1.
Nie usłyszałbym telefonu, gdyby nie to, że drzwi do domu zosta-
wiłem otwarte. Byłem wtedy w ogrodzie. Rozdzielałem moje dwa
maluchy, które pokłóciły się o maszynkę do robienia baniek mydla-
nych ‒ i właśnie przechodziły do rękoczynów. Aż po dzień mojej
śmierci będę się zastanawiał, co by było, gdyby drzwi były zamknię-
te albo gdyby dzieciaki hałasowały tak głośno, że nie słyszałbym
dzwonka.
Był koniec maja, sobota, dzień nie należał do słonecznych. Wła-
śnie minęła piętnasta, a za moment cały mój świat miał się zawalić.
Pobiegłem do domu, wpadłem do salonu, gdzie w telewizji wła-
śnie zaczynał się mecz, i złapałem słuchawkę chyba po czwartym
dzwonku. Przypuszczałem, że to mój gnojkowaty, wiecznie opalony
szef, Wesley „Mów mi Wes” O'Shea, chce omówić jakiś nieistotny
szczegół oferty dla klienta. Lubił do mnie dzwonić w weekendy,
szczególnie wtedy, gdy w telewizji właśnie leciał mecz. Dawało mu
to jakieś perwersyjne poczucie władzy.
Spojrzałem na zegarek. Minuta po trzeciej.
‒ Halo?
‒ Tom, to ja, Jack ‒ wydyszał jakiś głos.
9
Przez chwilę nie wiedziałem, o co chodzi.
‒ Jaki Jack?
‒ Jack... Jack Calley.
To był głos z przeszłości. Należał do mojego najlepszego przyja-
ciela z czasów szkolnych. Drużby na moim weselu przed dziewię-
cioma laty. Do mężczyzny, z którym nie rozmawiałem prawie od
czterech lat. Coś było nie tak. Głos Jacka brzmiał, jakby go coś bola-
ło. Jakby mówienie sprawiało mu kłopot.
‒ Kopę lat, Jack. Co słychać?
‒ Musisz mi pomóc.
Chyba biegł albo szedł bardzo szybko. W tle słyszałem jakiś ha-
łas, ale nie potrafiłem go zidentyfikować. Jack na pewno był na dwo-
rze.
‒ Jak to?
‒ Pomóż mi. Musisz... ‒ nagle przerwał i głośno wciągnął po-
wietrze. ‒ O Jezu, nie. Oni tu idą.
‒ Kto?
‒ Chryste!
Krzyknął tak głośno, że odruchowo odsunąłem słuchawkę od
ucha. W telewizji wybuchła wrzawa ‒ jeden z piłkarzy właśnie strze-
lił bramkę.
‒ Jack, co się, do cholery, dzieje? Gdzie ty jesteś?
W jego świszczącym, urywanym oddechu słyszałem cierpienie.
Jack biegł.
‒ Co się dzieje? Powiedz coś!
Jack wrzasnął z przerażenia. Jednocześnie usłyszałem jakąś sza-
motaninę.
‒ Błagam! Nie! ‒ krzyczał mój przyjaciel łamiącym się głosem.
Szamotanina trwała jeszcze kilka sekund i jakby się oddalała. A
potem Jack znów zaczął mówić, ale już nie do mnie. Do kogoś inne-
go. Mówił cicho, ale bez trudu mogłem go zrozumieć.
10
Wypowiedział sześć słów. Sześć prostych słów, które sprawiły,
że serce mi zamarło, a cały mój świat się zatrząsł.
To były dwie pierwsze linijki mojego adresu.
Następnie rozległ się krótki, rozpaczliwy krzyk Jacka i chyba od-
ciągnięto go od telefonu. Zaraz potem usłyszałem świszczący kaszel,
z którego nawet ja ‒ który całe swe życie spędziłem z dala od ludz-
kiej śmierci ‒ wywnioskowałem, że mój przyjaciel umiera.
A później zaległa upiorna cisza.
Trwała może nawet dziesięć sekund ‒ choć w rzeczywistości
pewnie nie więcej niż dwie. Potem ‒ kiedy tak stałem jak skamienia-
ły, zbyt wstrząśnięty, by cokolwiek powiedzieć czy zrobić ‒ ktoś po
tamtej stronie przerwał połączenie.
Dwie pierwsze linijki mojego adresu. Prowadziły do miejsca,
gdzie od dziewięciu lat wiodłem zwykłe, podmiejskie życie wraz z
żoną i dwójką dzieci. Do miejsca, gdzie czułem się bezpieczny.
Przez krótką chwilę pomyślałem, że to musi być żart, okrutny
podstęp, który ma mnie zmusić do jakiejś reakcji. Rzecz w tym, że
ostatni raz rozmawiałem z Jackiem Calleyem cztery lata temu ‒ i to
jedynie dlatego, że przypadkiem spotkaliśmy się na ulicy. Gadaliśmy
może pięć minut, podczas gdy dzieciaki ‒ wówczas dużo młodsze;
Max był ledwie niemowlakiem ‒ krzyczały i wierciły się w wózku.
Prawdziwej rozmowy ‒ wiecie, takiej, jakie prowadzą przyjaciele ‒
nie było od, bo ja wiem, pięciu, sześciu, może nawet siedmiu lat.
Nasze drogi dawno temu się rozeszły.
Nie, to było coś poważnego. Nikt nie potrafi udawać takiego stra-
chu. Był prawdziwy, wypływał z głębi duszy. Jack był przerażony, i
to nie bez powodu. Jeśli miałem rację ‒ a mógłbym przysiąc na Bo-
ga, że się nie myliłem ‒ właśnie usłyszałem, jak wyzionął ducha. A
jego ostatnimi słowami były dwie pierwsze linijki mojego adresu.
Kto chciał się dowiedzieć, gdzie mieszkam? I dlaczego?
11
Powiem wam jedno: jestem zwyczajnym człowiekiem, mam
zwyczajną robotę, pracuję za biurkiem w dużym biurze, kieruję czte-
roosobowym zespołem sprzedawców oprogramowania komputero-
wego. Nie należy to do zajęć szczególnie przyjemnych, a na dodatek
‒ jak już wspominałem ‒ mój szef, Wesley, to kawał dupka. Ale
przynajmniej mam z czego utrzymać siebie, rodzinę i w miarę przy-
zwoity domek na przedmieściach, i przez trzydzieści pięć lat życia
ani razu nie miałem kłopotów z panami w niebieskich mundurach.
Przeżywaliśmy z żoną wzloty i upadki, dzieci czasem dają nam się
we znaki, ale generalnie jesteśmy szczęśliwi. Kathy od blisko dzie-
sięciu lat prowadzi na uniwersytecie zajęcia z polityki ochrony śro-
dowiska. Jest lubiana, dobra w tym, co robi, a na dodatek ‒ choć
zapewne nie byłaby zadowolona, że to mówię ‒ bardzo ładna. Jeste-
śmy w tym samym wieku, stanowimy parę od jedenastu lat i nie
mamy żadnych tajemnic. Nie zrobiliśmy niczego złego ‒ płacimy
podatki i unikamy kłopotów. Krótko mówiąc, nie różnimy się ni-
czym od wszystkich innych ludzi.
Nie różnimy się niczym od was.
Więc dlaczego ktoś chciał poznać nasz adres? Dlaczego chciał te-
go tak bardzo, że gotowy był zabić?
Ogarnął mnie strach ‒ to niezwykle silne uczucie przerażenia,
które rodzi się gdzieś w podbrzuszu, po czym przebija się przez nas
niczym pociąg ekspresowy, opanowuje każdy kawałek ciała i prze-
radza się w jawną panikę. Instynktowny mechanizm ucieczki. Mdlą-
ce uczucie, jakiego doznajemy, idąc nocą pustą ulicą, kiedy z tyłu
słyszymy kroki. Albo wtedy, gdy jakiś mężczyzna rozbija szklankę
po piwie o kant baru i pyta, co się, kurwa, gapimy. Autentyczny
strach.
Odłożyłem słuchawkę i stałem bez ruchu przez dobrą chwilę, usi-
łując znaleźć racjonalne wytłumaczenie tego, co usłyszałem. Nic mi
nie przychodziło do głowy, a co gorsza, nawet najbardziej parano-
iczne pomysły nie miały ani krzty sensu. Przecież jeśli ktoś chciał
12
ze mną rozmawiać, zapewne musiał wiedzieć, kim jestem. A skoro
tak, mógł bez trudu sprawdzić, gdzie mieszkam, i nie musiał o to
pytać człowieka, który po tych wszystkich latach ledwie mnie znał.
Wystarczyło, żeby zajrzał do książki telefonicznej. Ale tego nie zro-
bił.
‒ Tato, Max mnie uderzył bez powodu.
To Chloe wracała z ogrodu ze zmierzwionymi blond włosami i
śladami trawy na kolanach. Miała pięć lat ‒ niewiele ponad rok wię-
cej od swego brata, Maksa, jednak była od niego znacznie rozsądniej
sza. Kłopot polegał na tym, że Max już teraz był od niej większy, a
w anarchicznym świecie małych dzieci to właśnie wzrost bywa zwy-
kle najważniejszym argumentem.
‒ Powiesz mu coś? ‒ zapytała z obrażoną minką, kompletnie
nieświadoma niebezpieczeństwa, jak to zwykle dzieci.
Ktoś tutaj jechał. Ktoś, kto właśnie zabił mojego przyjaciela z
dawnych lat.
Z tego, co pamiętam, Jack Calley mieszkał jakieś osiem czy
dziewięć kilometrów stąd, zaraz za Ruislip, czyli tam, gdzie wreszcie
kończy się Londyn i zaczyna Green Belt. Jeśli dzwonił do mnie z
okolic domu, to osoba, której podał mój adres, na dojazd o tej porze
dnia potrzebowała około kwadransa. A może nawet mniej, gdyby się
pospieszyła, a ruch był niewielki.
‒ Tato, co robisz?
‒ Poczekaj chwilkę, kochanie ‒ odparłem z uśmiechem tak
sztucznym, że zawstydziłby nawet polityka. ‒ Po prostu myślę.
Od chwili gdy odłożyłem słuchawkę, minęły dwie minuty. Sły-
szałem, jak serce bębni mi w piersi. Bum bum, bum bum, bum bum.
Jeśli tu zostanę, narażę rodzinę na niebezpieczeństwo. Jeśli ucieknę,
w jaki sposób dowiem się, kto i dlaczego mnie szukał?
13
‒ Słuchaj, kochanie ‒ powiedziałem, doskonale zdając sobie
sprawę, jak bardzo drży mi głos ‒ musimy teraz pojechać do babci.
‒ Dlaczego?
Przykucnąłem i podniosłem córeczkę.
‒ Bo babcia chce cię zobaczyć.
‒ Dlaczego?
Z pięciolatkami czasem lepiej nie wdawać się w dyskusję.
‒ Chodź już, skarbie, musimy jechać ‒ powiedziałem, po czym
ruszyłem na dwór, niosąc Chloe na rękach.
Max porzucił maszynkę do robienia baniek na środku trawnika i
przeniósł się na skraj ogrodu. Z prowizorycznego płóciennego na-
miotu rozpiętego na szczycie drabinek wystawała mu tylko głowa.
Kazałem mu zejść, tłumacząc, że musimy gdzieś jechać. Głowa
Maksa natychmiast zniknęła w namiocie. Podobnie jak większość
czterolatków, nie lubił wykonywać poleceń. Zwykle mi to nie prze-
szkadzało. Nie przejmowałem się i pozwalałem mu się dalej bawić.
Ale tego dnia to był koszmar.
W głowie bez przerwy brzmiały mi słowa Jacka: „O Jezu, nie.
Oni tu idą”. Ile w nich było niepokoju! Ile strachu. Oni tu idą.
Idą tutaj.
Spojrzałem na zegarek. 15.05. Minęły cztery minuty, odkąd ode-
brałem telefon. Wydawało mi się, że czas płynie szybciej niż zwykle.
‒ Chodź tu, Max. Musimy jechać. Natychmiast.
Podbiegłem do drabinki, wciąż trzymając Chloe w ramionach,
obojętny na jej protesty. Próbowała mi się wyrwać, ale jej na to nie
pozwoliłem.
‒ Ja się bawię ‒ zawołał Max z wnętrza namiotu.
‒ Trudno. Musimy jechać.
Przed domem usłyszałem samochód. Było to dość niezwykłe, po-
nieważ droga, przy której leży nasze osiedle, donikąd nie prowadzi.
To jedynie podkowa, od której odbijają ślepe uliczki. Jadąc nią, w
14
końcu wraca się do głównej szosy. Nasz dom znajdował się na rogu
jednego z owych ślepych zaułków ‒ samochody nie pojawiały się tu
częściej niż raz na dwadzieścia minut.
Wóz zwolnił. Zatrzymał się.
Usłyszałem trzask zamykanych drzwi ‒ w naszej uliczce, ale nie-
co z oddali. Przesadzałem z tą paranoją. Jednak serce nie przestawało
mi łomotać.
‒ Daj spokój, Max. Ja nie żartuję.
Zachichotał, błogo nieświadomy mojego strachu.
‒ Złap mnie.
Postawiłem Chloe na ziemi i sięgnąłem do namiotu. Max, wciąż
chichocząc, cofnął się aż pod ścianę, ale gdy tylko zobaczył moją
minę, natychmiast spoważniał.
‒ Co się stało, tato?
‒ Nic, wszystko w porządku. Ale musimy szybko jechać do bab-
ci.
Zmartwiony kiwnął głową i wygramolił się z namiotu.
Wziąłem dzieci za ręce i usiłując zachować spokój, poprowadzi-
łem je do samochodu. Zarzucały mnie pytaniami, ale nawet ich nie
słuchałem. Popędzałem je tylko, żeby się nie ociągały. W oddali
słyszałem auta, które mknęły po szosie. Nad nami, niewidoczny za
jednolitą powłoką białych chmur, huczał samolot. Nowy pies sąsia-
dów nie przestawał szczekać. Ktoś w pobliżu kosił trawnik. Ot,
uspokajające dźwięki normalności ‒ jednak tego dnia nie znajdowa-
łem w nich nic kojącego. Czułem się tak, jakbym znalazł się w ja-
kimś przerażającym równoległym świecie, gdzie zewsząd czyha
niebezpieczeństwo, ale nikt poza mną go nie dostrzega.
Przypiąłem dzieci do fotelików i wtedy ‒ gdy miałem właśnie
usiąść za kierownicą ‒ zdałem sobie sprawę z tego, że nie wiem, ile
czasu spędzimy poza domem. Musiałem wziąć dla nich jakieś rzeczy
na zmianę. Nie wiedziałem, co powiedzieć teściowej, kiedy pojawię
15
się u niej z maluchami. Że właśnie zadzwonił do mnie mój drużba,
po raz pierwszy od lat, i podczas tej rozmowy ktoś go zamordował, a
teraz ten ktoś szuka mnie? Brzmiało to tak niedorzecznie, że nawet ja
sam zacząłbym się zastanawiać, czy aby na pewno jestem normalny
‒ gdybym tylko nie miał absolutnej pewności, że to prawda. Na do-
datek Irene nigdy mnie za bardzo nie lubiła. Zawsze uważała, że jej
córka, ze swoim solidnym uniwersyteckim wykształceniem i dyplo-
mem z Cambridge, zasługiwała na kogoś lepszego niż facet ledwie
oczko wyżej od sprzedawcy komputerów.
15.08. Siedem minut od chwili, kiedy odebrałem telefon.
Postanowiłem powiedzieć Irene, że coś mi wypadło w pracy,
więc najlepiej, gdyby dzieciaki przenocowały u niej. Ale co potem?
Co będzie jutro?
Musiałem przestać wszystko analizować i po prostu zacząć dzia-
łać.
‒ Nie ruszajcie się z samochodu, dobrze? Wezmę tylko jakieś
rzeczy na zmianę.
Oboje zaczęli protestować, ale ja zatrzasnąłem drzwi i rzuciłem
się biegiem w stronę domu. Wpadłem kolejno do ich pokojów, w
pośpiechu zgarniając piżamy, zabawki i resztę rzeczy, których mogły
potrzebować. Wszystko to wpychałem do podręcznej torby, dobrze
wiedząc, że cały czas ścigam się z czasem.
15.11. Gdy wybiegałem z domu, przypomniałem sobie charczący
kaszel Jacka w chwili, gdy go zaatakowano. Przedśmiertne rzężenie
‒ to nie mogło być nic innego. Ale kto by zabijał przeciętnego ad-
wokata, który owszem, nieźle sobie w życiu radził, ale trudno po-
wiedzieć, żeby miał zawojować świat? No i co ważniejsze ‒ o wiele
ważniejsze ‒ kto by chciał z niego wyciągnąć informację, gdzie
mieszkam ja, podrzędny sprzedawca Tom Meron, i moja rodzina?
Kiedy wróciłem do samochodu, zakląłem. Dzieciaki rozpięły pa-
sy i zaczęły się wygłupiać. Chloe przecisnęła się między przednimi
16
siedzeniami i bawiła kierownicą, a co do Maksa, to widziałem tylko,
jak macha nogami w powietrzu, szukając czegoś pod fotelem. Oboje
głośno się śmieli, jakby w ich świecie wszystko było w najlepszym
porządku. Bo przecież było. To tylko mój świat stanął na głowie.
Otworzyłem drzwi i rzuciłem torbę z rzeczami na fotel pasażera
obok Chloe.
‒ Dajcie spokój, musimy już jechać ‒ powiedziałem.
Podniosłem córkę i przepchnąłem ją z powrotem między siedze-
niami.
‒ Aua! To boli.
‒ Chloe, natychmiast wracaj na swoje miejsce.
Pot spływał mi z czoła. Obiegłem samochód, otworzyłem drzwi
po stronie pasażera, poderwałem Maksa do góry i wcisnąłem go w
fotelik. Drżącymi dłońmi zapiąłem mu pasy, po czym nachyliłem się
do wnętrza i zapiąłem Chloe.
‒ Tato, co się dzieje? ‒ spytała.
Wyglądała na przestraszoną. Tata nigdy się tak dziwnie nie za-
chowywał.
Z natury nie jestem panikarzem. Szczerze mówiąc, w moim życiu
raczej brakuje rzeczy, które mogłyby wywołać panikę ‒ i właśnie
dlatego teraz tak trudno było mi zachować spokój. Miałem wrażenie,
że to wszystko jakiś zły sen, coś, co powinno się przytrafić komuś
innemu. Wyrafinowany dowcip, który zakończy się ogólnym śmie-
chem.
Ale tak nie było. Miałem co do tego pewność.
Zacząłem szukać kluczyków po kieszeniach dżinsów. Wreszcie je
znalazłem i uruchomiłem silnik. Zegar na desce rozdzielczej wska-
zywał godzinę 15.16, ale pamiętałem, że spieszy się cztery minuty.
Czyli od telefonu minęło jedenaście minut. Boże, aż tyle? Wrzuciłem
wsteczny, wyjechałem z podjazdu i ruszyłem w stronę skrzyżowania.
17
Tam skręciłem w lewo, w kierunku szosy. Ulga, którą czułem, w
miarę jak przyspieszałem i oddalałem się od domu, była niemal na-
macalna. Miałem wrażenie, że właśnie uciekłem przed czymś strasz-
nym.
Pomyślałem, że zachowuję się jak idiota. Na pewno wszystko, co
usłyszałem, można jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Na pewno.
‒ Uspokój się ‒ wymamrotałem pod nosem. ‒ Uspokój się.
Wziąłem głęboki oddech i od razu poczułem się lepiej. Zawiozę
dzieci do Irene ‒ pomyślałem ‒ zostawię je tam, zatelefonuję do
Kathy, a potem wrócę do domu. I nikogo tam nie będzie. Znajdę
numer do Jacka Calleya, przedzwonię do niego i dowiem się, czy u
niego wszystko w porządku. Siedząc w bezpiecznym kokonie, jakim
wydawał mi się samochód, zacząłem przekonywać samego siebie, że
Jackowi nic się tak naprawdę nie stało. Że ten koszmarny odgłos
dławienia wcale nie oznaczał, że mój przyjaciel umarł samotną
śmiercią. Że wszystko jest w porządku.
Od wylotu naszej uliczki do skrzyżowania z szosą prowadzącą do
Londynu wiedzie stumetrowy, w miarę prosty odcinek drogi. Gdy
tam dotarliśmy, zwolniłem i włączyłem prawy kierunkowskaz. Szosą
ze sporą szybkością zbliżała się w naszym kierunku czarna toyota
land cruiser o konstrukcji przywodzącej na myśl czołg. Na przednich
siedzeniach dostrzegłem dwie osoby w ciemnych okularach i czap-
kach z daszkiem. Dziesięć metrów od nas kierowca gwałtownie za-
hamował i nie włączając migacza, skręcił w osiedle. Właśnie miałem
go w duchu zwymyślać za brak dobrych manier, kiedy zobaczyłem,
że boczne szyby samochodu są ciemne. Obleciał mnie strach. Obcy
samochód wjeżdża na nasze osiedle w jedenaście minut po telefonie
Jacka. Na upartego można by powiedzieć, że Jack mieszkał jedena-
ście minut stąd. Zbyt duży zbieg okoliczności.
Obserwowałem toyotę we wstecznym lusterku. Momentalnie wy-
schło mi w ustach, poczułem cierpki smak strachu, a serce skoczyło
18
do gardła. Mieszkaliśmy przy trzeciej uliczce na prawo, tuż przed
ostrym zakrętem. Toyota minęła pierwszą uliczkę, potem drugą.
Piętnaście metrów przed naszą, trzecią, zabłysły światła hamowa-
nia.
O nie, nie. Proszę, nie.
‒ Tatusiu, dlaczego stoimy?
‒ Tato, jedźmy już. Tato, jedźmy już.
Toyota skręciła w naszą uliczkę, znikając mi z oczu. W tym mo-
mencie jak niczego na świecie byłem pewien, że jej pasażerowie
przyjechali tu po mnie.
Wyjechałem na szosę i mocno wcisnąłem gaz. W głowie, niczym
odległe, stłumione echo, pobrzmiewały mi głosy moich dzieci oraz
Jacka Calleya ‒ zrozpaczonego, umierającego Jacka Calleya.
2.
‒ Wiesz co, Tom, mogłeś chociaż uprzedzić ‒ skarciła mnie te-
ściowa.
Była 15.35. Znajdowałem się jedenaście kilometrów od domu i
pasażerów czarnej toyoty. I chyba byłem bezpieczny. Przynajmniej
na razie.
‒ Wybacz. Coś mi wypadło. Nagła sprawa.
Wprowadziłem dzieci do holu wielkiego wiktoriańskiego bliźnia-
ka, w którym mieszkała Irene Tyler. Stał przy spokojnej, wysadzanej
drzewami ulicy. Podobnie jak wszystkie sąsiednie domy, miał wspa-
niałą malowaną fasadę w stylu szwajcarskim. To właśnie tu wycho-
wała się Kathy i do takiego domu chciała w końcu wrócić.
‒ Jaka nagła sprawa? ‒ spytała stanowczo teściowa, podejrzliwie
unosząc brew.
Irene Tyler, emerytowana dyrektorka liceum, mogła działać na
nerwy. Miała apodyktyczny charakter, który dodatkowo podkreślała
jej słuszna postura oraz szerokie ramiona. Budziła respekt. Zawsze
uważałem, że świetnie by się nadawała na strażnika więziennego, a
gdyby urodziła się w czasach starożytnego Rzymu, byłaby bardzo
dobrym trenerem gladiatorów. Jak na siedemdziesięcioletnią kobietę
nie była jakoś szczególnie nieatrakcyjna ‒ ale chyba rozumiecie, co
20
mam na myśli. W bezpośredniej konfrontacji na dłuższą metę nie
mielibyście z nią szans.
Ale dzieci ją lubiły. Podbiegły właśnie i cicho chichocząc, przytu-
liły się do jej potężnej figury. Ja natomiast głowiłem się, jak by tu
wyjaśnić naszą obecność. Jako sprzedawca z dwunastoletnim do-
świadczeniem byłem całkiem niezły we wciskaniu ludziom kitu.
Jednak ponura osobowość teściowej w kombinacji z nękającym mnie
wciąż strachem powodowała, że wymyślenie wiarygodnej historyjki
graniczyło z niemożliwością.
‒ Po prostu coś w pracy ‒ powiedziałem. ‒ Muszę tam jechać.
Jeden z naszych najważniejszych klientów strasznie wybrzydza.
Wiesz, jak to jest.
Cóż, jako emerytowany pracownik budżetówki, akurat zupełnie
nie wiedziała, jak to jest. W mojej pracy jednak takie sytuacje wcale
nie należały do rzadkości. W ciągu ostatnich kilku miesięcy We-
sleyowi O'Shea już kilka razy wypadały w sobotę podobne nagłe
sprawy, czyli kompletnie zmyślone kłopoty z klientami. W rezultacie
ściągał do biura kierowników zespołów, żeby „urządzić burzę mó-
zgów” i rozwiązać problem. Byłem przekonany, że robił to wszystko
tylko po to, żeby poczuć się ważnym.
Mina Irene świadczyła o tym, że wciąż jej nie przekonałem. Ale z
drugiej strony właściwie nigdy mi nie ufała. Była jedną z tych osób,
które uważają, że każdy, kto zarabia na życie sprzedawaniem czego-
kolwiek, jest co najmniej lekko podejrzany. W dodatku nie mogła
pojąć, dlaczego miałbym iść do pracy w sobotę, choć nie pracowa-
łem ani w handlu detalicznym, ani w służbach ratunkowych. Tym
razem jednak ustąpiła i spytała mnie, gdzie jest jej córka.
‒ Też w pracy ‒ odparłem, stawiając torbę z rzeczami na podło-
dze obok wielkiego, bogato zdobionego zegara przy Wejściu. ‒ Jest
na uniwersytecie. Zbiera materiały do artykułu.
21
Musiałem zadzwonić do Kathy. Zadbać o to, żeby nie pojechała
do domu. Nie pamiętałem, o której godzinie miała skończyć, ale
raczej jeszcze nie teraz.
‒ Kiedy wrócisz po dzieci?
‒ Babciu, możemy zostać na herbatkę? ‒ spytała Chloe, tarmo-
sząc skrawek jej sukienki.
‒ Oczywiście, kochanie ‒ odparła teściowa i nareszcie się
uśmiechnęła.
Pochyliła się i pogładziła wnuczkę po głowie, przesuwając dłonią
po jej długich włosach.
‒ Nie wiem, o której wrócimy. Spakowałem trochę rzeczy dla
dzieci.
‒ To znaczy chcesz, żeby zostały na noc?
‒ Tak, jeśli tylko nie masz nic przeciwko temu. Wpadnę po nie
jutro z samego rana.
‒ Tato, a dlaczego idziesz do pracy w sobotę? ‒ zapytał Max.
‒ Najwyższy czas, żebyś poinformował szefa, że poza pracą
również masz obowiązki ‒ rzekła Irene tonem nieznoszącym sprze-
ciwu.
‒ To jednorazowa sprawa ‒ odparłem szybko.
Poczułem nagle nieodpartą chęć, żeby czym prędzej uciec od tego
przesłuchania i dowiedzieć się, co, u diabła, dzieje się w moim życiu.
Udałem, że spoglądam na zegarek.
‒ Irene, słuchaj, naprawdę muszę już lecieć.
Przed moim domem stoi toyota land cruiser z ciemnymi szybami.
W środku siedzą ludzie, którzy czegoś ode mnie chcą i są gotowi
zabić, żeby to zdobyć, a ja nie mam nawet pojęcia, co to może być.
‒ Przede mną długa noc. Nie chciałbym się spóźnić.
Kiwnęła głową, ale w jej ciemnych oczach dostrzegłem błysk po-
dejrzliwości. Następnie pochyliła się do Chloe i Toma.
22
‒ No to co będziemy robić? Chcecie najpierw iść nad rzekę na-
karmić kaczki?
‒ Tak, tak, tak! ‒ zawołały zgodnie.
Czułem, jak pot cieknie mi po skroni. Wiedziałem, że Irene na
pewno to zauważyła i zinterpretowała po swojemu. Ucałowałem
dzieciaki na do widzenia, ale one myślami były już nad rzeką i kar-
miły kaczki, więc moje czułości odwzajemniły na odczepnego. Po-
dziękowałem Irene, uważając przy tym, by nie patrzeć jej w oczy.
Potem wyszedłem na dwór i ruszyłem ścieżką w stronę samochodu.
Wsiadłem do auta i pojechałem aż do końca drogi przed domem
Irene. Kiedy miałem już pewność, że mnie nie zobaczy, wyjąłem
komórkę i wybrałem numer do Kathy. Po pięciu sygnałach odezwała
się poczta głosowa. Szczerze mówiąc, wcale się nie zdziwiłem. Jeśli
była w bibliotece, na pewno wyłączyła telefon. Wiedziałem, że nie
lubi, kiedy jej ktoś przeszkadza. Postanowiłem się nie nagrywać i
zamiast tego zadzwoniłem do jej gabinetu. Telefon dzwonił, dzwo-
nił, aż wreszcie włączyła się automatyczna sekretarka.
Przez kilka chwil nie wiedziałem, co robić. Potem wrzuciłem bieg
i ruszyłem w drogę powrotną. Teraz miałem już pewność, że moje
obawy są uzasadnione, ale mimo to chciałem sprawdzić, przed któ-
rym domem stoi land cruiser i czy tak, jak przypuszczam, jest to
właśnie mój dom.
Jadąc, myślałem o Jacku Calleyu. Znaliśmy się prawie całe życie.
Wprowadził się na naszą uliczkę pod koniec lat siedemdziesiątych,
kiedy obaj mieliśmy po osiem lat, i od początku zwracał na siebie
uwagę. Był rosły jak na swój wiek, na głowie miał niesamowicie
gęstą, kręconą czuprynę długich blond włosów, przez co wyglądał
trochę jak Robert Plant z czasów Led Zeppelin. Kilka miesięcy wcze-
śniej zmarł jego ojciec, więc matka przeprowadziła się ze wschodniej
Anglii, żeby być bliżej rodziców. Moi rodzice od razu poczuli niechęć
23
do Jacka ‒ pewnie przez te włosy. A ponieważ nie chcieli, żebym się
z nim zadawał, oczywiście zacząłem to robić.
Błyskawicznie się zaprzyjaźniliśmy. Jak na chłopaka, który wła-
śnie stracił ojca, Jack był zaskakująco pełen życia, być może dlatego,
że ciągle chciał coś udowadniać. Był typem awanturnika, który zaw-
sze musi się wspiąć na najwyższe drzewo, odstawić najtrudniejszy
numer. Jako pierwszy w naszej szkole zjechał na rowerze z niemal
pionowego zbocza w Wąwozie Sketty'ego. Dno wąwozu było gęsto
obrośnięte pokrzywami. Ja spróbowałem tej sztuki tylko raz i wróci-
łem do domu cały poparzony. Ale nie Jack. Dla niego to był numer
popisowy ‒ on zjeżdżał z wąwozu bez przerwy. Był lekkoduchem, a
w towarzystwie takich nigdy nie jest nudno. I ani razu nie spadł z
roweru.
Byliśmy przyjaciółmi przez całe dzieciństwo i chociaż nasze dro-
gi się rozeszły, kiedy on poszedł na studia prawnicze, a ja dostałem
pierwszą pracę na pełnym etacie jako sprzedawca kserokopiarek,
odnowiliśmy znajomość, gdy mieliśmy po dwadzieścia parę lat. To
był świetny okres, by przebywać w towarzystwie faceta takiego jak
Jack. Wyrósł na wysokiego, przystojnego gościa, któremu nie bra-
kowało ani uroku, ani forsy. Lgnęły do niego kobiety, a ponieważ
wciąż krążyliśmy we dwóch po barach i klubach w City i centrum
Londynu, także wokół mnie było ich sporo. Raz na jakiś czas miałem
co prawda wrażenie, że dostają mi się tylko odrzuty, których nie
chciał Jack. Jednak podobnie jak większość facetów, kiedy w grę
wchodził seks, nie dopuszczałem do głosu poczucia godności. W
tamtych czasach Jack Calley mi imponował, więc doceniałem sam
fakt, że mogę być jego przyjacielem.
O definitywnym rozluźnieniu naszej przyjaźni przesądziło mał-
żeństwo ‒ szczególnie moje z Kathy. Widywaliśmy się coraz rza-
dziej. Jack związał się z przebojową prawniczką, a Kathy zaszła w
ciążę. W naszym życiu dużo się działo, więc nie spotykaliśmy się
24
częściej niż raz, dwa razy do roku, a w końcu przestaliśmy się widy-
wać w ogóle. Zawsze miałem wrażenie, że bardziej niż ja przyczynił
się do tego Jack. Kilka razy zostawiałem mu wiadomość, ale nigdy
nie oddzwaniał. Również moje e-maile ‒ mimo że odpisywał na nie z
wielkim entuzjazmem, powtarzając, że musimy się jak najszybciej
spotkać ‒ do niczego w końcu nie prowadziły. Jeśli dobrze pamię-
tam, przez ostatnie parę lat nie wysyłaliśmy sobie nawet kartek na
święta.
Niecały kilometr od domu postanowiłem złamać prawo i za-
dzwonić do Kathy zza kierownicy. Znów nie odebrała i tym razem
zaczynało mnie to niepokoić. Koniecznie chciałem komuś o wszyst-
kim opowiedzieć, a ona jako jedyna potrafiłaby znaleźć logiczne
wytłumaczenie, a przynajmniej obmyślić rozsądny plan działania. Bo
jeśli ktoś naprawdę chciał mnie dorwać, będzie mnie przecież dalej
szukał ‒ i jutro, i pojutrze, i każdego kolejnego dnia. A to oznaczało,
że nie mam wyboru: muszę się dowiedzieć, czego, u diabła, oni ode
mnie chcą.
Zajechałem na nasze osiedle za pięć czwarta. Zwykle kiedy skrę-
cam w drogę wewnętrzną, która prowadzi do domu, odczuwam głę-
boką satysfakcję ‒ jestem już prawie u siebie, mam za sobą dzień
pracy. Ładne, zadbane domki z lat sześćdziesiątych z równo przy-
strzyżonymi trawnikami sprawiały, że to miejsce wydawało mi się
cudowną oazą spokoju pośród zgiełku przedmieść Londynu. Jednak
tego dnia czułem wyłącznie niepokój, gdyż nie wiedziałem, co za-
stanę na miejscu.
Nie zwalniając, minąłem moją uliczkę i rzuciłem okiem w stronę
domu. Toyoty z ciemnymi szybami już tam nie było. Dotarłem do
zakrętu u podnóża wzgórka, jechałem przed siebie jeszcze kilkaset
metrów, po czym zawróciłem. Zbliżając się, tym razem z drugiej
strony, do dróżki, przy której mieszkaliśmy, spojrzałem jeszcze raz ‒
land cruisera nie było tam na pewno. Może po prostu zobaczyli, że
25
mnie nie ma, i odjechali. Naprzeciw naszego domu mali Henderso-
nowie ‒ dwóch wrzaskliwych urwisów w wieku siedmiu i dziewięciu
lat ‒ myli samochód ojca. Martin Henderson zdradził mi kiedyś, że
nakłonił ich do tego, obracając całą rzecz w grę. Każdy z chłopców
mył jedną stronę auta, a wygrywał ten, który lepiej się spisał. Cały
wic polegał na tym, że za zwycięstwo nie było żadnej nagrody, więc
Martin otrzymywał czyściutki samochód całkiem za darmo. Kiedy
patrzyłem na tę scenę, wydała mi się tak boleśnie normalna, że aż
ścisnęło mnie w gardle.
Zatrzymałem się kilka metrów za wylotem naszej uliczki. Zapar-
kowałem pod murkiem, który okalał mój ogród. Wysiadłem, nie
gasząc silnika, i podszedłem do miejsca, skąd przez obrośniętą
bluszczem kratę mogłem zajrzeć do środka. Widać stąd było nie
tylko ogród za domem, ale także wnętrze jadalni, a przez jej otwarte
drzwi widziałem również hol i drzwi frontowe.
Patrzyłem nieruchomo przez jakieś pół minuty. W środku nikt się
nie ruszał. Mój dom był chyba pusty. Przyszło mi do głowy, żeby
wejść i poszukać numeru Jacka, ale uznałem, że to nie ma sensu.
Przecież wiedziałem, że i tak nie odbierze.
Przez hol pewnym krokiem przeszedł mężczyzna w ciemnych
okularach i czapce z daszkiem, po czym zniknął w gabinecie. Ubrany
był na czarno i chyba miał na sobie rękawiczki. Widziałem go tylko
przez chwilę ‒ może nawet mógłby być wytworem mojej wyobraźni.
Ale ja wiedziałem, że nic mi się nie przywidziało.
W moim domu był obcy człowiek.
Czekałem i obserwowałem. Żadnego ruchu. Z tyłu dobiegał
dźwięk równo pracującego silnika mojego samochodu. Czułem się
jak podglądacz, mimo że przecież chodziło o mój własny dom. Po
raz pierwszy poczułem także przypływ gniewu. Wdarł się do mnie
jakiś sukinsyn i łaził tam sobie, jakby był u siebie.
Kiedy go tak w duchu przeklinałem, znowu się pojawił. Stanął w
26
holu. Odgarnąłem sprzed oczu gałęzie bluszczu, ale wciąż nie mo-
głem mu się dobrze przyjrzeć. Był średniej postury, średniego wzro-
stu, a w rękach miał teczki, które na pewno wyciągnął z mojej szafy
na dokumenty. Nie było tam nic ciekawego ‒ same rachunki i stare
zeznania podatkowe. Czego ten facet szukał? Patrzyłem, jak otwiera
jedną z teczek i pospiesznie przegląda zawartość. Najwyraźniej sam
doszedł do wniosku, że nie ma tam nic przydatnego, bo niedbale
rzucił teczkę na podłogę. Papiery rozsypały się po całym dywanie,
on zaś zaczął sprawdzać następną.
‒ Ty gnoju ‒ wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
Zaraz potem podjąłem decyzję.
Wróciłem do samochodu, wyjąłem komórkę, wystukałem 141,
żeby zablokować identyfikację numeru, po czym zadzwoniłem pod
numer ratunkowy 999. Kiedy odezwał się operator, poprosiłem o
połączenie z policją.
‒ Chcę zgłosić włamanie ‒ powiedziałem kobiecie po drugiej
stronie, po czym podałem jej adres. ‒ Sprawca jest uzbrojony w nóż i
chyba zaatakował właścicielkę. ‒ Starałem się, żeby w moim głosie
słychać było zdenerwowanie, co biorąc pod uwagę okoliczności, nie
było zbyt trudne. ‒ Mieszka tam samotna kobieta z małymi dziećmi.
One też tam chyba są.
Policjantka wydawała się stosownie zaniepokojona, na czym mi
właśnie zależało. Chciałem, żeby policja była tu w ciągu pięciu mi-
nut, a nie w dwie godziny po tym, jak facet sobie pojedzie. Gdybym
nie naściemniał, wcześniej by pewnie nie przyjechali. Kiedy kobieta
zapytała mnie o nazwisko, powiedziałem, żeby się pospieszyli, bo
właśnie usłyszałem jakiś krzyk. Potem się rozłączyłem i uruchomi-
łem silnik.
Nadeszła pora, żeby wreszcie odnaleźć Kathy.
3.
Z domu na uniwersytet, gdzie moja żona prowadzi zajęcia z poli-
tyki ochrony środowiska (temat, który ‒ muszę przyznać ‒ nie inte-
resuje mnie nawet w najmniejszym stopniu), jechało się zwykle
dwadzieścia pięć minut, jednak tego dnia udało mi się tam dotrzeć w
dwadzieścia. Na ulicach nie było dużego ruchu, a ja się spieszyłem.
W połowie drogi po raz trzeci spróbowałem dodzwonić się na ko-
mórkę Kathy. Znowu bez skutku. To samo z numerem do gabinetu.
Była niedostępna już od czterdziestu minut. Nie było w tym nic nie-
zwykłego, ale biorąc pod uwagę wszystkie wydarzenia tego dnia,
zaczynałem się martwić. Tym razem nagrałem się i tu, i tu. Poprosi-
łem Kathy, żeby jak najprędzej do mnie zadzwoniła. Nie próbowa-
łem nawet ukrywać zdenerwowania. Zależało mi tylko na tym, żeby
nie pojechała do domu. Wolałem nie myśleć, co by się stało, gdyby
natknęła się na naszego nieproszonego gościa. Miałem silne prze-
czucie, że nie byłby zbyt uprzejmy.
Kampus uniwersytetu składał się z szeregu ponurych budynków z
czerwonej cegły, wzniesionych w latach sześćdziesiątych. Wszystkie
miały za duże, czarne dachy, które robiły wrażenie nie do końca
przymocowanych, i wszystkie przylegały jedną ścianą do znacznie
większego budynku, ciągnącego się w poprzek całego kompleksu.
28
SIMON KERNICK Z angielskiego przełożył RAFAŁ LISOWSKI WARSZAWA 2008
Tytuł oryginału: RELENTLESS Copyright © Simon Kernick 2006 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kurytowicz 2008 Copyright © for the Polish translation by Rafał Lisowski 2008 Redakcja: Piotr Kitrasiewicz, Agata Nocuń Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kurytowicz ISBN 978-83-7359-700-6 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.meriin.pl www.empik.com www.ksiazki.wp.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa Wydanie I Skład: Laguna Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań
Dla moich córek, Amy i Rachel
Część pierwsza SOBOTA
1. Nie usłyszałbym telefonu, gdyby nie to, że drzwi do domu zosta- wiłem otwarte. Byłem wtedy w ogrodzie. Rozdzielałem moje dwa maluchy, które pokłóciły się o maszynkę do robienia baniek mydla- nych ‒ i właśnie przechodziły do rękoczynów. Aż po dzień mojej śmierci będę się zastanawiał, co by było, gdyby drzwi były zamknię- te albo gdyby dzieciaki hałasowały tak głośno, że nie słyszałbym dzwonka. Był koniec maja, sobota, dzień nie należał do słonecznych. Wła- śnie minęła piętnasta, a za moment cały mój świat miał się zawalić. Pobiegłem do domu, wpadłem do salonu, gdzie w telewizji wła- śnie zaczynał się mecz, i złapałem słuchawkę chyba po czwartym dzwonku. Przypuszczałem, że to mój gnojkowaty, wiecznie opalony szef, Wesley „Mów mi Wes” O'Shea, chce omówić jakiś nieistotny szczegół oferty dla klienta. Lubił do mnie dzwonić w weekendy, szczególnie wtedy, gdy w telewizji właśnie leciał mecz. Dawało mu to jakieś perwersyjne poczucie władzy. Spojrzałem na zegarek. Minuta po trzeciej. ‒ Halo? ‒ Tom, to ja, Jack ‒ wydyszał jakiś głos. 9
Przez chwilę nie wiedziałem, o co chodzi. ‒ Jaki Jack? ‒ Jack... Jack Calley. To był głos z przeszłości. Należał do mojego najlepszego przyja- ciela z czasów szkolnych. Drużby na moim weselu przed dziewię- cioma laty. Do mężczyzny, z którym nie rozmawiałem prawie od czterech lat. Coś było nie tak. Głos Jacka brzmiał, jakby go coś bola- ło. Jakby mówienie sprawiało mu kłopot. ‒ Kopę lat, Jack. Co słychać? ‒ Musisz mi pomóc. Chyba biegł albo szedł bardzo szybko. W tle słyszałem jakiś ha- łas, ale nie potrafiłem go zidentyfikować. Jack na pewno był na dwo- rze. ‒ Jak to? ‒ Pomóż mi. Musisz... ‒ nagle przerwał i głośno wciągnął po- wietrze. ‒ O Jezu, nie. Oni tu idą. ‒ Kto? ‒ Chryste! Krzyknął tak głośno, że odruchowo odsunąłem słuchawkę od ucha. W telewizji wybuchła wrzawa ‒ jeden z piłkarzy właśnie strze- lił bramkę. ‒ Jack, co się, do cholery, dzieje? Gdzie ty jesteś? W jego świszczącym, urywanym oddechu słyszałem cierpienie. Jack biegł. ‒ Co się dzieje? Powiedz coś! Jack wrzasnął z przerażenia. Jednocześnie usłyszałem jakąś sza- motaninę. ‒ Błagam! Nie! ‒ krzyczał mój przyjaciel łamiącym się głosem. Szamotanina trwała jeszcze kilka sekund i jakby się oddalała. A potem Jack znów zaczął mówić, ale już nie do mnie. Do kogoś inne- go. Mówił cicho, ale bez trudu mogłem go zrozumieć. 10
Wypowiedział sześć słów. Sześć prostych słów, które sprawiły, że serce mi zamarło, a cały mój świat się zatrząsł. To były dwie pierwsze linijki mojego adresu. Następnie rozległ się krótki, rozpaczliwy krzyk Jacka i chyba od- ciągnięto go od telefonu. Zaraz potem usłyszałem świszczący kaszel, z którego nawet ja ‒ który całe swe życie spędziłem z dala od ludz- kiej śmierci ‒ wywnioskowałem, że mój przyjaciel umiera. A później zaległa upiorna cisza. Trwała może nawet dziesięć sekund ‒ choć w rzeczywistości pewnie nie więcej niż dwie. Potem ‒ kiedy tak stałem jak skamienia- ły, zbyt wstrząśnięty, by cokolwiek powiedzieć czy zrobić ‒ ktoś po tamtej stronie przerwał połączenie. Dwie pierwsze linijki mojego adresu. Prowadziły do miejsca, gdzie od dziewięciu lat wiodłem zwykłe, podmiejskie życie wraz z żoną i dwójką dzieci. Do miejsca, gdzie czułem się bezpieczny. Przez krótką chwilę pomyślałem, że to musi być żart, okrutny podstęp, który ma mnie zmusić do jakiejś reakcji. Rzecz w tym, że ostatni raz rozmawiałem z Jackiem Calleyem cztery lata temu ‒ i to jedynie dlatego, że przypadkiem spotkaliśmy się na ulicy. Gadaliśmy może pięć minut, podczas gdy dzieciaki ‒ wówczas dużo młodsze; Max był ledwie niemowlakiem ‒ krzyczały i wierciły się w wózku. Prawdziwej rozmowy ‒ wiecie, takiej, jakie prowadzą przyjaciele ‒ nie było od, bo ja wiem, pięciu, sześciu, może nawet siedmiu lat. Nasze drogi dawno temu się rozeszły. Nie, to było coś poważnego. Nikt nie potrafi udawać takiego stra- chu. Był prawdziwy, wypływał z głębi duszy. Jack był przerażony, i to nie bez powodu. Jeśli miałem rację ‒ a mógłbym przysiąc na Bo- ga, że się nie myliłem ‒ właśnie usłyszałem, jak wyzionął ducha. A jego ostatnimi słowami były dwie pierwsze linijki mojego adresu. Kto chciał się dowiedzieć, gdzie mieszkam? I dlaczego? 11
Powiem wam jedno: jestem zwyczajnym człowiekiem, mam zwyczajną robotę, pracuję za biurkiem w dużym biurze, kieruję czte- roosobowym zespołem sprzedawców oprogramowania komputero- wego. Nie należy to do zajęć szczególnie przyjemnych, a na dodatek ‒ jak już wspominałem ‒ mój szef, Wesley, to kawał dupka. Ale przynajmniej mam z czego utrzymać siebie, rodzinę i w miarę przy- zwoity domek na przedmieściach, i przez trzydzieści pięć lat życia ani razu nie miałem kłopotów z panami w niebieskich mundurach. Przeżywaliśmy z żoną wzloty i upadki, dzieci czasem dają nam się we znaki, ale generalnie jesteśmy szczęśliwi. Kathy od blisko dzie- sięciu lat prowadzi na uniwersytecie zajęcia z polityki ochrony śro- dowiska. Jest lubiana, dobra w tym, co robi, a na dodatek ‒ choć zapewne nie byłaby zadowolona, że to mówię ‒ bardzo ładna. Jeste- śmy w tym samym wieku, stanowimy parę od jedenastu lat i nie mamy żadnych tajemnic. Nie zrobiliśmy niczego złego ‒ płacimy podatki i unikamy kłopotów. Krótko mówiąc, nie różnimy się ni- czym od wszystkich innych ludzi. Nie różnimy się niczym od was. Więc dlaczego ktoś chciał poznać nasz adres? Dlaczego chciał te- go tak bardzo, że gotowy był zabić? Ogarnął mnie strach ‒ to niezwykle silne uczucie przerażenia, które rodzi się gdzieś w podbrzuszu, po czym przebija się przez nas niczym pociąg ekspresowy, opanowuje każdy kawałek ciała i prze- radza się w jawną panikę. Instynktowny mechanizm ucieczki. Mdlą- ce uczucie, jakiego doznajemy, idąc nocą pustą ulicą, kiedy z tyłu słyszymy kroki. Albo wtedy, gdy jakiś mężczyzna rozbija szklankę po piwie o kant baru i pyta, co się, kurwa, gapimy. Autentyczny strach. Odłożyłem słuchawkę i stałem bez ruchu przez dobrą chwilę, usi- łując znaleźć racjonalne wytłumaczenie tego, co usłyszałem. Nic mi nie przychodziło do głowy, a co gorsza, nawet najbardziej parano- iczne pomysły nie miały ani krzty sensu. Przecież jeśli ktoś chciał 12
ze mną rozmawiać, zapewne musiał wiedzieć, kim jestem. A skoro tak, mógł bez trudu sprawdzić, gdzie mieszkam, i nie musiał o to pytać człowieka, który po tych wszystkich latach ledwie mnie znał. Wystarczyło, żeby zajrzał do książki telefonicznej. Ale tego nie zro- bił. ‒ Tato, Max mnie uderzył bez powodu. To Chloe wracała z ogrodu ze zmierzwionymi blond włosami i śladami trawy na kolanach. Miała pięć lat ‒ niewiele ponad rok wię- cej od swego brata, Maksa, jednak była od niego znacznie rozsądniej sza. Kłopot polegał na tym, że Max już teraz był od niej większy, a w anarchicznym świecie małych dzieci to właśnie wzrost bywa zwy- kle najważniejszym argumentem. ‒ Powiesz mu coś? ‒ zapytała z obrażoną minką, kompletnie nieświadoma niebezpieczeństwa, jak to zwykle dzieci. Ktoś tutaj jechał. Ktoś, kto właśnie zabił mojego przyjaciela z dawnych lat. Z tego, co pamiętam, Jack Calley mieszkał jakieś osiem czy dziewięć kilometrów stąd, zaraz za Ruislip, czyli tam, gdzie wreszcie kończy się Londyn i zaczyna Green Belt. Jeśli dzwonił do mnie z okolic domu, to osoba, której podał mój adres, na dojazd o tej porze dnia potrzebowała około kwadransa. A może nawet mniej, gdyby się pospieszyła, a ruch był niewielki. ‒ Tato, co robisz? ‒ Poczekaj chwilkę, kochanie ‒ odparłem z uśmiechem tak sztucznym, że zawstydziłby nawet polityka. ‒ Po prostu myślę. Od chwili gdy odłożyłem słuchawkę, minęły dwie minuty. Sły- szałem, jak serce bębni mi w piersi. Bum bum, bum bum, bum bum. Jeśli tu zostanę, narażę rodzinę na niebezpieczeństwo. Jeśli ucieknę, w jaki sposób dowiem się, kto i dlaczego mnie szukał? 13
‒ Słuchaj, kochanie ‒ powiedziałem, doskonale zdając sobie sprawę, jak bardzo drży mi głos ‒ musimy teraz pojechać do babci. ‒ Dlaczego? Przykucnąłem i podniosłem córeczkę. ‒ Bo babcia chce cię zobaczyć. ‒ Dlaczego? Z pięciolatkami czasem lepiej nie wdawać się w dyskusję. ‒ Chodź już, skarbie, musimy jechać ‒ powiedziałem, po czym ruszyłem na dwór, niosąc Chloe na rękach. Max porzucił maszynkę do robienia baniek na środku trawnika i przeniósł się na skraj ogrodu. Z prowizorycznego płóciennego na- miotu rozpiętego na szczycie drabinek wystawała mu tylko głowa. Kazałem mu zejść, tłumacząc, że musimy gdzieś jechać. Głowa Maksa natychmiast zniknęła w namiocie. Podobnie jak większość czterolatków, nie lubił wykonywać poleceń. Zwykle mi to nie prze- szkadzało. Nie przejmowałem się i pozwalałem mu się dalej bawić. Ale tego dnia to był koszmar. W głowie bez przerwy brzmiały mi słowa Jacka: „O Jezu, nie. Oni tu idą”. Ile w nich było niepokoju! Ile strachu. Oni tu idą. Idą tutaj. Spojrzałem na zegarek. 15.05. Minęły cztery minuty, odkąd ode- brałem telefon. Wydawało mi się, że czas płynie szybciej niż zwykle. ‒ Chodź tu, Max. Musimy jechać. Natychmiast. Podbiegłem do drabinki, wciąż trzymając Chloe w ramionach, obojętny na jej protesty. Próbowała mi się wyrwać, ale jej na to nie pozwoliłem. ‒ Ja się bawię ‒ zawołał Max z wnętrza namiotu. ‒ Trudno. Musimy jechać. Przed domem usłyszałem samochód. Było to dość niezwykłe, po- nieważ droga, przy której leży nasze osiedle, donikąd nie prowadzi. To jedynie podkowa, od której odbijają ślepe uliczki. Jadąc nią, w 14
końcu wraca się do głównej szosy. Nasz dom znajdował się na rogu jednego z owych ślepych zaułków ‒ samochody nie pojawiały się tu częściej niż raz na dwadzieścia minut. Wóz zwolnił. Zatrzymał się. Usłyszałem trzask zamykanych drzwi ‒ w naszej uliczce, ale nie- co z oddali. Przesadzałem z tą paranoją. Jednak serce nie przestawało mi łomotać. ‒ Daj spokój, Max. Ja nie żartuję. Zachichotał, błogo nieświadomy mojego strachu. ‒ Złap mnie. Postawiłem Chloe na ziemi i sięgnąłem do namiotu. Max, wciąż chichocząc, cofnął się aż pod ścianę, ale gdy tylko zobaczył moją minę, natychmiast spoważniał. ‒ Co się stało, tato? ‒ Nic, wszystko w porządku. Ale musimy szybko jechać do bab- ci. Zmartwiony kiwnął głową i wygramolił się z namiotu. Wziąłem dzieci za ręce i usiłując zachować spokój, poprowadzi- łem je do samochodu. Zarzucały mnie pytaniami, ale nawet ich nie słuchałem. Popędzałem je tylko, żeby się nie ociągały. W oddali słyszałem auta, które mknęły po szosie. Nad nami, niewidoczny za jednolitą powłoką białych chmur, huczał samolot. Nowy pies sąsia- dów nie przestawał szczekać. Ktoś w pobliżu kosił trawnik. Ot, uspokajające dźwięki normalności ‒ jednak tego dnia nie znajdowa- łem w nich nic kojącego. Czułem się tak, jakbym znalazł się w ja- kimś przerażającym równoległym świecie, gdzie zewsząd czyha niebezpieczeństwo, ale nikt poza mną go nie dostrzega. Przypiąłem dzieci do fotelików i wtedy ‒ gdy miałem właśnie usiąść za kierownicą ‒ zdałem sobie sprawę z tego, że nie wiem, ile czasu spędzimy poza domem. Musiałem wziąć dla nich jakieś rzeczy na zmianę. Nie wiedziałem, co powiedzieć teściowej, kiedy pojawię 15
się u niej z maluchami. Że właśnie zadzwonił do mnie mój drużba, po raz pierwszy od lat, i podczas tej rozmowy ktoś go zamordował, a teraz ten ktoś szuka mnie? Brzmiało to tak niedorzecznie, że nawet ja sam zacząłbym się zastanawiać, czy aby na pewno jestem normalny ‒ gdybym tylko nie miał absolutnej pewności, że to prawda. Na do- datek Irene nigdy mnie za bardzo nie lubiła. Zawsze uważała, że jej córka, ze swoim solidnym uniwersyteckim wykształceniem i dyplo- mem z Cambridge, zasługiwała na kogoś lepszego niż facet ledwie oczko wyżej od sprzedawcy komputerów. 15.08. Siedem minut od chwili, kiedy odebrałem telefon. Postanowiłem powiedzieć Irene, że coś mi wypadło w pracy, więc najlepiej, gdyby dzieciaki przenocowały u niej. Ale co potem? Co będzie jutro? Musiałem przestać wszystko analizować i po prostu zacząć dzia- łać. ‒ Nie ruszajcie się z samochodu, dobrze? Wezmę tylko jakieś rzeczy na zmianę. Oboje zaczęli protestować, ale ja zatrzasnąłem drzwi i rzuciłem się biegiem w stronę domu. Wpadłem kolejno do ich pokojów, w pośpiechu zgarniając piżamy, zabawki i resztę rzeczy, których mogły potrzebować. Wszystko to wpychałem do podręcznej torby, dobrze wiedząc, że cały czas ścigam się z czasem. 15.11. Gdy wybiegałem z domu, przypomniałem sobie charczący kaszel Jacka w chwili, gdy go zaatakowano. Przedśmiertne rzężenie ‒ to nie mogło być nic innego. Ale kto by zabijał przeciętnego ad- wokata, który owszem, nieźle sobie w życiu radził, ale trudno po- wiedzieć, żeby miał zawojować świat? No i co ważniejsze ‒ o wiele ważniejsze ‒ kto by chciał z niego wyciągnąć informację, gdzie mieszkam ja, podrzędny sprzedawca Tom Meron, i moja rodzina? Kiedy wróciłem do samochodu, zakląłem. Dzieciaki rozpięły pa- sy i zaczęły się wygłupiać. Chloe przecisnęła się między przednimi 16
siedzeniami i bawiła kierownicą, a co do Maksa, to widziałem tylko, jak macha nogami w powietrzu, szukając czegoś pod fotelem. Oboje głośno się śmieli, jakby w ich świecie wszystko było w najlepszym porządku. Bo przecież było. To tylko mój świat stanął na głowie. Otworzyłem drzwi i rzuciłem torbę z rzeczami na fotel pasażera obok Chloe. ‒ Dajcie spokój, musimy już jechać ‒ powiedziałem. Podniosłem córkę i przepchnąłem ją z powrotem między siedze- niami. ‒ Aua! To boli. ‒ Chloe, natychmiast wracaj na swoje miejsce. Pot spływał mi z czoła. Obiegłem samochód, otworzyłem drzwi po stronie pasażera, poderwałem Maksa do góry i wcisnąłem go w fotelik. Drżącymi dłońmi zapiąłem mu pasy, po czym nachyliłem się do wnętrza i zapiąłem Chloe. ‒ Tato, co się dzieje? ‒ spytała. Wyglądała na przestraszoną. Tata nigdy się tak dziwnie nie za- chowywał. Z natury nie jestem panikarzem. Szczerze mówiąc, w moim życiu raczej brakuje rzeczy, które mogłyby wywołać panikę ‒ i właśnie dlatego teraz tak trudno było mi zachować spokój. Miałem wrażenie, że to wszystko jakiś zły sen, coś, co powinno się przytrafić komuś innemu. Wyrafinowany dowcip, który zakończy się ogólnym śmie- chem. Ale tak nie było. Miałem co do tego pewność. Zacząłem szukać kluczyków po kieszeniach dżinsów. Wreszcie je znalazłem i uruchomiłem silnik. Zegar na desce rozdzielczej wska- zywał godzinę 15.16, ale pamiętałem, że spieszy się cztery minuty. Czyli od telefonu minęło jedenaście minut. Boże, aż tyle? Wrzuciłem wsteczny, wyjechałem z podjazdu i ruszyłem w stronę skrzyżowania. 17
Tam skręciłem w lewo, w kierunku szosy. Ulga, którą czułem, w miarę jak przyspieszałem i oddalałem się od domu, była niemal na- macalna. Miałem wrażenie, że właśnie uciekłem przed czymś strasz- nym. Pomyślałem, że zachowuję się jak idiota. Na pewno wszystko, co usłyszałem, można jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Na pewno. ‒ Uspokój się ‒ wymamrotałem pod nosem. ‒ Uspokój się. Wziąłem głęboki oddech i od razu poczułem się lepiej. Zawiozę dzieci do Irene ‒ pomyślałem ‒ zostawię je tam, zatelefonuję do Kathy, a potem wrócę do domu. I nikogo tam nie będzie. Znajdę numer do Jacka Calleya, przedzwonię do niego i dowiem się, czy u niego wszystko w porządku. Siedząc w bezpiecznym kokonie, jakim wydawał mi się samochód, zacząłem przekonywać samego siebie, że Jackowi nic się tak naprawdę nie stało. Że ten koszmarny odgłos dławienia wcale nie oznaczał, że mój przyjaciel umarł samotną śmiercią. Że wszystko jest w porządku. Od wylotu naszej uliczki do skrzyżowania z szosą prowadzącą do Londynu wiedzie stumetrowy, w miarę prosty odcinek drogi. Gdy tam dotarliśmy, zwolniłem i włączyłem prawy kierunkowskaz. Szosą ze sporą szybkością zbliżała się w naszym kierunku czarna toyota land cruiser o konstrukcji przywodzącej na myśl czołg. Na przednich siedzeniach dostrzegłem dwie osoby w ciemnych okularach i czap- kach z daszkiem. Dziesięć metrów od nas kierowca gwałtownie za- hamował i nie włączając migacza, skręcił w osiedle. Właśnie miałem go w duchu zwymyślać za brak dobrych manier, kiedy zobaczyłem, że boczne szyby samochodu są ciemne. Obleciał mnie strach. Obcy samochód wjeżdża na nasze osiedle w jedenaście minut po telefonie Jacka. Na upartego można by powiedzieć, że Jack mieszkał jedena- ście minut stąd. Zbyt duży zbieg okoliczności. Obserwowałem toyotę we wstecznym lusterku. Momentalnie wy- schło mi w ustach, poczułem cierpki smak strachu, a serce skoczyło 18
do gardła. Mieszkaliśmy przy trzeciej uliczce na prawo, tuż przed ostrym zakrętem. Toyota minęła pierwszą uliczkę, potem drugą. Piętnaście metrów przed naszą, trzecią, zabłysły światła hamowa- nia. O nie, nie. Proszę, nie. ‒ Tatusiu, dlaczego stoimy? ‒ Tato, jedźmy już. Tato, jedźmy już. Toyota skręciła w naszą uliczkę, znikając mi z oczu. W tym mo- mencie jak niczego na świecie byłem pewien, że jej pasażerowie przyjechali tu po mnie. Wyjechałem na szosę i mocno wcisnąłem gaz. W głowie, niczym odległe, stłumione echo, pobrzmiewały mi głosy moich dzieci oraz Jacka Calleya ‒ zrozpaczonego, umierającego Jacka Calleya.
2. ‒ Wiesz co, Tom, mogłeś chociaż uprzedzić ‒ skarciła mnie te- ściowa. Była 15.35. Znajdowałem się jedenaście kilometrów od domu i pasażerów czarnej toyoty. I chyba byłem bezpieczny. Przynajmniej na razie. ‒ Wybacz. Coś mi wypadło. Nagła sprawa. Wprowadziłem dzieci do holu wielkiego wiktoriańskiego bliźnia- ka, w którym mieszkała Irene Tyler. Stał przy spokojnej, wysadzanej drzewami ulicy. Podobnie jak wszystkie sąsiednie domy, miał wspa- niałą malowaną fasadę w stylu szwajcarskim. To właśnie tu wycho- wała się Kathy i do takiego domu chciała w końcu wrócić. ‒ Jaka nagła sprawa? ‒ spytała stanowczo teściowa, podejrzliwie unosząc brew. Irene Tyler, emerytowana dyrektorka liceum, mogła działać na nerwy. Miała apodyktyczny charakter, który dodatkowo podkreślała jej słuszna postura oraz szerokie ramiona. Budziła respekt. Zawsze uważałem, że świetnie by się nadawała na strażnika więziennego, a gdyby urodziła się w czasach starożytnego Rzymu, byłaby bardzo dobrym trenerem gladiatorów. Jak na siedemdziesięcioletnią kobietę nie była jakoś szczególnie nieatrakcyjna ‒ ale chyba rozumiecie, co 20
mam na myśli. W bezpośredniej konfrontacji na dłuższą metę nie mielibyście z nią szans. Ale dzieci ją lubiły. Podbiegły właśnie i cicho chichocząc, przytu- liły się do jej potężnej figury. Ja natomiast głowiłem się, jak by tu wyjaśnić naszą obecność. Jako sprzedawca z dwunastoletnim do- świadczeniem byłem całkiem niezły we wciskaniu ludziom kitu. Jednak ponura osobowość teściowej w kombinacji z nękającym mnie wciąż strachem powodowała, że wymyślenie wiarygodnej historyjki graniczyło z niemożliwością. ‒ Po prostu coś w pracy ‒ powiedziałem. ‒ Muszę tam jechać. Jeden z naszych najważniejszych klientów strasznie wybrzydza. Wiesz, jak to jest. Cóż, jako emerytowany pracownik budżetówki, akurat zupełnie nie wiedziała, jak to jest. W mojej pracy jednak takie sytuacje wcale nie należały do rzadkości. W ciągu ostatnich kilku miesięcy We- sleyowi O'Shea już kilka razy wypadały w sobotę podobne nagłe sprawy, czyli kompletnie zmyślone kłopoty z klientami. W rezultacie ściągał do biura kierowników zespołów, żeby „urządzić burzę mó- zgów” i rozwiązać problem. Byłem przekonany, że robił to wszystko tylko po to, żeby poczuć się ważnym. Mina Irene świadczyła o tym, że wciąż jej nie przekonałem. Ale z drugiej strony właściwie nigdy mi nie ufała. Była jedną z tych osób, które uważają, że każdy, kto zarabia na życie sprzedawaniem czego- kolwiek, jest co najmniej lekko podejrzany. W dodatku nie mogła pojąć, dlaczego miałbym iść do pracy w sobotę, choć nie pracowa- łem ani w handlu detalicznym, ani w służbach ratunkowych. Tym razem jednak ustąpiła i spytała mnie, gdzie jest jej córka. ‒ Też w pracy ‒ odparłem, stawiając torbę z rzeczami na podło- dze obok wielkiego, bogato zdobionego zegara przy Wejściu. ‒ Jest na uniwersytecie. Zbiera materiały do artykułu. 21
Musiałem zadzwonić do Kathy. Zadbać o to, żeby nie pojechała do domu. Nie pamiętałem, o której godzinie miała skończyć, ale raczej jeszcze nie teraz. ‒ Kiedy wrócisz po dzieci? ‒ Babciu, możemy zostać na herbatkę? ‒ spytała Chloe, tarmo- sząc skrawek jej sukienki. ‒ Oczywiście, kochanie ‒ odparła teściowa i nareszcie się uśmiechnęła. Pochyliła się i pogładziła wnuczkę po głowie, przesuwając dłonią po jej długich włosach. ‒ Nie wiem, o której wrócimy. Spakowałem trochę rzeczy dla dzieci. ‒ To znaczy chcesz, żeby zostały na noc? ‒ Tak, jeśli tylko nie masz nic przeciwko temu. Wpadnę po nie jutro z samego rana. ‒ Tato, a dlaczego idziesz do pracy w sobotę? ‒ zapytał Max. ‒ Najwyższy czas, żebyś poinformował szefa, że poza pracą również masz obowiązki ‒ rzekła Irene tonem nieznoszącym sprze- ciwu. ‒ To jednorazowa sprawa ‒ odparłem szybko. Poczułem nagle nieodpartą chęć, żeby czym prędzej uciec od tego przesłuchania i dowiedzieć się, co, u diabła, dzieje się w moim życiu. Udałem, że spoglądam na zegarek. ‒ Irene, słuchaj, naprawdę muszę już lecieć. Przed moim domem stoi toyota land cruiser z ciemnymi szybami. W środku siedzą ludzie, którzy czegoś ode mnie chcą i są gotowi zabić, żeby to zdobyć, a ja nie mam nawet pojęcia, co to może być. ‒ Przede mną długa noc. Nie chciałbym się spóźnić. Kiwnęła głową, ale w jej ciemnych oczach dostrzegłem błysk po- dejrzliwości. Następnie pochyliła się do Chloe i Toma. 22
‒ No to co będziemy robić? Chcecie najpierw iść nad rzekę na- karmić kaczki? ‒ Tak, tak, tak! ‒ zawołały zgodnie. Czułem, jak pot cieknie mi po skroni. Wiedziałem, że Irene na pewno to zauważyła i zinterpretowała po swojemu. Ucałowałem dzieciaki na do widzenia, ale one myślami były już nad rzeką i kar- miły kaczki, więc moje czułości odwzajemniły na odczepnego. Po- dziękowałem Irene, uważając przy tym, by nie patrzeć jej w oczy. Potem wyszedłem na dwór i ruszyłem ścieżką w stronę samochodu. Wsiadłem do auta i pojechałem aż do końca drogi przed domem Irene. Kiedy miałem już pewność, że mnie nie zobaczy, wyjąłem komórkę i wybrałem numer do Kathy. Po pięciu sygnałach odezwała się poczta głosowa. Szczerze mówiąc, wcale się nie zdziwiłem. Jeśli była w bibliotece, na pewno wyłączyła telefon. Wiedziałem, że nie lubi, kiedy jej ktoś przeszkadza. Postanowiłem się nie nagrywać i zamiast tego zadzwoniłem do jej gabinetu. Telefon dzwonił, dzwo- nił, aż wreszcie włączyła się automatyczna sekretarka. Przez kilka chwil nie wiedziałem, co robić. Potem wrzuciłem bieg i ruszyłem w drogę powrotną. Teraz miałem już pewność, że moje obawy są uzasadnione, ale mimo to chciałem sprawdzić, przed któ- rym domem stoi land cruiser i czy tak, jak przypuszczam, jest to właśnie mój dom. Jadąc, myślałem o Jacku Calleyu. Znaliśmy się prawie całe życie. Wprowadził się na naszą uliczkę pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy obaj mieliśmy po osiem lat, i od początku zwracał na siebie uwagę. Był rosły jak na swój wiek, na głowie miał niesamowicie gęstą, kręconą czuprynę długich blond włosów, przez co wyglądał trochę jak Robert Plant z czasów Led Zeppelin. Kilka miesięcy wcze- śniej zmarł jego ojciec, więc matka przeprowadziła się ze wschodniej Anglii, żeby być bliżej rodziców. Moi rodzice od razu poczuli niechęć 23
do Jacka ‒ pewnie przez te włosy. A ponieważ nie chcieli, żebym się z nim zadawał, oczywiście zacząłem to robić. Błyskawicznie się zaprzyjaźniliśmy. Jak na chłopaka, który wła- śnie stracił ojca, Jack był zaskakująco pełen życia, być może dlatego, że ciągle chciał coś udowadniać. Był typem awanturnika, który zaw- sze musi się wspiąć na najwyższe drzewo, odstawić najtrudniejszy numer. Jako pierwszy w naszej szkole zjechał na rowerze z niemal pionowego zbocza w Wąwozie Sketty'ego. Dno wąwozu było gęsto obrośnięte pokrzywami. Ja spróbowałem tej sztuki tylko raz i wróci- łem do domu cały poparzony. Ale nie Jack. Dla niego to był numer popisowy ‒ on zjeżdżał z wąwozu bez przerwy. Był lekkoduchem, a w towarzystwie takich nigdy nie jest nudno. I ani razu nie spadł z roweru. Byliśmy przyjaciółmi przez całe dzieciństwo i chociaż nasze dro- gi się rozeszły, kiedy on poszedł na studia prawnicze, a ja dostałem pierwszą pracę na pełnym etacie jako sprzedawca kserokopiarek, odnowiliśmy znajomość, gdy mieliśmy po dwadzieścia parę lat. To był świetny okres, by przebywać w towarzystwie faceta takiego jak Jack. Wyrósł na wysokiego, przystojnego gościa, któremu nie bra- kowało ani uroku, ani forsy. Lgnęły do niego kobiety, a ponieważ wciąż krążyliśmy we dwóch po barach i klubach w City i centrum Londynu, także wokół mnie było ich sporo. Raz na jakiś czas miałem co prawda wrażenie, że dostają mi się tylko odrzuty, których nie chciał Jack. Jednak podobnie jak większość facetów, kiedy w grę wchodził seks, nie dopuszczałem do głosu poczucia godności. W tamtych czasach Jack Calley mi imponował, więc doceniałem sam fakt, że mogę być jego przyjacielem. O definitywnym rozluźnieniu naszej przyjaźni przesądziło mał- żeństwo ‒ szczególnie moje z Kathy. Widywaliśmy się coraz rza- dziej. Jack związał się z przebojową prawniczką, a Kathy zaszła w ciążę. W naszym życiu dużo się działo, więc nie spotykaliśmy się 24
częściej niż raz, dwa razy do roku, a w końcu przestaliśmy się widy- wać w ogóle. Zawsze miałem wrażenie, że bardziej niż ja przyczynił się do tego Jack. Kilka razy zostawiałem mu wiadomość, ale nigdy nie oddzwaniał. Również moje e-maile ‒ mimo że odpisywał na nie z wielkim entuzjazmem, powtarzając, że musimy się jak najszybciej spotkać ‒ do niczego w końcu nie prowadziły. Jeśli dobrze pamię- tam, przez ostatnie parę lat nie wysyłaliśmy sobie nawet kartek na święta. Niecały kilometr od domu postanowiłem złamać prawo i za- dzwonić do Kathy zza kierownicy. Znów nie odebrała i tym razem zaczynało mnie to niepokoić. Koniecznie chciałem komuś o wszyst- kim opowiedzieć, a ona jako jedyna potrafiłaby znaleźć logiczne wytłumaczenie, a przynajmniej obmyślić rozsądny plan działania. Bo jeśli ktoś naprawdę chciał mnie dorwać, będzie mnie przecież dalej szukał ‒ i jutro, i pojutrze, i każdego kolejnego dnia. A to oznaczało, że nie mam wyboru: muszę się dowiedzieć, czego, u diabła, oni ode mnie chcą. Zajechałem na nasze osiedle za pięć czwarta. Zwykle kiedy skrę- cam w drogę wewnętrzną, która prowadzi do domu, odczuwam głę- boką satysfakcję ‒ jestem już prawie u siebie, mam za sobą dzień pracy. Ładne, zadbane domki z lat sześćdziesiątych z równo przy- strzyżonymi trawnikami sprawiały, że to miejsce wydawało mi się cudowną oazą spokoju pośród zgiełku przedmieść Londynu. Jednak tego dnia czułem wyłącznie niepokój, gdyż nie wiedziałem, co za- stanę na miejscu. Nie zwalniając, minąłem moją uliczkę i rzuciłem okiem w stronę domu. Toyoty z ciemnymi szybami już tam nie było. Dotarłem do zakrętu u podnóża wzgórka, jechałem przed siebie jeszcze kilkaset metrów, po czym zawróciłem. Zbliżając się, tym razem z drugiej strony, do dróżki, przy której mieszkaliśmy, spojrzałem jeszcze raz ‒ land cruisera nie było tam na pewno. Może po prostu zobaczyli, że 25
mnie nie ma, i odjechali. Naprzeciw naszego domu mali Henderso- nowie ‒ dwóch wrzaskliwych urwisów w wieku siedmiu i dziewięciu lat ‒ myli samochód ojca. Martin Henderson zdradził mi kiedyś, że nakłonił ich do tego, obracając całą rzecz w grę. Każdy z chłopców mył jedną stronę auta, a wygrywał ten, który lepiej się spisał. Cały wic polegał na tym, że za zwycięstwo nie było żadnej nagrody, więc Martin otrzymywał czyściutki samochód całkiem za darmo. Kiedy patrzyłem na tę scenę, wydała mi się tak boleśnie normalna, że aż ścisnęło mnie w gardle. Zatrzymałem się kilka metrów za wylotem naszej uliczki. Zapar- kowałem pod murkiem, który okalał mój ogród. Wysiadłem, nie gasząc silnika, i podszedłem do miejsca, skąd przez obrośniętą bluszczem kratę mogłem zajrzeć do środka. Widać stąd było nie tylko ogród za domem, ale także wnętrze jadalni, a przez jej otwarte drzwi widziałem również hol i drzwi frontowe. Patrzyłem nieruchomo przez jakieś pół minuty. W środku nikt się nie ruszał. Mój dom był chyba pusty. Przyszło mi do głowy, żeby wejść i poszukać numeru Jacka, ale uznałem, że to nie ma sensu. Przecież wiedziałem, że i tak nie odbierze. Przez hol pewnym krokiem przeszedł mężczyzna w ciemnych okularach i czapce z daszkiem, po czym zniknął w gabinecie. Ubrany był na czarno i chyba miał na sobie rękawiczki. Widziałem go tylko przez chwilę ‒ może nawet mógłby być wytworem mojej wyobraźni. Ale ja wiedziałem, że nic mi się nie przywidziało. W moim domu był obcy człowiek. Czekałem i obserwowałem. Żadnego ruchu. Z tyłu dobiegał dźwięk równo pracującego silnika mojego samochodu. Czułem się jak podglądacz, mimo że przecież chodziło o mój własny dom. Po raz pierwszy poczułem także przypływ gniewu. Wdarł się do mnie jakiś sukinsyn i łaził tam sobie, jakby był u siebie. Kiedy go tak w duchu przeklinałem, znowu się pojawił. Stanął w 26
holu. Odgarnąłem sprzed oczu gałęzie bluszczu, ale wciąż nie mo- głem mu się dobrze przyjrzeć. Był średniej postury, średniego wzro- stu, a w rękach miał teczki, które na pewno wyciągnął z mojej szafy na dokumenty. Nie było tam nic ciekawego ‒ same rachunki i stare zeznania podatkowe. Czego ten facet szukał? Patrzyłem, jak otwiera jedną z teczek i pospiesznie przegląda zawartość. Najwyraźniej sam doszedł do wniosku, że nie ma tam nic przydatnego, bo niedbale rzucił teczkę na podłogę. Papiery rozsypały się po całym dywanie, on zaś zaczął sprawdzać następną. ‒ Ty gnoju ‒ wycedziłem przez zaciśnięte zęby. Zaraz potem podjąłem decyzję. Wróciłem do samochodu, wyjąłem komórkę, wystukałem 141, żeby zablokować identyfikację numeru, po czym zadzwoniłem pod numer ratunkowy 999. Kiedy odezwał się operator, poprosiłem o połączenie z policją. ‒ Chcę zgłosić włamanie ‒ powiedziałem kobiecie po drugiej stronie, po czym podałem jej adres. ‒ Sprawca jest uzbrojony w nóż i chyba zaatakował właścicielkę. ‒ Starałem się, żeby w moim głosie słychać było zdenerwowanie, co biorąc pod uwagę okoliczności, nie było zbyt trudne. ‒ Mieszka tam samotna kobieta z małymi dziećmi. One też tam chyba są. Policjantka wydawała się stosownie zaniepokojona, na czym mi właśnie zależało. Chciałem, żeby policja była tu w ciągu pięciu mi- nut, a nie w dwie godziny po tym, jak facet sobie pojedzie. Gdybym nie naściemniał, wcześniej by pewnie nie przyjechali. Kiedy kobieta zapytała mnie o nazwisko, powiedziałem, żeby się pospieszyli, bo właśnie usłyszałem jakiś krzyk. Potem się rozłączyłem i uruchomi- łem silnik. Nadeszła pora, żeby wreszcie odnaleźć Kathy.
3. Z domu na uniwersytet, gdzie moja żona prowadzi zajęcia z poli- tyki ochrony środowiska (temat, który ‒ muszę przyznać ‒ nie inte- resuje mnie nawet w najmniejszym stopniu), jechało się zwykle dwadzieścia pięć minut, jednak tego dnia udało mi się tam dotrzeć w dwadzieścia. Na ulicach nie było dużego ruchu, a ja się spieszyłem. W połowie drogi po raz trzeci spróbowałem dodzwonić się na ko- mórkę Kathy. Znowu bez skutku. To samo z numerem do gabinetu. Była niedostępna już od czterdziestu minut. Nie było w tym nic nie- zwykłego, ale biorąc pod uwagę wszystkie wydarzenia tego dnia, zaczynałem się martwić. Tym razem nagrałem się i tu, i tu. Poprosi- łem Kathy, żeby jak najprędzej do mnie zadzwoniła. Nie próbowa- łem nawet ukrywać zdenerwowania. Zależało mi tylko na tym, żeby nie pojechała do domu. Wolałem nie myśleć, co by się stało, gdyby natknęła się na naszego nieproszonego gościa. Miałem silne prze- czucie, że nie byłby zbyt uprzejmy. Kampus uniwersytetu składał się z szeregu ponurych budynków z czerwonej cegły, wzniesionych w latach sześćdziesiątych. Wszystkie miały za duże, czarne dachy, które robiły wrażenie nie do końca przymocowanych, i wszystkie przylegały jedną ścianą do znacznie większego budynku, ciągnącego się w poprzek całego kompleksu. 28