uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Sjöwall Maj. Wahlöö Per - Martin Beck 10 - Ludzie przemocy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Sjöwall Maj. Wahlöö Per - Martin Beck 10 - Ludzie przemocy.pdf

uzavrano EBooki S Sjowall Maj
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 15 osób, 24 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 303 stron)

1 Maj Sjöwall, Per Wahlöö Ludzie przemocy Amber 2012 Przekład Ewa Chmielewska-Tomczak Rozdział 1 Naczelny komendant policji się uśmiechnął. Uśmiech ten, chłopięcy i czarujący, był przeważnie zarezerwowany dla prasy i telewizji i rzadziej jaśniał dla takich ludzi z wewnętrznego kręgu, jak dyrektor biura Stig Malm, szef wydziału bezpieczeństwa Eric Möller czy szef komisji do spraw zabójstw, komisarz krymi- nalny Martin Beck. Tylko jeden z tych trzech mężczyzn odpowiedział na uśmiech. Stig Malm miał ładne białe zęby i chętnie się uśmiechał, by je pokazywać. Z biegiem czasu zupełnie nieświadomie wypracował cały rejestr różnych uśmiechów. Ten, który zasto- sował, można było określić jako schlebiający i przymilny. Szef wydziału bezpieczeństwa stłumił ziewnięcie, a Martin Beck wytarł nos. Było dopiero wpół do ósmej rano - ulubiona pora naczelnego komendanta na zwoływa- nie niespodziewanych zebrań, co wcale nie oznaczało, że zwykle pojawiał się w komendzie o tej godzinie. Często przychodził dopiero późnym przedpołudniem i nawet wtedy był prze- ważnie nieosiągalny nawet dla najbliższych współpracowników. Mógłby umieścić na drzwiach napis: „Mój gabinet jest moją twierdzą”, jako swoją dewizę, i rzeczywiście funkcjo- nował jak niedostępna warownia strzeżona przez elegancką sekretarkę o bardzo trafnym prze- zwisku Smok. Tego ranka pokazał się od swojej dziarskiej i przyjaznej strony. Kazał nawet postawić termos z kawą i prawdziwe filiżanki z porcelany zamiast zwykłych plastikowych kubków. Stig Malm wstał i podał kawę. Jeszcze zanim usiadł z powrotem, Martin Beck wiedział, że najpierw podciągnie zapra- sowany kant spodni, a potem ostrożnie przygładzi dłonią starannie ufryzowane falujące wło- sy. Stig Malm był jego bezpośrednim przełożonym, a Martin Beck nie żywił dla niego naj- mniejszego szacunku. Jego pełna samozadowolenia kokieteria i podlizywanie się możniej- szym były cechami, które przestały drażnić Martina Becka i teraz uważał je wyłącznie za

2 śmieszne. Tym, co go natomiast irytowało i często przeszkadzało w pracy, były sztywność myślenia i brak samokrytyki u tego człowieka, niedostatek równie totalny i destrukcyjny, jak jego ignorancja we wszystkim, co dotyczyło praktycznej pracy policji. Osiągnięcie tak wyso- kiego stanowiska było wynikiem jego karierowiczostwa, politycznego oportunizmu i zdolno- ści administracyjnych. Szef wydziału bezpieczeństwa wrzucił do swojej kawy cztery kostki cukru, zamieszał łyżeczką i pił, siorbiąc głośno. Malm pił swoją bez cukru, z obawy o figurę. Martin Beck nie czuł się dobrze i nie chciał kawy tak wcześnie rano. Naczelny komendant dodał i cukier, i śmietankę i podniósł filiżankę, odginając mały pa- lec. Opróżnił ją jednym haustem i odstawił, przysuwając jednocześnie cienką zieloną teczkę leżącą w rogu wypolerowanego stołu konferencyjnego. - Właśnie tak - zagaił i znów się uśmiechnął. - Najpierw kawa, a potem można ruszać z planem dnia. Martin Beck patrzył smętnie na swoją nietkniętą kawę i marzył o szklance zimnego mleka. - Jak się czujesz, Martin? - zapytał komendant z udawanym przejęciem w głosie. - Nie wyglądasz dobrze. Chyba nie zamierzasz znów się rozchorować? Wiesz, że nie możemy się bez ciebie obejść. Martin Beck nie zamierzał się rozchorować. Już był chory. Pił wino ze swoją dwudzie- stodwuletnią córką i jej chłopakiem do wpół do czwartej nad ranem i wiedział, że właśnie z tego powodu źle wygląda. Ale nie miał ochoty rozmawiać o zawinionej przez siebie niedy- spozycji ze swoim wyższym przełożonym, a poza tym odebrał „znów” jako niesprawiedliwe. Leżał w domu z grypą i wysoką gorączką przez trzy dni na początku marca, a dzisiaj był siódmy maja. - Nie - zaprzeczył. - Czuję się dobrze. Jestem tylko trochę przeziębiony. - Naprawdę źle wyglądasz - rzekł Stig Malm. Wcale nie sprawiał wrażenia przejętego, w jego głosie brzmiał raczej wyrzut. - Naprawdę źle, w istocie. Spojrzał badawczo na Martina Becka, który czując narastającą irytację, stwierdził: - Dziękuję za troskę, ale czuję się dobrze. Zakładam, że nie zebraliśmy się tutaj, by rozmawiać o moim wyglądzie czy stanie zdrowia. - To prawda - powiedział komendant. - Do rzeczy.

3 Otworzył zieloną teczkę. Jej zawartość, najwyżej trzy lub cztery arkusze formatu A4, dawała nadzieję, że zebranie nie potrwa zbyt długo. Na wierzchu leżał list pisany na maszynie, z dużą zieloną pieczęcią pod zamaszystym podpisem i nagłówkiem, którego Martin Beck nie mógł rozszyfrować ze swojego miejsca. - Jak pamiętacie, niedawno dyskutowaliśmy o naszych niewystarczających w pewnym sensie doświadczeniach w kwestii ochrony i środków bezpieczeństwa przy wizytach pań- stwowych i podobnych delikatnych sytuacjach. Przypadkach, kiedy można się spodziewać szczególnie agresywnych demonstracji i lepiej lub gorzej zaplanowanych zamachów - zaczął komendant, bezwiednie wpadając w pompatyczny ton, typowy dla jego publicznych wystą- pień. Stig Malm wymamrotał coś na znak aprobaty, Martin Beck się nie odezwał, ale Eric Möller zaprotestował: - No, tak całkiem niedoświadczeni to my nie jesteśmy. Z wizytą Chruszczowa poradzi- liśmy sobie świetnie, nie licząc pomalowanej na czerwono świni, którą ktoś wypuścił przed schodami Logarden, podobnie Kosygina, zarówno od strony organizacyjnej, jak i bezpieczeń- stwa. I konferencje ekologiczne, żeby przywołać inny przykład. - Oczywiście, ale tym razem stajemy przed poważniejszym problemem. Mam na myśli wizytę senatora ze Stanów Zjednoczonych pod koniec listopada. To może być gorący karto- fel, jeśli wolno mi się tak wyrazić. Nie mierzyliśmy się dotąd z problematyką wizyty wysoko postawionych gości z USA, ale teraz będzie trzeba. Ta jest potwierdzona i otrzymałem już pewne instrukcje. Musimy przygotować się na czas z najwyższą starannością i być gotowi na wszystko. Oczywiście najbardziej na akty agresji ze strony ugrupowań skrajnie lewicowych i innych psychopatycznych fanatyków, którzy pamiętają o wojnie w Wietnamie. A nawet ze strony terrorystów z zagranicy. Naczelny komendant już się nie uśmiechał. - Tym razem musimy być chyba przygotowani na coś poważniejszego niż rzucanie jaj- kami - rzekł surowym głosem. - Powinieneś mieć tego świadomość, Eric. - Możemy podjąć środki zapobiegawcze - wtrącił Möller. Naczelny komendant wzrusazł ramionami. - W pewnym stopniu tak - powiedział. - Nie możemy jednak wyeliminować, zamknąć czy internować wszystkich, którym mogłaby przyjść do głowy jakaś rozróba, wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Mam swoje rozkazy do wykonania, a ty dostaniesz swoje. A ja moje, pomyślał posępnie Martin Beck.

4 Wciąż próbował odczytać drukowany nagłówek listu w zielonej teczce. Chyba udało mu się rozszyfrować słowo „Police” albo może „Policia”. Piekły go oczy, a język miał suchy i szorstki jak papier ścierny. Niechętnie wypił parę łyków gorzkiej kawy. - Ale to wszystko są sprawy na później - stwierdził komendant. - Dziś chciałbym z wa- mi porozmawiać o tym liście. Pstryknął palcem wskazującym w kartkę w otwartej teczce. - To w dużym stopniu ma związek ze stojącym przed nami problemem. Podał list Sti- gowi Malmowi, by puścił go w obieg wokół stołu, a sam mówił dalej: - Jest to, jak widzicie, zaproszenie, odpowiedź na naszą prośbę, byśmy mogli wysłać człowieka do tego kraju jako obserwatora podczas zbliżającej się oficjalnej wizyty. Ponieważ składający wizytę prezydent nie jest szczególnie popularny w tym kraju, trzeba skierować wszystkie siły do jego ochrony. Jak w wielu innych państwach latynoamerykańskich, tu rów- nież było dużo zamachów przeciw politykom krajowym i zagranicznym. Mają zatem znaczne doświadczenie i jestem skłonny sądzić, że policja i służby bezpieczeństwa tego kraju są naj- bardziej wykwalifikowane w tej dziedzinie. Jestem przekonany, że wiele się nauczymy, anali- zując ich metody i środki. Martin Beck przebiegł wzrokiem list napisany po angielsku i utrzymany w bardzo for- malnym i uprzejmym tonie. Wizyta prezydenta wypadnie piątego czerwca, czyli za niecały miesiąc, a przedstawiciel szwedzkiej policji był proszony o stawienie się dwa tygodnie wcze- śniej, żeby się zapoznać ze szczegółami najważniejszych faz prac przygotowawczych. Podpis był elegancki i całkowicie nieczytelny, ale nazwisko dało się odczytać w zapisie maszyno- wym. Było hiszpańskie, długie i sprawiało wrażenie szlacheckiego i wytwornego. Kiedy list powrócił do zielonej teczki, komendant się odezwał: - Problem w tym, kogo mamy tam wysłać. Stig Malm wzniósł zamyślony wzrok do sufitu, ale nic nie powiedział. Martin Beck obawiał się, że zostanie teraz wysunięta jego kandydatura. Jeszcze pięć lat temu, zanim uwolnił się od swojego nieszczęśliwego małżeństwa, z radością podjąłby się tego zadania, by na jakiś czas wyjechać z domu. Teraz podróż była ostatnią rzeczą, jakiej by chciał, więc pospieszył z odpowiedzią: - To jest właściwie zadanie dla wydziału bezpieczeństwa. - Nie mogę jechać - odparł Möller. - Po pierwsze, nie mogę zostawić wydziału, bo ma- my w biurze A pewne problemy reorganizacyjne, których rozwiązanie zajmie trochę czasu. Po drugie, nasz wydział ma już doświadczenie w takich sprawach i byłoby bardzo korzystne, gdyby pojechał ktoś, kto nie jest obeznany z problemami bezpieczeństwa. Na przykład z wy-

5 działu kryminalnego albo policji porządkowej. Ten, kto tam pojedzie, musi przecież podzielić się z nami swymi doświadczeniami, kiedy wróci, i w ten sposób wszyscy na tym skorzystają. Komendant pokiwał głową. - Coś w tym jest, co mówisz, Eric - zgodził się. - Poza tym, jak sam zwróciłeś uwagę, nie możemy się obejść bez ciebie właśnie teraz. Bez ciebie też nie, Martin. Martin Beck wydał wewnętrzne westchnienie ulgi. - Poza tym nie mówię po hiszpańsku - dodał szef wydziału bezpieczeństwa. - A kto tu mówi po hiszpańsku? - spytał Malm ze znaczącym uśmiechem. Wiedział, że komendant też nie włada mową Kastylijczyków. - Znam jednego - przypomniał sobie Martin Beck. Malm uniósł brwi. - Kto taki? Ktoś z kryminalnego? - Tak. Gunvald Larsson. Malm uniósł brwi o milimetr wyżej. Potem uśmiechnął się nieufnie i uznał: - Ale jego nie możemy wysłać. - Czemu nie? - zdziwił się Martin Beck. - Uważam, że by się nadawał do tej roboty. Sam zauważył zapalczywy ton swojego głosu. Normalnie nie kruszyłby kopii o Gunvalda Larssona, ale rozdrażnił go ton Malma, a poza tym praktycznie zawsze miał zdanie odmienne od jego. Dlatego sprzeciwił się niemal odruchowo. - Jest bałwanem, do tego najmniej reprezentatywnym dla naszej policji - stwierdził Malm. - Czy on naprawdę mówi po hiszpańsku? - W głosie komendanta brzmiało powątpiewa- nie. - Gdzie miałby się tego nauczyć? - Był w wielu krajach hiszpańskojęzycznych w czasach swojej służby na morzu - wyja- śnił Martin Beck. - To miasto ma duży port, więc prawie na pewno był tam wcześniej. Poza tym mówi płynnie po angielsku, francusku i niemiecku. I trochę po rosyjsku. Zajrzyj w jego papiery, to sam zobaczysz. - Tak czy inaczej jest bałwanem - upierał się Stig Malm. Komendant myślał. - Popatrzę na jego kwalifikacje - obiecał. - Właściwie to sam o nim pomyślałem. To prawda, że ma tendencję do gburowatych i nieprzyjemnych zachowań i jest mało karny. Ale nie można zaprzeczyć, że to jeden z naszych najlepszych inspektorów kryminalnych, choć ma problemy ze słuchaniem poleceń i przestrzeganiem regulaminu.

6 Zwrócił się do szefa wydziału bezpieczeństwa: - Co ty na to, Eric? Myślisz, że by się nadawał? - Osobiście za nim nie przepadam, ale poza tym nie mam zastrzeżeń. Tu potrzeba do- świadczonego i spostrzegawczego człowieka, a doświadczenie Gunvalda Larssona oraz jego obcesowość i samodzielność w tym szczególnym przypadku mogą być tylko zaletami. Poza tym zna język i kraj, a to duży atut. Malm wyglądał na niezadowolonego. - Sądzę, że wysłanie go tyłoby wręcz niewłaściwe. Skompromituje szwedzką policję swoim grubiańskim zachowaniem. Działa jak brutal i używa języka, który bardziej przywodzi na myśl dokera niż byłego oficera marynarki. - Może nie wtedy, gdy mówi po hiszpańsku - odparł Martin Beck. - Nawet jeśli wyraża się czasem trochę ordynarnie, robi to z pewnym wyczuciem. To nie była całkiem prawda. Martin Beck słyszał ostatnio, jak Gunvald Larsson nazwał Malma „nadętym dupkiem” w jego obecności, ale Malm szczęśliwie nie zrozumiał, że epitet dotyczył jego. Komendant zdawał się nie zwracać uwagi na zastrzeżenia Malma. - To może być niegłupia kandydatura - odezwał się z namysłem. - Jego skłonność do przejawiania prostackich zachowań w tym przypadku nie powinna być żadnym problemem. Potrafi zachowywać się dobrze, jeśli chce. Ma lepsze pochodzenie niż większość policjantów. Pochodzi z zamożnej i kulturalnej rodziny, co między innymi oznacza, że odebrał wykształ- cenie w najlepszych możliwych szkołach i wychowanie, które nauczyło go zachowywać się poprawnie we wszystkich możliwych sytuacjach. Takie rzeczy siedzą w człowieku, nawet jeśli bardzo się stara je ukryć. - Z tym mogę się zgodzić - mruknął Malm. Martin Beck przeczuwał, że Stig Malm sam chętnie by się podjął tego zadania i był nie w humorze, że w ogóle nie został wzięty pod uwagę. Zaczął więc myśleć, że byłoby pięknie pozbyć się na jakiś czas Gunvalda Larssona, który nie był szczególnie lubiany przez kolegów i miał niezwykłą zdolność wzbudzania niechęci i prowokowania awantur i komplikacji. Komendant nie wyglądał na całkiem przekonanego własnymi wywodami i Martin Beck rzekł, chcąc dodać mu otuchy: - Sądzę, że wyślemy Gunvalda. Ma wszystkie kwalifikacje potrzebne do tej roboty. - Zauważyłem, że dba o wygląd - powiedział komendant. - Jego styl ubierania się wska- zuje na dobry gust i przywiązywanie wagi do jakości. To bezsprzecznie robi wrażenie. - Właśnie - zgodził się Martin Beck. - To istotny szczegół.

7 Miał świadomość, że jego styl ubierania się trudno byłoby nazwać gustownym: worko- wate i niewyprasowane spodnie, kołnierzyk koszulki polo rozciągnięty po wielu praniach, tweedowy blezer, znoszony i do tego bez jednego guzika. - Wydział zabójstw jest dobrze obsadzony i powinien dać sobie radę bez Larssona przez parę tygodni - osądził komendant. - A może macie inną kandydaturę? Wszyscy pokręcili głowami. Nawet Malm uznał chyba za korzystne, że przez pewien czas będzie miał Gunvalda Larssona na właściwą odległość, a Eric Möller znów ziewnął i pewnie się cieszył, że zebranie dobiega końca. Komendant wstał i zamknął teczkę. - Dobrze - podsumował. - Jesteśmy zatem zgodni. Osobiście powiadomię Larssona o naszym postanowieniu. Gunvald Larsson przyjął powiadomienie bez większego entuzjazmu. Nie czuł się też specjalnie zaszczycony zadaniem. Miał silne i niewzruszone poczucie własnej wartości, ale nie był naiwny i wiedział, że niektórzy koledzy odetchną z ulgą, kiedy wyjedzie, i będą żałować, że nie na dobre. Miał świadomość, że jego przyjaciół wśród policjantów łatwo policzyć - o ile wiedział, był tylko jeden. Wiedział też, że uważano go za krnąbrnego i uciążliwego, a jego zatrudnienie często wisiało na włosku. Ten fakt nie budził w nim najmniejszych obaw. Każdy inny policjant z jego stopniem służbowym i uposażeniem odczuwałby przynajm- niej pewien niepokój wobec ciągłej groźby zawieszenia lub wręcz zwolnienia z pracy, ale Gunvald Larsson nigdy nie przeżył z tego powodu bezsennej nocy. Jako bezdzietny kawaler nie miał nikogo, kto byłby od niego zależny. Z rodziną, której snobistycznym życiem klasy wyższej pogardzał, dawno zerwał wszelkie więzi. Nie martwił się o swoją przyszłość. W ciągu lat pracy w policji często rozważał możliwość powrotu do dawnego zawodu. Teraz zbliżał się do pięćdziesiątki i zdawał sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie już nigdy nie wypłynie w morze. W miarę, jak zbliżał się dzień jego wyjazdu, Gunvald Larsson odkrywał, że właściwie cieszy się z zadania, które wprawdzie było postrzegane jako ważne, ale nie zapowiadało się na szczególnie trudne.

8 To oznacza przynajmniej kilka tygodni zmiany w codziennej rutynie pracy. Zaczął wy- czekiwać podróży jak urlopu. Ostatniego wieczoru przed wyjazdem Gunvald Larsson stał w swojej sypialni w Boll- mora ubrany tylko w spodenki i przeglądał się w dużym lustrze po wewnętrznej stronie drzwi szafy. Był zachwycony wzorem na spodenkach, żółtymi łosiami na niebieskim tle, i miał ich jeszcze pięć par. Pół tuzina tego samego rodzaju, choć zielonych z czerwonymi łosiami, leża- ło spakowanych w walizce ze świńskiej skóry, stojącej na łóżku z otwartym wiekiem. Gunvald Larsson miał metr dziewięćdziesiąt sześć wzrostu, silną i muskularną budowę ciała oraz duże dłonie i stopy. Po prysznicu stanął jak zwykle na wadze łazienkowej, która pokazała sto dwanaście kilogramów. W ciągu ostatnich pięciu, a może czterech lat przybrał kilkanaście kilo i patrzył z niezadowoleniem na oponę nad gumką od spodenek. Wciągnął brzuch i pomyślał, że może powinien trochę częściej odwiedzać policyjną si- łownię. Albo zacząć pływać, kiedy basen w nowym budynku komendy będzie gotowy. Właściwie był dość zadowolony ze swojego wyglądu. Miał czterdzieści dziewięć lat i wciąż gęste włosy, a ich nasada nie przesunęła się do góry, podwyższając czoło. Było niskie z dwiema wyraźnymi bruzdami. Włosy miał krótko ostrzyżone i tak jasne, że nie było widać pasemek siwizny. Teraz, gdy były mokre i świeżo uczesane, leżały równo i lśniły nad szerokim ciemieniem, ale po wyschnięciu podniosą się, sprawiając wrażenie szczeciniastych i krnąbrnych. Miał krzaczaste brwi w tym samym jasnym odcieniu co włosy i duży kształtny nos z szerokimi nozdrzami. Porcelanowoniebieskie oczy wydawały się małe w wyrazistej twarzy i trochę zbyt blisko osa- dzone, co czasami, kiedy miał zamyślone i nieobecne spojrzenie, przydawało mu zwodnicze- go rysu naiwności. Kiedy się złościł, co zdarzało się często, u nasady nosa pojawiała się gniewna zmarszczka, a porcelanowoniebieskie spojrzenie mogło przerazić zarówno najbar- dziej zatwardziałych przestępców, jak i podwładnych. Jego wybuchy gniewu były teraz rów- nie znane i wzbudzające postrach w sześciu sztokholmskich rewirach, jak wcześniej, jeśli nie na siedmiu morzach, to przynajmniej wśród załogi i podoficerów na statkach, którymi dowo- dził. Ogólnie był, jak już zostało powiedziane, zadowolony ze swojego wyglądu. Jedynym, który nigdy nie naraził się na gniew Gunvalda Larssona, był Einar Rönn, pierwszy asystent wydziału kryminalnego w Sztokholmie i jego jedyny przyjaciel. Rönn był łagodnym i małomównym Norlandczykiem z wiecznie cieknącym czerwonym nosem, który dominował w jego twarzy do tego stopnia, że inne szczegóły wyglądu prawie nie przyciągały

9 uwagi. Nosił w sobie niewygasłą tęsknotę za rodzinnymi stronami w okolicach Arjeplog w Laponii. W przeciwieństwie do Gunvalda. Larssona był żonaty i miał syna. Jego żona miała na imię Unda, syn nazywał się Mats, a on nosił jeszcze jedno imię, które niechętnie ujawniał. Jego matka była w młodości wielbicielką wielkiego idola filmowego tamtych czasów i dała pierworodnemu synowi imię Valentino. Ponieważ Larsson i Rönn pełnili służbę w tym samym wydziale, widzieli się prawie co- dziennie, ale często spędzali razem także czas wolny. Kiedy mogli wziąć w tym samym cza- sie urlop, jechali do Arjeplog, gdzie oddawali się głównie wędkowaniu. Żaden z ich kolegów nie pojmował, jak mogła zawiązać się przyjaźń między dwiema tak różnymi osobowościami, i wielu dziwiło się, jak Rönn ze stoickim spokojem i przy użyciu paru słów potrafi zmienić rozjuszonego Gunvalda Larssona w łagodnego baranka. Gunvald Larsson zrobił przegląd garniturów w swojej dobrze zaopatrzonej garderobie. Znał klimat kraju, który miał odwiedzić, i pamiętał kilka tygodni obezwładniającego upału wczesnym latem w tamtym porcie wiele lat temu. Żeby znieść upał, musiał być lekko ubrany, a miał tylko dwa wystarczająco przewiewne garnitury. Sprawdził je dla pewności i odkrył ku swej zgryzocie, że w jeden w ogóle się nie mie- ścił, a spodnie drugiego mógł dopiąć tylko na siłę i na głębokim wdechu. Poza tym opinały się na udach. Marynarkę dało się przynajmniej bez trudu zapiąć, lecz była ciasna w ramionach i ograniczałaby jego ruchy albo mogła pęknąć w szwach. Odwiesił bezużyteczny garnitur, a drugi położył na wieku walizy. Musi wystarczyć. Dał go uszyć cztery lata temu z cienkiej egipskiej bawełny, w kolorze nugatu z białymi prążkami. W walizce oprócz spodenek miał spakowane wcześniej buty, kapcie, przybory toaleto- we, skarpetki, chusteczki, koszule, piżamę i jedwabny szlafrok w niebieskim odcieniu jego oczu. Gunvald Larsson nie pił alkoholu, ale kupił butelkę Lysholms Linierullad Akvavit, na wypadek gdyby spotkał kogoś, kto lubi wódkę i zasłużył na prezent. Zawinął butelkę w pod- koszulek, zielony w czerwone łosie, i włożył pod ubrania. Uzupełnił bagaż trzema parami spodni w kolorze khaki, satynową marynarką i przycia- snym garniturem. Do kieszeni po wewnętrznej stronie wieka włożył jedną z ulubionych po- wieści, Błękitny ślad Juliusa Regisa. Potem zatrzasnął wieko, zapiął mosiężne sprzączki szerokich pasków, zamknął walizkę na klucz i postawił w przedpokoju.

10 Einar Rönn miał go podwieźć następnego ranka na sztokholmskie lotnisko Arlanda, równie ponure i źle zlokalizowane, jak większość szwedzkich aeroportów, które świetnie da- wały pełnym nadziei gościom bardziej spaczony obraz Szwecji, niż kraj właściwie na to za- sługiwał. Za bardzo bał się o swoje emw, by je zostawiać na długoterminowym parkingu. Wrzucił niebiesko-żółte spodenki w łosie do kosza z brudnymi rzeczami do prania w ła- zience, włożył piżamę i poszedł spać. Nie cierpiał na gorączkę podróżną i zasnął niemal natychmiast. Rozdział 2 Ekspert do spraw bezpieczeństwa nie sięgał Gunvaldowi Larssonowi wyżej niż do po- łowy ramienia, ale był dobrze zbudowany i elegancki w jasnoniebieskim garniturze ze staran- nie wywiniętymi i wyprasowanymi spodniami. Poza tym miał na sobie różową koszulę, błyszczące czarne buty ze spiczastymi noskami i jedwabny fioletowy krawat. Wrażenie luk- susu psuła tylko kabura pistoletu, wybrzuszająca się pod lewą pachą. Ekspert do spraw bez- pieczeństwa nazywał się Francisco Bajamonde Cassavetes y Larrinaga, miał prawie czarne włosy, skórę koloru jasnej mokki i oliwkowe oczy. Pochodził ze znakomitej rodziny i zajmo- wał eksponowane stanowisko. Gunvald Larsson także pochodził z klasy wyższej, choć wcale nie chciał się do tego przyznawać. Ze swoimi stu dwunastoma kilogramami był zdecydowanie bardziej wielki i gburowaty niż dystyngowany. Francisco Bajamonde Cassavetes y Larrinaga rozłożył na balustradzie plan zabezpie- czenia, ale Gunvald Larsson patrzył na swój garnitur. Uszycie go zajęło policyjnemu kraw- cowi siedem dni, a rezultat był fantastyczny, ponieważ w tym kraju sztuka krawiecka wciąż stała na wysokim poziomie. Jedyny spór dotyczył miejsca na kaburę pistoletu; krawiec uznał je za oczywiste. Gunvald Larsson nigdy jednak nie używał kabury, tylko nosił pistolet przy- pięty do paska. Tu, za granicą, nie był oczywiście uzbrojony, a garnitur miał potem nosić w Sztokholmie. Wywiązała się krótka dyskusja i oczywiście dostał to, czego chciał, bo nie mo- gło być inaczej. Z głębokim zadowoleniem zerknął na pięknie skrojone nogawki, westchnął z rozkoszą i zajął się otoczeniem. Stali na ósmym piętrze hotelu, miejscu wybranym z najwyższą starannością. Kolumna miała przejechać pod balkonem i zatrzymać się przed pałacem prowincjonalnym o jedną przecznicę dalej. Gunvald Larsson uprzejmie rzucił okiem na plan, lecz bez większego entu- zjazmu, ponieważ znał go już na pamięć. Wiedział, że port był zamknięty dla wszelkiego ru-

11 chu od piątej po południu, a lotnisko cywilne od momentu wylądowania prezydenckiego sa- molotu. Na wprost miał port i morze niebieskie jak lazur. Na redzie zewnętrznej stało na kotwi- cy kilka dużych statków pasażerskich i frachtowców. W ruchu były tylko jeden okręt wojen- ny, jedna fregata i kilka policyjnych motorówek w basenie wewnętrznym. Poniżej ich punktu obserwacyjnego znajdowała się promenada wysadzana palmami i akacjami. Naprzeciw był postój taksówek, a za nim rząd kolorowych dorożek. Wszystkie do- kładnie sprawdzone. Wszyscy ludzie na tym terenie, prócz żandarmerii wojskowej i policjantów, którzy two- rzyli szpaler na długość ramienia po obu stronach promenady, przeszli przez wykrywacze metalu tego typu, w jakie wyposażone są obecnie większe lotniska. Policjanci mieli mundury zielone, żandarmeria wojskowa szaroniebieskie. Policjanci nosili wysokie buty, żandarmi glany. Gunvald Larsson stłumił westchnienie. Przejechał tę trasę podczas porannej próby. Wszystko było na swoim miejscu prócz prezydenta. Kolumna przedstawiała się następująco: najpierw piętnastoosobowa grupa specjalnie wyszkolonych do ochrony policjantów na skuterach. Dalej tyle samo policjantów ze służby porządkowej na motocyklach, a za nimi dwa samochody pełne ochroniarzy. Potem samochód prezydencki, czarny cadillac z szybą z niebieskiego pancernego szkła. Gunvald Larsson podczas próbnej jazdy siedział na tylnym siedzeniu jako dubler, co niewątpliwie było zaszczytem. Dalej był otwarty samochód pełen ochroniarzy, na wzór amerykański. A na końcu następne motocykle policyjne, za którymi jechał radiowy wóz transmisyjny i samochody z autoryzowanymi dziennikarzami. Do tego ochroniarze w cywilu zostali rozstawieni na całej trasie z lotniska. Jeden szczegół wszyscy zdążyli już w każdym razie poznać. Wszystkie słupy latarni zostały ozdobione zdjęciami prezydenta. Droga była dość długa, żeby nie powiedzieć - bardzo, i Gunvald Larsson zdążył się już napatrzeć na głowę o byczym karku, z nalaną twarzą i w okularach w polakierowanych na czarno stalowych oprawkach. To była ochrona naziemna. W przestrzeni powietrznej dominowały wojskowe helikoptery na trzech poziomach po trzy maszyny w każdej grupie. Dla większej pewności dywizjon starfighterów latał tam i z powrotem, by strzec wyż- szych warstw powietrza.

12 We wszystkim widać było perfekcjonizm, przy którym wszelkie przykre niespodzianki wydawały się nie do pomyślenia. Popołudniowy upał był, łagodnie mówiąc, przytłaczający. Gunvald Larsson pocił się, ale niezbyt mocno. Nie umiał sobie wyobrazić, że coś mo- głoby pójść nie tak. Przygotowania były szczególnie dokładne i staranne, a planowanie trwało kilka miesięcy. Specjalna grupa zajmowała się wyszukiwaniem błędów w planowaniu i dokonano już pewnej liczby poprawek. Do tego dochodził fakt, że w tym kraju nie powiodła się żadna pró- ba zamachu, a nie było ich mało. Naczelny komendant policji miał rację, mówiąc, że tu znaj- dują się najlepsi eksperci w tej dziedzinie. Za piętnaście trzecia po południu Francisco Bajamonde Cassavetes y Larrinaga spojrzał na zegarek i oznajmił po angielsku: - Jeszcze dwadzieścia jeden minut, jak sądzę. Nie potrzebowali hiszpańskojęzycznego delegata. Ekspert do spraw bezpieczeństwa władał królewską angielszczyzną, używaną w najbardziej dystyngowanych klubach w Bel- gravii. Gunvald Larsson popatrzył na własny zegarek i skinął głową. Teraz właśnie była dokładnie za trzynaście minut i trzydzieści pięć sekund godzina trzecia w środę piątego czerwca 1974 roku. Przed wejściem do portu fregata zmieniła kurs, by wystrzelić salwę powitalną, co było jej jedynym zadaniem. Wysoko nad promenadą osiem myśliwców rysowało białe zygzaki na intensywnie błę- kitnym niebie. Gunvald Larsson rozejrzał się dokoła. W przedłużeniu promenady znajdowała się bar- dzo duża, okrągła arena do walk byków, zbudowana z cegły, z okrągłymi łukowatymi arka- dami otynkowanymi na kolory biały i czerwony. Z drugiej strony wystrzeliły właśnie koloro- we łuki wody w niezwykle wysokiej fontannie. W tym roku panowała dość uciążliwa susza i fontanny - bo ta nie była jedyna - były uruchamiane tylko przy szczególnie uroczystych oka- zjach. Mimo wszelkich różnic ten kraj był, podobnie jak Szwecja, pozorną demokracją, rzą- dzoną przez kapitalistyczną gospodarkę i cynicznych zawodowych polityków, którzy dbali o to, by stworzyć pozór swego rodzaju socjalizmu, który naprawdę był tylko swego rodzaju. Poza różnicą czasu najbardziej rzucały się w oczy różnice w sferze religii i to, że dawno temu zaprowadzono tutaj ustrój republikański.

13 Teraz było już słychać warkot helikopterów i klaksony motocykli. Gunvald Larsson znów sprawdził godzinę. Kolumna zdawała się jechać znacznie przed planowanym czasem. Potem omiótł porcelanowoniebieskimi oczami port i zauważył, że wszystkie policyjne motorówki są teraz w ruchu. Sam port nie zmienił się wiele od czasu, gdy bywał tu jako marynarz - tylko statki na redzie wyglądały zupełnie inaczej. Super-tankowce, kontenerowce ze skrzyniami rozładowywanymi metodą roll-on roll-off i wielkie promy, w których samochody odgrywały większą rolę niż pasażerowie, były jednostkami, jakich nie napotkał podczas lat służby na morzu. Oczywiście nie tylko Gunvald Larsson zauważył, że rozwój wydarzeń wyprzedza za- twierdzony harmonogram. Cassavetes y Larrinaga mówił szybko, lecz spokojnie i precyzyjnie do swojej krótkofa- lówki i przed wejściem do portu dał się zauważyć wzmożony ruch na fregacie z odbiorni- kiem. Gunvald Larsson zaczął w tym momencie myśleć o dwóch zupełnie różnych rzeczach. O tym, że jego hiszpański niepokojąco zardzewiał, i o tym, że poza wielkimi policyjnymi akcjami tylko w trzech krajach na świecie wydaje się na cele militarne więcej na mieszkańca niż w Szwecji, mianowicie w Izraelu i obu supermocarstwach: Stanach Zjednoczonych i Związku Radzieckim. Cassavetes y Larrinaga zakończył rozmowę przez radio, uśmiechnął się do jasnowłose- go gościa i wyjrzał w stronę fontanny, gdzie pierwsze grupy specjalnie wyszkolonych do ochrony policjantów na skuterach pokazały się między szeregami policji w zielonych mundu- rach. Gunvald Larsson przeniósł wzrok. Tuż pod nimi przechadzał się środkiem ulicy, paląc papierosa, jeden z ochroniarzy, wyraźnie zajęty obserwowaniem snajperów rozstawionych na okolicznych dachach. Za szeregiem policjantów stał rząd czarnych taksówek z niebieskim pasem po bokach, a przed nimi otwarta czarno-żółta dorożka. Mężczyzna na koźle miał na sobie również czarno-żółte ubranie, a koń czarno-żółte pióra w opasce na czole. Za tym wszystkim rosły palmy i akacje oraz stało parę rzędów gapiów. Kilku z nich miało jedyny szyld dopuszczony przez władze, mianowicie zdjęcie głowy o byczym karku, z nalaną twarzą i w okularach w polakierowanych na czarno stalowych oprawkach. Prezydent nie był zbyt popularnym gościem. Wiedzieli o tym wszyscy, przypuszczalnie także on sam. Kolumna poruszała się bardzo szybko. Pierwszy samochód służby bezpieczeństwa był już pod balkonem.

14 Ekspert do spraw bezpieczeństwa uśmiechnął się do Gunvalda Larssona, kiwnął uspo- kajająco głową i zaczął składać swoje papiery. W tej samej chwili otworzyła się ziemia, tuż pod opancerzonym cadillakiem. Fala wybuchu odrzuciła obu mężczyzn do tyłu, ale cokolwiek dało się powiedzieć o Gunvaldzie Larssonie, na pewno był silny. Chwycił się obiema rękami balustrady i spojrzał w górę. Jezdnia otworzyła się jak wulkan, z którego wystrzelił na pięćdziesiąt metrów ryczący słup ognia. Na jego szczycie kotłowały się różne przedmioty. Najbardziej rzucały się w oczy tył opancerzonego cadillaca, odwrócona kołami do góry czarna taksówka z niebieskimi pasami po bokach i pół konia z czarno-żółtymi piórami w opa- sce na czole, noga w wysokim czarnym bucie z fragmentem zielonego materiału i ręka z dłu- gim cygarem między palcami. Gunvald Larsson odwrócił twarz, kiedy mniej lub bardziej łatwopalne przedmioty za- częły spadać na niego jak deszcz. Myślał właśnie o nowym garniturze, kiedy coś ciężkiego trafiło go w pierś i rzuciło na wznak na marmurowe płytki balkonu. Nie potłukł się, w każdym razie nie za bardzo. Ryk eksplozji ucichł po jakiejś minucie i dały się słyszeć lament, rozpaczliwe wołania o pomoc, a nawet płacz i histerycznie wykrzykiwane przekleństwa, zanim ludzkie krzyki nie utonęły w wyciu syren ambulansów, a zawodzenia w dźwięku syren wozów strażackich. Gunvald Larsson wstał, by zobaczyć, co zwaliło go z nóg. Przedmiot leżał u jego stóp. Miał byczy kark i nalaną twarz oraz dość dziwnie osadzone okulary, wciąż w polakie- rowanych na czarno stalowych oprawkach. Ekspert do spraw bezpieczeństwa podniósł się niezdarnie, najwyraźniej cały, choć utra- cił nieco ze swojej elegancji. Popatrzył z zabobonnym lękiem na głowę i się przeżegnał. Gunvald Larsson spojrzał na swój garnitur, który nie zasługiwał już na to miano. - Cholera - rzucił. Potem popatrzył na głowę u swoich stóp. - Może powinienem wziąć to ze sobą do domu - powiedział sam do siebie. - Na pamiąt- kę. Francisco Bajamonde Cassavetes y Larrinaga spojrzał pytającym wzrokiem na swojego gościa.

15 Słowo sowenir w każdym razie zrozumiał. Może Szwedzi są łowcami głów. - Katastrofa - stwierdził. - Tak można to ująć - odrzekł Gunvald Larsson. Francisco Bajamonde Cassavetes y Larrinaga wyglądał tak nieszczęśliwie, że Gunvald Larsson czuł się w obowiązku dodać: - Ale nikt nie może za to winić ciebie. Poza tym miał wyjątkowo brzydką głowę. Rozdział 3 W tym samym dniu, w którym Gunvald Larsson doświadczał osobliwych przeżyć na balkonie z pięknym widokiem, przed sądem rejonowym w Sztokholmie stanęła dziewczyna nazwiskiem Rebecka Lind, oskarżona o napad na bank z bronią w ręku. Liczyła sobie osiemnaście łat i nie miała najmniejszego pojęcia o sprawach, jakimi wła- śnie zajmował się Gunvald Larsson. Gdyby ktoś wymienił nazwę miasta, gdzie przebywał, nic by jej to nie powiedziało. Nigdy nie słyszała o kraju, w którym się znajdowało, i wiedziała równie mało o wysoko postawionych osobach, które straciły głowę, jak i o tym, że prezydent USA wciąż nazywa się Nixon. Wiedziała wiele innych rzeczy, ale nie miały one związku ze sprawą. Oskarżycielem był Buldożer Olsson, od kilku łat ekspert sądowy do spraw napadów na bank z bronią w ręku, rozprzestrzeniających się w kraju jak zaraza. Był niesłychanie zabieganym człowiekiem i tak rzadko miał czas pobyć w domu, że na przykład minęły trzy tygodnie, zanim odkrył, że żona opuściła go na dobre, zostawiając lako- niczną wiadomość na poduszce. Teraz nie robiło to większej różnicy, ponieważ przy swojej szybkości działania miał następną po trzech dniach. Nowa towarzyszka życia była jedną z jego sekretarek, która wielbiła go z nieskrywanym oddaniem i od tamtego dnia jego garnitury rzeczywiście wyglądały na trochę mniej wygniecione. Mimo ciągłego pośpiechu zawsze przychodził o czasie, który uważał za wystarczający, i pojawił się zdyszany na dwie minuty przed rozpoczęciem postępowania. Był korpulentnym, lecz gibkim, niewysokim mężczyzną o pogodnym spojrzeniu i żywych ruchach. Poza tym zawsze nosił koszulę różową jak prosię i krawaty dowodzące takiego braku gustu, że dopro- wadzały Gunvalda Larssona na skraj obłędu w czasie, kiedy pracował w grupie specjalnej Buldożera. Działali w niej również Einar Rönn i Lennart Kollberg, ale to było parę lat temu. A Kollberg nie był już nawet policjantem. Buldożer wierzył w rotację i dopływ świeżej krwi pośród swoich współpracowników.

16 Rozejrzał się po pustej i niedogrzanej poczekalni do sali rozpraw i zauważył grupę pię- ciu osób. Znajdowali się w niej jego świadkowie i jedna osoba, której widok niezmiernie go zdziwił. Był to szef komisji do spraw zabójstw. - Co ty na miłość boską tu robisz? - zapytał Martina Becka. - Zostałem wezwany jako świadek. - Przez kogo? - Obronę. - Obronę? Co to ma znaczyć? - Adwokat Braxen - odparł Martin Beck. - On dostał tę sprawę. - Bekacz - powiedział zgnębiony Buldożer. - Miałem już dzisiaj trzy zebrania i dwa aresztowania. A teraz przez resztę popołudnia mam siedzieć i słuchać Bekacza. - Nie wiesz, kto jest obrońcą? Co robiłeś podczas aresztowania? - Aresztowanie w takich sprawach to rutyna - odrzekł Buldożer. - To zajęło tylko trzy minuty i odbyło się bez przedstawiciela obrony. Nie było takiej potrzeby. Podbiegł do jednego ze swoich świadków i zaczął przerzucać dokumenty w aktówce, nie znajdując tego, którego szukał. Martin Beck pomyślał, że Buldożer i Bekacz są do siebie dość podobni pod paroma względami. Obaj lubili znikać, kiedy się z nimi rozmawiało, z tym że Buldożer robił to w znaczeniu czysto fizycznym, wybiegając nagle przez drzwi, a Bekacz - mentalnym. Często miało się wrażenie, że znajduje się w innym świecie. Prokurator zostawił swojego świadka w połowie zdania i wrócił do Martina Becka. - Czy wiesz coś o tej sprawie? - zapytał. - Nie za wiele, ale Bekacz podał takie argumenty, że stwierdziłem, iż powinienem przyjść. Poza tym nie mam w tej chwili sprawy, która wymagałaby szczególnej uwagi. - Wy w komisji do spraw zabójstw nie wiecie, co znaczy prawdziwa praca - oświadczył Buldożer Olsson. - Sam aktualnie mam trzydzieści dziewięć spraw w toku i tyle samo zawie- szonych. Powinieneś przyjść do mnie na pewien czas, to zobaczyłbyś. - Nie - zaprzeczył Martin Beck. - Nie boję się pracy, ale mimo wszystko dziękuję. - Szkoda - rzekł Buldożer. - Czasami myślę, że mam najlepszą pracę w całej tej sądowej machinie. Pasjonującą i pełną emocji. Codziennie coś mnie zaskakuje... Zawahał się i dokończył: - Tak jak dzisiaj ten Bekacz.

17 Buldożer Olsson wygrywał wszystkie sprawy z naprawdę nielicznymi wyjątkami. Naj- łagodniej można było to skomentować słowami, że nie pochlebiało to szczególnie wymiarowi sprawiedliwości. O najmniej łagodnym komentarzu lepiej było nawet nie myśleć. - Ale ty będziesz miał wesołe popołudnie - rzucił Olsson. - Bekacz na pewno da niezłe przedstawienie. - Nie przyszedłem tu dla rozrywki - oznajmił Martin Beck. Rozmowę przerwało wywołanie sprawy na wokandę i uczestnicy z jednym ważnym wyjątkiem wmaszerowali na salę rozpraw, która była ponurym pomieszczeniem w głównym budynku ratusza. Miała wielkie i majestatyczne okna, co w żaden sposób nie usprawiedliwia- ło, lecz prawdopodobnie tłumaczyło, że od bardzo dawna nikt ich nie mył. Sędzia, asesor i siedmiu ławników spoglądało z uroczystą powagą na salę z podwyższe- nia połączonego z długim pulpitem do pisania. Mała bladoniebieska mgiełka w wypełnionej kurzem plamie słońca wskazywała na to, że ktoś z sądu zgasił właśnie papierosa. Wprowadzono oskarżoną przez małe boczne drzwi. Towarzyszyła jej groźnie wygląda- jąca kobieta po pięćdziesiątce, w sukience przypominającej mundur. Oskarżona była dziew- czyną z jasnymi włosami do ramion, nadąsanymi ustami i wpatrzonymi w dal brązowymi oczami. Miała na sobie długą do ziemi, haftowaną jasnozieloną sukienkę z lekkiego i cienkie- go materiału, a na nogach czarne drewniaki. Sąd usiadł. Reszta obecnych stała dalej. Sędzia zaczął referować sprawę monotonnym głosem, po czym zwrócił się do dziew- czyny po lewej stronie: - Oskarżoną w sprawie jest Rebecka Lind. Czy pani nazywa się Rebecka Lind? - Tak. - Proszę oskarżoną, by mówiła głośniej. - Tak. Sędzia spojrzał w papiery i zapytał: - Nie ma pani drugiego imienia? - Nie. - I urodziła się pani trzeciego stycznia 1956 roku? - Tak. - Muszę poprosić oskarżoną, by mówiła głośniej.

18 Powiedział to tak, jakby rytualnie należało wypowiadać takie słowa na wszystkich roz- prawach. W tym przypadku miało to sens, ponieważ akustyka była wyjątkowo zła. Poza tym oskarżeni często nie byli przyzwyczajeni do wypowiadania się publicznie i do tego peszyło ich przygnębiające i nieprzyjazne środowisko, w jakim się znaleźli. Następnie sędzia oświad- czył: - Oskarżenie reprezentuje prokurator Sten Robert Olsson. Buldożer nie zareagował, tylko zupełnie nieświadomy tego, co się dzieje, kartkował je- den ze swoich dokumentów. - Czy prokurator Steń Robert Olsson jest obecny na sali? - zapytał sędzia głosem bez wyrazu, choć widział rzeczonego setki razy. Buldożer podskoczył. Nie był przyzwyczajony do tego, by zwracano się do niego peł- nym imieniem i nazwiskiem. - Tak, oczywiście - odrzekł pospiesznie. - Tak, jestem obecny. - Czy jest jakiś przedstawiciel oskarżonej? - Oskarżona nie wyznaczyła takiej osoby - odparł Buldożer. - Oskarżoną reprezentuje adwokat Hedobald Braxen. Zapadła cisza. Wszyscy rozglądali się dookoła. Woźny sądowy wyjrzał do poczekalni. Bekacz jeszcze się nie pokazał. - Adwokat Braxen widocznie się spóźni - oznajmił po chwili asesor. Następnie odbył przyciszonym głosem rozmowę z przewodniczącym sądu, który stwierdził: - Na razie możemy odczytać listę świadków. Prokurator wezwał dwoje: kasjerkę banku Kerstin Franzen i asystenta policji Kennetha Kvastmo. Oboje potwierdzili swoją obecność. - Obrona wezwała następujące osoby: komisarza kryminalnego Martina Becka, dyrekto- ra banku Rumforda Bondessona i nauczycielkę gospodarstwa domowego Hedy-Marie Wiren. Wszyscy troje zgłosili się jako obecni. Po krótkiej chwili sędzia dodał: - Obrońca wezwał również na świadka dyrektora Waltera Petrusa, ale ten usprawiedli- wił się, że nie może przyjść, a poza tym nie ma nic wspólnego ze sprawą. Jeden z ławników zachichotał. - Świadkowie mogą teraz opuścić salę, I tak uczynili. Dwaj policjanci, jak zawsze w takich okolicznościach ubrani w spodnie od munduru, czarne buty i mniej lub bardziej pozbawione polotu blezery, Martin Beck, dyrek- tor banku, nauczycielka i kasjerka wymaszerowali z sali.

19 W pomieszczeniu pozostali zatem - oprócz sądu - oskarżona, strażnik z aresztu i obser- watorka. Buldożer Olsson studiował pilnie papiery, ale tylko przez dwie minuty. Potem spojrzał z zaciekawieniem na obserwatorkę. Była to kobieta, którą Buldożer ocenił na jakieś trzydzieści pięć lat. Siedziała na jednej z ławek z rozłożonym przed sobą blokiem do stenografowania. Wzrost miała poniżej średnie- go, niespełna metr sześćdziesiąt, i niezbyt długie, proste jak druty jasne włosy. Jej ubiór skła- dał się ze spranych dżinsów i koszuli nieokreślonego koloru. Miała sandały na szerokich, opa- lonych stopach z prostymi paznokciami, a przez materiał koszuli odznaczały się wyraźnie duże brodawki jej płaskich piersi. Najbardziej przyciągała uwagę jej nieco kanciasta twarz z wydatnym nosem i przeni- kliwym spojrzeniem niebieskich oczu, które kierowała kolejno na wszystkich obecnych, a najdłużej zatrzymywała na oskarżonej i Olssonie. W tym drugim przypadku świdrujący wzrok sprawił, że prokurator wstał, wziął szklankę wody i przeniósł się na miejsce za jej ple- cami. Natychmiast się odwróciła i złowiła jego spojrzenie. Pod względem atrakcyjności nie była w jego typie, jeśli w ogóle jakiś miał, ale bardzo go zaciekawiło, kim ona jest. Z tyłu widział, że jest mocno zbudowana, choć bez śladu krą- głości. Nie wytrzymał w końcu jej spojrzenia, wyjaśnił, że ma ważną rozmowę telefoniczną, i poprosił o pozwolenie na wyjście z sali. Wyszedł żwawym krokiem, bardziej zaintrygowany niż kiedykolwiek. Gdyby spytał Martina Becka, który stał w rogu poczekalni, może by się czegoś dowie- dział. Na przykład tego, że nie miała trzydziestu pięciu lat, tylko trzydzieści dziewięć, ukoń- czyła socjologię i obecnie pracowała w opiece społecznej. Martin Beck wiedział o niej bardzo dużo, ale niechętnie zdradziłby jakiekolwiek szcze- góły, ponieważ większość z nich miała charakter bardzo osobisty. Zapytany podałby może jej imię i nazwisko. Rhea Nielsen. Buldożer zakończył rozmowę w niecałe pięć minut. Sądząc z jego gestykulacji, udzielał komuś instrukcji. Wróciwszy na salę, przechadzał się, wzdychając. Usiadł. Przejrzał papiery. Kobieta z przenikliwym niebieskim spojrzeniem obserwowała teraz tylko oskarżoną.

20 Buldożer jeszcze bardziej się zaciekawił. W ciągu następnych dziesięciu minut podniósł się z miejsca sześć razy, robiąc truchtem krótkie rundki po sali. Raz wyjął olbrzymią chustkę do nosa i otarł pot z czoła. Poza tym wszyscy siedzieli spokojnie na swoich miejscach. Dwadzieścia dwie minuty po wyznaczonym czasie otworzyły się drzwi i do środka wkroczył Bekacz. W jednej ręce trzymał zapalone cygaro, a w drugiej dokumenty. Studiował je flegmatycznie i sędzia musiał trzy razy znacząco chrząknąć, nim Braxen z roztargnieniem wręczył cygaro woźnemu, by wyniósł je z sali. - Adwokat Braxen właśnie się pojawił - stwierdził sędzia kwaśnym tonem. - Możemy zapytać, czy zachodzą jakieś przeszkody do przeprowadzenia rozprawy? Buldożer pokręcił głową i zaprzeczył: - Nie, absolutnie nie. Przynajmniej z mojej strony. Bekacz nie zareagował. Dalej przeglądał pisma dotyczące sprawy. Po chwili przesunął okulary na czoło i oświadczył: - Dziś w drodze do ratusza uświadomiłem sobie nagle, że prokurator i ja jesteśmy sta- rymi znajomymi. W rzeczy samej siedział na moich kolanach dokładnie dwadzieścia pięć lat temu. To było w Boras. Ojciec prokuratora był tam adwokatem, a ja pracowałem w sądzie rejonowym. W tamtych czasach wiele się spodziewałem po mojej pracy. Nie mogę jednak stwierdzić, że tamte oczekiwania się spełniły. Kiedy się widzi rozwój sądownictwa w innych krajach, nie mamy czym się chwalić. Wspominam Boras jako okropne miasto, ale prokurator był żywym i miłym chłopcem. Najlepiej jednak pamiętam Hotel Miejski czy jak się tam na- zywał. Stoliki w kawiarni i zakurzone palmy. Limitowane posiłki i awantury o jedzenie, które bardzo rzadko można było dostać. A jeśli już się dostało, włosy mogły się zjeżyć jak na grzbiecie hieny. Nawet emeryt w dzisiejszym społeczeństwie nie uznałby tego za jedzenie dla ludzi. Daniem dnia była ryba i to samo jedzenie serwowano od rana do wieczora. Raz znala- złem w swojej porcji niedopałek papierosa. Ale to się zdarzyło w Enköping, jeśli głębiej się nad tym zastanowić. Czy wiedzieliście, że Enköping ma najlepszą wodę pitną w Szwecji? Niewiele osób o tym wie. Każdy, kto dorastał tu w stolicy i nie stał się alkoholikiem ani nar- komanem, musi mieć niezwykle silny charakter. - Czy zachodzą jakieś przeszkody do przeprowadzenia rozprawy? - powtórzył cierpli- wie sędzia. Bekacz wstał i wyszedł na środek sali. - Ja i moja rodzina należymy oczywiście do tej kategorii - zadeklarował skromnie. Był znacznie starszy od większości osób w sali, władczy mężczyzna z imponującym brzuchem. Poza tym uderzająco źle i niemodnie się ubierał, a jakiś niezbyt wybredny kot

21 mógłby się pożywić na jego kamizelce. Po kilku minutach oczekiwania, podczas których mie- rzył spojrzeniem Buldożera, rzekł: - Pomijając fakt, że ta dziewczynka w ogóle nie powinna stanąć przed sądem, nie za- chodzą żadne prawne przeszkody. W czysto technicznym znaczeniu. - Sprzeciw! - zawołał Buldożer. - Adwokat Braxen może zostawić swoje komentarze na później - zaznaczył sędzia. - Czy prokurator chce teraz wnieść oskarżenie? Buldożer zerwał się z krzesła i zaczął z opuszczoną głową truchtać wokół stołu, na któ- rym miał swoją dokumentację. - Twierdzę, że Rebecka Lind w środę dwudziestego drugiego maja bieżącego roku do- konała napadu z bronią w ręku na siedzibę banku PK w Midsommarkransen, a następnie do- puściła się przemocy wobec urzędników państwowych, gdy stawiała czynny opór policjan- tom, którzy przybyli na miejsce, by ją zatrzymać. - A co mówi oskarżona? - Oskarżona jest niewinna - wtrącił Bekacz. - A moim zadaniem jest obalenie tych wszystkich... bzdur. Zwrócił się znów do Buldożera i zauważył ze smutkiem w głosie: - Jakie to uczucie prześladować niewinnych? Kiedy pomyślę o tobie jako małym brzdą- cu, trudno mi pojąć, nazwijmy to, działalność, jaką dziś prowadzisz. Buldożer wyglądał na zachwyconego. Przydreptał do Bekacza i rzekł: - Ja również pamiętam tamten czas w Boras. A szczególnie ówczesnego kancelistę są- dowego Braxena, który cuchnął papierosami i podłym koniakiem. - Moi panowie - upomniał sędzia. - To nie jest czas ani miejsce na osobiste wspomnie- nia. Adwokat Braxen odrzuca zatem stwierdzenia prokuratora. - Jeżeli zapach koniaku nie jest wytworem fantazji prokuratora, pochodził prawdopo- dobnie od jego ojca - odrzekł Bekacz. - Poza tym oskarżona jest niewinna. A ja ostatni raz użyłem tego słowa. Ta dziewczyna... Wrócił do stołu i zaczął szperać w dokumentach. - Nazywa się Rebecka Lind - podpowiedział usłużnie Buldożer. - Dziękuję, chłopcze - odparł Bekacz. - Rebecka Lund... - Lind - poprawił Buldożer. - Rebecka - stwierdził Bekacz - jest równie niewinna jak marchewki w ziemi. Wszyscy zdawali się rozważać to niekonwencjonalne porównanie. W końcu sędzia wy- cedził:

22 - To chyba kwestia do rozstrzygnięcia dla sądu, prawda? - Niestety - rzucił Bekacz. - Co adwokat chciał wyrazić tym komentarzem? - zapytał przewodniczący sądu nieco ostrzejszym tonem. Bekacz odpowiedział: - Niestety niemożliwe jest wyjaśnienie całego tła sprawy. Proces musiałby się ciągnąć latami. Wszyscy wyglądali na niemile zaskoczonych tą uwagą. Bekacz dodał: - Rozważę propozycję przewodniczącego sądu, bym napisał wspomnienia. - Czy ja proponowałem coś takiego? Sędzia osłupiał, teraz już zupełnie zbity z tropu. - W ciągu długiego życia spędzonego w różnych salach, w których sąd podobno wymie- rza sprawiedliwość, zdobywa się duże doświadczenie - oświadczył Bekacz. - W młodości byłem poza tym przez jakiś czas w Ameryce Południowej, gdzie zajmowałem się mleczar- stwem. Moja matka, jeszcze żyje staruszka, uważa, że praca mleczarza w Buenos Aires to jedyna uczciwa robota, jaką w życiu miałem. A propos, parę dni temu usłyszałem, że nawet ojciec prokuratora, mimo podeszłego wieku i wzrastającego spożycia alkoholu, codziennie robi szybki spacer brzegiem rzeki w Örebro, dokąd rodzina przeprowadziła się w latach czterdziestych. Z Buenos Aires przy dzisiejszych środkach transportu nie jest daleko do no- wych miast w Afryce. Moją ciekawość wzbudziła właśnie niezwykle interesująca książka o Kongu-Kinszasie... - Wspomnienia adwokata Braxena, nawet jeszcze nienapisane, są na pewno bardzo inte- resujące - ocenił z uśmiechem Buldożer. - Ale chyba nie zebraliśmy się tutaj po to, by ich słuchać. - Prokurator ma rację - stwierdził sędzia. - Niech pan Olsson przedstawi zatem sprawę. Buldożer popatrzył na obserwatorkę, która jednak odpowiedziała mu tak bezpośrednim i przenikliwym spojrzeniem, że rzuciwszy okiem na Bekacza, przesunął wzrokiem po sędzi, asesorze i ławnikach, po czym utkwił go w oskarżonej. Rebecka Lind zdawała się patrzeć w przestrzeń, ponad ograniczonymi biurokratami i wszelkim innym dobrem i złem. Buldożer założył dłonie za plecy i zaczął się przechadzać tam i z powrotem. - Tak, Rebecko - zaczął przyjaźnie. - To, co ci się przytrafiło, zdarza się dziś niestety wielu młodym ludziom. Razem spróbujemy ci pomóc, mogę ci chyba mówić na ty? Dziewczyna zdawała się nie słyszeć pytania, jeśli to w ogóle tak zabrzmiało.

23 - Z czysto technicznego punktu widzenia zdarzenie jest proste i oczywiste, więc nie zo- stawia pola do dyskusji. Jak okazało się już przy aresztowaniu... Bekacz wyglądał na zatopionego w rozważaniach o Kongu-Kinszasie, ale teraz wy- szarpnął z wewnętrznej kieszeni wielkie cygaro, wycelował je w pierś Buldożera i krzyknął: - Sprzeciw! Ani ja, ani żaden inny adwokat nie był obecny przy aresztowaniu. Czy ta dziewczyna Camilla Lund w ogóle została poinformowana o swoim prawie do obrony? - Rebecka Lind - poprawił asesor. - Tak, tak - przytaknął zniecierpliwiony Bekacz. - To czyni aresztowanie bezprawnym. - Nieprawda - zaprzeczył Buldożer. - Zapytano o to Rebeckę, a ona odpowiedziała, że nie ma to żadnego znaczenia. Bo i nie miało. Jak mogę od razu wykazać, przypadek jest pro- sty jak drut. - Zatem samo aresztowanie jest już bezprawne - rozstrzygnął Bekacz. - Domagam się, by mój sprzeciw został umieszczony w protokole. - Tak, na pewno będzie - oznajmił asesor. Asesor pełnił, ogólnie rzecz biorąc, funkcję sekretarki, ponieważ część starszych sal są- dowych nie była wyposażona w magnetofon. Buldożer wykonał mały piruet przed ławą przysięgłych, zaglądając przy okazji każde- mu z ławników w oczy. - Czy mogę kontynuować swoje wystąpienie? - zapytał pogodnym głosem. Bekacz patrzył niewidzącym wzrokiem na swoje cygaro. - A zatem, Rebecko - rzekł Buldożer z ujmującym uśmiechem, który był jednym z jego największych atutów - spróbujmy teraz jasno i zgodnie z prawdą uporządkować przebieg zda- rzeń: co ci się przydarzyło dwudziestego drugiego maja i dlaczego. Napadłaś na bank, pewnie z desperacji i bezmyślności, i użyłaś siły wobec policjanta. - Sprzeciwiam się doborowi słów przez prokuratora - zaprotestował Bekacz. - A propos doboru słów, przypomniał mi się mój nauczyciel niemieckiego, który... Znów był daleko myślami. - Jeśli obrońca zajmie się w spokoju swoimi wspomnieniami, może oszczędzimy przy- najmniej trochę czasu - stwierdził Buldożer. Kilku ławników parsknęło śmiechem, ale Bekacz oświadczył podniosłym tonem: - Sprzeciwiam się postawie prokuratora wobec mnie i tej dziewczyny. Poza tym nie ma on prawa zajmować się moimi wspomnieniami i moim życiem wewnętrznym. Prokuratora powinna też cechować większa skromność. Nie jest Winstonem Churchillem, który mógł so-

24 bie pozwolić na powiedzenie o przeciwniku politycznym: „Pan Attlee jest skromnym czło- wiekiem, ale nie ma też powodu, by było inaczej”. Sędzia wyglądał na zmieszanego tą ripostą, ale po chwili dał Buldożerowi znak głową, by mówił dalej. Ten zakładał, że przedstawi sprawę w ciągu dziesięciu minut, najwyżej kwadransa, ale Bekacz mu przerywał, mimo upomnień sędziego, przynajmniej czterdzieści dwa razy, najczę- ściej zupełnie niezrozumiałymi komentarzami. Na przykład: - Widzę, że prokurator wpatruje się chciwie w moje cygaro. To przypomina mi pewną historię: dziewczęta na Kufcie z powodu upału siedzą nago w fabrykach i skręcają cygara na udzie. Dotyczy to najbardziej wyborowych marek, lecz prawdopodobnie jest jakimś wymy- słem. - Czy to ma związek ze sprawą? - zapytał ze znużeniem sędzia. - Trudno powiedzieć - wyznał enigmatycznym tonem Bekacz. - To znaczy? - Odnoszę wrażenie, że prokurator nie zawsze, żeby użyć łagodnego określenia, skupia się na meritum wydarzeń. Buldożer, który nawet nie był palaczem, tym razem wyglądał na poruszonego. Wziął się jednak w garść i pozornie w równie dobrej formie jak zawsze doprowadził swoje wystąpienie do końca, gestykulując przy tym i lekko się uśmiechając. Zdarzenia w skrócie miały następujący przebieg: tuż przed godziną drugą dwudziestego drugiego maja Rebecka Lind zjawiła się w siedzibie banku PK w Midsommarkransen i pode- szła do jednej z kas. Na ramieniu miała dużą torbę, którą położyła na kontuarze. Potem zażą- dała pieniędzy. Kasjerka widziała, że jest uzbrojona w długi sztylet, i nacisnęła stopą alarm, napełniając jednocześnie torbę plikami banknotów w kwocie pięciu tysięcy koron szwedz- kich. Zanim Rebecka Lind zdążyła opuścić bank ze swoim łupem, pojawił się pierwszy ra- diowóz skierowany tam z centrali. Załoga wozu, złożona z dwóch policjantów, wpadła do banku z wyciągniętą bronią i rozbroiła napastniczkę. Powstało przy tym zamieszanie, podczas którego banknoty rozsypały się po podłodze. Policjanci ujęli winną i przewieźli do wydziału kryminalnego w Kungsholmen. Zatrzymana stawiła opór i uszkodziła mundur jednego z poli- cjantów. Podczas przewozu również wynikło zamieszanie. Napastniczkę, którą okazała się osiemnastoletnia Rebecka Lind, zawieziono najpierw do dyżurki wydziału kryminalnego, po czym przetransportowano do specjalnego wydziału zajmującego się napadami na bank. Za- trzymaną uznano za zasadnie podejrzaną o napad na bank z bronią w ręku i przemoc wobec

25 urzędnika państwowego i aresztowano następnego dnia podczas bardzo skróconej rozprawy w sądzie rejonowym w Sztokholmie. Buldożer Olsson przyznał, że w procedurze aresztowania nie uwzględniono niektórych prawnych formalności. Wskazał jednocześnie, że z technicznego punktu widzenia nie miało to żadnego znaczenia. Rebecka Lind sama nie była zainteresowana swoją obroną, a poza tym od razu przyznała, że poszła do banku, by zdobyć pieniądze. Bekacz puścił bąka, nawet się nie czerwieniąc, i stwierdził, że Rebecka nie miała żad- nych środków finansowych. Wszyscy zaczęli już spoglądać ukradkiem na zegar, ale Buldożer Olsson nie lubił przerw i wezwał szybko swojego pierwszego świadka, kasjerkę banku Hedy-Marie Wiren. Zeznanie świadka było krótkie i potwierdziło wszystkie istotne rzeczy, jakie zostały już powiedziane. Buldożer zapytał: - Kiedy zrozumiała pani, że to napad? - Jak tylko rzuciła torbę na kontuar i zażądała pieniędzy. A potem zobaczyłam nóż. Wyglądał bardzo groźnie. Coś w rodzaju sztyletu. - Dlaczego dała jej pani pieniądze z kasy? - Mamy instrukcje, by w takich sytuacjach nie stawiać oporu, tylko robić to, co każe na- pastnik. To była prawda. Banki nie chciały ryzykować wypłaty dożywotnich rent i wysokich od- szkodowań pracownikom, którzy zostali ranni. Przez szacowną salę przetoczył się jakby ryk grzmotu. Było to beknięcie Hedobalda Braxena. Nie zdarzało się to rzadko i temu zawdzięczał swoje przezwisko. - Czy obrona ma pytania? Bekacz pokręcił głową. Był teraz zajęty pisaniem czegoś drukowanymi literami na kart- ce papieru. Buldożer Olsson wezwał następnego świadka. Wszedł Kenneth Kvastmo i powtórzył mozolnie przysięgę świadka. W Szwecji nie wy- starczy podnieść ręki i oznajmić: przysięgam. Samo przesłuchanie było nawet krótsze niż litania informująca, że jest asystentem poli- cji, urodził się w Arvice w 1942 roku i pełnił służbę w patrolach, najpierw w Solnej, a potem w Sztokholmie. Buldożer odezwał się niezbyt mądrze: - Opowiedz własnymi słowami.