uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Sjowall Maj. Wahloo Per - Martin Beck 01 - Roseanna

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :764.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Sjowall Maj. Wahloo Per - Martin Beck 01 - Roseanna.pdf

uzavrano EBooki S Sjowall Maj
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

ROSEANNA MAJ SJOWALL PER WAHLÓÓ Przekład HALINA THYLWE & AMBER

Tytuł oryginału Roseanna Copyright © Maj Sjówall and Per Wahlóó 1965. Published by arrangement with Salomonsson Agency. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-3252-2 Redaktor serii Małgorzata Foniok Korekta Barbara Cywińska Elżbieta Steglińska Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok Ilustracja na okładce Fotostock/East News Druk Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65 Warszawa 2009. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl

Rozdział 1 Zwłoki wyciągnięto ósmego lipca tuż po piętnastej. Były w dobrym stanie, zapewne nie leżały w wodzie zbyt długo. O tym, że je w ogóle znaleziono, zdecydował przypadek. A fakt, że znaleziono je tak szybko, powinien ułatwić policyjne śledztwo. Poniżej stopnia wodnego śluzy w Borenshult jest falochron, który osłania wypływające jednostki przed wiatrem ze wschodu. Kiedy tej wiosny udostępniono kanał do żeglugi, wejście do portu znów zaczęło się zamulać. Statki miały kłopoty z manewrowaniem, skrzydła śrub napędowych podrywały z dna tłustą, żółtoszarą breję. Nietrudno było dojść do wniosku, że trzeba temu zaradzić, i już w maju firma żeglugowa wystąpiła do dyrekcji Urzędu do spraw Budownictwa Lądowego i Wodnego o podesłanie pogłębiarki. Pismo przeszło przez ręce kilku niezdecydowanych pracowników i zostało przekazane do Urzędu Żeglugi Morskiej. Urząd Żeglugi Morskiej uznał, że odmulenie powinna wykonać pogłębiarka chwytakowa, której dysponentem jest Urząd do spraw Budownictwa Lądowego i Wodnego. W Urzędzie do spraw Budownictwa Lądowego i Wodnego doszukali się, że pogłębiarkami chwytakowymi administruje Urząd Żeglugi Morskiej, i jakiś desperat postanowił obarczyć tą sprawą dyrekcję portu w Norrkópingu. Dyrekcja portu w Norrkópingu natychmiast odesłała pismo do Urzędu Żeglugi Morskiej, a ten pchnął je do Urzędu do spraw Budownictwa Lądowego i Wodnego, gdzie ktoś podniósł słuchawkę i wybrał numer do pewnego inżyniera, który wszystko wiedział o pogłębiarkach chwytakowych. Koledzy przezwali go Szlamiarzem. Wiedział na przykład, że z pięciu pogłębiarek chwytakowych, jakie są na stanie, tylko jedna ma odpowiednie gabaryty, umożliwiające pokonanie śluz. Nosiła nazwę „Gryf", ale oczywiście mówiono na nią „Syf", i tak się złożyło, że cumowała w porcie rybackim w Gravarne. Rankiem piątego lipca przybiła do Borenshult, gdzie wlepiły w nią oczy miejscowe dzieci i wietnamski turysta. Godzinę później na pokład wszedł przedstawiciel firmy żeglugowej, żeby omówić szczegóły Zajęło to trochę czasu. Następnego dnia była sobota, statek został przy falochronie, a załoga rozjechała się na weekend do domów. Załogę pogłębiarki chwytakowej stanowili jak zwykle: mistrz, będący jednocześnie kapitanem, uprawnionym do wychodzenia w morze, operator i pracownik pokładowy. Dwaj ostatni pochodzili z Góteborga i wsiedli do pociągu odjeżdżającego wieczorem z Motali. Szef mieszkał w Nacce. Zona przyjechała po niego samochodem. O siódmej rano w poniedziałek wszyscy stawili się na pokładzie, a godzinę później przystąpili do pracy. O jedenastej ładownia była pełna i pogłębiarka wypłynęła na głębokie wody jeziora Vattern, żeby ją opróżnić. W drodze powrotnej musiała przepuścić biały parowiec, który przecinał jezioro Boren, kierując się na zachód. Przy relingu tłoczyli się zagraniczni turyści. Z histerycznym zachwytem pomachali do arcypoważnych mężczyzn na po-głębiarce. Statek pasażerski wolno piął się po stopniu śluzy ku Motali i Vattern, w porze lunchu jego wimpel na maszcie zniknął za najwyższą śluzą. O wpół do drugiej kontynuowano bagrowanie. Sytuacja wyglądała następująco: Był ciepły, ładny dzień, wiał lekki kapryśny wietrzyk, po niebie leniwie przepływały obłoczki. Na falochronie i nad kanałem było trochę ludzi. Przeważnie się opalali, kilka osób wędkowało, a dwie lub trzy patrzyły na pogłębiarkę. Czerpak łyknął kolejną porcję szlamu z dna Boren i zaczął się wynurzać na powierzchnię. Operator rutynowo przesuwał drążki w kabinie, mistrz popijał kawę w kambuzie,

a pracownik pokładowy opierał się łokciami o zapaćkany reling i spluwał do wody. Czerpak wędrował w górę. Kiedy pojawił się nad powierzchnią, z nabrzeża podniósł się jakiś mężczyzna i podszedł kilka kroków do statku. Wymachiwał rękami i coś wołał. Pracownik pokładowy wyprostował się, jakby dzięki temu mógł lepiej słyszeć. - W czerpaku ktoś jest! Stójcie! Ktoś leży w czerpaku! Pracownik pokładowy, wyraźnie zmieszany, popatrzył najpierw na mężczyznę, a potem na czerpak, który powoli przesunął się nad ładownię, żeby wypluć zawartość. Kiedy operator go zatrzymał i do ładowni chlusnęła brudnoszara woda, pracownik pokładowy zobaczył to, co wcześniej dostrzegł mężczyzna. Z pyska czerpaka wystawała obnażona ręka. Najbliższe dziesięć minut wlekło się niemiłosiernie. Podjęto określone kroki, a na nabrzeżu ktoś powtarzał w kółko to samo: - Nic nie róbcie, niczego nie dotykajcie, zostawcie wszystko, jakjest, do przyjścia policji. Operator wyszedł z kabiny, pogapił się i wrócił do swojego w miarę bezpiecznego miejsca za drążkami. Ramię dźwigu się kołysało, czerpak wisiał rozdziawiony, kiedy mistrz, pracownik pokładowy i jakiś nadgorliwy wędkarz wyciągali ciało. To były zwłoki kobiety. Położyli ją na plandece na końcu falochronu, wokół stała grupka skonsternowanych ludzi. Prócz dorosłych było też kilkoro dzieci, których tam być nie powinno, ale nikt nie pomyślał o tym, żeby je wyprosić. Wszystkich połączyło jedno: Nigdy nie zapomną widoku tej kobiety. Pracownik pokładowy wylał na nią trzy wiadra wody. Dużo później, kiedy śledztwo utknie w martwym punkcie, znajdą się tacy, którzy będą mu to wypominać. Kobieta była naga, nie miała biżuterii. Piersi i podbrzusze -jaśniejsze niż reszta ciała, jakby opalała się w bikini. Szerokie biodra, masywne uda, czarne włosy łonowe - mokre i gęste. Piersi małe i obwisłe, z dużymi ciemnymi brodawkami. Od talii do kości biodrowej biegła biało-czerwona rysa. Poza tym skóra była gładka i czysta, bez znamion i blizn. Miała małe dłonie i stopy, paznokcie niepomalowane. Z powodu opuchniętej twarzy trudno się było zorientować, jak naprawdę wygląda. Ciemne grube brwi, bodaj szerokie usta. Włosy czarne, półdługie, sklejone. Jedno pasemko na szyi. Rozdział 2 Motała to szwedzkie miasto średniej wielkości. Leży w Óster-gotlandii, nad jeziorem Vattern, i liczy dwadzieścia siedem tysięcy mieszkańców. Najwyższym przedstawicielem organu powołanego do ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego jest komendant, który jednocześnie pełni obowiązki prokuratora. Podlega mu komisarz, będący szefem drogówki, obyczajówki i wydziału kryminalnego, młodszy policjant śledczy z dziewiętnastą grupą uposażeniową, sześciu szeregowych policjantów kryminalnych i policjantka. Jeden z szeregowych policjantów ma dyplom fotografa, a oględziny medyczne powierza się któremuś z miejscowych lekarzy. W godzinę od zgłoszenia większość wyżej wymienionych zebrała się na falochronie w Borenshult, kilka metrów od portowej latarni morskiej. Zrobiło się dosyć tłoczno, załoganci pogłębiarki już nie widzieli, co się dzieje, bo statek cumował lewą burtą. Mimo to zostali na pokładzie. Za blokadą, u wejścia na falochron, kłębiło się teraz dziesięć razy więcej ludzi niż na początku. Po drugiej stronie kanału było trochę samochodów. Między innymi cztery

policyjne i pomalowana na biało karetka z czerwonymi krzyżami na tylnych drzwiach. Obok stali dwaj mężczyźni w białych kombinezonach i palili papierosy. Bodaj tylko oni nie przejawiali cienia zainteresowania grupką krzątającą się koło latarni morskiej. Na falochronie lekarz zaczął zbierać swoje instrumenty. Jednocześnie rozmawiał z komisarzem, wysokim siwowłosym mężczyzną o nazwisku Larsson. - Niewiele mogę na razie powiedzieć - stwierdził lekarz. - Czy ona musi tu tak leżeć? - To raczej ja powinienem was o to spytać. - Nie jest to zapewne miejsce zbrodni. - Dobrze, niech ją zabiorą do kostnicy. Zadzwonię. Lekarz zamknął torbę, wstał i odszedł. - Ahlberg - powiedział komisarz - przypilnujesz blokady. - Jasne. Przy latarni morskiej komendant nie odezwał się słowem. Nie miał zwyczaju wtrącać się do prac dochodzeniowych w ich wstępnej fazie. - Paskudne siniaki - zauważył, wracając z komisarzem do miasta. - Yhm. - Informuj mnie o wszystkim. Larsson nawet nie skinął głową. - Zlecisz to Ahlbergowi? - Ahlberg jest dobry. - Oczywiście. Koniec rozmowy. Dojechali na miejsce, wysiedli i udali się do swoich pokojów. Komendant zadzwonił do komendanta wojewódzkiego w Linkópingu. - Będę miał rękę na pulsie - powiedział wojewódzki. Komisarz odbył krótką rozmowę z Ahlbergiem. - Musimy ustalić, kim ona jest. - Jasne. Ahlberg poszedł do siebie, zadzwonił do straży pożarnej i poprosił o dwóch płetwonurków. Potem przeczytał raport o kradzieży z włamaniem na terenie portu. Wkrótce sprawa będzie rozwiązana. Wstał i poszedł do dyżurnego. - Czy ktoś zgłosił zaginięcie? - Nie. - Listy gończe? - Nic. Ahlberg wrócił do pokoju. Czekał. Telefon odezwał się po kwadransie. - Musimy zrobić obdukcję - oznajmił lekarz. - Została uduszona? - Chyba tak. - Zgwałcona? - Chyba tak. - Lekarz umilkł na chwilę. - I chyba dość brutalnie. Ahlberg przygryzł paznokieć. Pomyślał o urlopie, na który wybierał się w najbliższy piątek, i o tym, jak się żona ucieszy.

Lekarz źle odczytał jego milczenie. - Jest pan zaskoczony? - zapytał. - Nie. Ahlberg odłożył słuchawkę i poszedł do Larssona. Razem udali się do komendanta. Dziesięć minut później komendant zwrócił się do urzędu wojewódzkiego z prośbą o dokonanie ekspertyzy sądowo-lekarskiej, a urząd wojewódzki skontaktował się z krajową jednostką lekarzy sądowych. Obducentem okazał się siedemdziesięcioletni pan profesor. Przyjechał nocnym pociągiem ze Sztokholmu. Rześki i radosny, przystąpił do obdukcji, która trwała osiem godzin. Pracował niemal bez przerwy. Potem wydał wstępną opinię następującej treści: „Śmierć przez uduszenie w związku z aktem przemocy seksualnej. Rozległe krwawienia wewnętrzne". Protokoły przesłuchań i raporty już zaczęły się piętrzyć na biurku Ahlberga. Można je było podsumować jednym zdaniem: W basenie śluzy w Borenshult znaleziono zwłoki kobiety. Nikt nie zgłosił zaginięcia ani w mieście, ani w okolicznych dystryktach. Nikt jej nie ścigał listami gończymi. Rozdział 3 Był kwadrans po piątej rano, padał deszcz. Martin Beck długo, starannie mył zęby, żeby usunąć z podniebienia smak ołowiu. I chyba mu się to udało. Potem zapiął kołnierzyk, zawiązał krawat i apatycznie zerknął na swoją twarz w lustrze. Wzruszył ramionami, wyszedł do przedpokoju, przeciął duży pokój, tęsknym spojrzeniem obrzucił w połowie gotowy model statku szkolnego „Dania", któremu poprzedniego wieczoru poświęcił zdecydowanie za dużo czasu, i wśliznął się do kuchni. Z przyzwyczajenia i żeby nie obudzić dzieci, poruszał się cicho, na palcach. Usiadł przy kuchennym stole. - Nie ma gazety? - spytał. - Nigdy nie przynoszą przed szóstą - odpowiedziała małżonka. Na dworze, mimo zachmurzonego nieba, było całkiem widno. Kuchnia tonęła w szarościach. Małżonka nie zapaliła światła. Podobno w ramach oszczędności. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął, nie mówiąc ani słowa. Skończyłoby się na kłótni. Poza tym nie był to najwłaściwszy moment. Wolno zabębnił palcami w laminowany blat i popatrzył na pustą filiżankę w niebieskie różyczki; od szczerby na rancie biegła brązowa rysa. Ta filiżanka towarzyszyła im niemal od początku małżeństwa. Ponad dziesięć lat. Zona rzadko coś tłukła, a jeśli już, to nigdy doszczętnie i nieodwracalnie. Co dziwne, dzieci miały to po niej. Czy można dziedziczyć tak osobliwe cechy? Nie wiedział. Zdjęła z kuchenki dzbanek kawy i nalała do filiżanki. Przestał bębnić po stole. - Chcesz kanapkę? - spytała. Pił ostrożnie, małymi łykami. Lekko się garbił. - Powinieneś coś zjeść. - Przecież wiesz, że rano nic nie przełknę. - Mimo wszystko powinieneś. Z twoim żołądkiem... Przesunął po twarzy opuszkami palców, wyczuł na brodzie kilka ostrych włosków, które się uchowały po goleniu. Pił kawę. - Zrobię grzanki - zaproponowała.

Pięć minut później Martin Beck bezgłośnie postawił filiżankę na spodku, podniósł wzrok i spojrzał na małżonkę. Miała na sobie czerwony włochaty szlafrok, po spodem nylonową koszulę nocną, siedziała z łokciami na stole, wspierając brodę na dłoniach. Była blondynką o jasnej karnacji i ciut odstających, krągłych uszach. Brwi zazwyczaj przyciemniała, ale latem płowiały i teraz niemal się zlewały z włosami. Była parę lat starsza od niego i choć ostatnio sporo przytyła, na szyi pojawiły się pierwsze zmarszczki. Dwanaście lat temu, kiedy urodziła się córka, rzuciła pracę w biurze architektonicznym i od tamtej pory nie myślała o żadnej posadzie. Kiedy syn poszedł do szkoły, Martin Beck zaproponował jej, żeby się zatrudniła na pół etatu, ale uznała, że to się nie opłaci. Poza tym była wygodnicka z natury i bynajmniej nie narzekała na to, że siedzi w domu. No tak, pomyślał Martin Beck, wstając. Cicho wsunął niebieski taboret pod stół, podszedł do okna i wyjrzał. Mżawka. Opodal parkingu i trawiastego zbocza połyskiwała pusta autostrada. W kilku oknach wieżowców na wzgórzu, za stacją metra, paliło się przytłumione światło. Pod siwym niebem krążyła para mew, i to wszystko. Żadnych innych żywych stworzeń. - Dokąd jedziesz? - zapytała. - Do Motali. - Długo tam będziesz? - Nie wiem. - Chodzi o tę dziewczynę? - Tak. - Myślisz, że to potrwa? - Wiem tyle samo, co ty. Tyle, co napisali w gazetach. - Dlaczego musisz się tłuc pociągiem? - Koledzy pojechali już wczoraj. Miało mnie tam nie być. - Jak zwykle cię wykorzystują. Wziął głęboki oddech i patrzył w okno. Mżawka chyba ustępowała. - Gdzie się zatrzymasz? - W hotelu. - Kto będzie z tobą? - Kollberg i Melander. Jak mówiłem, pojechali wczoraj. - Samochodem? - Tak. - A ty się będziesz telepać pociągiem? - Tak. Słyszał, jak myje filiżankę w niebieskie różyczki, z wyszczerbionym rantem. - W tym tygodniu muszę zapłacić za prąd i lekcje jazdy konnej Kruszynki. - Nie wystarczy ci pieniędzy? - Nie chcę ich podejmować z banku, przecież wiesz. - Tak, jasne. Wyjął portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki, zerknął do środka, wyciągnął banknot pięćdziesięciokoronowy, obejrzał go, wsunął z powrotem i schował portfel. - Nie cierpię podejmowania pieniędzy - powiedziała. - To byłby początek końca. Martin Beck wyjął banknot, złożył go, odwrócił się i zostawił na kuchennym stole. - Spakowałam ci walizkę.

- Dziękuję. - Uważaj na gardło. To zdradliwa pora roku, zwłaszcza noce. I pada. - Tak. - Zabierasz ten swój obrzydliwy pistolet? Nie, tak, pomyślał Martin Beck. Entliczek, pentliczek, czerwony stoliczek, na kogo wypadnie, na tego bęc... - Z czego się śmiejesz? - spytała. - Z niczego. Ruszył do dużego pokoju, otworzył szufladę sekretarzyka, wyjął pistolet, wsunął go do przegródki walizki i zatrzasnął zamek. Miał najzwyklejszego walthera, kaliber 7,65, na szwedzkiej licencji. Na ogół do niczego się nie nadawał, a poza tym Martin Beck był kiepskim strzelcem. Wyszedł do przedpokoju i włożył trencz. Kiedy stał z czarnym kapeluszem w dłoni, przez otwór na listy wpadła gazeta. - Nie pożegnasz się z Rolfem i Kruszynką? - To śmieszne, żeby nazywać dwunastoletnią dziewczynkę Kruszynka. - A mnie się podoba. To takie słodkie. - Nie chcę ich budzić. Poza tym wiedzą, że wyjeżdżam. -Włożył kapelusz. - No to cześć! Zadzwonię. - Cześć! Uważaj na siebie. Czekając na metro, pomyślał, że bez żalu opuszcza dom, mimo że nie skończył modelu statku szkolnego „Dania". Martin Beck nie był szefem wydziału zabójstw. Nie miał takich aspiracji. Czasami wątpił, by kiedykolwiek został komisarzem, choć mogłaby mu w tym przeszkodzić tylko śmierć lub poważne wykroczenie służbowe. Był pierwszym policjantem śledczym Komendy Głównej, z ośmioletnim stażem w wydziale zabójstw. Niektórzy uważali, że jest najlepszym przesłuchującym w kraju. Przepracował w policji połowę życia. Jako dwudziestojednolatek trafił do komisariatu w parafii Jakuba, potem przez sześć lat patrolował śródmiejskie dystrykty Sztokholmu, potem zrobił asystenturę w Szkole Policyjnej. Zaliczał się do najlepszych, po zakończeniu nauki został policjantem śledczym. Miał wtedy dwadzieścia osiem lat. W tym samym roku zmarł jego ojciec i Martin Beck przeprowadził się z wynajmowanego pokoju w parafii Klary do domu rodzinnego na Sódermalmie, żeby się opiekować matką. Kilka miesięcy później, latem, poznał swoją przyszłą żonę. Dzieliła z przyjaciółką domek na jednej z wysepek archipelagu sztokholmskiego, gdzie przypadkiem przypłynął swoim żaglowym kanu. Zakochał się po uszy, jesienią, kiedy spodziewali się dziecka, poślubił ją w ratuszu i przeniósł się do jej małego mieszkanka na Kungsholmen. W rok po przyjściu na świat córki niewiele pozostało z tej radosnej i pełnej życia dziewczyny, którą pokochał, i w ich małżeństwie powiało nudą. Martin Beck siedział w wagonie metra na obitej zielonym brezentem ławce, wyglądał przez mokre od deszczu okno i rozmyślał o swoim małżeństwie. Kiedy się zorientował, że zaczyna się nad sobą użalać, wyjął z kieszeni trencza gazetę i usiłował się skupić na wstępniaku. Wyglądał na zmęczonego, opalenizna w siwym świetle dnia przybrała żółtawy odcień. Martin Beck miał szczupłą twarz; szerokie czoło, wydatne, mocne szczęki, krótki prosty nos, wąskie usta, w kącikach warg dwie głębokie zmarszczki. Kiedy się uśmiechał, można

było dostrzec zdrowe białe zęby. Ciemne, zaczesane do tyłu włosy jeszcze nie posiwiały, z szaroniebieskich oczu emanowały otwartość i spokój. Martin Beck był szczupły, niezbyt wysoki i troszkę się garbił. Zdaniem niektórych kobiet był przystojny, większość jednak uznałaby jego wygląd za pospolity. Nigdy nie ubierał się wyzywająco, chciałoby się powiedzieć, że zanadto bezbarwnie. W wagonie było duszno. Czuł lekkie mdłości, co często mu się zdarzało w metrze. Kiedy wjeżdżali na Centralny, już czekał z walizką przy drzwiach. Nie znosił metra, ale był na nie skazany, bo jeszcze gorzej tolerował samochód, a o mieszkaniu w śródmieściu mógł tylko pomarzyć. Ekspres do Góteborga odjechał o wpół do ósmej. Martin Beck przejrzał gazetę od deski do deski i nie znalazł ani słowa o morderstwie. Zaczął czytać o antropozofie Rudolfie Steinerze, ale już w Stuvście zmorzył go sen. Obudził się przed Hallsbergiem, gdzie miał przesiadkę. Wrócił smak ołowiu na podniebieniu i nie chciał się ulotnić, mimo że wypił trzy kubki wody. Do Motali dotarł o wpół do dwunastej. Deszcz ustał. Ponieważ był tu pierwszy raz, w dworcowym kiosku spytał o drogę do hotelu i zaopatrzył się przy okazji w paczkę papierosów marki Floryda i motalski dziennik. Hotel mieścił się przy Stora Torget, zaledwie kilka przecznic od dworca. Krótki spacer dobrze mu zrobił. W pokoju umył ręce, rozpakował się i wypił butelkę wody ze zdroju w Medevi, którą kupił w recepcji. Stał przez chwilę przy oknie i patrzył na plac, gdzie pysznił się pomnik bodaj Baltzara von Platena. Potem udał się do komendy. Trencz zostawił w pokoju; gmach policji był po drugiej stronie ulicy. Strażnik w holu, któremu się przedstawił, od razu wskazał mu pokój na pierwszym piętrze. Na drzwiach widniała tabliczka z nazwiskiem Ahlberg. Za biurkiem siedział niski, lekko łysiejący, barczysty mężczyzna. Na oparciu krzesła wisiałajego marynarka. Pił kawę z kartonowego kubka. W pełnej petów popielniczce dopalał się papieros. Martin Beck miał osobliwy zwyczaj wślizgiwania się do rozmaitych pomieszczeń. Niektórych to irytowało. Ktoś kiedyś powiedział, że potrafi stanąć w pokoju, zamknąć za sobą drzwi i jednocześnie w nie pukać z drugiej strony. Mężczyzna za biurkiem wydawał się lekko zaskoczony. Odsunął kubek, wstał i przedstawił się: - Ahlberg. Wjego postawie było coś wyczekującego. Martin Beck już się z tym spotkał i wiedział, dlaczego tak się dzieje. On, ekspert ze Sztokholmu, przyjeżdża do policjanta z prowincji, który ugrzązł w śledztwie. Pierwsze minuty zdecydują o charakterze ich współpracy. - Jak ci na imię? - spytał Martin Beck. - Gunnar. - Co robi Kollberg i Melander? - Nie wiem. Pewnie coś, o czym zapomniałem. - Czy mieli wypisane na twarzy: „Uwiniemy się z tym w try miga"? Ahlberg podrapał się po rzadkich blond włosach, po czym krzywo się uśmiechnął i usiadł na krześle. - Mniej więcej - odparł. Martin Beck usiadł naprzeciwko niego, wyjął papierosy i położył na krawędzi biurka. - Wyglądasz na zmęczonego - powiedział.

- Mój urlop diabli wzięli. Ahlberg dopił kawę, zgniótł kubek i cisnął go pod biurkiem w kierunku kosza. Na biurku panował niesamowity bałagan. Martin Beck pomyślał o swoim biurku w Kristinebergu. Zazwyczaj wyglądało zupełnie inaczej. - Jest coś nowego? - Nic - przyznał Ahlberg. - Po przeszło tygodniu wiemy tylko tyle, co usłyszeliśmy od lekarzy. - Odruchowo zmienił słownictwo. - Pozbawiona życia przez uduszenie w związku z aktem przemocy seksualnej. Sprawca brutalny. Skłonność do zachowań perwersyjnych. Martin Beck uśmiechnął się. Ahlberg popatrzył na niego pytająco. - Powiedziałeś „pozbawiona życia". Czasami też tak mówię. Piszemy za dużo raportów. - Prawda? Cholery można dostać. - Ahlberg westchnął i podrapał się po głowie. - Wyciągnęliśmy ją osiem dni temu. I nic więcej nie wiemy. Nie wiemy, kto to jest, nie znamy miejsca zbrodni, nie mamy żadnych podejrzanych. Nie znaleźliśmy absolutnie nic, co dałoby się jakoś sensownie powiązać z ofiarą. Rozdział 4 Pozbawiona życia przez uduszenie, pomyślał Martin Beck. Przeglądał zdjęcia, które Ahlberg wygrzebał spod sterty papierów na biurku. Był na nich basen śluzy, pogłębiarka, zbliżenie czerpaka, zwłoki na plandece i na stole w kostnicy. Martin Beck położył jedno zdjęcie przed Ahlbergiem. - Możemy ją trochę upiększyć, wykadrować, podretuszować i zacząć wypytywać mieszkańców. Jeśli jest stąd, ktoś powinien ją rozpoznać. Ilu miałbyś ludzi do tej roboty? - W najlepszym razie trzech. Chwilowo brakuje nam personelu. Trzech chłopaków jest na urlopie, jeden złamał nogę i leży w szpitalu. Bez komendanta, Larssona i mnie zostało ośmiu. - Ahlberg liczył na palcach. - W tym jedna kobieta. Ktoś musi pilnować innych spraw. - W razie czego sami się tym zajmiemy. To może potrwać. A co z przestępcami seksualnymi? Ahlberg w zamyśleniu popukał się ołówkiem po zębach, po czym pogrzebał w szufladzie i wyciągnął jakiś papier. - Przesłuchaliśmy jednego. Z Vastra Ny. Gwałciciel. Przedwczoraj został zatrzymany w Linkópingu. Ma alibi na cały tydzień. Tyle napisał Blomgren w raporcie. Sprawdził też zakłady karne. Włożył raport do zielonej teczki na biurku. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Martin Beck czuł ssanie w dołku. Pomyślał o żonie i jej ględzeniu o regularnych posiłkach. Od dwudziestu czterech godzin nic nie jadł. W pokoju było siwo od dymu papierosowego. Ahlberg wstał i otworzył okno. Gdzieś z radia rozbrzmiał sygnał czasu. - Pierwsza - powiedział Ahlberg. - Jeśli jesteś głodny, mogę coś zamówić. Ja umieram z głodu. Martin Beck skinął głową i Ahlberg podniósł słuchawkę. Po chwili do drzwi zapukała dziewczyna w niebieskim kitlu i czerwonym fartuszku. Przyniosła koszyk jedzenia. Martin Beck zjadł kanapkę z szynką i wypił kilka łyków kawy. - Jak myślisz, skąd ona się tam wzięła? - spytał.

- Nie wiem. W dzień to się raczej nie stało, bo zawsze się tam kręci dużo ludzi. Mógł ją zrzucić z nabrzeża albo z falochronu, a potem prądy statków przesunęły ją dalej. Albo wyrzucił ją z jakiegoś statku. - A jakie łodzie przepływają przez śluzę? Prywatne jachty i żaglowce? - Tak, ale nie jest ich zbyt dużo. Najczęściej odbywa się tu ruch dostawczy. Statki towarowe. I oczywiście pasażerskie: „Diana", „Juno" i „Wilhelm Tham". - Możemy tam pojechać i się rozejrzeć? Ahlberg wstał, wziął zdjęcie, które wybrał Martin Beck, i powiedział: - Chodźmy Po drodze podrzucę to do laboratorium. Wrócili z Borenshult przed trzecią. Na śluzie panował ożywiony ruch. Martin Beck z przyjemnością zostałby wśród urlopowiczów i wędkarzy, żeby popatrzeć na statki i łodzie. Porozmawiał z załogą pogłębiarki, był na falochronie, widział basen śluzy. Na jeziorze Boren dostrzegł żaglowe kanu płynące z umiarkowanym wiatrem i zatęsknił do swojej łódki, którą sprzedał kilka lat temu. W drodze powrotnej rozmyślał o niegdysiejszych żeglarskich wyczynach na archipelagu. Na biurku Ahlberga leżało osiem odbitek zrobionych w laboratorium. Jeden z policjantów, który był także fotografem, podretuszował trochę zdjęcie, dzięki czemu twarz dziewczyny wyraźnie ożyła. Ahlberg przejrzał odbitki, cztery wsunął do zielonej teczki i powiedział: - Świetnie, rozdam je chłopakom, niech się biorą do roboty. Kiedy po kilku minutach wrócił, Martin Beck stał przy biurku, pocierając nasadę nosa. - Chciałbym zadzwonić. - To się przenieś do ostatniego pokoju w korytarzu. Pokój był większy niż gabinet Ahlberga, były tu dwa okna. Na umeblowanie składały się dwa biurka, pięć krzeseł, szafa na dokumenty i stolik, na którym stał zniszczony stary remington. Martin Beck usiadł, wyjął papierosy i zapałki, otworzył zieloną teczkę i zabrał się do lektury raportów. Dowiedział się niewiele więcej, niż usłyszał od Ahlberga. Półtorej godziny później skończyły mu się papierosy. Przeprowadził kilka nieudanych rozmów telefonicznych i spotkał się z komendantem i komisarzem Larssonem, którzy sprawiali wrażenie zmęczonych i zagonionych. Kiedy zgniatał paczkę po papierosach, zadzwonił Kollberg. Dziesięć minut później siedzieli razem w hotelu. - Koszmarnie wyglądasz - powiedział Kollberg. - Napijesz się kawy? - Nie, dziękuję. Co robiłeś? - Pogadałem z gościem z lokalnej gazety. Wydawało mu się, że na coś wpadł. Jakaś babka z Linkópingu dziesięć dni temu miała podjąć pracę w Borensbergu, ale w ogóle się tam nie pokazała. Podobno wyjechała z Linkópingu dzień wcześniej i od tamtej pory słuch po niej zaginął. Nikt jej nie szukał, najwyraźniej nie można było na niej polegać. Ten chłopak z gazety znał jej pracodawcę i zaczął prywatne śledztwo, ale nie przyszło mu do głowy, żeby sprawdzić, jak kobieta wygląda. Ja sprawdziłem i okazało się, że to nie ta. Gruba blondyna. Wciąż zaginiona. Zajęło mi to cały dzień. - Odchylił się na krześle i dłubał w zębach zapałką. - Co teraz? - Ahlberg wysłał kilku swoich chłopaków, żeby popytali mieszkańców. Mógłbyś ich wesprzeć. Jak się pojawi Melander, omówimy wszystko z komendantem i Larssonem. Idź do Ahlberga, powie ci, co masz robić.

Kollberg dopił kawę i wstał. - Idziesz ze mną? - Nie, nie teraz. Przekaż Ahlbergowi, że gdyby mnie potrzebował, będę w hotelu. Na górze, w swoim pokoju, Martin Beck zdjął marynarkę, buty i krawat i usiadł na łóżku. Wypogodziło się, po niebie płynęły białe obłoczki. Pokój rozjaśniło popołudniowe słońce. Martin Beck wstał, uchylił okno i zaciągnął cienkie bawełniane zasłony. Potem się położył, splatając dłonie na karku. Myślał o dziewczynie z mulistego dna jeziora Boren. Kiedy przymknął oczy, widział ją taką, jak na zdjęciach. Była naga i bezbronna, o szczupłych ramionach, czarnowłosa, z pasemkiem włosów na szyi. Kim była, co myślała, jakie miała życie? Kogo spotkała? Była młoda i ładna. Na pewno ktoś ją kochał. Ktoś jej bliski, kto się teraz zastanawia, co się z nią dzieje. Na pewno miała przyjaciół, kolegów z pracy, rodziców, może rodzeństwo. Żaden człowiek, a zwłaszcza młoda piękna kobieta, nie jest aż tak samotny, żeby nikomu go nie brakowało. Martin Beck długo się zastawiał, dlaczego nikt jej nie szuka. Współczuł tej dziewczynie, nie potrafił znaleźć odpowiedzi. A może powiedziała, że wyjeżdża? Jeśli tak, upłynie dużo czasu, zanim najbliżsi zaczną się niepokoić, gdzie się podziewa. Pytanie: ile czasu? Rozdział 5 Było wpół do dwunastej. Trzeci dzień pobytu Martina Becka w Motali. Wstał wcześnie i, jak się okazało, nie wiadomo po co. Teraz siedział przy biurku i przeglądał notatnik. Dwa razy wodził palcami po aparacie telefonicznym, powinien zadzwonić do domu, ale dał sobie z tym spokój. Tak jak z wieloma innymi rzeczami. Włożył kapelusz, zamknął pokój na klucz i zszedł na dół. Fotele w holu okupowali jacyś dziennikarze, na podłodze, w torbach, leżały aparaty fotograficzne i złożone statywy, przypięte rzemieniami. Pod ścianą przy wejściu stał dość młody fotograf. Z papierosem w kąciku ust podniósł leicę do oczu i patrzył przez wizjer. Mijając ich, Martin Beck nasunął kapelusz na czoło, zgarbił się i przyspieszył kroku. Zrobił to odruchowo, bez żadnego rozmysłu, ale znalazł się jakiś reporter, którego to zirytowało, bo zdumiewająco kąśliwie zapytał: - Szykuje się dzisiaj kolacyjka z grupą śledczą? Martin Beck, nie zatrzymując się, wymruczał coś w odpowiedzi, sam nie wiedział co. Zanim otworzył drzwi, usłyszał trzask migawki. Szybko ruszył chodnikiem, dopóki nie znalazł się poza zasięgiem obiektywu. Wtedy przystanął, niezdecydowany Wyrzucił na wpół wypalonego papierosa, wzruszył ramionami i po dziesięciu sekundach udał się na postój taksówek. Opadł na tylne siedzenie, palcem wskazującym prawej dłoni potarł nasadę nosa i zerknął w stronę hotelu. Spod ronda kapelusza zobaczył człowieka, który zagadnął go w holu. Stał przed wejściem i gapił się na taksówkę. Po chwili wzruszył ramionami i wszedł do hotelu. Dziennikarze i ludzie z głównego wydziału zabójstw często zatrzymywali się w tym samym hotelu i po szybkich, udanych śledztwach ostatni wieczór spędzali na wspólnej, zakrapianej kolacji. Z czasem stało się to zwyczajem. Martin Beck, w odróżnieniu od wielu kolegów, nie był tym zachwycony.

Dzięki dwudniowemu pobytowi w Motali Martin Beck, mimo wątpliwych sukcesów, trochę poznał miasto. Na przykład nazwy ulic: Prastgatan, Drottninggatan, Óstermalmsgatan, Borens-vagen, Verkstadsvagen... Poprosił taksówkarza, żeby się zatrzymał przy moście, zapłacił i wysiadł. Oparł dłonie na balustradzie i patrzył na kanał przecinający długie zielone zbocze. Wyglądał jak schody. Przypomniał sobie, że taksówkarz nie napisał na rachunku trasy przejazdu, co przy wypłacie może się skończyć jakąś głupią awanturą, jeśli zrobi to własnoręcznie. Wystuka potrzebne dane na maszynie. Tak będzie wiarygodniej. Wciąż o tym myślał, wędrując północną ścieżką nad kanałem. Rano spadł ulewny deszcz. Teraz było rześko. Przystanął w pół drogi. Pachniały polne kwiaty i trawa. Z takich doznań składało się jego dzieciństwo. Ich intensywność skutecznie przytłumił papierosowy dym, odór spalin i zobojętniała błona śluzowa. Minął pięć śluz i ruszył nabrzeżem. W basenie i przy falochronie cumowało kilka łódek, na jeziorze Boren kołysały się dwie żaglówki. Pięćdziesiąt metrów od falochronu dudniła i siorbała pogłębiarka chwytakowa, pilnowana przez mewy, które zataczały nad nią duże koła. Kręcąc główkami, czekały, co też czerpak wyciągnie z dna. Ich czujność i zmysł obserwacji były godne podziwu, podobnie jak wytrwałość i optymizm. Martin Beck pomyślał, że przypominają Kollberga i Melandera. Zatrzymał się na końcu falochronu. Tutaj leżała. Dokładniej mówiąc, tutaj położyli jej sponiewierane zwłoki na plandece, wystawiając na widok publiczny. Po kilku godzinach zabrało ją na noszach dwóch mężczyzn w ubraniach roboczych, w jakiś czas później pewien starzec najpierw ją fachowo rozpłatał i pociął, następnie jako tako pozszywał, po czym trafiła do lodówki w kostnicy. Martin Beckjej nie widział. Dobre i to. Uświadomił sobie, że stoi z założonymi do tyłu rękami i kołysze się na stopach. Trudny do wytępienia, nieznośny nawyk z czasów, kiedy patrolował ulice. Wpatrywał się w skrawek ziemi, gdzie deszcz dawno temu zmył ślady kredy po pierwszych rutynowych oględzinach. Najwyraźniej upłynęło trochę czasu, bo w otoczeniu zaszły pewne zmiany. Przede wszystkim do basenu śluzy zmierzał z niezłą szybkością mały biały statek pasażerski. Dwadzieścia obiektywów aparatów fotograficznych wzięło na cel pogłębiarkę, co spotkało się z rewanżem operatora. Wyszedł z kabiny i zrobił zdjęcie ciekawskim. Martin Beck śledził statek wzrokiem. Zauważył kilka szczegółów. Kadłubowi wprawdzie nic nie brakowało, za to maszt był odcięty, a pierwotnie wysoki, prosty i ładny komin zastąpił jakiś opływowy blaszany kołpak. Z siłowni parowej, gdzie powinny rozbrzmiewać rytmiczne dźwięki, dochodziły dziwne pomruki, prawdopodobnie z diesla. Pokłady okupowali turyści. Przeważnie starsi lub w średnim wieku, w słomkowych kapeluszach z kwiecistymi wstążkami. Statek nosił nazwę „Juno". Martin Beck przypomniał sobie, że Ahlberg wymienił ją podczas ich pierwszego spotkania. Na falochronie i nad kanałem zebrało się wyjątkowo dużo ludzi. Niektórzy wędkowali, inni się opalali, ale większość przyglądała się statkowi. Nareszcie Martin Beck miał powód, żeby się odezwać. - Czy ten statek zawsze przypływa o tej porze? - Tak, jeśli płynie ze Sztokholmu. Zawsze o wpół do pierwszej. A ten, który płynie z przeciwnej strony, jest później, tuż po czwartej. Spotykają się w Vadstenie. Tam przybijają do przystani. - Sporo tu ludzi na brzegu.

- Przychodzą popatrzeć na statek. - Zawsze jest ich tyle? - Na ogół tak. Mężczyzna, z którym rozmawiał, wyjął fajkę z ust i splunął do wody. - To mi dopiero rozrywka - prychnął. - Gapić się na tabuny turystów. Wracając wzdłuż kanału, Martin Beck znowu mijał biały statek, który z łagodnym chlupotem kołysał się w trzeciej śluzie. Dużo pasażerów zeszło na ląd. Niektórzy fotografowali statek, niektórzy tłoczyli się przed kioskami, żeby kupić proporczyki, widokówki i plastikowe suweniry made in Hongkong. Martin Beck nie usiłował sobie wmawiać, że czas go nagli, i pojechał autobusem, tak jak mu nakazywał wrodzony szacunek do państwowych funduszy. W holu nie zastał dziennikarzy, w recepcji nie czekała na niego żadna wiadomość. Wszedł do pokoju, usiadł przy stole i patrzył na Stora Torget. Właściwie powinien zajrzeć do komendy, ale był tam już dwa razy przed lunchem... Pół godziny później wybrał numer Ahlberga. - Cześć! - Ahlberg nie krył radości. - Dobrze, że dzwonisz. Jest u nas komendant wojewódzki. - I? - Ma nietęgą minę. O szóstej będzie konferencja prasowa. - Aha. - Chce, żebyś przyszedł. - Okej. - Ściągniesz Kollberga? Nie zdążyłem mu o tym powiedzieć. - A co z Melanderem? - Jest z moimi chłopakami, coś sprawdza. - Coś godnego uwagi? - Nie. - A co poza tym? - Nic. Wojewódzki boi się prasy. Mam drugi telefon. - No to cześć! Martin Beck siedział przy stole i palił, dopóki nie skończyły mu się papierosy. Potem spojrzał na zegarek, wstał i wyszedł na korytarz. Minął dwoje drzwi, zatrzymał się przed trzecimi, zapukał i starym zwyczajem, cicho i błyskawicznie, wśliznął się do środka. Kollberg czytał na łóżku jakąś popołudniówkę. Był bez butów i marynarki, w rozpiętej koszuli. Na nocnej szafce leżał służbowy pistolet i krawat. - Spadliśmy na dwunastą kolumnę - oznajmił. - Ciężki jest los popaprańców. - Kogo? - Pismaków. „Bestialską zbrodnię w Motali spowija gęsta mgła. W nieprzeniknionych ciemnościach błądzi nie tylko miejscowa policja, ale również zadowoleni z siebie śledczy z głównego wydziału zabójstw". Skąd oni to biorą? Kollberg byl przy kości; jego pozorna apatia i jowialność niejednego wyprowadziły w pole. - „Zapowiadało się na zwykłe, rutynowe dochodzenie, tymczasem wszystko się skomplikowało. Śledczy nabrali wody w usta, podjęli kilka tropów. Naga piękność z Boren"... Ech, pocałujta wójta. - Przebiegł oczami cały tekst i spuścił gazetę na podłogę. - Jasne, prawdziwa piękność. Krzywonoga dziewoja z tłustym zadkiem i mikrym cycem. Martin Beck podniósł gazetę i machinalnie ją przeglądał.

- Miała za to dużą cipę - kontynuował Kollberg. -1 to ściągnęło na nią nieszczęście. - Widziałeś ją? - No pewnie. A ty? - Tylko na zdjęciach. - A ja nie tylko. Jasna cholera! - Co robiłeś po południu? - Jak myślisz? Czytałem raporty. Kupa śmieci. To obłęd posyłać tylu chłopaków samopas. Każdy kleci coś po swojemu i widzi co innego. Niektórzy skrobią cztery strony o jednookim kocie i zasmarkanych dzieciakach, inni pewnie tylko na marginesie wspomnieliby o trzech trupach i bombie zegarowej. Każdy pyta, jak chce, i co mu ślina na język przyniesie. Martin Beck milczał. Kollberg westchnął. - Powinni mieć formularze. To by zaoszczędziło co najmniej dwadzieścia pięć procent czasu. - Yhm. Martin Beck zaczął przeszukiwać kieszenie. - Jak wiesz, nie palę - stwierdził radośnie Kollberg. - Za pół godziny komendant wojewódzki ma konferencję prasową. Chce, żebyśmy przyszli. - Aha. Na pewno będzie wesoło. - Kollberg wskazał na gazetę. - A gdybyśmy tak zadali kilka pytań pismakom? Przez cztery dni z rzędu ten sam gość pisze, że po południu sprawca zostanie ujęty. Akurat! Ofiara raz wygląda jak Anita Ekberg, innym razem jak Sophia Loren. Usiadł na łóżku, zapiął koszulę i zawiązywał buty. Martin Beck podszedł do okna. - Zanosi się na deszcz. - Psiakrew! Kollberg ziewnął. - Jesteś zmęczony? - zapytał Martin Beck. - Ostatniej nocy spałem dwie godziny. W świetle księżyca szukaliśmy po lasach tego typa z parafii Zygfryda. - Jasne. - I kiedy przez siedem godzin woziliśmy tyłki po pięknych turystycznych szlakach, ktoś raczył nam donieść, że przedwczoraj chłopaki z Klary zgarnęli gnojka w Berzelii Park. - Kollberg ubrał się i wsunął pistolet do kabury. - Coś taki zdołowany? Stało się coś? - Nie... - No to chodźmy. Prasa światowa czeka. W sali, gdzie miała się odbyć konferencja, zebrała się chmara dziennikarzy. Prócz komendanta wojewódzkiego, komendanta motalskiego i Larssona zjawił się operator TV z kamerą i dwoma punktowcami. Ahlberga nigdzie nie było widać. Komendant wojewódzki siedział za stołem i w zamyśleniu przeglądał jakieś papiery. Sporo ludzi stało, nie starczyło krzeseł dla wszystkich. Tłoczyli się i mówili jeden przez drugiego. Szybko zrobiło się duszno. Martin Beck, który nie cierpiał tłumów, prześliznął się do tyłu i oparł plecami o ścianę, zajmując pozycję strategiczną między odpowiadającymi a pytającymi.

Po kilku minutach komendant wojewódzki powiedział coś do komendanta motalskiego, który zwrócił się do Larssona scenicznym szeptem, zagłuszającym wszystkie inne dźwięki: - Gdzie się, u licha, podziewa Ahlberg? Larsson chwycił za słuchawkę i czterdzieści sekund później Ahlberg wszedł do sali. Z zaczerwienionymi oczami, spocony, nerwowo wkładał marynarkę. Komendant wojewódzki - wysoki, bardzo przystojny, nienagannie ubrany mężczyzna - wstał i lekko uderzył w stół wiecznym piórem. - Drodzy panowie, cieszę się bardzo, że tylu z was mogło przyjść na naszą zaimprowizowaną naprędce konferencję. Widzę na sali przedstawicieli wszystkich mediów: prasy, radia i telewizji. - Skinął głową kamerzyście, prawdopodobnie jedynej osobie, którą rozpoznał. - Z ogromną przyjemnością chciałbym od razu zaznaczyć, że generalnie potraktowaliście tę przykrą i... delikatną sprawę w sposób niezwykle odpowiedzialny. Niestety, nie obyło się bez wyjątków, taniej sensacji i nieuprawnionych spekulacji, które nie powinny mieć miejsca w tak... drażliwym wypadku... Kollberg ziewnął od ucha do ucha, nie myśląc o tym, żeby zasłonić usta dłonią. - Chyba rozumiecie i chyba nie muszę tego podkreślać, że to śledztwo ma charakter szczególny i... W drugim końcu sali błękitnooki Ahlberg spojrzał na Martina Becka z ponurą akceptacją. - .. .i że te... delikatne kwestie wymagają wyjątkowo delikatnego potraktowania... Komendant wojewódzki mówił dalej. Martin Beck zajrzał przez ramię siedzącego przed nim dziennikarza; niepozbawiony artystycznych zdolności, rysował gwiazdę. Operator nie odrywał się od statywu. - ...i naturalnie nie chcemy, hm, nie chcemy i nie będziemy ukrywać, że jesteśmy wdzięczni za wszelką pomoc w tym... delikatnym śledztwie. Krótko mówiąc, potrzebujemy wsparcia społeczeństwa, czyli naszego Wielkiego Detektywa. Kollberg ziewał. Ahlberg był załamany. Martin Beck zdobył się w końcu na odwagę i baczniej przyjrzał zebranym. Rozpoznał trzech starszych dziennikarzy ze Sztokholmu i jeszcze dwóch. Większość była bardzo młoda. - A teraz, drodzy panowie, szefostwo grupy dochodzeniowo--śledczej jest do waszej dyspozycji - zakończył komendant wojewódzki i usiadł. Początkowo na pytania odpowiadał Larsson. Zadawali je głównie trzej młodzi, przekrzykujący się reporterzy. Martin Beck zwrócił uwagę, że niektórzy dziennikarze milczą i nie robią notatek. Ich postawa wobec szefostwa świadczyła o współczuciu i zrozumieniu. Fotoreporterzy ziewali. W sali było siwo od dymu papierosowego. Pytanie: Dlaczego dopiero teraz zwołujecie konferencję prasową? Odpowiedź: Szefostwo miało mnóstwo pracy. Poza tym pewne istotne fakty nie mogły i nie mogą być upublicznione z uwagi na dobro śledztwa. Pytanie: Czy zatrzymanie to kwestia najbliższych dni? Odpowiedź: Niewykluczone, ale chwilowo nie możemy udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Pytanie: Czy na pewno macie jakieś rozeznanie w sytuacji? Odpowiedź: Możemy powiedzieć tylko tyle, że działamy zgodnie z procedurami. (Po tej zdumiewającej serii półprawd komisarz z pewnym zatroskaniem zerknął na komendanta wojewódzkiego, który nie odrywał wzroku od swoich paznokci.)

Pytanie: Pod adresem kilku moich kolegów padły słowa krytyki. Czy zdaniem szefostwa grupy dochodzeniowo-śledczej w sposób mniej lub bardziej zamierzony przeinaczyli fakty? (Pytanie zadał notorycznie konfabulujący dziennikarz, ten sam, którego teksty wywarły niezatarte wrażenie na Kollbergu. Odpowiedź: Owszem. Pytanie: A czy przypadkiem nie jest tak, że policja wystawiła nas do wiatru, odmawiając udzielenia jakichkolwiek rzeczowych informacji? Ze z rozmysłem wysłała nas na szukanie dowodów na własną rękę? Odpowiedź: Hrrm. (Kilku trochę mniej wygadanych dziennikarzy nie kryło zniesmaczenia.) Pytanie: Czy ustaliliście tożsamość ofiary? (Komisarz Larsson dobitnym spojrzeniem przekazał pałeczkę Ahlbergowi, usiadł i z kieszonki na piersi demonstracyjnie wyjął cygaro.) Odpowiedź: Nie. Pytanie: Czy mogła być stąd, z miasta lub okolic? Odpowiedź: To mało prawdopodobne. Pytanie: Dlaczego? Odpowiedź: Bo udałoby się nam ustalić jej tożsamość. Pytanie: Czy to jedyny powód do przypuszczeń, że pochodzi z innej części kraju? (Ahlberg spojrzał chmurnie na komisarza, którego bez reszty zaabsorbowało cygaro.) Odpowiedź: Tak. Pytanie: Czy badania dna koło falochronu przyniosły jakieś rezultaty? Odpowiedź: Znaleźliśmy kilka przedmiotów. Pytanie: Czy mogą mieć związek z tą zbrodnią? Odpowiedź: Trudno powiedzieć. Pytanie: Ile miała lat? Odpowiedź: Od dwudziestu pięciu do trzydziestu. Pytanie: Jak długo nie żyła, kiedy została znaleziona? Odpowiedź: Też bardzo trudno powiedzieć. Od trzech do pięciu dni. Pytanie: Rysopis, jaki podaliście, jest dość mętny. Czy nie można się było zdobyć na większą dokładność, żeby coś z tego wynikało? Odpowiedź: Mamy już nowy rysopis. Bardzo proszę. Poza tym wyretuszowaliśmy trochę zdjęcie twarzy ofiary. Wykorzystajcie je, (Ahlberg podniósł plik kartek i zaczął je rozdawać. W sali było duszno; pocili się.) Pytanie: Czy miała jakieś znaki szczególne? Odpowiedź: O ile nam wiadomo, nie. Pytanie: To znaczy? Odpowiedź: Po prostu nie miała żadnych znaków szczególnych. Pytanie: Czy stan jej uzębienia wniósł coś nowego do sprawy? Odpowiedź: Miała zdrowe zęby. (Tu zapadła długa, dojmująca cisza. Martin Beck zauważył, że siedzący przed nim dziennikarz upiększa gwiazdę.) Pytanie: Co zyskaliście dzięki odpytywaniu mieszkańców? Odpowiedź: Opracowujemy materiał. Pytanie: Czy istnieje taka ewentualność, że zwłoki wrzucono do wody w innym miejscu i że prądy przyniosły je w okolice falochronu?

Odpowiedź: Nie wydaje się to prawdopodobne. Pytanie: Czy, reasumując, nie można by powiedzieć, że policja stanęła w obliczu zagadki? Tym razem odpowiedział komendant wojewódzki: - Większość przestępstw to w fazie początkowej zagadki. Na tym konferencja się zakończyła. Kiedy wychodzili z sali, jeden ze starszych dziennikarzy położył dłoń na ramieniu Martina Becka i spytał: - Nic nie wiecie? Martin Beck pokręcił głową. W pokoju Ahlberga dwóch ludzi przedzierało się przez gąszcz raportów z wielkiej akcji odpytywania mieszkańców Kollberg podszedł do biurka, rzucił okiem na kilka kartek i wzruszył ramionami. Ahlberg zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu krzesła i zwrócił się do Martina Becka: - Wojewódzki chce z tobą rozmawiać. Jest na sali. Na sali przy stole siedzieli dwaj komendanci. - Nie wydaje mi się, Beck - zaczął komendant wojewódzki - żeby wasza obecność była tu dalej niezbędna. Po prostu nie ma aż tylu obowiązków dla was trzech. - Zgadzam się. - Poza tym można je z powodzeniem wykonywać gdzie indziej. - Chyba tak. - Krótko mówiąc, nie chcę was zatrzymywać, zwłaszcza jeśli bylibyście bardziej potrzebni w innym miejscu. - Ja też tak uważam - odezwał się komendant motalski. - I ja - skwitował Martin Beck. Uścisnęli sobie dłonie. W pokoju Ahlberga nadal panowała cisza. Martin Beck jej nie zakłócił. Po chwili wszedł Melander. Odwiesił kapelusz, przywitał się skinieniem głowy, podszedł do stolika, wkręcił papier w maszynę Ahlberga, wystukał kilka linijek, wykręcił, podpisał się i włożył kartkę do jeden z teczek na półce. - Coś ważnego? - spytał Ahlberg. - Nie. Twarz Melandera pozostała bez wyrazu. - Jutro wracamy do domu - powiedział Martin Beck. - Świetnie - przyznał Kollberg i ziewnął. Martin Beck ruszył do drzwi, odwrócił się i spojrzał na kolegę za biurkiem. - Idziesz z nami do hotelu? Ahlberg odchylił głowę i patrzył w sufit. Po chwili wstał i włożył marynarkę. W holu hotelowym pożegnali się z Melanderem. - Ja już jadłem. Dobranoc. Melander wyznawał wstrzemięźliwy tryb życia. Poza tym oszczędzał na dietach i żywił się przeważnie hot dogami, które popijał lemoniadą. Trzej panowie usiedli w restauracji. - Gordon dry z tonikiem - zaordynował Kollberg. Martin Beck i Ahlberg zamówili po befsztyku, piwie i wódce. Kollberg wypił swojego drinka trzema haustami. Martin Beck wyjął rysopis i zaczął czytać. - Idę do łóżka - powiedział Kollberg.

- Mógłbym cię o coś prosić? - Zawsze. - Chciałbym, żebyś napisał nowy rysopis, przeznaczony wyłącznie dla mnie. Coś w rodzaju charakterystyki osoby, nie zwłok. Szczegóły. Jak mogła wyglądać za życia. Nie spiesz się. Kollberg milczał przez chwilę. - Domyślam się, o co ci chodzi. Chciałbym dodać, że nasz przyjaciel Ahlberg podrzucił dzisiaj naszym światowym żurnalistom jedną fałszywkę. Otóż ofiara miała znamię. Na wewnętrznej stronie uda. Brązowe. W kształcie świnki. - Nie widzieliśmy go - przyznał Ahlberg. - Ale ja widziałem - stwierdził Kollberg i dorzucił na od-chodne: - Nie łam się. Nie można widzieć wszystkiego. Zresztą od tej chwili to twoje morderstwo. Zapomnij, że mnie spotkałeś. Przywidziałem ci się, ot co. Cześć! - Cześć! Martin Beck i Ahlberg konsumowali w milczeniu. - Powiesz o tym? - odezwał się wreszcie Ahlberg, nie odrywając wzroku od kieliszka. - Nie. - Ja też nie. Nigdy w życiu. Pół godziny później pożegnali się. W drzwiach do pokoju tkwiła złożona mała kartka. Martin Beck rozłożył ją i od razu poznał wyraźne, bardzo czytelne pis- mo Kollberga. Ponieważ znali się jak łyse konie, ani trochę się nie zdziwił. Rozebrał się, umył w zimnej wodzie, włożył piżamę, wsunął spodnie pod materac, zgasił górne światło, zapalił lampkę i wszedł pod kołdrę. „O kobiecie, która zaprząta Twoje myśli - napisał Kollberg - można powiedzieć, co następuje: 1. Miała (o czym wiesz) 167 centymetrów wzrostu, szaroniebieskie oczy i ciemnobrązowe włosy. Zęby zdrowe, nie przeszła żadnych operacji, ciało bez znaków szczególnych, nie licząc znamienia, usytuowanego wysoko po wewnętrznej stronie lewego uda, w odległości 4—5 centymetrów od pachwiny. Znamię brązowe, wielkości 10 óre, owalne, przypominające świnkę. W prywatnej opinii obducenta (którą od niego wymusiłem telefonicznie) miała 27-28 lat. Waga: około 56 kilo. 2. Budowa ciała: wąskie ramiona i szczupła talia, szerokie biodra i duża pupa. Przybliżone wymiary: 82-58-94. Uda: masywne i długie. Łydki: umięśnione, powyżej kostki tęgie, ale nie grube. Stopy bez wyraźnych deformacji, palce długie i proste, odcisków brak. Podeszwy stóp stwardniałe, jakby często chodziła boso, w sandałach lub gumowym obuwiu. Nogi mocno owłosione, przypuszczalnie rzadko wkładała rajstopy itp. Ustawienie nóg: na iksa, stopy na zewnątrz. Była przy kości, ale w normie. Szczupłe ręce. Małe dłonie, długie palce. Rozmiar buta: 37'. 3. Opalenizna: opalała się w dwuczęściowym kostiumie i w okularach przeciwsłonecznych, na stopach białe paski po rzemykach sandałów. 4. Narząd płciowy wydatny, bujne ciemne owłosienie. Piersi małe i obwisłe. Duże ciemnobrązowe brodawki. 5. Dość krótka szyja. Twarz bardzo wyrazista. Duże usta, pełne wargi. Ciemne proste krzaczaste brwi, rzęsy jaśniejsze, niezbyt długie. Nos raczej prosty, krótki i dość szeroki. Żadnych kosmetyków. Paznokcie dłoni i stóp twarde, krótko obcięte, bez śladu lakieru.

6. W protokole obdukcji (który czytałeś) zwróciłem uwagę na kilka szczegółów. Nie miała dzieci i nie dokonała aborcji. Morderstwa nie popełniono w związku z konwencjonalnym stosunkiem (brak spermy). Na 3-5 godzin przed śmiercią jadła mięso, ziemniaki, truskawki i piła mleko. Nie chorowała, nie stwierdzono zmian organicznych. Nie paliła. Zamówiłem budzenie na szóstą. Cześć!" Martin Beck dwa razy przeczytał charakterystykę Kollberga, zanim ją położył na nocnej szafce. A potem zgasił lampkę i odwrócił się do ściany. Kiedy zasnął, wstawał świt. Rozdział 6 Kiedy wyjeżdżali z miasta, nad motalskim asfaltem unosiło się rozedrgane, gorące powietrze. Był wczesny ranek, na szosie żywego ducha. Kollberg siedział za kierownicą, Melander obok, a z tyłu Martin Beck; opuścił szybę, żeby wiatr owiewał mu twarz. Nie czuł się najlepiej, pewnie zaszkodziła mu kawa, którą wypił duszkiem, wciągając na siebie ubranie. Jego zdaniem, Kollberg prowadził źle, bo zrywami, ale tym razem postanowił to przemilczeć. Melander tępo patrzył przez boczną szybę i przygryzał ustnik fajki. Mniej więcej po czterdziestopięciominutowym milczeniu Kollberg zwrócił głowę na lewo, gdzie między drzewami połyskiwało jezioro. - Boren - obwieścił. - Boren, Roxen i Glan.Tyle, kurde, zapamiętałem ze szkoły. Mniej więcej. Odpowiedziała mu cisza. W Linkópingu zatrzymali się przed jakąś kawiarnią. Martin Beck nie czuł się dobrze, poczekał na kolegów przy samochodzie. Śniadanie wprawiło Mełandera w lepszy humor, dzięki czemu panowie na przednich siedzeniach zamienili z sobą kilka słów. Martin Beck uparcie milczał. Nie chciało mu się gadać. Ledwie dotarli do Sztokholmu, od razu pojechał do domu. Małżonka opalała się na balkonie. Toples. Na odgłos otwierających się drzwi zdjęła biustonosz z balustrady i wstała. - Cześć! Jak ci tam było? - Koszmarnie. Gdzie dzieci? - Pojechały na pływalnię. Blady jesteś. Na pewno jadłeś byle co. Zrobię ci śniadanie. - Jestem zmęczony. Nie mam ochoty na śniadanie. - Uwinę się raz-dwa. Usiądź... - Nie mam ochoty na śniadanie - powtórzył. - Chciałbym się zdrzemnąć. Obudź mnie za godzinę. Kwadrans po dziewiątej poszedł do sypialni i zamknął drzwi. Kiedy go zbudziła, miał wrażenie, że spał kilka minut. Była za piętnaście pierwsza. - Powiedziałem: „za godzinę". - Byłeś taki zmęczony. Dzwoni komisarz Hammar. - Cholera. Godzinę później siedział wjego gabinecie. - Naprawdę do niczego nie doszliście? - Nie. Nic nie wiemy. Absolutnie nic. Ani kim ona jest, ani gdzie została zamordowana i przez kogo. Jedyne, co wiemy, to jak i kiedy. Hammar - piętnaście łat starszy od Martina Becka, dość tęgi, o gęstych siwych włosach i krzaczastych brwiach - położył dłonie na biurku i marszcząc czoło, przyglądał się

paznokciom. Był przyzwoitym szefem, spokojnym, niemal ślamazarnym. Dobrze się rozumieli. Komisarz Hammar splótł dłonie i spojrzał na Martina Becka. - Bądź w kontakcie z Motalą. Przypuszczalnie jest tak, jak mówisz. Dziewczyna miała urlop, może wyjechała za granicę. Co najmniej po dwóch tygodniach będzie jej komuś brakowało. Zakładając, że miała trzy tygodnie wolnego. Ale jak najszybciej chciałbym zobaczyć raport. - Zobaczysz dzisiaj po południu. Martin Beck udał się do swojego pokoju, zdjął pokrowiec z maszyny, przez chwilę wertował kopie, które dostał od Ahlber-ga, i zabrał się do pisania. O wpół do szóstej zadzwonił telefon. - Będziesz na kolacji? - Raczej nie. - Czy nie ma tam innych policjantów? - powiedziała małżonka. - Czy ty musisz zawsze wszystko robić? Co oni sobie myślą? Niby kiedy masz się spotykać z rodziną? Dzieci o ciebie pytają. - Postaram się wrócić o wpół do siódmej. Półtorej godziny później raport był gotowy. - Idź do domu i prześpij się trochę - poradził Hammar. -Wyglądasz na zmęczonego. Martin Beck był zmęczony. Pojechał do domu taksówką, zjadł kolację i położył się. Zasnął natychmiast. 0 wpół do drugiej w nocy obudził go dzwonek telefonu. - Spałeś? Przepraszam, że cię budzę. Chciałem tylko powiedzieć, że wszystko się wyjaśniło. Wrócił. - Kto? - Holm, sąsiad. Jej mąż. Kompletnie się załamał. Zazdrość. Dziwne, co? - Czyj sąsiad? O kim ty mówisz? - Jak to o kim? No o tej babie ze Storangen. Chciałem ci to powiedzieć, żebyś nie zarywał nocy na rozmyślania... O rany, pomyliłem się? - Tak. - Psiakrew. Przecież to nie ty tam byłeś, tylko Stenstróm. Przepraszam. Do jutra! - Fajnie, że zadzwoniłeś. Martin Beck wrócił do łóżka, ale nie mógł zasnąć. Patrzył w sufit, słuchał pochrapywania żony, czuł pustkę i zniechęcenie. Kiedy do sypialni zajrzało słońce, odwrócił się na bok i pomyślał, że następnego dnia zadzwoni do Ahlberga. 1 zadzwonił. Następnego dnia i cztery lub pięć razy w ciągu tygodnia, niewiele jednak mieli sobie do powiedzenia. Pochodzenie dziewczyny wciąż stanowiło zagadkę. Gazety przestały się tą sprawą interesować, a Hammar przestał wypytywać co i jak. Zgłoszone zaginięcia jej nie dotyczyły. Można było odnieść wrażenie, że dziewczyna nigdy nie istniała. Jakby wszyscy prócz Martina Becka i Ahlberga zapomnieli, że w ogóle ją widzieli. Na początku sierpnia Martin Beck wziął tydzień urlopu, który spędził z rodziną na archipelagu sztokholmskim. Po powrocie czekały go rutynowe zajęcia. Był przybity i źle spał. Którejś nocy pod koniec sierpnia leżał w łóżku i wpatrywał się w ciemność.

Późnym wieczorem zadzwonił Ahlberg. Z hotelu. Był lekko zawiany. Porozmawiali przez chwilę o morderstwie i zanim się rozłączyli, Ahlberg powiedział: - Dorwiemy go, kimkolwiek i gdziekolwiek jest. Martin Beck wstał i podreptał boso do dużego pokoju. Zapalił lampkę na biurku i spojrzał na model statku „Dania". Wciąż brakowało takielunku. Usiadł i wyjął z szuflady teczkę, gdzie przechowywał charakterystykę dziewczyny autorstwa Kollberga i odbitki, które niespełna dwa miesiące temu zrobił w Motali policyjny fotograf. Mimo że znał tę charakterystykę niemal na pamięć, przeczytał ją ponownie, powoli i dokładnie. Potem rozłożył przed sobą zdjęcia i długo im się przyglądał. Kiedy zamknął teczkę i zgasił lampkę, pomyślał: Rozwiążę to, kimkolwiek i skądkolwiek była. Rozdział 7 Interpol, a niech mnie! - powiedział Kollberg. Martin Beck milczał. Kollberg zerkał mu przez ramię. - To z policji w Tuluzie. Jedna osoba zaginęła. - Francuska policja. Parę lat temu szukałem u nich przez Interpol takiej jednej flamy z Djursholmu. Przez trzy miesiące nie dawali znaku życia, potem nagle dostałem cholernie długi list z Paryża. Nie zrozumiałem ani słowa, dałem to do tłumaczenia, a następnego dnia przeczytałem w gazecie, że znalazł ją szwedzki turysta. Znalazł, ha-ha! Urzędowała w słynnej na cały świat knajpie, gdzie przesiadują wszystkie szwedzkie kurwiszony... - Le Dóme. - Tak. Była w towarzystwie jakiegoś Araba, z którym mieszkała, i od pół roku prawie dzień w dzień przesiadywała w tej knajpie. Po południu odebrałem tłumaczenie i się dowiedziałem, że od trzech lat z hakiem nikt jej we Francji nie widział i że na bank jej tam nie ma. W każdym razie nie ma jej tam żywej. Napisali, że „normalne" zaginięcia wyjaśniają w dwa tygodnie i że w tym wypadku trzeba się, niestety, liczyć z popełnieniem przestępstwa. Martin Beck złożył pismo, chwycił je za róg kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni i wrzucił do szuflady. - Co tam nabazgrali? - spytał Kollberg. - O dziewczynie z Tuluzy? Hiszpańska policja znalazła ją tydzień temu na Majorce. - To wszystko? Krócej nie mogli? Po jaką cholerę tyle tu pieczątek i dziwacznych słów? - No właśnie. - Poza tym ta twoja panna pewnie jest Szwedką. Tak jak się wszystkim wydawało od początku. Ciekawe. - Co? - Ze nikt jej nie szuka. Bez względu na to, kim była. Też czasami o niej myślę. - Ton jego głosu stopniowo się zmieniał. -Wkurza mnie to. Wkurza jak jasny gwint. Ile miałeś takich niewypałów? - Razem z tym - dwadzieścia siedem. - Będą następne. - Na pewno. - Tylko się tym za bardzo nie przejmuj. - Jasne.

Dobre rady zdecydowanie łatwiej się daje, niż przyjmuje, pomyślał Martin Beck, wstał i podszedł do okna. - Wracam do mojego zabójcy - powiedział Kollberg. - Nic, tylko beczy i zażera się kanapkami. Niezły ciąg zdarzeń, szkoda gadać. Najpierw trąbi litr wody mineralnej, potem szlachtuje siekierą kobietę i dzieciaki, potem próbuje podpalić dom i poderżnąć sobie gardło piłą do drewna, a potem leci na policję, beczy i narzeka na żarcie. Po południu wyślę go do czubków. Tak, życie jest piękne. Kollberg wyszedł, trzaskając drzwiami. Zieleń między komendą a hotelem w Kristinebergu zaczynała płowieć. Szare niebo zasnuwały deszczowe, strzępiaste chmury, drzewa już nie zachwycały bogactwem liści. Był dwudziesty dziewiąty września - nieodwołalna, bezapelacyjna jesień. Martin Beck z niechęcią spojrzał na do połowy wypaloną florydę. Pomyślał o swoich wrażliwych drogach oddechowych i pierwszym o tej porze roku katarze, który go niebawem dopadnie. - Bidulko - powiedział cicho. - Kim ty jesteś? Zdawał sobie sprawę, że z każdym dniem szanse maleją. Może nigdy się nie dowiedzą, kim była. I kto jest sprawcą. Chyba że zrobi to jeszcze raz. Kobieta, która leżała w słońcu na falochronie, miała przynajmniej twarz i ciało, i bezimienny grób. Morderca był pozbawionym konturów widmem. Nikim. Ale widma nie mają żądz ani ostrych narzędzi, ani rąk dusiciela. Martin Beck potrząsnął głową. Pamiętaj, pomyślał, że masz trzy najważniejsze dla policjanta cnoty. Rozumujesz logicznie, jesteś uparty i opanowany. Nic cię nie wyprowadzi z równowagi. W każde śledztwo angażujesz się wyłącznie zawodowo. Słowa takie jak „ohyda, okropieństwo, bestialstwo" może przystoją prasie, ale nie ma dla nich miejsca w twoim świecie pojęć. Mordercy to zwyczajni ludzie, tyle że bardziej nieszczęśliwi i nieprzystosowani. Ahlberg sprawiał wrażenie wyłącznie upartego. - Psiakrew, psiakrew, psiakrew - mruknął, uderzając się pięścią w czoło. Po chwili usiadł za biurkiem, obrócił się na krześle w lewo i patrząc na kartkę wkręconą w maszynę, usiłował sobie przypomnieć, co chciał napisać, zanim Kollberg pojawił się z pismem od Francuzów. Sześć godzin później, za dwie piąta, włożył kapelusz i płaszcz i z nienawiścią pomyślał o zatłoczonym metrze. Wciąż padało, już czuł zatęchły odorek mokrych ubrań i klaustrofobiczny lęk przed zwartym, zbitym tłumem w wagonie. Za minutę piąta przyszedł Stenstróm. Jak zwykle znienacka otworzył drzwi jednym szarpnięciem. Było to irytujące, ale całkiem znośne w porównaniu z pukaniem Melandera a la dzięcioł i ogłuszającym waleniem Kollberga. - Mam wiadomość z wydziału od zaginionych dziewczyn. Musisz czym prędzej wysłać kartkę z podziękowaniami do ambasady amerykańskiej. Tylko oni stanęli na wysokości zadania. Stenstróm przebiegł wzrokiem różowy pasek teleksu. - Lincoln, Nebraska. A co było poprzednio? - Astoria, Nowy Jork. - Czy to oni przysłali nam rysopis na trzy strony i zapomnieli dodać, że to była Murzynka? - Tak - potwierdził Martin Beck. Stenstróm wręczył mu teleks. - Tu jest numer telefonu do faceta z ambasady. Chyba powinieneś zadzwonić.

Zadowolony, bo każdy powód oddalający widmo męczarni w metrze przynosił mu ulgę, znów usiadł za biurkiem. Ale, niestety, było już za późno. Pracownicy ambasady rozjechali się do domów. Następnego dnia, w środę, była wyjątkowo paskudna pogoda. W porannej poczcie znalazła się informacja o zaginięciu dwudziestopięcioletniej pomocy domowej z miejscowości Rang w Skanii. Nie wróciła z urlopu. Przed południem wysłano zredagowane kopie charakterystyki Kolłberga i podretuszowane zdjęcia do komendanta w Vellinge i detektywa porucznika Elmera B. Kafki, Homicide Sąuad, Lincoln, Nebraska, USA. Po lunchu Martin Beck poczuł, że zaczynają mu puchnąć węzły chłonne, a wieczorem, kiedy wrócił do domu, miał kłopoty z przełykaniem. - Jutro wydział zabójstw będzie musiał sobie poradzić bez ciebie - oznajmiła małżonka. - Już ja się o to postaram. Otwierał usta, żeby jej odpowiedzieć, ale spój rżał na dzieci i zrezygnował. - Masz zatkany nos - dodała triumfalnie. - I łapiesz powietrze jak okoń wyrzucony na brzeg. Odłożył nóż i widelec, wymruczał „dziękuję za kolację" i zamknął się w pokoju, żeby rozwiązać kwestię takielunku. Dzięki temu zajęciu stopniowo odzyskiwał spokój. Pracował wolno i metodycznie, nie myśląc o niczym innym. Jeśli za ścianą ryczał telewizor, on tego nie zarejestrował. Po bliżej nieokreślonym czasie w progu stanęła córka. Naburmuszona, z balonową gumą do żucia na brodzie. - Dzwoni do ciebie jakiś typek - obwieściła. - Jak zwykle w połowie Perty'ego Masona. Cholera, pomyślał, muszę przenieść telefon. Cholera, muszę się zająć wychowaniem dzieci. Cholera, jak się rozmawia z trzynastolatką, która uwielbia The Beatles i już ma piersi? Cicho wszedł do dużego pokoju, jakby przepraszał, że żyje, cielęcym spojrzeniem obrzucił zblazowaną twarz słynnego adwokata, która pojawiła się na ekranie, i wymknął się z telefonem do przedpokoju. - Cześć! - odezwał się Ahlberg. - Wiesz, chyba coś mam. - Tak? - Pamiętasz,comówiłiśmyokursachstatkówpokanale?0 tych, które przepływają tędy w lecie o wpół do pierwszej i o czwartej po południu? - Pamiętam. - W tym tygodniu próbowałem się w tym połapać, co i kiedy, statki towarowe, mniejsze łodzie i tak dalej, ale to praktycznie niemożliwe. Godzinę temu jeden z naszych chłopaków powiedział mi, że latem, w środku nocy, koło grobowca von Platena widział statek pasażerski, płynący na zachód. Daty nie zapamiętał, w ogóle o tym nie myślał, dopóki go nie spytałem. Patrolował ten teren tylko kilka razy. Potem miał urlop i o wszystkim zapomniał. - O nazwie statku też? - Nie, słuchaj, zadzwoniłem do przedsiębiorstwa żeglugowego w Góteborgu i dowiedziałem się, że to ma ręce i nogi. Powiedział, że statek nazywa się „Diana", i podał mi namiary na kapitana. - Ahlberg zapalił zapałkę. - Skontaktowałem się z tym kapitanem. Doskonale pamiętał, chociaż wolałby o Wszystkim zapomnieć. Najpierw przy Harvinge

musieli przez trzy godziny czekać, aż się rozproszy gęsta mgła, a potem pękła jakaś rura parowa w silniku... - W siłowni. - Co? - W siłowni. Nie w silniku. - Tak czy inaczej, ponad osiem godzin zajęła naprawa w Só-derkopingu. I z prawie dwunastogodzinnym opóźnieniem, po północy, minęli Borenshult. Nie przybili do Motali ani do Vad-steny, tylko od razu zacumowali w Góteborgu. - Kiedy? Jaki to był dzień? - Według kapitana drugi kurs po sobótkach, czyli z czwartego na piąty czerwca. Zaległa dziesięciosekundowa cisza. - Cztery dni, zanim ją znaleźliśmy - powiedział Ahlberg. -Jeszcze raz zadzwoniłem do faceta z przedsiębiorstwa żeglugowego, żeby się upewnić. Zapytałem, czy wszyscy, którzy byli na pokładzie, dotarli na miejsce. Nie bardzo wiedział, kto niby miał nie dotrzeć. Pewnie wziął mnie za wariata. Znów zaległa cisza. - Myślisz, że to coś znaczy? - odezwał się Ahlberg. - Nie wiem - przyznał Martin Beck. - Może. W każdym razie odwaliłeś kawał dobrej roboty. - Gdyby ci, którzy weszli na pokład, przybili do Góteborga, zapomnij o dobrej robocie. - W jego głosie pobrzmiewało rozczarowanie, przemieszane ze skrywaną satysfakcją. - Musimy wszystko dokładnie sprawdzić. - Jasne. - No to cześć! - Cześć! Odezwę się. Martin Beck stał przez chwilę ze słuchawką w dłoni, po czym zmarszczył czoło, jak lunatyk przemaszerował przez duży pokój, postawił telefon i wrócił za biurko, do modelu statku, ostrożnie zamknąwszy za sobą drzwi. Podniósł prawą dłoń do sztagu bezan-masztu i natychmiast ją opuścił. Siedział tak co najmniej godzinę, dopóki małżonka nie zagoniła go do łóżka. Rozdział 8 Nie da się ukryć, że nie tryskasz zdrowiem - zauważył Kollberg. Martin Beck czuł się podle. Miał katar, bolały go uszy i gardło, rzęziło w oskrzelach. Przeziębienie planowo wchodziło w najbardziej dokuczliwą fazę. Mimo to z rozmysłem je bojkotował, siedząc w pracy. Głównie zależało mu na uniknięciu niebywale troskliwej opieki, jaką niechybnie musiałby znosić, gdyby został w łóżku. Odkąd dzieci wyrosły, małżonka z hałaśliwym zapałem i. maniakalną nadgorliwością postanowiła wczuć się w rolę pielęgniarki i jego regularne nawroty grypy stały się dla niej równie wielkim wydarzeniem jak urodziny i święta. Poza tym z jakiegoś powodu sumienie nie pozwalało mu zostać w domu. - Po co tu siedzisz w takim stanie? - Nic mi nie jest. - Niepotrzebnie tyle myślisz o tej sprawie. Nie pierwszy raz nam się nie udało. I nie ostatni. Dobrze o tym wiesz. Nic nam od tego nie ubędzie ani nie przybędzie. Dobry gliniarz. Czy to w ogóle ma jakieś znaczenie? - Nie o tym myślę.