uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Sophie Hannah - Kaja

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Sophie Hannah - Kaja.pdf

uzavrano EBooki S Sophie Hannah
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 107 osób, 89 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1903 stron)

Sophie Hannah TRAUMA Dla Juliet Emerson, która pomogła mi rozwiązać wiele zagadek, życiowych i fikcyjnych. Jeśli poprosisz kogoś o wspomnienie, a usłyszysz historię, możesz mieć

pewność, że jest zmyślona. Ja w wieku pięciu lat, skulona w kłębek za domem dla lalek, przerażona, że nauczycielka mnie znajdzie, pewna, że czekają mnie konsekwencje, i próbująca się na nie przygotować - to jest wspomnienie. A oto historia, w którą je przeobraziłam: pierwszego dnia szkoły byłam wściekła na matkę za to, że zostawiła mnie w nieznanym mi miejscu, pełnym obcych

ludzi. Ucieczka nie wchodziła w rachubę, bo byłam grzeczną dziewczynką. Rodzice zawsze mi to powtarzali. Ale tego dnia tak mocno się buntowałam przeciwko temu, na co mnie skazano, że postanowiłam zebrać się na odwagę i udawać nieobecną przed panią Hill. W rogu klasy stał duży dom dla lalek i gdy nikt nie patrzył, schowałam się w kącie między nim a ścianą. Nie wiem, ile minut siedziałam w ukryciu, wsłuchując się w

mało zachęcające głosy uczniów i dyscyplinujące wołania nauczycielki, trwało to jednak dostatecznie długo, by pomysł zdążył mi się znudzić. Żałowałam swojej decyzji, ale nagłe wyjście z kryjówki byłoby jednoznaczne z przyznaniem się do winy, a nie zamierzałam przedsiębrać aż tak pochopnych kroków. Wiedziałam, że w końcu zostanę znaleziona i surowo ukarana, więc rósł we mnie strach i wzburzenie. Łkałam

cicho, by nikt mnie nie usłyszał. Jednocześnie głos wewnętrzny podpowiadał mi: Siedź tu, nie ruszaj się. Wciąż jeszcze może ci się upiec. Kiedy usłyszałam, że pani Hill prosi, by dzieci usiadły po turecku na podłodze, aby mogła sprawdzić listę obecności, wpadłam w panikę. Mimo iż nigdy wcześniej nie byłam w żadnej szkole ani żłobku, wiedziałam, co to oznacza: nauczycielka zaraz odczyta po kolei

nasze nazwiska. Na dźwięk swojego powinnam powiedzieć: „Obecna”, bez względu na to, gdzie akurat siedziałam. Nawet nie przyszło mi do głowy, że mogłabym nie zareagować. Wymagałoby to ode mnie takiej dawki oszustwa i buntu, jakiej nie byłabym gotowa nawet przemyśleć, a co dopiero wprowadzić w życie. A jednak nie ruszyłam się z kryjówki. Zawsze byłam optymistką i nie poddawałam się, o ile nie było to absolutnie nieuniknione. Przecież

mogło się zdarzyć coś, co uniemożliwiłoby pani Hill odczytanie całej listy. Do klasy mógł wlecieć ptak albo jeden z uczniów mógł nagle zachorować i pojechać do szpitala. Albo też ja sama mogłam za kilka chwil wpaść na genialny pomysł, znaleźć doskonałą drogę wyjścia z tarapatów, w które się wpakowałam. Nie zdarzyła się oczywiście żadna z tych rzeczy i gdy pani Hill wywołała moje nazwisko, uznałam, że najlepiej będzie pójść na kompromis. Nie odezwałam

się, ale wystawiłam rękę zza domku dla lalek, tak by była dla wszystkich wyraźnie widoczna. Myślałam sobie, że spełniam swój obowiązek, bo przyznaję się do obecności, ale że nadal istnieje cudowna możliwość, iż nikt mnie nie zauważy i że w nagrodę za ujawnienie się będę mogła spędzić cały dzień w ukryciu. A następnego dnia zrobię dokładnie to samo. To było marzenie, lecz rzeczywistość

przedstawiała się inaczej: pani Hill od razu spostrzegła moją rękę i kazała mi wyjść z kąta. Później powiedziała owszystkim mojej mamie i zostałam ukarana przez szkołę i przez rodziców. Kary nie pamiętam. Jaka część powyższej historii jest prawdziwa? Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że większość. Może dziewięćdziesiąt procent. A ile pamiętam? Prawie nic. Zaledwie dwa stany emocjonalne: mieszankę strachu i sprzeciwu, która

towarzyszyła mi, gdy chowałam się za domkiem dla lalek, oraz potwornie poniżające uczucie porażki, gdy musiałam wyjść i stanąć twarzą w twarz z resztą klasy. Wszyscy wiedzieli, że podjęłam ryzyko, straciłam cierpliwość i poddałam się. Pamiętam, jaki wstyd wywołała we mnie myśl - zaledwie kilka sekund po fakcie, wspomnienie wewnątrz wspomnienia - o moim głupim, asekuranckim geście podniesienia ręki z

ukrycia. Żałosne. Byłam zbyt uległa, by zachować się niegrzecznie, i zbyt niegrzeczna, by przestrzegać zasad. Pamiętam, że marzyłam o tym, by być którymkolwiek innym dzieckiem w klasie, tylko nie sobą. Jestem niemal pewna, że towarzyszyły mi wszystkie te uczucia, choć w wieku pięciu lat nie dysponowałam słownictwem, którym mogłabym je opisać. Absolutnej pewności mieć nie mogę z

jednego powodu. Przez czterdzieści lat historia o wydarzeniach tamtego dnia tłamsiła wszystkie wspomnienia i w końcu całkowicie je zastąpiła. Prawdziwe wspomnienia są kruchymi, fragmentarycznymi zjawami, które łatwo się poddają żywej opowieści, stworzonej zresztą po to, by trwale zapisała się w umyśle. Niemal od razu po zdobyciu jakiegoś doświadczenia decydujemy, jakie chcielibyśmy mu nadać

znaczenie. Tworzymy historię, która ma to umożliwić. Opowieść ta wykorzystuje wszelkie wspomnienia, które mogą ułatwić jej zadanie. Umieszcza je w miejscach strategicznych, niczym kolorowe brosze w klapie czarnej marynarki, i pozbywa się tych, które są niepotrzebne. Przez lata opowiadałam alternatywną wersję historii pierwszego dnia w szkole. W zmienionej relacji wychodziłam z

kryjówki z szelmowskim uśmieszkiem i mówiłam: „No co? Nie udawałam, że mnie nie ma. Przecież podniosłam rękę. Nie powiedziała pani, że nie wolno siedzieć za domkiem dla lalek”. Któregoś dnia, w trakcie opowiadania nowej wersji, pomyślałam sobie: Czy to mogło się zdarzyć? Czasami trzeba zniszczyć wielokrotnie przekazywaną historię, by dotrzeć do prawdziwego wspomnienia. To trochę jak zdzieranie

farby ze ściany, warstwa po warstwie. Pod spodem znajdujemy cegły, brudne i odbarwione, zniszczone przez wieloletni brak dostępu do tlenu. Najśmieszniejsze jest to, że dzisiaj obydwie wersje - ta brawurowa i ta kompromitująca - wydają mi się prawdziwe, tyle razy je opowiadałam innym i sobie samej. Ilekroć powtarzamy jakąś historię, żłobimy głębiej miejsce, które zajmuje w naszym umyśle, a przez to wydaje się ona wierniejsza.

Prawdziwe wspomnienie może być przelotnym obrazem czerwonego płaszcza, drzewa cytrynowego (nie wiemy gdzie), silnym uczuciem, czyimś imieniem. Tylko imieniem, niczym więcej. Prawdziwe wspomnienia nie zawierają początków, środków i zakończeń. Nie ma w nich napięcia, oczywistego sensu, z pewnością nie są nośnikiem nauki moralnej. Brakuje im tego, co mogłoby zadowolić publikę. Kiedy mówię o publice, myślę o narratorze, który

zawsze jest pierwszym odbiorcą własnej opowieści. Wszystko to możemy odnieść do Bożego Narodzenia 2003 roku i wydarzeń z Małego Sadu, które - jak się pewnie domyślasz - nie są wspomnieniem, lecz opowieścią. Trzeba mieć nadzieję, że opowieść ta pomoże nam wydobyć kilka zawartych w niej wspomnień. Może nawet kilka wypartych, które nie pasowały do ogólnej narracji, więc zostały odrzucone. Jako

eksperyment założę, przynajmniej na jakiś czas, że historia Małego Sadu jest w całości nieprawdziwa. Nic takiego się nie wydarzyło. Nikt nie obudził się w poranek bożonarodzeniowy, by zdać sobie sprawę, że czworo członków rodziny zniknęło bez śladu. 1 Wtorek, 30 listopada 2010 Popatrz, nie ma tu nic wyjątkowego. Spójrz na szpary między cegłami, skąd

wykruszyła się zaprawa. Spójrz na brzydkie, plastikowe ramy okien. To nie jest miejsce, w którym dzieją się cuda. No i - ponieważ gotowa jestem z wyprzedzeniem wziąć na siebie część winy - we mnie też nie ma nic wyjątkowego. We mnie też nie dzieją się cuda. To się nie może udać. Nie powinnam więc czuć się rozczarowana, gdy nic z tego nie wyjdzie.

Nie przyjechałam tu z wiarą, że otrzymam pomoc, ale dlatego, że nie chcę już przyklejać sobie na twarz sztucznego uśmiechu i wydawać odgłosów przyjemnego zaskoczenia, kiedy ktoś mi opowiada, jak niesamowicie mu to pomogło. „Musisz spróbować hipnozy”, mówią mi wszyscy znajomi z pracy, mój dentysta, rodzice i nauczyciele dziewczynek. „Nie wierzyłam w to i była to ostatnia deska ratunku, a tymczasem to

prawdziwa magia. Od tamtej pory nawet nie tknęłam papierosów/wódki/babeczek z kremem”. Zauważyłam, że każdy, kto reklamuje skrajnie nieprawdopodobne rozwiązanie jakiegoś problemu, czuje się w obowiązku zaznaczyć, iż pierwotnie był nastawiony sceptycznie. Nikt nigdy nie mówi: „Zawsze byłem i nadal jestem typem idioty, który uwierzy we wszystko. O dziwo, hipnoza okazała się skuteczna”. Siedzę w swoim samochodzie przy

Great Holling Road, przed domem Ginny Saxon, hipnoterapeutki, którą wybrałam na chybił trafił. No, może niezupełnie. Great Holling to najładniejsza miejscowość w całej Culver Valley. Uznałam po prostu, że jeśli już muszę marnować pieniądze, to będę to robiła w jakimś malowniczym miejscu. Niewiele jest wiosek tak idyllicznych, że ludzie się przeciwko nim buntują, opisując je jako sztuczne albo

napuszone. W tej okolicy niemalże modne jest kręcenie nosem na zacisze Great Holling i wychwalanie bardziej hałaśliwych, brudniejszych miejsc, w których - zupełnym przypadkiem - ceny domów są dużo niższe. „Nawet gdyby mnie było na to stać, nie zamieszkałbym w Great Holling. Nie zniósłbym tej doskonałości”. Jasne. Może jednak powinnam być trochę bardziej ufna. Wiele osób ma pieniądze i nie