uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 754 584
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 607

Sjowall Maj. Wahloo Per - Martin Beck 02 - Mężczyzna, który rozpłynął się w powietr

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :529.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Sjowall Maj. Wahloo Per - Martin Beck 02 - Mężczyzna, który rozpłynął się w powietr.pdf

uzavrano EBooki S Sjowall Maj
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 21 osób, 25 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 196 stron)

MĘŻCZYZNA, KTÓRY ROZPŁYNĄŁ SIĘ W POWIETRZU MAJ SJOWALL PER WAHLÓÓ Przekład HALINA THYLWE & AMBER

Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok Zdjęcie na okładce Getty Irnages/Flesh Press Media

Skład Wydawnictwo Amber Jerzy Wolewicz Druk Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65 Tytuł oryginału Mannen som gick upp i rok Copyright © Maj Sjówall and Per Wahlóó 1966. Published by arrangement with Salomonsson Agency. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright O 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. For the Polish translation Copyright © by Halina Thylwe ISBN 978-83-241-3399-4 Warszawa 2009. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 teł. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl

Rozdział 1 Pokój był mały i obskurny. Okno bez zasłonek wychodziło na ogniotrwałą ścianę szczytową, gdzie straszyły przerdzewiałe elementy zbrojeniowe i spłowiała reklama margaryny Pellerina. Środkową szybkę w lewym skrzydle okiennym zastępował krzywo przycięty płat tektury. Tapety, których kwiatowy deseń ledwie przebijał spod sadzy i pleśni, tu i ówdzie odstawały od zmurszałej zaprawy; w kilku miejscach ktoś próbował je przykleić taśmą samoprzylepną i papierem pakowym.

W pokoju był piec, sześć mebli i jeden obraz. Pod piecem stało kartonowe pudło z popiołem i powgniatany aluminiowy kociołek do gotowania kawy. Na łóżku, usytuowanym nogami do pieca, zalegała dziesięciocentymetrowa warstwa starych gazet, podarta pikowana kołdra i pasiasta poduszka. Obraz, który przedstawiał nagą blondynę przy marmurowej balustradzie, wisiał na prawo od pieca, dzięki czemu osoba leżąca na łóżku mogła go oglądać tuż przed zaśnięciem i tuż po obudzeniu. Ktoś ołówkiem powiększył kobiecie sutki i narząd płciowy. Pod oknem był okrągły stół i dwa krzesła w stylu windsor-skim -jedno bez oparcia. Na blacie stały między innymi trzy butelki po wermucie, jedna butelka po oranżadzie i dwie filiżanki po kawie. Wokół przewróconej popielniczki poniewierały się pety, kapsle, zużyte zapałki, upaprane kostki cukru, otwarty scyzoryk i kawałek kiełbasy. Na zniszczonym linoleum leżała trzecia, stłuczona filiżanka po kawie i trup mężczyzny. Najprawdopodobniej to on za życia upiększył obraz i zalepił tapetę taśmą i papierem pakowym. Miał złączone nogi, łokcie przyciśnięte do żeber i ręce tuż przy twarzy, w obronnym geście. Był w trykotowym podkoszulku, postrzępionych spodniach i dziurawych wełnianych skarpetach. Głowę i jedną drugą tułowia przygniatał kredens. Obok ciała leżało trzecie krzesło o zakrwawionym siedzeniu i z wyraźnymi odciskami dłoni na oparciu. Podłoga była usłana odłamkami szkła - z drzwiczek kredensu i połowy butelki po winie, której górna część, zasnuta powłoką zakrzepłej krwi i zaopatrzona w białą obwódkę, wieńczyła stertę brudnych gaci pod ścianą. Niemal perfekcyjne zdjęcie, zrobione policyjnym aparatem o szerokokątnym obiektywie, przy sztucznym świetle, z niebywałą ostrością

uwydatniało najdrobniejsze szczegóły. Martin Beck odłożył fotografię i szkło powiększające, wstał i podszedł do okna. Szwedzkie lato. Nietypowe, bo ciepłe. Na trawniku w Kristinebergsparken opalały się w bikini dwie dziewczyny. Leżały na plecach; rozrzuciły nogi, rozpostarły ramiona. Chude, to znaczy szczupłe, mogły sobie na to pozwolić. Kiedy przyjrzał im się uważniej, stwierdził, że je zna. Pracowały w jego biurze. Czyli było już po dwunastej. Pewnie rano włożyły opala-cze, bawełniane sukienki i sandałki, a w porze lunchu zdjęły sukienki i rozłożyły się na trawie w parku. Praktycznie. Z niechęcią pomyślał o rychłej przeprowadzce do nowej komendy w okolicach Vastberga Alle - ruchliwej, hałaśliwej prze-lotówki. Usłyszał za plecami odgłos otwieranych drzwi. Nie odwracając się, wiedział, kto wszedł do pokoju. Stenstróm, ich najmłodszy nabytek. Następnemu pokoleniu policjantów śledczych przypuszczalnie w ogóle nie przyjdzie do głowy, żeby pukać. - No i co? - zapytał Martin Beck. - Na razie nic - odparł Stenstróm. - Byłem tam kwadrans temu, wciąż zaprzecza. Martin Beck usiadł za biurkiem i jeszcze raz przyjrzał się fotografii z miejsca zbrodni. Na suficie, nad łóżkiem zawalonym gazetami, podartą pikowaną kołdrą i pasiastą poduszką widniał ślad po niegdyś wilgotnej plamie. W kształcie konika morskiego. Przy odrobinie dobrej woli można by się doszukać podobieństwa do syrenki. Ciekawe, czy mężczyzna rozciągnięty na linoleum miał równie bujną wyobraźnię. - Ale to bez znaczenia - nadgorliwie dorzucił Stenstróm. -I tak go zamkniemy na podstawie dowodów rzeczowych.

Martin Beck zbył tę uwagę milczeniem i wskazał na plik raportów, które Stenstróm położył na biurku. - Co to jest? - Protokoły przesłuchań z Sundbybergu. - Zabieraj tę makulaturę. Od jutra jestem na urlopie. Daj to Kollbergowi. Albo komu ci się żywnie podoba. Martin Beck poszedł z fotografią piętro wyżej i otworzył drzwi do pokoju Kollberga i Melandera. Tutaj było dużo cieplej; pewnie dlatego, że pozamykali okna i zaciągnęli zasłonki. Kollberg i podejrzany siedzieli nieruchomo po obu stronach biurka. Wysoki Melander stał przy oknie, z fajką w zębach, z założonymi rękami, i nie odrywał wzroku od podejrzanego. Na krześle obok drzwi czuwał klawisz. Miał na sobie spodnie od munduru i błękitną koszulę. Na prawym kolanie leżała służbowa czapka. Nie licząc szelestu obracających się szpul magnetofonu, w pokoju panowała cisza. Martin Beck zatrzymał się za Kollbergiem. Milczał. O szybę tłukła się osa. Kollberg zdjął marynarkę i rozpiął kołnierzyk. Mimo to koszula na plecach była mokra od potu. Ciemna plama niespiesznie zmieniała kształt, rozpełzała się po kręgosłupie. Po drugiej stronie biurka siedział niski łysawy mężczyzna. Niechlujnie ubrany, zaciskał na poręczy krzesła zniszczoną dłoń; pod resztkami poogryzanych paznokci widniały czarne obwódki. Chorobliwie wymizerowaną twarz znaczył wyraz rezygnacji. Lekko drżała mu broda, oczy miał zmętniałe, załzawione. Zalkał, po policzkach spłynęły dwie łzy. - No tak - ponuro odezwał się Kollberg. - Więc waliłeś go w głowę butelką, dopóki się nie rozbiła.

Mężczyzna przytaknął. - Potem, kiedy leżał na podłodze, okładałeś go krzesłem. Ile razy go uderzyłeś? - Nie wiem. Niedużo. Ale sporo. - No właśnie. A potem przewróciłeś na niego kredens i wyszedłeś. Co w tym czasie robił Ragnar Larsson? Nie próbował się włączyć, nie próbował cię powstrzymać? - Nie. Nic nie robił. Wisiało mu to. - Nie kłam. - Spał. Urżnął się w trupa. - Mów głośniej. - Zasnął na łóżku. Nic nie widział, nic nie słyszał. - A jak się zbudził i przejrzał na oczy, to poszedł na policję. No dobrze, na razie wszystko jasne. Tylko jednego nie rozumiem. Dlaczego? Przecież tego dnia w piwiarni spotkaliście się pierwszy raz w życiu. - Bo wyzywał mnie od pieprzonych nazistów. - Każdy policjant słyszy to kilka razy w tygodniu. Tabuny ludzi wymyślało mi od nazistów, gestapowców albo jeszcze gorzej, ale nigdy nikogo z tego powodu nie zabiłem. - Powtarzał raz po raz: „pieprzony nazista, pieprzony nazista, pieprzony nazista", i kwiczał jak świnia. I tak bez końca. No i śpiewał. - Śpiewał? - No. O Hitlerze. Zęby mnie wkurzyć. Drażnił się ze mną. - Yhm. A nie sprowokowałeś go do tego? - Powiedziałem, że moja matka była Niemką. Ale na samym początku. - Zanim zaczęliście pić u niego w.domu?

- Tak. Wtedy powiedział, że to nieważne, jaką ma się matkę. - I kiedy chciał pójść do kuchni, wziąłeś butelkę i rąbnąłeś go od tyłu, tak? - No. - Upadł? - Jakby przyklęknął. Pociekła mu krew. Powiedział: „Teraz dostaniesz za swoje, ty pierdolony nazistowski pokurczu". - I biłeś go dalej? - Miałem... pietra. Był ode mnie większy i... pan nie wie, jakie to uczucie... wszystko wiruje, mieni się w oczach... nie panowałem nad sobą, nie wiedziałem, co robię. Mężczyźnie spazmatycznie drgały ramiona. - Dzisiaj to wszystko. - Kollberg wyłączył magnetofon. -Dajcie mu coś do jedzenia i poproście lekarza o pigułki nasenne. Klawisz wstał, włożył czapkę i wyprowadził zabójcę, chwytając go za ramię. - Do jutra - dodał Kollberg, co nieco roztargniony, bo właśnie zapisywał na kartce: „Przyznał się ze łzami w oczach". - Przy-jemniaczek, nie ma co. - Wcześniej pięć razy skazany za pobicie - powiedział Me-lander. - Za każdym razem wszystkiemu zaprzeczał. Świetnie go pamiętam. - Rzekła chodząca kartoteka - skwitował Kollberg, po czym dźwignął się z krzesła i spojrzał na Martina Becka. - Co ty tu jeszcze robisz? Spadaj na urlop i pozwól, że sami się zajmiemy przestępczością wśród niższych warstw społecznych. Gdzie się wybierasz? Na archipelag? Martin Beck skinął głową. - Pochwalam - oznajmił Kollberg. - Niektórzy najpierw lecą do Mamai,

smażą się na cacy, a potem wracają do domu, żeby się gotować w ukropie. Super. I nie masz tam telefonu? - Nie. - Wspaniale. Teraz zamierzam wskoczyć pod prysznic. A ty zmykaj. Martin Beck uznał, że propozycja Kollberga ma swoje zalety. Wyjedzie dzień wcześniej. Wzruszył ramionami. - Okej, spadam. Czołem, chłopcy! Do zobaczenia za miesiąc. Rozdział 2 Sezon urlopowy już się kończył, tonące w sierpniowym upale ulice Sztokholmu zaczęły się zapełniać ludźmi, którzy spędzili kilka deszczowych tygodni lipca pod namiotami, w przyczepach kempingowych lub w pensjonatach. W metrze znów zrobiło się tłoczno, ale o tej porze, w godzinach pracy, Martin Beck był jednym z nielicznych pasażerów. Patrząc na przykurzoną zieleń za oknem, cieszył się z wytęsknionych wakacji. Jego rodzina wypoczywała już od miesiąca. Tego lata dopisało im szczęście. Jeden z kuzynów małżonki użyczył im swojego letniego domu stojącego samotnie na malutkiej wysepce pośrodku archipelagu sztokholmskiego. Kuzyn wyjechał za granicę, dzięki czemu mogli tu mieszkać, dopóki dzieci nie będę musiały iść do szkoły. Martin Beck wszedł do pustego mieszkania, udał się wprost do kuchni i wyjął piwo z lodówki. Wypił kilka łyków przy zlewie, po czym ruszył z butelką do sypialni, gdzie się rozebrał do slipów. Z sypialni poczłapał na balkon. Siedział tam przez chwilę w słońcu, oparty stopami o balustradę, i sączył piwo. Upał był nie do zniesienia. Kiedy opróżnił butelkę, wrócił do w miarę chłodnego pokoju.

Spojrzał na zegarek. Statek odpływa za dwie godziny. Tę część archipelagu obsługiwał stary parowiec, jeden z kilku, które się jeszcze ostały. Była to, zdaniem Martina Becka, bodaj największa atrakcja tegorocznych wakacji. Poszedł do kuchni i wstawił butelkę do spiżarki, wyczyszczonej ze wszystkiego, co mogłoby się popsuć. Na wszelki wypadek starannie ją przepatrzył. Potem wyciągnął z gniazdka wtyczkę lodówki, pojemniki z lodem włożył do zlewu, uważnie się rozejrzał, czy o niczym nie zapomniał, zamknął drzwi do kuchni i pomaszerował do sypialni, żeby się spakować. Większość ekwipunku zawiózł na wysepkę wcześniej, kiedy spędzał tam weekend. Małżonka wręczyła mu listę rzeczy, które były potrzebne jej i dzieciom. Upchnął wszystko do dwóch walizek. Ponieważ musiał jeszcze kupić prowiant, postanowił pojechać na przystań taksówką. Na statku było dużo wolnych miejsc. Martin Beck odstawił walizki i karton prowiantu, wszedł na górny pokład i usiadł. Powietrze rozedrgane upałem. Spłowiała zieleń na placu Karola XII, oklapnięte flagi na Grand Hotelu. Martin Beck rzucił okiem na zegarek. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie wciągną trap. Ledwie poczuł wibracje w siłowni, wstał i ruszył na rufę. Statek odpływał od nabrzeża. Martin Beck przechylił się przez re-ling i patrzył, jak śruby ubijają wodę na zielonkawą pianę. Ochryple rozbrzmiał gwizdek parowy, kadłub zadrżał, stewa dziobowa zaczęła się obracać w kierunku Saltsjón. Martin Beck wystawił twarz na orzeźwiającą bryzę. Nagle poczuł się wolny i beztroski, jak za chłopięcych lat w pierwszym dniu wakacji. Posilił się w jadalni i usiadł na górnym pokładzie. Biorąc kurs na przystań,

statek minął wysepkę, na której Martin Beck dostrzegł ich chwilową siedzibę, kilka kolorowych leżaków i małżonkę. Siedziała w kucki na brzegu i chyba obierała ziemniaki. Podniosła się, pomachała ręką na powitanie, ale nie był pewien, czy zobaczyła go pod słońce z takiej odległości. Dzieci już czekały w łódce. Martin Beck lubił wiosłować i mimo protestów syna osobiście pokonał dystans dzielący ich od wysepki. Córka Ingrid, zwana Kruszynką, mimo że za parę dni miała piętnaste urodziny, opowiadała o jakiejś potańcówce. Jedenastoletni syn, Rolf, który gardził dziewczynami, triumfalnie obwieścił, że złowił szczupaka. Martin Beck słuchał jednym uchem, rozkoszując się przejażdżką. Kiedy zrzucił z siebie miastowe ciuchy, wskoczył do wody, po czym włożył dżinsy i sweter. Po południu wylegiwał się z małżonką przed domem, rozmawiał o wszystkim i o niczym i patrzył na słońce, które zachodziło za najbliższymi szkierami. Wespół z synem zarzucił sieci i wcześnie się położył. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów natychmiast zasnął. Kiedy się obudził, słońce wisiało nisko. Brodząc w zroszonej trawie, usiadł na skale przed domem. Zapowiadał się kolejny piękny dzień, choć o tej porze wcale nie było ciepło. Marzł w piżamie. Szybko wrócił i usiadł na werandzie z filiżanką kawy. O siódmej ubrał się i obudził syna, który niechętnie zwlekł się z łóżka. Popłynęli łódką wybrać sieci. Wyłowili mnóstwo wodorostów. Po powrocie czekało na nich śniadanie. Po śniadaniu Martin Beck zajął się żmudnym czyszczeniem sieci. Pomyślał, że o dostawę świeżych ryb powinien zadbać syn. Prawie kończył, kiedy usłyszał warkot silnika. Mały kuter pruł wjego

stronę. Natychmiast rozpoznał właściciela. To Nygren, ich sąsiad z pobliskiej wyspy, jedyny dysponent pitnej wody. I telefonu. Nygren wyłączył silnik. - Dzwonili do ciebie! - wrzasnął. - Pan Beck ma się błyskawicznie odezwać! Zapisałem numer! - Nie przedstawił się?! - odwrzasnął Martin Beck, chociaż się domyślał, kto go szuka. - Przedstawił, zapisałem nazwisko. Nie mam czasu na poga-duchy, spieszę się do Skarholmen. Elsa siedzi w truskawkach, ale drzwi do kuchni są otwarte. Nygren uruchomił silnik i stojąc na rufie, odpłynął. Zanim zniknął z pola widzenia, podniósł rękę w pożegnalnym geście. Martin Beck patrzył za nim przez chwilę, po czym udał się na pomost, odwiązał łódkę i powiosłował ku przystani Nygrenów. Jasny gwint, pomyślał. Cholerny Kollberg, właśnie teraz, kiedy zapomniałem o jego istnieniu. W kuchni na bloczku pod wiszącym telefonem zobaczył ledwie czytelne namiary: „Hammar 54 10 60". Wybrał numer i gdy czekał na połączenie, opadły go złe przeczucia. - Hammar, słucham. - To ja. Co się dzieje? - Naprawdę bardzo mi przykro, Martin, ale chciałbym, żebyś jak najszybciej przyjechał. Może będziesz musiał poświęcić resztę urlopu. To znaczy, przesunąć.... - Hammar umilkł na kilka sekund. -Jeśli zechcesz. - Resztę urlopu? Nie wykorzystałem nawet jednego dnia. - Przepraszam, Martin, ale nie mam innego wyjścia. Czy mógłbyś

przyjechać jeszcze dzisiaj? - Dzisiaj? A co się takiego stało? - Byłoby dobrze, gdybyś mógł. To ważne. Porozmawiamy, jak przyjedziesz. - Statek odpływa za godzinę - powiedział Martin Beck, patrząc przez upstrzone muszymi odchodami okno na roziskrzoną słońcem wodę. - Co jest takie ważne? Czy Kollberg albo Melan-der nie mogą... - Nie. Ty musisz się tym zająć. Zdaje się, że ktoś zaginął. Rozdział 3 Martin beck otworzył drzwi do gabinetu szefa za dziewięć pierwsza, dokładnie po dwudziestu czterech godzinach urlopu. Komisarz Hammar - przysadzisty, o byczym karku i bujnej siwej czuprynie - tkwił nieruchomo w obrotowym fotelu, z rękami na blacie biurka, pochłonięty zdaniem złośliwców swoim ulubionym zajęciem, czyli nicnierobieniem. - O, jesteś wreszcie - odezwał się cierpko. - Lepiej późno niż wcale. Za pół godziny masz być w MSZ-ecie. - W Ministerstwie Spraw Zagranicznych? - Yhm. Spotkasz się z tym gościem. Hammar podniósł palcem wskazującym i kciukiem wizytówkę. Trzymał ją za rożek, jakby to był liść sałaty, na którym przycupnęła gąsienica bielinka kapustnika. Martin Beck zerknął na nazwisko. Nic mu nie mówiło. - To ktoś wysoko postawiony - poinformował Hammar. -Ponoć zaufany człowiek ministra. - Zawiesił głos. - W życiu o nim nie słyszałem. Hammar miał pięćdziesiąt dziewięć lat, od tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego pracował w policji i nie cierpiał polityków.

- Nie wyglądasz na wkurzonego - zauważył. Martin Beck przez moment usiłował dociec, dlaczego nie jest wkurzony. I doszedł do wniosku, że złość zdominowało totalne zaskoczenie. - O co właściwie chodzi? - spytał. - Później o tym porozmawiamy, jak się z nim spotkasz. - Wspomniałeś coś o zaginięciu. Hammar z udręczoną miną popatrzył w okno, wzruszył ramionami i powiedział: - Wszystko razem to czysty idiotyzm. Szczerze mówiąc, otrzymałem... polecenie, żeby ci nie udzielać tak zwanych bliższych informacji przed twoją wizytą w ministerstwie. - Zaczęliśmy być na ich usługi, czy co? - Jak wiadomo, to nie jedyne ministerstwo. - Hammar zatopił się we wspomnieniach, błądził wzrokiem gdzieś po bujnej zieleni za oknem. - Odkąd tu pracuję, przewalił się przez ten gabinet cały oddział ministrów zdrowia i opieki społecznej i spraw wewnętrznych. Przytłaczająca większość wiedziała o policji dokładnie tyle, ile ja wiem o miseczniku pomarańczowym. Mianowicie tyle, że istnieje. No to cześć! - Cześć! Kiedy Martin Beck był już w drzwiach, Hammar wrócił do rzeczywistości. - Martin? - Tak? - Jedno mogę ci powiedzieć. Nie musisz się tego podejmować. Zaufany człowiek ministra był duży, kanciasty i rudowłosy. Wbił w Martina Becka wodniste niebieskie oczy, zerwał się z obrotowego fotela i okrążył połowę biurka, wyciągając rękę.

- Wspaniale - powiedział. -Wspaniale, że mógł pan przyjść. Żarliwie uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck milczał. Mężczyzna znów zasiadł w obrotowym fotelu, chwycił zgasłą fajkę i przygryzał ustnik żółtymi końskimi zębami. Odchylił się, wsunął kciuk do cybucha, zapalił zapałkę, wyjął kciuk, przypalił fajkę i bacznie przypatrywał się gościowi zza chmury dymu. - Mówmy sobie po imieniu - zaproponował. - Zawsze od tego zaczynam poważne rozmowy. Od przejścia na ty. Takjest łatwiej. Jestem Martin. - Ja też - ponuro skonstatował Martin Beck. - Niestety. To może nieco komplikuje sytuację. Mężczyzna lekko się speszył. Obrzucił Martina Becka świdrującym spojrzeniem, jakby wietrzył jakiś podstęp. Po chwili hałaśliwie się roześmiał. - Jasne. Tak. Zabawne. Ha, ha! - Nagle urwał, przysunął do siebie telefon i nerwowo wciskał jakiś numer wewnętrzny. - Tak, tak, bardzo zabawne. - W jego głosie nie było śladu rozbawienia. - Proszę o papiery Alfa Matssona! - krzyknął do słuchawki. Do gabinetu weszła pani w średnim wieku i położyła na biurku teczkę z inkryminowanymi papierami. Nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, wycelował swój bezosobowy, rybi wzrok w Martina Becka i powoli otworzył teczkę. W środku była jedna kartka, usiana ołówkowymi adnotacjami. - To delikatna i piekielnie nieprzyjemna historia - zaczął. - Aha. Czyli...? - Znasz Alfa Matssona? Martin Beck pokręcił głową. - Nie? Jest dość popularny. To dziennikarz. Przede wszystkim prasowy.

Udziela się w telewizji. Niezły publicysta. Proszę. - "wysunął szufladę, przepatrzył ją, wysunął następną, w końcu uniósł podkładkę na biurku i znalazł to, czego szukał. - Nie cierpię bałaganiarzy - warknął, rzucając nienawistne spojrzenie ku drzwiom. Martin Beck obejrzał to coś, czyli starannie wypełnioną na maszynie fiszkę z danymi osobowymi Alfa Matssona. Rzeczywiście był dziennikarzem, zatrudnionym na etacie w jednym z największych tygodników, którego Martin Beck nie czytał, ale z wyraźnym niepokojem nie raz, nie dwa widział u swoich dzieci. Alf Sbcten Matsson urodził się w Góteborgu w trzydziestym czwartym. Do fiszki przypięto zdjęcie paszportowe. Martin Beck, lekko przechylając głowę, przyglądał się młodemu mężczyźnie w okrągłych drucianych okularach, z wąsami i krótką zadbaną ciemną brodą. Twarz bez wyrazu przemawiała za tym, że zdjęcie pochodziło z automatu. Martin Beck odłożył fiszkę i spojrzał pytająco na rudowłosego mężczyznę. - Alf Matsson zaginął - rzekł rudowłosy z emfazą. - Aha. I poszukiwania nie przyniosły rezultatu? - Nie wszczęliśmy poszukiwań. - Zaufany człowiek ministra tępo wpatrywał się przed siebie. - Nie mamy takiego zamiaru. Martin Beck nie od razu zrozumiał, że to wodniste spojrzenie świadczy o stuprocentowej stanowczości. Lekko uniósł brwi. - Kiedy zaginął? - Dziesięć dni temu. Martin Beck nie był zaskoczony. Wcale by się nie zdziwił, gdyby usłyszał, że chodzi o dziesięć minut albo dziesięć lat. Najbardziej zdumiewało go to, że siedzi tutaj, a nie w łódce na wodach archipelagu. Zerknął na

zegarek. Jeszcze zdąży na statek. - Zaledwie dziesięć dni? Z sąsiedniego pokoju wyszedł jakiś urzędnik i włączył się do rozmowy, jakby podsłuchiwał pod drzwiami. Pewnie życzliwy opiekun, pomyślał Martin Beck. - W tym wypadku to zdecydowanie za długo - oświadczył nowo przybyły. - Okoliczności są bowiem wyjątkowe. Alf Matsson poleciał służbowo do Budapesztu dwudziestego drugiego lipca, żeby napisać parę artykułów. W poniedziałek miał zadzwonić do redakcji i podyktować tekst swojego cotygodniowego felietonu. Nie zadzwonił. Alf Matsson jest w opinii kolegów z branży człowiekiem godnym zaufania. Inaczej mówiąc, zawsze dotrzymuje terminów, nigdy nie nawala. Dwa dni później sekretarz redakcji zadzwonił do hotelu, w którym Matsson się zatrzymał, i uzyskał informację, że chwilowo nie ma go w pokoju. Sekretarz zostawił wiadomość, żeby Matsson natychmiast skontaktował się z redakcją. Odczekali dwa dni. I nic, cisza. Jego żona, która mieszka w Sztokholmie, nic nie wie, ale to o niczym nie świadczy, bo się rozwodzą. W sobotę zadzwonił do nas naczelny tygodnika. W hotelu po raz drugi usłyszeliśmy, że Matsson się nie pojawił, jego rzeczy ciągle są w pokoju, a paszport w recepcji. Pierwszego sierpnia, w poniedziałek, nawiązaliśmy łączność z naszą placówką dyplomatyczną. Nic nie wiedzieli o Matssonie, powę-szyli tu i tam, węgierska policja nie była zainteresowana. We wtorek odwiedził nas naczelny tygodnika. Doszło do bardzo przykrej rozmowy. Rudowłosy przestał grać główną rolę. Niezadowolony, przygryzał ustnik fajki. - Otóż to - powiedział. - Cholernie przykrej. - A po chwili dodał gwoli

wyjaśnienia: - To mój sekretarz. - Tak czy inaczej - podjął sekretarz - w wyniku tej rozmowy nawiązaliśmy nieformalny kontakt z szefostwem policji, co sprawiło, że pan do nas przyszedł. Dzień dobry! Uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck wciąż nie potrafił się w tym połapać. - Chyba nie bardzo rozumiem - rzekł, pocierając nasadę nosa. - Dlaczego redakcja nie złożyła oficjalnego zawiadomienia? - Zaraz pan zrozumie. Naczelny i odpowiedzialny wydawca w jednej osobie nie chce zgłaszać zaginięcia na policji ani prosić o oficjalne dochodzenie, ponieważ wszystko natychmiast wypłynie na światło dzienne i trafi do prasy. Matsson jest ich pracownikiem, jego zaginięcie podczas podróży służbowej tygodnik traktuje - słusznie lub nie -jak newsa. Rzecz jasna, naczelny niepokoi się o Matssona, ale nie ukrywa, że liczy na scoop, czyli sensację tej rangi, dzięki której nakład gazety może skoczyć aż o sto tysięcy egzemplarzy. Jeśli jest pan zorientowany w linii programowej tego tygodnika, to powinien pan wiedzieć... W każdym razie fakt, że ich pracownik zaginął na Węgrzech, ani trochę nie pomniejsza wagi tej wiadomości. - Za żelazną kurtyną - wtrącił rudzielec grobowym głosem. - Nie używamy tego określenia... Mam nadzieję, że rozumie pan, co to oznacza. Nie byłoby dobrze, gdyby wskutek zgłoszenia informacja o sprawie znalazła się w gazetach, nawet jeśli zostałyby zachowane rozsądne proporcje i poprzestano by na faktach. Ale gdyby tygodnik zatrzymał to wyłącznie dla siebie, żeby następnie wykorzystać do własnych, hm, opiniotwórczych celów, to niech mnie dunder... mogłoby to zaszkodzić naszym dwustronnym stosunkom, które od lat budujemy z ogromnym

nakładem sił i środków. Naczelny przyniósł nam w poniedziałek kopię artykułu, przeczytaliśmy go z wątpliwą przyjemnością. Publikacja byłaby pod pewnymi względami równoznaczna z katastrofą. Chcieli to zamieścić w najbliższym numerze. Musieliśmy wykorzystać nasze talenty perswazyjne i odwołać się do norm etycznych, żeby zapobiec tej publikacji. W konsekwencji naczelny postawił nam warunek: Jeśli do końca przyszłego tygodnia Matsson nie da znaku życia albo my go nie znajdziemy, to... hm, cóż, wóz albo przewóz. Martin Beck pocierał czoło. - Gazeta prawdopodobnie bada tę sprawę na własną rękę. Sekretarz popatrzył rozkojarzonym wzrokiem na przełożonego, który teraz kopcił jak komin. - Odniosłem wrażenie, że panowie dziennikarze się nie przemęczają. Chyba na razie sobie odpuścili. Poza tym guzik ich obchodzi, gdzie Matsson się podziewa. - Wygląda na to, że zaginął - powiedział Martin Beck. - Tak. To bardzo niepokojące. - Przecież nie rozpłynął się w powietrzu - wtrącił rudowłosy. Martin Beck oparł lewy łokieć o krawędź biurka i przycisnął pięść do nasady nosa. Obraz parowca i wysepki zmętniał, odpłynął w siną dal. - Jaka jest moja rola? - zapytał. - To był nasz pomysł, ale oczywiście nie wiedzieliśmy, że padnie akurat na pana. Sami tego nie rozwikłamy, a już na pewno nie w dziesięć dni. Cokolwiek się stało, jeśli Matsson z jakiegoś powodu się ukrywa albo uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, albo spotkało go coś innego... to zadanie dla policji. Chodzi mi o to, że może się go podjąć wyłącznie

zawodowiec. Dlatego absolutnie nieoficjalnie skontaktowaliśmy się z najwyższym szefem. I ktoś tam pana polecił. Teraz musimy wiedzieć, czy zechce się pan zająć tą sprawą. Pana obecność tutaj świadczyłaby o tym, że można będzie pana wyłączyć z dotychczasowej służby. Martin Beck zdławił śmiech. Dwaj urzędnicy ministerialni patrzyli na niego z surowymi minami. Przypuszczalnie doszli do wniosku, że nie zachował się właściwie. Sekretarz wzruszył ramionami. - Proszę tam pojechać. Poszukać go. Może pan wyruszyć jutro. Wszystko jest załatwione dzięki naszym kanałom. Będzie pan czasowo wpisany na naszą listę płac, ale bez podania oficjalnych obowiązków. Naturalnie pomożemy panu na wszelkie możliwe sposoby. Jeśli pan zechce, może się pan na przykład skontaktować z tamtejszą policją - albo nie. I, jak wspomniałem, może pan polecieć już jutro. Martin Beck myślał przez chwilę. - Jeśli w ogóle, to pojutrze. - Dobrze. - Po południu dam odpowiedź. - Tylko proszę się zbyt długo nie zastanawiać. - Zadzwonię za godzinę. Do widzenia. Rudowłosy zerwał się z fotela, grzmotnął Martina Becka w plecy lewą ręką, a prawą wyciągnął na pożegnanie. - Cześć, Martin! Pokaż, co potrafisz. To ważne. - Owszem, nawet bardzo - przytaknął sekretarz. - Wolelibyśmy nie mieć na karku nowej afery Wallenberga - dodał rudzielec.

- Mieliśmy o tym nie wspominać - zauważył z rezygnacją sekretarz. Martin Beck skinął głową i wyszedł. - I co, pojedziesz? - spytał Hammar. - Sam nie wiem. Nie znam języka. - Nikt go u nas nie zna. Sprawdziliśmy. Poza tym można się z nimi dogadać po niemiecku i po angielsku. - Dziwna sprawa. - Głupia sprawa - uściślił Hammar. - Aleja wiem coś, o czym nie wiedzą ci z ministerstwa. Mamy jego dossier. - Alfa Matssona? - Tak. Było w trzecim wydziale. W tajnej szafie. - W kontrwywiadzie? - Yhm. Wydział bezpieczeństwa Głównego Zarządu Policji. Zajmowali się nim trzy miesiące temu. Przerwał im ogłuszający łomot do drzwi. Po chwili Kollberg wetknął głowę i zdębiał na widok Martina Becka. - Co ty tu robisz? - Jestem na urlopie. - Szemrane konszachty, co? Czy mam się oddalić równie cicho i niepostrzeżenie, jak się pojawiłem? - Owszem - odparł Hammar. - Chociaż nie. Mam dosyć szemranych konszachtów. Wejdź i zamknij drzwi. - Wyjął z szuflady biurka archiwalną teczkę. - Skończyło się na rutynowym prześwietleniu, nie podjęto dalszych kroków. Ale jest tu to i owo, co mogłoby się przydać komuś, kto będzie się zajmował tą sprawą. - Co wy, u licha, knujecie? - Kollberg nie krył zdumienia. - Założyliście

siatkę agenturalną? - Siedź cicho albo fora ze dwora! - zniecierpliwił się Martin Beck. - Dlaczego kontrwywiad interesował się Matssonem? - Ludzie z paszportówki mają swoje dziwactwa. Na przykład na Arlandzie* prowadzą rejestr wszystkich pasażerów latających do tych krajów europejskich, gdzie trzeba mieć wizę. Jakiś bystrzak przejrzał te wykazy i uznał, że Matsson podróżuje bez umiaru. Warszawa, Praga, Budapeszt, Sofia, Bukareszt, Konstanca, Belgrad. Wiza tu - wiza tam. Dlatego wydział bezpieczeństwa zdecydował się na dyskretny rekonesans. Odwiedzili redakcję jego gazety, porozmawiali, zadali parę pytań. - I co usłyszeli? - Że wszystko się zgadza. Alf Matsson często korzysta z paszportu. A niby czemu miałby nie korzystać? Jest znawcą problematyki wschodnioeuropejskiej. Koniec kropka. Ale coś da się wyłuskać. * Arianek - port lotniczy pod Sztokholmem (wszystkie przypisy tłumaczki). Przeczytajcie te wypociny. Możecie tu zostać. Ja zbieram się do domu, a wieczorem idę do kina na Bonda. Cześć! Martin Beck otworzył akta personalne i przystąpił do lektury. Skończył pierwszą stronę i podał ją Kollbergowi. Kollberg chwycił kartkę opuszkami palców i położył ukośnie przed sobą. Martin Beck spojrzał na niego pytająco. - Potwornie się pocę - wyjaśnił Kollberg. - Nie chcę zapaskudzić ich tajnych papierów. Martin Beck pokiwał głową. On pocił się tylko wtedy, kiedy dopadało go przeziębienie.

Najbliższe pół godziny spędzili w milczeniu. W dossier nie było nic szczególnie interesującego, ale sporządzono je z niezwykłą starannością. Alf Matsson nie urodził się wGoteborgu w 1934, tylko wMólndalu w 1933. Od 1952 pracował w prasie regionalnej, był reporterem rozmaitych dzienników, trzy lata później przyjechał do Sztokholmu i zaczął uprawiać dziennikarstwo sportowe. W tym charakterze często wyjeżdżał za granicę. Między innymi był na igrzyskach olimpijskich w Melbourne w 1956 i w Rzymie w 1960. Jego ówcześni szefowie zgodnie oświadczyli, że jest zdolny, szybki i ma dobre pióro. Zrezygnował z prasy codziennej w 1961, kiedy się związał z tygodnikiem, w którym nadal pracuje. W ostatnich czterech latach coraz częściej interesowały go korespondencje zagraniczne dotyczące najróżniejszych spraw, od polityki i gospodarki po sport i gwiazdy popu. Miał maturę, płynnie mówił po angielsku i niemiecku, znośnie po hiszpańsku i jako tako po francusku i rosyjsku. Rocznie wyciągał nieco powyżej czterdziestu tysięcy koron. Dwukrotnie żonaty. Po raz pierwszy wszedł w związek małżeński w 1954 i rok później się rozwiódł. Po raz drugi ożenił się w 1961. Miał dwoje dzieci: córkę z pierwszego małżeństwa i syna z drugiego. Z godną pochwały skrupulatnością autor raportu przeszedł do ciemnych stron Matssona. Zaniedbywał obowiązki alimentacyjne względem córki. Pierwsza żona nazwała go moczymordą i brutalem. W nawiasie widniała uwaga, że jej opinia wydawała się mało wiarygodna. Istniały jednak pewne przesłanki pozwalające wysnuć wniosek, że Alf Matsson nadużywa alkoholu. Jeden z byłych kolegów oświadczył, że „Alf jest sympatyczny, ale jak się upije, nikt nie może z nim wytrzymać". Znalazło to swoje

potwierdzenie na piśmie. W nocy, w Trzech Króli, w 1966 chłopcy z patrolu w Malmó zawieźli go na oddział ratunkowy tamtejszego szpitala, ponieważ podczas kłótni w domu niejakiego Bengta Jonssona, u którego się zatrzymał, oberwał nożem w rękę. Zajęli się tym kryminalni, ale skończyło się na niczym, bo Matsson nie chciał wnieść oskarżenia. Ponieważ policjanci Kristiansson i Kvant zeznali, że Matsson i Jónsson byli pod wpływem alkoholu, akta sprawy trafiły do kartoteki gminnej komisji do walki z alkoholizmem. W butnej w tonie ocenie naczelnego tygodnika, redaktora Erikssona, Matsson jest „wybitnym znawcą Europy Wschodniej" (jakby to miało jakieś znaczenie) i szefostwo redakcji nie widzi powodów, dla których miałoby zdawać policji dokładniejszą relację ze swojej reporterskiej działalności. Matsson „bardzo się interesował problematyką wschodnioeuropejską, siedział w tym, często składał własne propozycje, wielokrotnie wykazał się ambicją, rezygnując z urlopu i poświęcając - bez dodatkowego wynagrodzenia - czas wolny na zbieranie materiałów do reportaży, których tematyka była mu szczególnie bliska". Ktoś, kto wcześniej czytał to dossier, też wykazał się ambicją, podkreślając ostatnie zdanie na czerwono. Chyba nie Hammar. Nie zwykł bazgrolić w nie swoich raportach. Z uważnej lektury opublikowanych tekstów Matssona wynikało niezbicie, że niemal wszystkie traktowały o gwiazdach sportu (wywiady i reportaże), gwiazdach filmowych i najróżniejszych formach rozrywki. - Wyjątkowo nieciekawy człowiek - powiedział Kollberg, kiedy dobrnęli do końca. - Ale jest pewien osobliwy drobiazg.