilkoma przyjaciółkami, niedaleko restauracji
zobaczyłasalon wróżbiarski.
Pod wpływem jakiegoś impulsu rzuciła:
- Chodźmy sobie powróżyć.
-Nie mogę, muszę wracać do pracy.
- Jateż.
-Muszę odebrać Johnny'ego.
- Idź sama.
Potem nam opowiesz.
- Dobrze, jak chcecie.
Pięć minut później siedziała naprzeciwko starej Cyganki z ustami pełnymizłotych
zębów.
Kobieta wyglądałajak wiedźma, miała zapadniętątwarz i brudną chustkę na głowie.
To idiotyzm, pomyślała.
Po co ja torobię?
Ale dobrze wiedziała po co.
Chciała siędowiedzieć, czyją iRicharda czeka wspólnaprzyszłość.
Przecież to tylko zabawa, zwykła zabawa.
Starucha wzięła talię kartdo tarota i nie podnosząc wzroku, zaczęła jetasować.
- Chciałabym wiedzieć, czy.
-Ciii.
- Cyganka odwróciła pierwszą kartę.
Przedstawiała kolorowoubranego błazna z sakwą.
Przyglądała jej się przez chwilę i powiedziała:
- Poznasz wiele tajemnic.
- Odkryła drugą kartę.
-To księżyc.
Niejesteśpewna swoich pragnień.
Diana z wahaniem kiwnęła głową.
- Czytepragnienia dotyczą mężczyzny?
-Tak.
Starucha odwróciła trzecią kartę.
- Kochankowie.
-To dobry znak?
- spytała z uśmiechem Diana.
- Zobaczymy.
Wszystko zależy od tego, co powiedzą trzy następne.
Wisielec.
- Zmarszczyła czoło, zawahała się i odkryła drugą kartę.
-Szatan - mruknęła.
- To źle?
- rzuciłalekko Diana.
Cyganka bez słowa odkryła trzecią.
Pokręciła głową.
- Śmierć -powiedziała głuchym i złowieszczymgłosem.
Diana wstała.
- Niewierzę w te brednie.
23.
Starucha dopiero teraz podniosła wzrok.
- To, w co wierzysz, nie ma znaczenia.
Chodziza tobą śmierć.
Rozdział 3
Berlin, niemcy
'polizeikommandant Otto Schiffer, dwóch mundurowych i dozorca, Henl.
Karl Goetz, patrzyli na nagie, skurczone zwłoki w przepełnionej wannie.
Kobieta miała słabo widoczną, sinawą pręgę na szyi.
Polizeikommandant podetknął palec podkapiący kran.
- Zimna.
Powąchał pustą butelkę po wódce na brzegu wanny i spojrzał na dozór-'cę.
- Jej nazwisko?
-Sonja Verbrugge.
Jej mąż Franz Verbrugge jest jakimś naukowcem.
- Mieszkała tuz nim?
-Przez siedem lat.
Cudowni lokatorzy.
Czynsz płacili zawsze na czas,nigdynie sprawialiżadnych kłopotów.
Wszyscy bardzoją kochali.
-Ugryzłsię w język.
- Czy Frau Verbrugge gdzieś pracowała?
-Tak,w Cyberlin.
To taka internetowa kawiarenka, gdzie można.
- Jak odkrył pan zwłoki?
-Z kranu im ciekło.
Kilka razynaprawiałem, ale ciągle ciekło.
,
- No i?
-No i dziś rano lokatorz piętra niżej zawiadomił mnie, że zalało musufit.
Przyszedłem, zapukałem i kiedynikt się nie odezwał, otworzyłem drzwi swoim kluczem.
Wszedłem do łazienki i.
- Głos mu się załamał.
Zajrzałdo nichjeden z podwładnych Schiffera.
- Wódki brak - zameldował.
- Samowino.
Schiffer kiwnął głową.
- Tak myślałem.
- Wskazał butelkę na wannie.
-Niech zdejmą z niejodciski palców.
- Tak jest.
Schiffer spojrzał na Goetza.
- Wie pan, gdzie jest teraz Herr Verbrugge?
24
- Nie.
Codziennie ranowidzę, jak wychodzi do pracy, ale.
- Bezradnie rozłożył ręce.
- Dzisiaj pan go nie widział?
-Właśnie.
- Wie pan może, czy zamierzał gdzieś wyjechać?
-Nie,nie wiem.
Schifferwestchnął.
- Dobra - rzucił dopodwładnych.
- Pogadajcie z lokatorami.
Dowiedzcie się, czy Frau Verbrugge była ostatnio przygnębiona,czy kłóciła sięz mężem i czy
dużo piła.
Wyciągnijcie z nichwszystko, co się da.
- Ponownie spojrzał na dozorcę.
-Poszukamyjej męża.
Gdyby przypomniałpan sobie coś, co mogłoby.
- Nie wiem, czy to ważne - przerwałmu niepewnie Goetz - ale jedenzlokatorów
widział wieczorem karetkę przed domem.
Spytał mnie, czyktoś zachorował, alekiedy wyszedłem naulicę, karetki już nie było.
- Sprawdzimy to - odparł Schiffer.
-Co zrobić.
Cobędzie z ciałem?
- spytałnerwowo Goetz.
- Jedzie tu lekarz sądowy.
Proszę spuścić wodę i przykryć ją ręcznikiem.
Rozdział 4
Boję się, że mam złewiadomości.
Został zamordowany.
Znaleźliśmy jego ciało pod mostem.
Dla Diany czas stanął wmiejscu.
Krążyła bez celu po wielkim mieszkaniu pełnym wspomnień i myśli.
Bez niego nie jest już takie wygodne.
Brakuje muciepła.
To tylko martwy zbiór zimnych cegieł.
Już nigdy nieożyje.
Opadła na sofę i zamknęła oczy.
Richard,kochanie, w dniunaszegoślubu spytałeś, jaki prezent chciałabym dostać.
Powiedziałam wtedy,żenie chcę żadnego, ale teraz chcę.
Wróć do mnie.
Nieważne, że cię niezobaczę.
Weź mnie tylko wramiona.
Wyczuję twoją obecność.
Musiszmnie dotknąć jeszcze raz, bardzotegopragnę.
Pragnę poczuć, jakpieściszmoją pierś.
Chcę wyobrazićsobie twój głos,usłyszeć, jak mówisz,że robięnajlepszą paellę na świecie.
Że mnie kochasz.
Próbowała powstrzymać potok łez, lecz nie mogła.
25.
Gdy dotarło do niej, że Richard nie żyje, spędziła kilka dni w zamknięciu, w ciemnym
mieszkaniu, nie odbierając telefonów i nie otwierającnikomu drzwi.
Była jak ranne zwierzę, które zaszyło się w kryjówce,żeby zostać sam na samze swoimbólem.
Richard,tyle razy chciałampowiedzieć:"Kocham cię", żebyś mógł powiedzieć mi to samo, ale
niechciałam cię naciskać, nie chciałam żebrać.
Byłam głupia.
Terazproszęcię, błagam cię jak żebraczka.
Telefon nieustannie dzwoniłi ponieważ ktoś ciągle dobijałsię do drzwi,więc wkońcu je
otworzyła.
W progustała Carolyn Ter, jedna z jejnajbliższychprzyjaciółek.
Popatrzyła na Dianęi powiedziała:
- Wyglądaszkoszmarnie.
-1 łagodnie dodała: - Wszyscy próbują sięz tobą skontaktować, wszyscy sięo ciebie
zamartwiają.
- Przepraszam, ale po prostu nie mogę.
Carolyn objęłają iprzytuliła.
- Wiem.
Ale wiem też, że masz wielu przyjaciół, którzy chcą się z tobą zobaczyć.
Diana pokręciła głową.
- Nie, tonie.
-Posłuchaj, jego życie dobiegło końca, ale twoje wciąż trwa.
Nie zamykaj sięprzed ludźmi, którzy cię kochają.
Gdzie telefon?
Zaczęli do niej wydzwaniać, odwiedzać jąi musiała wysłuchiwać niekończącej się
litanii oklepanych frazesów w rodzaju:
- Podejdź do tego tak: Richard spoczywa wpokoju.
-Bóg go wezwał, kochanie.
- Wiem,że Richard jest w niebie i świeci nad tobąjak gwiazda.
-Odszedł do lepszego świata.
- Jest teraz z aniołami.
Chciało jej się krzyczeć.
Procesja gości nie miała końca.
Przyszedł Paul Deacon, właściciel galerii, organizator jej wernisażu.
Objął ją i powiedział:
- Próbowałem się do ciebie dodzwonić, ale.
- Wiem.
-Tak mi przykro.
Rzadkospotyka się takich dżentelmenów.
Ale niemożeszodcinać sięod świata.
Ludzie czekają na twoje piękne obrazy.
- Nie mogę.
To już nieważne, Paul.
Nic nie jest jużważne.
Wypaliłam się.
Nie dawałasię namówić.
26
Gdy nazajutrzznowu zadzwonił dzwonek u drzwi, niechętnie poszłasprawdzić, kto to.
Popatrzyła przez wizjer i zobaczyła.
Zaskoczonaprzekręciła klamkę.
W korytarzu stało kilkunastu małych chłopców.
Jeden z nichtrzymał bukiecik kwiatów.
- Dzieńdobry - powiedział i wręczył jej kwiaty.
-Dziękuję.
- Nagle przypomniała sobie, kim są.
Grali wMałej Lidze,byli podopiecznymi Richarda.
Dostała niezliczone kosze kwiatów, stosy kartek z kondolencjami, dziesiątki e-maili,
ale ten skromny bukiet był najbardziej wzruszający.
- Wejdźcie - powiedziała.
Chłopcy weszli do środka.
- Chcieliśmy tylko powiedzieć, że bardzonam smutno.
-Pani mąż był ekstra.
- Tak, był naprawdę cool.
-I byłświetnym trenerem.
Diana z trudempowstrzymała łzy.
- Dziękuję.
Zawsze mówił, że wy też jesteście świetni.
Był z was bardzodumny.
- Wzięła głęboki oddech.
-Chceciesię czegoś napić?
- Nie, dziękujemy -odparł Tim Holm, dziesięciolatek, który złapał tęmocno
podkręconąpiłkę.
- Chcieliśmy tylko powiedzieć, że będzie gonam brakowało.
Dlatego wszyscy zrzuciliśmy się na kwiaty.
Kosztowałydwanaście dolców.
- I chcieliśmy powiedzieć, że bardzo nam przykro.
Diana popatrzyła na nich icichym głosem odrzekła:
- Dziękuję, chłopcy.
Wiem, że Richard byłby wam wdzięczny, że mnieodwiedziliście.
Wymamrotali: "Do widzenia" i ruszyli do drzwi.
Gdy odprowadzałaich wzrokiem, przypomniało jej się, jak Richardzabrał ją na trening,
na ten pierwszy.
Rozmawiał z nimi jak rówieśnik,językiem, który dobrze rozumieli, a oni go za to uwielbiali.
Tego dniasięw nim zakochałam.
Zagrzmiało i, niczym łzy samego Boga, po szybach spłynęły pierwszekrople deszczu.
Deszcz.
Jak w tamtenweekend.
- Lubisz pikniki?
-Uwielbiam.
- Wiedziałem.
Dobrze, urządzimy mały piknik.
Wpadnę po ciebie jutrow południe.
Był piękny, słoneczny dzień.
Pojechali do CentralParku.
Srebrne sztućce, obrus, serwetki, a gdyzajrzałado koszyka, wybuchła śmiechem.
27.
Pieczeń wołowa, szynka, sery, dwa duże pasztety, butelki z napojami,kilka różnych deserów.
- Wystarczyłobytego dlacałegowojska!
Kogo jeszcze zaprosiłeś?
-Do głowy przyszła jej nieproszona myśl: pastora?
Aż się zarumieniła.
Patrzyłna nią, uważnie ją obserwował.
- Wszystko w porządku?
Wporządku?
Nigdy w życiu nie była taka szczęśliwa.
- Tak.
Kiwnął głową.
- Świetnie.
Nie będziemy czekać nawojsko.
Zaczynajmy.
Mieli sobie tyle do powiedzenia i zdawałosię, że z każdym słowem sąsobie coraz bliżsi.
Narastało między nimi silne napięcie seksualne i obydwoje to czuli.
I nagle, w połowie tego cudownego pikniku, zaczęło padać.
Lunęło tak, że w parę minut przemokli do suchej nitki.
- Przepraszam -powiedział zeskruchą Richard.
- Powinienembył toprzewidzieć, w gazetach pisali, że będzie pogoda.
Ten deszcz wszystkozepsuł.
Przysunęła się bliżej.
- Czyżby?
- szepnęła.
Przywarła do niego całym ciałemi przytknęła usta do jego ust, czując,jakzalewają fala
gorąca.
- Musimy sięprzebrać - powiedziała, gdy wreszciemogła.
-Słusznie - odparł ze śmiechem.
- Przeziębimy sięi.
- U ciebie czyu mnie?
Richard znieruchomiał.
- Diano, czy na pewno tego chcesz?
Pytam, bo dla mnie to niejest.
przelotna przygoda.
- Wiem - odrzekła cicho.
Pół godziny później byli w jej mieszkaniu.
Rozebrali się, pieszcząc się,głaszcząc, dotykając w najbardziej kuszące miejsca, a gdy nie
mogli jużwytrzymać, upadli na łóżko.
Richard był czuły, łagodny, namiętny i gwałtowny, był tym wszystkimnarazi
podziałało tona nią jakczar.
Gdy odnalazł ją językiem izacząłpowoli pieścić, poczuła się jak piasek na aksamitnej plaży,
którą zalewają ciepłe fale przypływu.
A potem wszedł w nią głęboko i wypełnił całą,pobrzegi.
Przez resztę popołudnia i prawie przez całą noc rozmawiali, kochalisię i otwierali
przed sobą serca, i byłotak cudownie, że nie umiałaby tegoująć w słowa.
28
Rano,gdy robiła śniadanie, naglespytał:
- Diano,wyjdziesz za mnie?
Odwróciła się do niego i cicho odrzekła:
Sidney Sheldon Czy boisz sięciemności?
Tytuł oryginałuARĘ YOU AFRAID OF THE DARK? Redaktorzy seriiMAŁGORZATA CEBO-FONIOKZBIGNIEW FONIOK Z2^9 ifóRedakcja stylistycznaEDYTA DOMAŃSKA Redakcja technicznaANDRZEJ WITKOWSKI KorektaAGATA GOŹDZIKJOLANTA KUCHARSKA Ilustracja na okładceARCHIWUM WYDAWNICTWA AMBER Opracowanie graficzne okładkiSTUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER SkładWYDAWNICTWO AMBER Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetuhttp://www. amber. sm.plhttp://www. wydawnictwoamber. pl Akc. ^r' Copyright O 2004 by SidncySheldon Family Limited Partnership. Ali rights reseryed. Forthe Polish editionCopyright 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o. o. ISBN 83-241-1962-0 Atanasowi i Verzez uściskami.
Prolog Berlin, Niiemcy Sonja Verbrugge nie miała pojęcia, że to jej ostatni dzień na ziemi. Przepychała sięprzez tłumletnich turystów, który niczym morzezalewał chodniki na Unter den Linden. Nie panikuj, powtarzała sobie wduchu. Musisz zachować spokój. Wiadomość, którąprzesłał mailem Franz, była przerażająca. "Uciekaj,^ Sonju! Jedź do Artemisii, tam będziesz bezpieczna. Odezwę się, kiedy. " Wiadomość się urywała. DlaczegoFranz jej nie dokończył? Co się mogło stać? Dzień wcześniej słyszała, jak jej mąż mówi do kogoś przez telefon, że Primę trzeba powstrzymać za wszelką cenę. Kto to jest Prima? Dochodziła już do BrandenburgischeStrasse, gdzie mieściła się Artemisia, hotel tylko dla kobiet. Zaczekam na Franza, pomyślała. On mi wyjaśni, co to wszystko znaczy. Na skrzyżowaniuzmieniło się światło i gdy stanęła przy krawężniku,wpadł na niąktoś ztłumu. Yerdammt Touristen! Sonja zachwiała się i zrobiła kroknajezdnię. Limuzyna, któraparkowała "na drugiego" tuż przedprzejściem, nagle ruszyła, ocierając się o nią tak mocno,że Sonja upadła. Natychmiast zebrał się tłum gapiów. - Nic jej nie jest? -Ist ihr etwas passiert? - Peut-elle marcher? Mijająca ich karetka pogotowia zatrzymała się. Wysiedli z niej dwajsanitariusze, podbiegli i przystąpili do działania.
- Zajmiemy się nią. Sonja Verbrugge poczuła, że przenoszą ją do karetki. Zamknęły siędrzwi i samochód szybko ruszył. Próbowałausiąść, alebyła przywiązanado wózka. - Nic mi nie jest - zaprotestowała. - Nic się nie stało, to tylko. Jeden z sanitariuszy pochylił się nad nią. - Wszystko w porządku, Frau Verbrugge. Proszę się uspokoić. Coś ją tknęło i spojrzała na niego zaniepokojona. - Skądpan wie, jak się. Poczuła ukłucie igły w ramięi sekundę później odpłynęła w czarnyniebyt. Paryż, Francja Nie zwracając uwagi narzęsistą ulewę,Mark Harris stał samotnie natarasie widokowym wieży Eiffla. Lało tak, żew świetle rozcinających niebobłyskawickrople deszczu zmieniały się w oślepiający brylantowywodospad. Na drugim brzegu Sekwany widać było Jardins du Trocaderoi znajomy zarys Palais de Chaillot, lecz on nie zdawał sobie z tego sprawy. Myślał tylko o jednym, o szoku, jaki miał wkrótce przeżyć świat. Wiatr zacinałcoraz mocniej, zmieniając deszcz w rozszalaływir. Markosłonił rękawem nadgarstek i spojrzał nazegarek. Spóźniali się. I dlaczego chcieli spotkać sięwłaśnie tutaj, w dodatku o północy? Nagle usłyszałtrzask otwierających się drzwii z windy wysiadło dwóch mężczyzn. Walcząc z nawałnicą,ruszyli w jegostronę. - Spóźniliście się - rzucił z ulgą Mark. -Przez tę cholernąpogodę, przepraszamy. - Ważne, że jesteście. Co z Waszyngtonem? Jesteśmy umówieni, tak? - Właśnieo tym chcieliśmyz tobą pogadać. Rano długo rozmawialiśmy i doszliśmy do wniosku, że najlepiej będziezałatwić to. Podczas gdyjeden mówił, drugi zaszedłMarka od tyłu iwówczas, niemal jednocześnie, zdarzyły się dwierzeczy. Harrisdostał mocno w tyłgłowy. I poczuł, żektoś podnosi go i przerzuca przez balustradę, ijego ciało runęło w trzydziestoośmiopiętrową otchłań, na którejdnie czekałbezlitosny chodnik. Denver, Kolorado Gary Reynolds dorastał w Kelowna pod Vancouver izrobił tam licencję pilota, dlatego miał doświadczenie w lotach nad zdradliwymi górami. Siedział za sterami Cessny Citation II, spoglądając czujnie na ośnieżoneszczyty. Maszyna była dwuosobowa, ale tego dnia leciał sam. Drugi pilot? -pomyślał posępnie. Nie dzisiaj, nie dzisiaj. Zgłosił fałszywy plan lotu. Oficjalnie miałwylądować nalotnisku Kennedy'ego, więc niktniebędzie go szukał w Denver.
Zamierzał przenocować u siostry, a rano wyruszyćna wschód, na spotkanie z resztą. Wszystkieprzygotowania do wyeliminowania Primy zostały ukończone, dlatego. Z zamyślenia wyrwał go głos kontrolera ruchu powietrznego. -Citation jeden-jeden-jedenLima Foxtrot, tu wieża kontrolna na międzynarodowym lotnisku w Denver. Zgłoś się. Gary wcisnął guzik nadawania. - TuCitationjeden-jeden-jeden Lima Foxtrot. Proszę o pozwoleniena lądowanie. - JedenLima Foxtrot, podaj swóją pozycję. -Jeden LimaFoxtrot. Jestem dwadzieścia czterykilometry na północny wschód od lotniska. Wysokość: cztery tysiące pięćset. Pod prawymskrzydłem majaczył szczytPikę's Peak. Niebo było błękitne, pogodaznakomita. Dobryznak. Zapadła cisza i po chwili znowu odezwał się kontroler. - JedenLima Foxtrot, maszpozwolenie na lądowanie. Pas dwa-sześć,powtarzam, pas dwa-sześć. - Jeden Lima Foxtrot, zrozumiałem. Bez najmniejszego ostrzeżenia samolotem raptownie szarpnęło do góry. Zaskoczony Gary spojrzał w okno. Zerwał się silny wiatr i już kilka sekund później gwałtowne turbulencje zaczęły ciskaćmaszyną na wszystkie strony. Próbując odzyskać wysokość, Gary ściągnąłwolant. Na próżno. Samolot wpadł w rozszalały wir, stery nie reagowały. Gary wcisnąłprzycisk nadawania. - Tu Jeden Lima Foxtrot, mam kłopoty. -Jeden Lima Foxtrot, co się stało? Gary krzyczał do mikrofonu: - Złapał mniesilny wiatr! Gwałtowne turbulencje! To jakiś huragan,cholera! - Jeden Lima Foxtrot, lądujesz za cztery ipół minuty, na radarze niema ani śladużadnych turbulencji.
- Mam w dupie wasze radary! Mówię wam. - Gary nagleurwał i piskliwym głosem krzyknął: - Mayday! May. Na oczach zaszokowanych kontrolerów na lotniskuw Denver świetlisty punkcik zniknął z ekranu. Manhattan, nowy Jork O świcie pod mostem Manhattańskim na East River,niedaleko nabrze- ; za numer 17, kilkunastu policjantów i detektywów zebrało się wokół kompletnie ubranego trupa. Rzuconogo na brzegdość niedbale,więc jegogłowa wciąż podskakiwała na falachprzypływu. Prowadzącydochodzenie detektyw Earl Greenburg zwydziału zabójstwpołudniowego Manhattanu zakończył już wszystkie oficjalne procedury. Nikt nie miał prawa zbliżyć się do zwłok, dopóki nie zostaną dokładnieobfotografowane; podczas gdy onopisywał wnotatniku miejsce i okoliczności zdarzenia,jego podwładni krążyli wokoło w poszukiwaniu ewentualnych dowodów rzeczowych. Dłonie ofiary zabezpieczono plastikowymiworeczkami. Carl Ward, lekarz sądowy, skończył oględziny, wstał, otrzepał spodniei spojrzał na detektywów. Earl Greenburg, mężczyzna o wyglądzie utalentowanego profesjonalisty,miał na koncie imponującą liczbę rozwiązanych spraw. Detektyw RobertPraegitzer, szatyn o przyprószonych siwizną włosach, był typowym luzakiem i zachowywałsię jak ktoś,kogonic już niezaskoczy. - W waszeręce, Earl - rzucił Ward. -Coz nim? - Poderżnięte gardło,przecięta tętnica szyjna. Poza tym strzaskane kolana i złamane żebra. Ktośnieźle nad nim popracował. - Czas zgonu? Ward popatrzył na fale omywające głowę ofiary. - Trudno powiedzieć. Moim zdaniem wrzuciligo tu po północy. Zabiorę go do kostnicy i przyślę ci protokół. Greenburg spojrzał na zwłoki. Szara marynarka, granatowe spodnie,błękitny krawat, kosztowny zegarek na lewej ręce. Ukląkł i poszperałw kieszeniach marynarki. Natrafiłpalcami na kawałek papieru. Chwyciłgo za brzeżek i ostrożnie wyjął. - Po włosku. - Rozejrzał się wokoło. -Gianelli! Podbiegł do niego jeden z mundurowych. - Tak? 10 Greenburg podał mu kartkę. - Przetłumaczysz to? Gianelli czytał głośno i powoli: - "To twoja ostatnia szansa. Nabrzeże numer 17. Jeśli nie przyniesieszreszty prochów, zjedzą cię ryby".
- Zwróciłkartkę Greenburgowi. Zaskoczony Praegitzer uniósł brwi. - Mafia gozałatwiła? Ale dlaczego zostawili go tutaj, na widoku? - Dobre pytanie. - Greenburg przeszukiwał pozostałe kieszenieofiary. Znalazł portfel. W środku był gruby plik banknotów. - Na pewno nie chodziło im o pieniądze. - Wyjął wizytówkę. -Richard Stevens. Praegitzer zmarszczył czoło. - Stevens. Czy nie o nim pisaliw gazetach? Jakoś takniedawno. - Pisali o jego żonie - mruknął Greenburg. - O Dianie Stevens. Zeznaje w sprawie Tony'ego Altieriego. - Właśnie. Diana Stevens kontra capo di tutti capi. I obydwaj popatrzyli na zwłoki.
Rozdział 1 W centrum Manhattanu, w szacownym gmachu Sądu Karnego przyCentre Street 180, trwał proces Anthony'ego (Tony'ego) Altieriego. Sala rozpraw numer 37pękała w szwach od publiczności i reporterów. Przystole obrony siedział na wózku Anthony Altieri. Mocno pochylony, niemal zgięty wpół, wyglądał jak rozdęta, wypłowiała ropucha. Tylkooczy miał żywe i ilekroć patrzył na Dianę Stevens, która siedziała nakrześledla świadków, wyraźnie czuła bijącą z nich nienawiść. Obok Altieriegosiedział Jake Rubenstein, jego adwokat. Rubensteinsłynął z dwóch rzeczy: z tegoże bronił tylko wysokopostawionych klientów iz tego że niemal wszystkich tychklientów sąd uniewinniał. Niski i elegancki, umiał szybko myśleć i miał bujną wyobraźnię. Nakażdym procesiestosował innątaktykę. Miał bardzo wysokie kwalifikacje, a teatralność była jego chlebem powszednim. Przeciwnikapodchodził jak myśliwyi ze zwierzęcym instynktem potrafił wyczuć jego słabestrony. Czasem wyobrażał sobie, że jest lwem,który powoli zbliża się doofiary, w każdej chwili gotów do skoku. albo pająkiem snującym sieć,która w końcu omota ją i unieruchomi. Czasem bywał też cierpliwymwędkarzem, który zarzuca wędkę i porusza nią leniwietam i zpowrotem,czekając, aż łatwowierny świadek chwyci przynętę. A terazuważnie przyglądał się kolejnejzwierzynie. Diana Stevens. Trzydzieści kilka lat. Elegancka,nawet wytworna. Patrycjuszowskie rysytwarzy. Miękkie, falujące blond włosy. Zielone oczy. Urocza figura. Powierzchowność zdrowejmoralnie dziewczyny z sąsiedztwa. Szykownyczarny kostium. Jake Rubenstein wiedział, że poprzedniego dnia zrobiładobrewrażeniena przysięgłych. Tak,musiał zachować dużą ostrożność. Wędkarz, postanowił. 13.
Podszedł do niej niespiesznie i zaczął łagodnie. - Pani Stevens, wczoraj zeznałapani, że wiadomego dnia, czternastego października, jadąc na południe autostradą Henry'ego Hudsona, złapała pani gumę i że zjechawszy z autostrady na skrzyżowaniu Setneji Pięćdziesiątej Ósmej, skręciła pani w drogę dój azdową do Fort Washington Park. Czy tak? - Tak - odrzekła Diana Stevens cichym, kulturalnym głosem. -Dlaczego zatrzymała się pani akurat wtym miejscu? - Bo złapałam gumę. Wiedziałam, że muszę zjechaćz autostrady, a zadrzewami zobaczyłam dach jakiegoś domu. Pomyślałam,że ktoś mi tampomoże. Nie miałam zapasowegokoła. - Mapani auto assistance? -Tak. - Czy miała pani telefon? -Tak. - W takim razie dlaczego nie zadzwoniła panipo pomoc? -Pomyślałam, żeto za długo potrwa. Rubenstein współczująco pokiwał głową. - Oczywiście. A dom był tuż obok. - Właśnie. -A więc pojechała tam pani po pomoc? - Tak. -Czy nadworze było jeszczejasno? - Tak. Było około piątejpo południu. - Takwięc widziała pani bardzo dobrze, prawda? -Tak. - I co pani zobaczyła? -ZobaczyłamAnthony'ego Altieriego. - Aha. Znała go pani? - Nie. -W takim razie skąd pani wiedziała, żeto on? - Widziałam jego zdjęciew gazecie i. -A więc widziałapani zdjęcie kogoś podobnego do oskarżonego, czytak? - Cóż, był. -Co zobaczyła pani wtym domu? Diana wzdrygnęła się i wzięła głęboki oddech. Mówiła powoli, jakbyodtwarzała w myśli rozgrywającą się tamscenę. - W pokoju byłoczterech mężczyzn. Trzech stało, jeden siedział związany na krześle. Wyglądało na to, żepan Altieri go przesłuchuje. - Za14 drżał jej głos. - Pan Altieri wyjął pistolet, krzyknął coś i. istrzelił temumężczyźnie w tył głowy. Jake Rubenstein zerknął na przysięgłych.
Byli pochłonięci słowamiświadka. - Co pani wtedy zrobiła? -Wróciłambiegiem do samochodu i zadzwoniłampo policję. - A potem? -Odjechałam. - Z przebitą oponą? -Tak. Pora wzburzyć te spokojne wody. - Dlaczego nie zaczekała pani na policję? Diana zerknęław stronę stołu obrony. Altieri obserwował jaz nieukrywaną wrogością. Uciekła wzrokiem w bok. - Nie mogłam tamzostać, bo. bo bałam się, że tamciwyjdą z domui mnie zobaczą. - Tak, tocałkiem zrozumiałe - odparłłagodnie Rubenstein i twardymgłosemdodał: - Zupełnieniezrozumiałe jest natomiast to, że wezwanaprzez panią policjanietylko nikogo tam nie zastała, ale i nie znalazłażadnego śladu, który wskazywałby, żektoś tamw ogóle był, nie wspominając już o tym, że popełniono tam morderstwo. -Nic na to nie poradzę. Widziałam. - Jest pani malarką, prawda? To ją zaskoczyło. - Tak, trochę. -Odnosi pani sukcesy? - Chybatak, ale co to ma. Pora podciąć rybę. - Reklamy nigdy nie za dużo, prawda? Cały kraj ogląda panią w wiadomościach wieczornych w telewizji, widzi panią napierwszych stronach. Rozwścieczona Diana przeszyła go spojrzeniem. - Nie zrobiłam tegodla reklamy. Nigdy nie posłałabym niewinnegoczłowieka. - Otóżto, pani Stevens, otóż to. "Niewinnego człowieka"- to niezmiernie ważne słowa. Udowodnię ponad wszelkąwątpliwość, że panAltieri jest niewinny. Dziękuję. Już z panią skończyłem. Diana zignorowała tę dwuznaczną gręsłów. Wracając na miejsce, kipiała gniewem. 15.
- Mogę już iść? - spytałaszeptem prokuratora. - Tak. Zaraz ktoś paniąodprowadzi. - Nie trzeba, dziękuję. Drzwi, parking - przez cały czas pobrzmiewały jej w uszach słowaobrońcy: "Jest pani malarką, prawda? Reklamy nigdynie za dużo". Jakietoponiżające. Ale w sumie była zadowolona ze swoich zeznań. Opowiedziała przysięgłym, co widziała i nie mieli powodu,żeby jej nie wierzyć. Wiedziała,żeAnthony Altieri zostanie skazany i dokońca życia nie wyjdzie z więzienia, mimo to wciąż nie mogła zapomnieć, z jaką nienawiścią na niąpatrzył. Przeszedł ją lekkidreszcz. Oddała parkingowemu bilet i poszła dosamochodu. Dwie minuty późniejwyjechała na ulicę i skręciła na północ. Wracałado domu. Przed skrzyżowaniem stał znak STOP. Gdy się zatrzymała, do samochodu podszedł dobrze ubrany, młody mężczyzna. - Przepraszam, zabłądziłem. Czy mogłaby pani. Diana opuściła szybę. - Czymogłaby pani wskazać mi drogę do tunelu Holland? - Mówiłz wyraźnym włoskim akcentem. - Tak, łatwo pan trafi. Musi pan skręcić w pierwszą. Mężczyznapodniósłrękę. Trzymał w niej pistolet z tłumikiem. - Wysiadaj. Szybko! Diana zbladła. - Dobrze, już wysiadam, tylko niech pan nie. - Sięgnęła do klamki,żeby otworzyćdrzwi, lecz gdy mężczyzna się cofnął, wcisnęła pedał gazui samochód ruszył z piskiem opon. Tylna szyba rozprysła sięna kawałki,drugi pocisk utkwił z trzaskiem w karoserii. Sercewaliłojej tak mocno,żeprawie nie mogła oddychać. Słyszała o porwaniach samochodów, ale zawszebyło to coś odległegoi nierealnego, coś, coprzydarzało sięinnym, nie jej. Poza tym ten człowiek próbował ją zabić. Czy inniporywacze zabijali uprowadzonych kierowców? Wyjęła telefon i wybrała numer policji. Dyspozytorka podniosła słuchawkę dopieropo dwóch minutach. - Dziewięć, dziewięć, jeden. Słucham. Diana zaczęła opowiadać jej, co się stało inagle zdała sobie sprawę, żeto beznadziejne. Sprawca na pewno był już daleko. - Zaraz wyślę tampatrol. Poproszę pani nazwisko, adres i numer telefonu. 16
Diana podała jej swoje namiary. Beznadziejne, pomyślała. Beznadziejne. Zerknęła przez ramię na roztrzaskaną szybę i się wzdrygnęła. Rozpaczliwie chciałazadzwonić do Richarda,ale wiedziała, że mąż pracujenad czymś wyjątkowo pilnymi ważnym. Gdyby zadzwoniła i opowiedziała mu o próbie uprowadzenia, zdenerwowałby się i natychmiast przyjechał - nie chciała, żeby zawalił przez nią termin. Nie, opowie muo wszystkim w domu, gdy wróciz pracy. I nagle przyszłajej do głowymrożąca krew w żyłach myśl. Czy był totylko zwykły przypadek, czy teżporywacz na nią czekał? Przypomniałajejsię rozmowa z Richardem, słowa, którewypowiedział jeszcze przedrozpoczęciem procesu: - Moim zdaniem nie powinnaśzeznawać. To zbyt niebezpieczne. - Nie martw się, kochanie. Skażą go. Do końca życia nie wyjdzie z więzienia. - Tak, ale ma przyjaciół i. -Richard, jeśli tego niezrobię, już nigdy nie będę mogła spojrzećw lustro. Nie, to na pewno przypadek, uznała. Altieriemu by aż tak nie odbiło,zwłaszcza teraz, podczas procesu. Zjechała z autostrady, skręciła na zachód i wkrótce znalazła się przedswoim blokiem przy Siedemdziesiątej Piątej Wschodniej. Zanim wjechałado podziemnego garażu, po raz ostatni spojrzała wlusterko. Nie, wszystko wyglądało normalnie. Mieszkała w dwupoziomowym mieszkaniu na parterze, w apartamencie z przestronnym salonem,wysokimi pod sufit oknami i dużym, marmurowym kominkiem. W salonie stały sofy w kwiatki, fotele, wbudowana w ścianę półka na książki i wielki telewizor. Ściany mieniły się tęcząbarw. ChildeHassam, Jules Pascin, Thomas Birch, George Hitchcockwisiało na nich mnóstwo obrazów, a jedno miejsce było zarezerwowanena jej własne prace. Na pięterku były sypialnia, łazienka, pokój gościnny i słoneczne atelier, gdzie malowała. Tu też wisiały jej obrazy. Nasztalugach pośrodkuatelier stał niedokończony portret. Po powrocie do domu natychmiast wbiegła na górę,zdjęła portret ipostawiłana sztalugach ramęobciągniętą czystym płótnem. Zaczęła szkicować twarz człowieka, który próbował ją zabić, ale ręce trzęsły się jejtak bardzo, że musiała przerwać, znoszę -mruknął detektywEarl Greenburg. Jechali 17
- Lepiej, żeby dowiadywali się od nas niż z telewizji - odparł Robert Praegitzer. - Ty jej powiesz? Greenburgposępnie kiwnął głową. Przypomniał mu się pewien kolega, który pojechał zawiadomić panią Adams, że jej mąż, policjant, zginąłna służbie. - Jest bardzo wrażliwa - ostrzegł go szef. - Musisz załatwić to delikatnie. - Spokojna głowa -odparł tamten - poradzę sobie. Zapukał dodrzwi i gdy muotworzyła, spytał: - WdowaAdams? Dźwięk dzwonka ją wystraszył. Nikogo sieniespodziewała. Podeszłado domofonu. - Kto tam? -Detektyw Eari Greenburg. Chciałbym z panią porozmawiać. Wcisnęła guzik. Greenburg wszedł do holu i ruszyłdo drzwi. - Dzień dobry. -Pani Stevens? - Tak. Dziękuję, że takszybko panprzyjechał. Zaczęłam szkicowaćjegotwarz, ale. - Wzięłagłęboki oddech. -Był śniady, miał głębokoosadzone jasnobrązowe oczy i mały pieprzyk na policzku. Pistolet byłz tłumikiem i. Greenburgpatrzył na nią skonsternowany. - Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem. -Ten porywacz. Dzwoniłam na policję i. - Dopieroteraz zauważyłajegominę. -Chyba nie o to chodzi, prawda? - Nie, nie o to. - Greenburgwestchnął. -Mogę wejść? - Proszę. Wszedł do mieszkania. Spojrzałana niego i zmarszczyła czoło. - Coś się stało? Szukał słów i niemógł ich znaleźć. - Tak. Przykro mi. Boję się, żemam złe wiadomości. Chodzi o panimęża. - Co się stało? - spytała drżącym głosem. - Miał wypadek. Przeszedł ją zimny dreszcz.
- Jaki wypadek? Greenburg wziął sięw garść. 18 - Został zamordowany. Dziś rano znaleźliśmy jego ciało pod mostemna East River. Patrzyła na niego przez długą chwilę,wreszcie powoli pokręciła głową. - To jakaś pomyłka. Mójmąż jest w pracy, wlaboratorium. Greenburg już wiedział, że będzie trudniej, niż myślał. - Czy mążnocował dzisiaj wdomu? -Nie,ale Richardczęsto pracuje nocami. Jest naukowcem. - Byłacoraz bardziej wzburzona. - Czy wiedziała pani,że miał powiązania z mafią? Dianazbladła. - Z mafią? Oszalał pan? - Znaleźliśmy. Oddychała szybko i gwałtownie. - Chcę zobaczyć pańskie dokumenty. -Oczywiście. - Podał jej legitymację. Zerknęłana nią i uderzyła go w twarz. - Czy miasto płaci wam zastraszenie uczciwych ludzi? Mój mąż żyje! Jestw pracy! - Teraz już krzyczała. Greenburg spojrzał jej w oczy. Zaszokowana, uparcie nie chciała dopuścić dosiebie tej myśli. - Czy przysłać tu kogoś, żeby siępanią zajął? -To panem trzeba się zająć. Proszę wyjść. - Pani Stevens. -Proszę natychmiast wyjść! Wyjął wizytówkę i położył ją na stole. - Tu jest mój numer. Na wypadek, gdyby zechciałapani ze mną porozmawiać. Cudownie to załatwiłem, pomyślał, idąc do drzwi. Równie dobrze mogłem spytać: "Wdowa Stevens? " Gdy wyszedł, rozdygotana trzasnęła zasuwą. Pomylił mieszkania. Coza kretyn! Żebyaż tak mnie nastraszyć. Powinnam zadzwonić do jegoprzełożonych. Spojrzała na zegarek. Zaraz wróci Richard. Pora przygotować kolację. Zrobię paellę, jego ulubione danie. Poszłado kuchni.
Ze względu na tajność jego pracy nigdy do niego nie dzwoniła, a jeślionnie zadzwonił do niej, był to znak, że wróci bardzo późno. Oósmejpaellabyła jużgotowa. Zamieszała ją, spróbowała i uśmiechnęła się z zadowoleniem. Dokładnie taka, jak lubi,pomyślała. O dziesiątej schowała ją 19.
do lodówki, bo wciąż go nie było. Na drzwiczkach przykleiła liścik: Kochanie, tu masz kolację. Obudź mnie. Po powrocie napewno będzie głodny. Nagle ogarnęło ją znużenie. Rozebrała się, włożyła koszulę nocną,umyła zęby i się położyła. Kilka minut później zasnęła głęboko. O trzeciej nad ranemobudziłasię z krzykiem. Rozdział 2 Przestała siętrząść dopiero o świcie. Cała przemarzła, doszpiku kości. Richard nie żyje. Już nigdy go nie zobaczy,nigdynie usłyszy jegogłosu, nigdy nie poczuje, jak ją przytula. Przeze mnie,pomyślała. Niepowinnam była zeznawać. Boże, Richard, przebacz mi, proszę, przebacz. Nie dam rady bez ciebie. Byłeś moim życiem, życie bez ciebiestraciłosens. Chciała zwinąć się w mały, malutki kłębuszek. Chciałazniknąć. Umrzeć. Pogrążona w smutkuleżała, myśląc oprzeszłości, o tym,jak Richardodmieniłjej życie. Dorastaław bogatej dzielnicy Sands Points w stanie Nowy Jork. Jejojciecbył chirurgiem, matka malarką iDiana zaczęła rysować w wiekutrzech lat. Skończyła St. Paul's, szkołę z internatem, ina pierwszym rokustudiów miała krótki romans z charyzmatycznym wykładowcą matema. tyki. Mówił, że chcesię z nią ożenić, że jest tąjedyną i wyśnioną,że pozanią nieistnieje nikt inny. Dowiedziawszy się, że ma żonę itroje dzieci,doszłado wniosku, że albo jest kiepskim matematykiem i nie umie rachować, albo szwankuje mu pamięć i przeniosła się do Wellesley College. Miała obsesję na punkcie malowania i każdą wolną chwilę spędzałazpędzlem w ręku. Swoje obrazyzaczęła sprzedawać, zanim zrobiła dyplom, powoli zdobywającopinię obiecującej malarki. Tamtejjesieni znana galeria sztuki przy PiątejAlei zorganizowała wystawę jej prac, wernisaż, który okazał się wielkim sukcesem. Bardzo przyczynił się do tego właściciel galerii,zamożny, ciemnoskóry erudyta nazwiskiem Paul Deacon,jejpromotor. Galeriapękała w szwachjużpierwszego wieczoru. Deacon podbiegłdo niej z szerokim uśmiechem na twarzy. 20 - Gratulacje! Sprzedaliśmy prawie wszystkie obrazy! Zorganizujemydrugi wernisaż, za kilka miesięcyalbo nawet wcześniej, kiedy tylko będzieszgotowa. Diana była zachwycona. - Cudownie! -To twoja zasługa.
- Poklepał ją po ramieniu i popędził dalej. Właśnie dawałakomuś autograf, gdy usłyszała: - Podobają mi się pani kształty, te krągłości. - Głos mężczyzny. Stałtuż za nią. Zesztywniała. Odwróciła się rozwścieczona i już otwierała usta, żebygozrugać, lecz nie zdążyła. - Są bardzo subtelne, jak u Rossettiego alboManeta. - Mężczyznapatrzył na obraz, mówił o jej obrazie. W ostatniej chwili ugryzła się w język. -Tak? - Przyjrzała mu się uważniej. Trzydzieści kilka lat, atletyczniezbudowany, jasnowłosy i błękitnooki. Był w gładkim, brązowym garniturze, białej koszuli i brązowym krawacie. - Bardzo dziękuję. - Od kiedy pani maluje? -Od dziecka. Moja mama byłamalarką. - Moja kucharką- odparł z uśmiechem - ale to jeszcze nie znaczy, żeumiem gotować. Ja panią znam, pani mnienie. Richard Stevens. W tym momencie podszedł do nich Deacon z trzema pakunkami w rękach. -Proszę - powiedział. - Obrazy. Niech cieszą pańskie oczy. - Podałje Stevensowii odszedł. Diana spojrzała na niego zaskoczona. - Kupił pan aż trzy? -W domumam jeszcze dwa. - Bardzo mi to. pochlebia. - Talent to bezcenna rzecz. -Dziękuję. Lekko się zawahał. - Pewnie jest pani bardzo zajęta, więcpójdę już. -Nie, nie, nic takiego się nie dzieje. - Boże, czy to naprawdę jej głos? - Świetnie -odrzekł z uśmiechem i znowu sięzawahał. - Mogłabypani oddać mi wielką przysługę, panno West. Spojrzała na jego lewą dłoń. Nie nosił obrączki. - Ja? -Tak się przypadkiem złożyło, że dostałemdwa bilety na jutrzejsząpremierę Blithe Spirit Noela Cowarda i nie mam z kimpójść. Gdyby byłapani wolna i zechciała mi towarzyszyć. 21.
Przyglądała mu się przez chwilę. Był sympatyczny ibardzoprzystojny,ale Boże, przecież w ogóle go nie znała. Nie, nie, to niebezpieczne. Zbytniebezpieczne. I powiedziała: - Chętnie. Z wielką przyjemnością. Wieczór okazał się uroczy. Richard był dowcipnym, zabawnym kompanem i natychmiaststwierdziła, że doskonale do siebie pasują. Obojeinteresowali się sztuką, muzyką i wieloma innymi rzeczami. Bardzo jejsię podobał, ale nie była pewna, czyona podoba się jemu. - Jesteś wolnajutro wieczorem? - spytał pod koniec spotkania. Tym razemodpowiedziała szybko i bez wahania. Nazajutrz poszli na kolację do zacisznej restauracyjki w Soho. - Opowiedz mi o sobie - poprosiła. -Niewiele mamdoopowiadania. Urodziłem się w Chicago. Mój ojciec był architektem. Jeździł pocałym świecie, projektując domy, a mamai jajeździliśmy z nim. Zaliczyłem kilkanaście szkół i w ramach samoobronynauczyłem się kilku języków. - Czym się zajmujesz? Pracujeszgdzieś? - Tak, w KIG, Kingsley international Group. To wielka firma badawczo-konsultingowa. - Intrygujące. -Tak, mam fascynującą pracę. Prowadzimy badania nad najnowocześniejszymi technologiami. Gdybyśmy mieli jakąś dewizę, pewniebrzmiałaby tak: "Jeśli nie znajdziemy odpowiedzi dzisiaj, zaczekaj dojutra". Po kolacji odprowadził ją do domu. Przed drzwiami wziął ją za rękę. - Świetnie się bawiłem -powiedział. - Dziękuję. I odszedł. Aona stała tami patrzyła, jak znika w mroku. Cieszę się, żejest prawdziwym dżentelmenem, mógł przecieżokazać się erotomanem. Tak, bardzosię cieszę. Niech to szlag! Potem spotykali się już co wieczór i ilekroćgo widziała, zawsze zalewało ją to samo wewnętrzne ciepło. W piątek powiedział: -W soboty trenuję drużynę Małej Ligi. Chciałabyś popatrzeć? - Z przyjemnością, panie trenerze. Nazajutrz rano obserwowała, jak Richard pracuje z grupą młodychbejsbolistów. Łagodny,opiekuńczy i cierpliwykrzyczałz radości,gdy 22
dziesięcioletni TimHolm złapał mocno podkręconą piłkę. Było widać, żechłopcy go uwielbiają. Boże,pomyślała. Ja się w nim zakochałam. Zakochałam się w nim. Kilka dni później, po wesołym lunchu z kilkoma przyjaciółkami, niedaleko restauracji zobaczyłasalon wróżbiarski. Pod wpływem jakiegoś impulsu rzuciła: - Chodźmy sobie powróżyć. -Nie mogę, muszę wracać do pracy. - Jateż. -Muszę odebrać Johnny'ego. - Idź sama. Potem nam opowiesz. - Dobrze, jak chcecie. Pięć minut później siedziała naprzeciwko starej Cyganki z ustami pełnymizłotych zębów. Kobieta wyglądałajak wiedźma, miała zapadniętątwarz i brudną chustkę na głowie. To idiotyzm, pomyślała. Po co ja torobię? Ale dobrze wiedziała po co. Chciała siędowiedzieć, czyją iRicharda czeka wspólnaprzyszłość. Przecież to tylko zabawa, zwykła zabawa. Starucha wzięła talię kartdo tarota i nie podnosząc wzroku, zaczęła jetasować. - Chciałabym wiedzieć, czy. -Ciii. - Cyganka odwróciła pierwszą kartę. Przedstawiała kolorowoubranego błazna z sakwą. Przyglądała jej się przez chwilę i powiedziała: - Poznasz wiele tajemnic. - Odkryła drugą kartę. -To księżyc. Niejesteśpewna swoich pragnień. Diana z wahaniem kiwnęła głową. - Czytepragnienia dotyczą mężczyzny? -Tak. Starucha odwróciła trzecią kartę. - Kochankowie. -To dobry znak? - spytała z uśmiechem Diana. - Zobaczymy. Wszystko zależy od tego, co powiedzą trzy następne. Wisielec. - Zmarszczyła czoło, zawahała się i odkryła drugą kartę. -Szatan - mruknęła. - To źle? - rzuciłalekko Diana. Cyganka bez słowa odkryła trzecią. Pokręciła głową. - Śmierć -powiedziała głuchym i złowieszczymgłosem.
Diana wstała. - Niewierzę w te brednie. 23.
Starucha dopiero teraz podniosła wzrok. - To, w co wierzysz, nie ma znaczenia. Chodziza tobą śmierć. Rozdział 3 Berlin, niemcy 'polizeikommandant Otto Schiffer, dwóch mundurowych i dozorca, Henl. Karl Goetz, patrzyli na nagie, skurczone zwłoki w przepełnionej wannie. Kobieta miała słabo widoczną, sinawą pręgę na szyi. Polizeikommandant podetknął palec podkapiący kran. - Zimna. Powąchał pustą butelkę po wódce na brzegu wanny i spojrzał na dozór-'cę. - Jej nazwisko? -Sonja Verbrugge. Jej mąż Franz Verbrugge jest jakimś naukowcem. - Mieszkała tuz nim? -Przez siedem lat. Cudowni lokatorzy. Czynsz płacili zawsze na czas,nigdynie sprawialiżadnych kłopotów. Wszyscy bardzoją kochali. -Ugryzłsię w język. - Czy Frau Verbrugge gdzieś pracowała? -Tak,w Cyberlin. To taka internetowa kawiarenka, gdzie można. - Jak odkrył pan zwłoki? -Z kranu im ciekło. Kilka razynaprawiałem, ale ciągle ciekło. , - No i? -No i dziś rano lokatorz piętra niżej zawiadomił mnie, że zalało musufit. Przyszedłem, zapukałem i kiedynikt się nie odezwał, otworzyłem drzwi swoim kluczem. Wszedłem do łazienki i. - Głos mu się załamał. Zajrzałdo nichjeden z podwładnych Schiffera. - Wódki brak - zameldował. - Samowino. Schiffer kiwnął głową. - Tak myślałem. - Wskazał butelkę na wannie. -Niech zdejmą z niejodciski palców. - Tak jest. Schiffer spojrzał na Goetza. - Wie pan, gdzie jest teraz Herr Verbrugge? 24 - Nie. Codziennie ranowidzę, jak wychodzi do pracy, ale. - Bezradnie rozłożył ręce. - Dzisiaj pan go nie widział? -Właśnie. - Wie pan może, czy zamierzał gdzieś wyjechać?
-Nie,nie wiem. Schifferwestchnął. - Dobra - rzucił dopodwładnych. - Pogadajcie z lokatorami. Dowiedzcie się, czy Frau Verbrugge była ostatnio przygnębiona,czy kłóciła sięz mężem i czy dużo piła. Wyciągnijcie z nichwszystko, co się da. - Ponownie spojrzał na dozorcę. -Poszukamyjej męża. Gdyby przypomniałpan sobie coś, co mogłoby. - Nie wiem, czy to ważne - przerwałmu niepewnie Goetz - ale jedenzlokatorów widział wieczorem karetkę przed domem. Spytał mnie, czyktoś zachorował, alekiedy wyszedłem naulicę, karetki już nie było. - Sprawdzimy to - odparł Schiffer. -Co zrobić. Cobędzie z ciałem? - spytałnerwowo Goetz. - Jedzie tu lekarz sądowy. Proszę spuścić wodę i przykryć ją ręcznikiem. Rozdział 4 Boję się, że mam złewiadomości. Został zamordowany. Znaleźliśmy jego ciało pod mostem. Dla Diany czas stanął wmiejscu. Krążyła bez celu po wielkim mieszkaniu pełnym wspomnień i myśli. Bez niego nie jest już takie wygodne. Brakuje muciepła. To tylko martwy zbiór zimnych cegieł. Już nigdy nieożyje. Opadła na sofę i zamknęła oczy. Richard,kochanie, w dniunaszegoślubu spytałeś, jaki prezent chciałabym dostać. Powiedziałam wtedy,żenie chcę żadnego, ale teraz chcę. Wróć do mnie. Nieważne, że cię niezobaczę. Weź mnie tylko wramiona. Wyczuję twoją obecność. Musiszmnie dotknąć jeszcze raz, bardzotegopragnę. Pragnę poczuć, jakpieściszmoją pierś. Chcę wyobrazićsobie twój głos,usłyszeć, jak mówisz,że robięnajlepszą paellę na świecie. Że mnie kochasz. Próbowała powstrzymać potok łez, lecz nie mogła. 25.
Gdy dotarło do niej, że Richard nie żyje, spędziła kilka dni w zamknięciu, w ciemnym mieszkaniu, nie odbierając telefonów i nie otwierającnikomu drzwi. Była jak ranne zwierzę, które zaszyło się w kryjówce,żeby zostać sam na samze swoimbólem. Richard,tyle razy chciałampowiedzieć:"Kocham cię", żebyś mógł powiedzieć mi to samo, ale niechciałam cię naciskać, nie chciałam żebrać. Byłam głupia. Terazproszęcię, błagam cię jak żebraczka. Telefon nieustannie dzwoniłi ponieważ ktoś ciągle dobijałsię do drzwi,więc wkońcu je otworzyła. W progustała Carolyn Ter, jedna z jejnajbliższychprzyjaciółek. Popatrzyła na Dianęi powiedziała: - Wyglądaszkoszmarnie. -1 łagodnie dodała: - Wszyscy próbują sięz tobą skontaktować, wszyscy sięo ciebie zamartwiają. - Przepraszam, ale po prostu nie mogę. Carolyn objęłają iprzytuliła. - Wiem. Ale wiem też, że masz wielu przyjaciół, którzy chcą się z tobą zobaczyć. Diana pokręciła głową. - Nie, tonie. -Posłuchaj, jego życie dobiegło końca, ale twoje wciąż trwa. Nie zamykaj sięprzed ludźmi, którzy cię kochają. Gdzie telefon? Zaczęli do niej wydzwaniać, odwiedzać jąi musiała wysłuchiwać niekończącej się litanii oklepanych frazesów w rodzaju: - Podejdź do tego tak: Richard spoczywa wpokoju. -Bóg go wezwał, kochanie. - Wiem,że Richard jest w niebie i świeci nad tobąjak gwiazda. -Odszedł do lepszego świata. - Jest teraz z aniołami. Chciało jej się krzyczeć. Procesja gości nie miała końca. Przyszedł Paul Deacon, właściciel galerii, organizator jej wernisażu. Objął ją i powiedział: - Próbowałem się do ciebie dodzwonić, ale. - Wiem. -Tak mi przykro. Rzadkospotyka się takich dżentelmenów. Ale niemożeszodcinać sięod świata. Ludzie czekają na twoje piękne obrazy. - Nie mogę. To już nieważne, Paul. Nic nie jest jużważne. Wypaliłam się. Nie dawałasię namówić. 26 Gdy nazajutrzznowu zadzwonił dzwonek u drzwi, niechętnie poszłasprawdzić, kto to. Popatrzyła przez wizjer i zobaczyła. Zaskoczonaprzekręciła klamkę.
W korytarzu stało kilkunastu małych chłopców. Jeden z nichtrzymał bukiecik kwiatów. - Dzieńdobry - powiedział i wręczył jej kwiaty. -Dziękuję. - Nagle przypomniała sobie, kim są. Grali wMałej Lidze,byli podopiecznymi Richarda. Dostała niezliczone kosze kwiatów, stosy kartek z kondolencjami, dziesiątki e-maili, ale ten skromny bukiet był najbardziej wzruszający. - Wejdźcie - powiedziała. Chłopcy weszli do środka. - Chcieliśmy tylko powiedzieć, że bardzonam smutno. -Pani mąż był ekstra. - Tak, był naprawdę cool. -I byłświetnym trenerem. Diana z trudempowstrzymała łzy. - Dziękuję. Zawsze mówił, że wy też jesteście świetni. Był z was bardzodumny. - Wzięła głęboki oddech. -Chceciesię czegoś napić? - Nie, dziękujemy -odparł Tim Holm, dziesięciolatek, który złapał tęmocno podkręconąpiłkę. - Chcieliśmy tylko powiedzieć, że będzie gonam brakowało. Dlatego wszyscy zrzuciliśmy się na kwiaty. Kosztowałydwanaście dolców. - I chcieliśmy powiedzieć, że bardzo nam przykro. Diana popatrzyła na nich icichym głosem odrzekła: - Dziękuję, chłopcy. Wiem, że Richard byłby wam wdzięczny, że mnieodwiedziliście. Wymamrotali: "Do widzenia" i ruszyli do drzwi. Gdy odprowadzałaich wzrokiem, przypomniało jej się, jak Richardzabrał ją na trening, na ten pierwszy. Rozmawiał z nimi jak rówieśnik,językiem, który dobrze rozumieli, a oni go za to uwielbiali. Tego dniasięw nim zakochałam. Zagrzmiało i, niczym łzy samego Boga, po szybach spłynęły pierwszekrople deszczu. Deszcz. Jak w tamtenweekend. - Lubisz pikniki? -Uwielbiam. - Wiedziałem. Dobrze, urządzimy mały piknik. Wpadnę po ciebie jutrow południe. Był piękny, słoneczny dzień. Pojechali do CentralParku. Srebrne sztućce, obrus, serwetki, a gdyzajrzałado koszyka, wybuchła śmiechem. 27.
Pieczeń wołowa, szynka, sery, dwa duże pasztety, butelki z napojami,kilka różnych deserów. - Wystarczyłobytego dlacałegowojska! Kogo jeszcze zaprosiłeś? -Do głowy przyszła jej nieproszona myśl: pastora? Aż się zarumieniła. Patrzyłna nią, uważnie ją obserwował. - Wszystko w porządku? Wporządku? Nigdy w życiu nie była taka szczęśliwa. - Tak. Kiwnął głową. - Świetnie. Nie będziemy czekać nawojsko. Zaczynajmy. Mieli sobie tyle do powiedzenia i zdawałosię, że z każdym słowem sąsobie coraz bliżsi. Narastało między nimi silne napięcie seksualne i obydwoje to czuli. I nagle, w połowie tego cudownego pikniku, zaczęło padać. Lunęło tak, że w parę minut przemokli do suchej nitki. - Przepraszam -powiedział zeskruchą Richard. - Powinienembył toprzewidzieć, w gazetach pisali, że będzie pogoda. Ten deszcz wszystkozepsuł. Przysunęła się bliżej. - Czyżby? - szepnęła. Przywarła do niego całym ciałemi przytknęła usta do jego ust, czując,jakzalewają fala gorąca. - Musimy sięprzebrać - powiedziała, gdy wreszciemogła. -Słusznie - odparł ze śmiechem. - Przeziębimy sięi. - U ciebie czyu mnie? Richard znieruchomiał. - Diano, czy na pewno tego chcesz? Pytam, bo dla mnie to niejest. przelotna przygoda. - Wiem - odrzekła cicho. Pół godziny później byli w jej mieszkaniu. Rozebrali się, pieszcząc się,głaszcząc, dotykając w najbardziej kuszące miejsca, a gdy nie mogli jużwytrzymać, upadli na łóżko. Richard był czuły, łagodny, namiętny i gwałtowny, był tym wszystkimnarazi podziałało tona nią jakczar. Gdy odnalazł ją językiem izacząłpowoli pieścić, poczuła się jak piasek na aksamitnej plaży, którą zalewają ciepłe fale przypływu. A potem wszedł w nią głęboko i wypełnił całą,pobrzegi. Przez resztę popołudnia i prawie przez całą noc rozmawiali, kochalisię i otwierali przed sobą serca, i byłotak cudownie, że nie umiałaby tegoująć w słowa. 28 Rano,gdy robiła śniadanie, naglespytał: - Diano,wyjdziesz za mnie? Odwróciła się do niego i cicho odrzekła: