Sophie Hannah
Twarzyczka
Konstabl Simon Waterhouse 01
Little Face
1
Piątek, 26 września 2003
Jestem poza domem. Nie oddaliłam się
zbytnio od drzwi wejściowych jeszcze, ale
wyszłam i nie ma ze mną nikogo. Gdy się
dzisiaj obudziłam, nie sądziłam, że nastał ten
dzień. Coś było w nim nie tak, a raczej we mnie
było coś nie tak. Przekonał mnie telefon od
Vivienne. „Wierz mi, nigdy nie będziesz gotowa
– powiedziała. – Musisz skoczyć na główkę”.
Miała rację, muszę. Muszę to zrobić.
Przecinam wyłożony kostką dziedziniec i
wchodzę na błotnistą, żwirowatą ścieżkę,
niosąc jedynie torebkę. Czuję się lekko i
dziwnie. Drzewa sprawiają wrażenie utkanych z
jaskrawej włóczki: czerwienie, brązy oraz, tu i
ówdzie, zieleń. Niebo ma kolor mokrej dachówki
łupkowej. To nie jest ten sam zwyczajny świat,
w którym wcześniej żyłam. Wszystko nabrało
większej intensywności, jakby fizyczne tło,
które dotychczas uważałam za oczywistość,
teraz dopominało się mojej uwagi.
Mój samochód stoi zaparkowany na drugim
końcu ścieżki, przed bramą, która oddziela
Wiązy od głównej ulicy. Nie powinnam
kierować. „Bujda – Vivienne unieważniła tę
lekarską opinię głośnym cmoknięciem. – To
niedaleko. Gdybyś przestrzegała wszystkich
durnych zasad, jakie teraz obowiązują, bałabyś
się ruszyć palcem!”.
Faktycznie, czuję się zdolna do tego, by
usiąść za kierownicą, choć dopiero od paru
minut. Rekonwalescencja po operacji przebiegła
przyzwoicie. Mogło to być zasługą dziurawca,
który sobie przepisałam, lecz niewykluczone, że
zadziałała siła ducha: muszę być silna, więc
jestem.
Przekręcam kluczyk w stacyjce i naciskam
stopą mocno na pedał gazu. Auto budzi się do
życia z głośnym bulgotem. Wjeżdżam na drogę i
powoli zwiększam prędkość. „Od zera do setki
w pół godziny”, zwykł żartować mój ojciec, gdy
volvo należało jeszcze do niego i do mamy
Zamierzam jeździć tym wozem, aż się rozpadnie
na kawałki. Nic nie przypomina mi rodziców
tak, jak to volvo. Wydaje mi się, że jest ono
starym, lojalnym członkiem rodziny, który
pamięta mamę i tatę z tą samą czułością co ja.
Odkręcam szybę, wdycham świeże
powietrze, które uderza mnie w twarz, i myślę,
że potrzeba będzie jeszcze wielu strasznych
opowieści o korkach, nim ludzie przestaną
kojarzyć jazdę samochodem z wolnością.
Mknąc niemal pustą drogą, mijając pola i
farmy, czuję się potężniejsza, niż naprawdę
jestem. Witam to złudzenie z otwartymi
ramionami.
Nie pozwalam sobie na myśli o Florence, o
rosnącym dystansie między nami.
Po jakichś sześciu kilometrach otwartej
przestrzeni, droga, którą jadę, staje się główną
ulicą Spilling, najbliższego miasteczka. W
centrum znajduje się rynek, który okalają
długie rzędy przysadzistych, elżbietańskich
budynków z pastelowymi fasadami. W
niektórych mieszczą się sklepy W innych, jak
przypuszczam, mieszkają stare, bogate snoby,
czteroocy nudziarze rozprawiający bez końca o
dziedzictwie historycznym Spilling. Pewnie
jestem niesprawiedliwa. Vivienne z pewnością
nie mieszka w Spilling, choć ma tu z domu
najbliżej. Gdy pyta się ją o adres, zawsze mówi
„Pod Wiązami”, jakby jej dom był dobrze znaną
miejscowością.
Stojąc na światłach, przetrząsam torebkę w
poszukiwaniu kartki ze wskazówkami, które mi
dała. W lewo przy małym rondzie, potem
pierwsza w prawo i szukać znaku. W końcu go
widzę: „Waterfront” – grube, białe, ukośne litery
na granatowym tle. Wjeżdżam na ścieżkę, jadę
nią dookoła kwadratowego budynku z kopułą,
w końcu zatrzymuję się na niewielkim parkingu
na tyłach domu.
Lobby pachnie liliami. Widzę, że na niemal
każdej płaskiej powierzchni stoi czworokątna
waza z tymi kwiatami. Dywan, z różami na
granatowym tle, jest ekskluzywny To ten
rodzaj, który wygląda czysto, nawet gdy jest
zabrudzony. We wszystkie strony kręcą się tu
ludzie z torbami sportowymi, niektórzy spoceni,
inni świeżo wykąpani.
W recepcji spotykam młodą dziewczynę ze
stojącymi blond włosami, która bardzo chce mi
pomóc. Ma wpięty znaczek z napisem „Kerilee”.
Tak się cieszę, że wybrałam dla córki imię
Florence – prawdziwe imię z bogatą historią, a
nie coś, co brzmi jak wymysł zespołu
marketingowego jakiejś piętnastoletniej
gwiazdki pop. Bałam się, że David albo
Vivienne zgłoszą sprzeciw, ale im też się
spodobało.
– Nazywam się Alice Fancourt – mówię. –
Jestem nową członkinią. – Podaję jej kopertę ze
swoimi danymi. Bawi mnie myśl, że Kerilee nie
ma bladego pojęcia o powadze tego dnia.
Znaczenie naszego spotkania jest zupełnie inne
w naszych dwóch umysłach.
– Ach tak, pani jest synową Vivienne.
Niedawno pani urodziła! Parę tygodni temu,
dobrze mówię?
– Zgadza się. – Członkostwo w klubie
Waterfront jest prezentem od Vivienne, a
właściwie nagrodą za dostarczenie wnuczki.
Roczny abonament kosztuje tu chyba tysiąc
funtów Vivienne jest jedną z niewielu osób,
których szczodrość dorównuje bogactwu.
– Jak się czuje Florence? – pyta Kerilee. –
Vivienne oszalała na jej punkcie. To cudowne,
że Felix będzie miał siostrzyczkę, prawda?
Dziwne jest słyszeć, że ktoś w ten sposób
mówi o Florence. Dla mnie ona jest pierwsza –
moja pierwsza, absolutnie pierwsza, Ale David
miał już dziecko.
Felix jest dobrze znany w Waterfront.
Spędza tutaj prawie tyle samo czasu, co w
szkole. Bierze udział w turniejach golfa dla
juniorów, w lekcjach pływania i w dniach
zabaw dla dzieci, podczas gdy Vivienne dzieli
swój pobyt między salę gimnastyczną, basen,
salon piękności i bar. Taki układ zdaje się
odpowiadać im obojgu.
– Więc doszłaś już do siebie? – pyta Kerilee.
– Vivienne opowiadała nam o twoim porodzie.
Zdaje się, że miałaś niezłe przejścia.
Jestem trochę zaskoczona.
– Owszem, było strasznie. Ale Florence nic
się nie stało i tylko to się liczy. – Nagle
odczuwam przemożną tęsknotę za córką. Co ja
robię w recepcji klubu fitness, skoro mogłabym
teraz poznawać swoją malutką, piękną
dziewczynkę? – Właśnie po raz pierwszy się
rozdzieliłyśmy – rzucam w stronę Kerilee. –
Pierwszy raz od powrotu ze szpitala jestem poza
domem. Bardzo dziwne uczucie. – W
normalnych okolicznościach nie zwierzałabym
się przed obcą osobą, ale skoro Kerilee już i tak
zna szczegóły mojego porodu, dochodzę do
wniosku, że trochę szczerości nie zaszkodzi.
– Czyli wielki dzień – mówi recepcjonistka. –
Vivienne ostrzegała mnie, że możesz być nieco
chwiejna.
– Tak powiedziała? – Vivienne myśli o
wszystkim.
– Tak. Kazała zaprowadzić cię do baru i
nalać duży koktajl, zanim przejdziemy do
innych rzeczy.
Śmieję się.
– Niestety muszę wrócić do domu
samochodem. Choć Vivienne uważa...
– ...że na lekkim gazie kieruje się
ostrożniej? – Kerilee dokańcza zdanie i obie
chichoczemy. – No dobrze, wpiszmy cię zatem
do naszego systemu. – Odwraca głowę w
kierunku monitora komputerowego, trzymając
palce w gotowości nad klawiaturą. – Alice
Fancourt. Adres? Pod Wiązami, zgadza się?
Kerilee jest pod wrażeniem. Większość
tutejszych mieszkańców zna nazwę domu
Vivienne, mimo iż nie wszyscy wiedzą, kto jest
jego właścicielem. Dom Pod Wiązami był
ostatnim domem Blantyre’ów, znanego
lokalnego rodu o królewskich korzeniach, aż do
śmierci ostatniego Blantyre’a, po której
posiadłość kupił ojciec Vivienne.
– Tak – mówię. – Teraz Pod Wiązami.
Przypomina mi się nasze mieszkanie w
Streatham Hill, w którym żyliśmy z Davidem
przed ślubem. Obiektywny obserwator
nazwałby je ciemnym i ciasnym, ale ja je
uwielbiałam. Było moim przytulnym kątem,
moim azylem, do którego nikt nie miał dostępu,
a zwłaszcza moi groźniejsi, maniakalni
pacjenci. Po śmierci rodziców tylko tam
mogłam być sobą i dawać upust swojej
rozpaczy i osamotnieniu, nie martwiąc się, że
ktoś moje emocje surowo osądzi. Moje
mieszkanie akceptowało mnie jako złamanego
człowieka, którym wówczas byłam, do czego
świat zewnętrzny najwyraźniej nie był zdolny.
Dom Pod Wiązami jest zbyt duży, by mógł
być przytulny. Łóżko, które dzielę z Davidem,
przypomina mebel, jaki można by zobaczyć we
francuskim pałacu, otoczony czerwonym
sznurem. Jest ogromne. Zmieściłyby się w nim
cztery osoby albo pięć, jeśli wszystkie byłyby
szczupłe. Vivienne nazywa ten rozmiar
„boskim”. „Podwójne łóżka są dla
myszoskoczków”, mawia. Florence ma
przestronny pokój dziecięcy z antycznymi
meblami, ławeczką w wykuszu i ręcznie
rzeźbionym konikiem na biegunach, który
należał do Vivienne, gdy była dzieckiem. Felix
ma do dyspozycji dwa pokoje: sypialnię oraz
długą, wąską bawialnię na strychu, gdzie
mieszkają wszystkie jego zabawki, książki i
pluszaki.
Widoki z najwyższego piętra domu zapierają
dech w piersiach. W widne dni wzrok sięga aż
do grzbietów Culver Ridge z jednej strony, a z
drugiej widać wieżę kościelną w Silsford. Ogród
jest tak wielki, że podzielono go na kilka
mniejszych. Niektóre są dzikie, inne starannie
przystrzyżone – idealne miejsce na spacery z
wózkiem w ciepłe dni.
David nie widzi żadnego powodu do
przeprowadzki. Gdy podsuwam mu ten pomysł,
zwraca uwagę, jak niewiele pieniędzy mamy na
kupno domu. „Naprawdę chcesz rzucić
wszystko, co mamy Pod Wiązami, żeby
zamienić to na dwie sypialnie i taras bez
ogrodu? – mówi. – Poza tym pracujesz teraz w
Spilling. Mieszkanie z mamą jest dla nas
wygodne. Chyba nie chcesz dojeżdżać dalej do
pracy?”.
Nikomu o tym nie powiedziałam, ale na
samą myśl o pracy pogrążam się w smutku,
który spowija mnie jak mgła. Zupełnie
odmiennie patrzę teraz na świat, nie mogę
udawać, że jest inaczej.
– Zawołam Rossa, naszego doradcę fitness,
żeby oprowadził cię po ośrodku – Głos Kerilee
przywraca mnie do teraźniejszości. – A potem,
jeśli będziesz chciała, możesz pójść na basen
albo siłownię.
Czuję zaciskające się wnętrzności.
Wyobrażam sobie zrywające się szwy i
otwierającą się, wciąż jeszcze zaróżowioną
bliznę.
– Na to trochę za wcześnie – mówię, jedną
dłoń trzymając na brzuchu. – Dopiero tydzień
temu wyszłam ze szpitala. Ale chętnie się
rozejrzę, a potem może zamówię sobie ten
koktajl.
Ross jest niskim
Południowoafrykańczykiem z farbowanymi na
blond włosami, umięśnionymi nogami i
pomarańczową opalenizną. Pokazuje mi
obszerną salę siłowni, w której na polerowanej,
drewnianej podłodze stoją wszelkie urządzenia,
jakie tylko można sobie wyobrazić. Ludzie w
spodniach z lycry biegają, chodzą, jeżdżą na
rowerach, a nawet wiosłują za pomocą tych
lśniących, srebrno-czarnych urządzeń. Wielu z
nich ma zatyczki w uszach, inni zadzierają
głowy, wpatrując się w rząd zwieszonych z
sufitu telewizorów nadających popołudniowe
talk-show, i niemiłosiernie tłukąc rękami i
nogami w metalowe i gumowe konstrukcje.
Zaczynam rozumieć, dlaczego Vivienne wygląda
tak młodo jak na swój wiek.
Ross pokazuje mi dwudziestopięciometrowy
basen i zwraca uwagę na jego podwodne
oświetlenie. Woda ma barwę jasnego,
błyszczącego turkusu i przypomina
gigantyczny, akwamaryn w formie cieczy,
chwytający i odbijający światło w ciągłym
ruchu. Basen ma kamienne obramowanie, a z
dwóch stron prowadzą do niego rzymskie
schodki. Obok znajduje się oddzielone
kolumnami z różowego marmuru miejsce na
okrągłe, bulgoczące jacuzzi. Jest wypełnione
wodą po brzegi, przez które przelewa się piana.
Po drugiej stronie basenu jest sauna o słodkim,
sosnowym zapachu oraz łaźnia parowa, której
szklane drzwi przesłania gorąca para.
Zaskakuje mnie nagłe bębnienie. Patrzę w górę
i widzę deszcz spadający na oszklony,
kopulasty dach.
Oglądam sobie przebieralnię dla kobiet, a
Ross czeka przed wejściem. Jak wszystko inne
w klubie Waterfront, to pomieszczenie też
wykracza daleko poza zwykłą funkcjonalność.
Podłoga wyłożona jest dywanem w kolorze
śliwki, a w toaletach i pod prysznicami są
czarne łupkowe kafle. Chyba na każdej
powierzchni leży sterta czegoś kuszącego:
puszyste ręczniki kąpielowe, szlafroki z
wyszytym logo klubu, kremy do rąk, szampony
i odżywki, balsamy do ciała, a nawet pilniki do
paznokci. Trzy kobiety osuszają się i ubierają.
Jedna z nich wyciera ręcznikiem brzuch i na
ten widok robi mi się mdło. Druga podnosi
wzrok znad zapinanych guzików i uśmiecha się
do mnie. Wygląda na silną i zdrową. Skóra jej
nagich nóg jest różowa od ciepła. Będąc
ubrana, czuję się krucha, zakłopotana i
zażenowana.
Zwracam uwagę na ponumerowane,
drewniane szafki. Z niektórych, tych lekko
uchylonych, zwisają kluczyki; inne, te bez
kluczyków, są zamknięte. Obchodzę salę, aż
znajduję szafkę Vivienne: numer 131, wybrany
z uwagi na urodziny Feliksa, przypadające na
trzynasty stycznia, i bardzo wygodną lokalizację
– blisko pryszniców i drzwi z napisem „Basen”.
Vivienne jest jedynym członkiem klubu z
własną szafką, której nie wolno używać nikomu
innemu. Klucz trzymają dla niej w recepcji.
„Dzięki temu nie muszę każdego dnia wynosić
wszystkich swoich rzeczy, jak jakiś uchodźca”,
mawia.
Gdy wychodzę z przebieralni, Ross czeka na
mnie na korytarzu, przy koszu na ręczniki.
– Podoba się? – pyta.
– Bardzo. – Wszystko odpowiada dokładnie
opisowi Vivienne.
– Masz jakieś pytania? Wiesz, jak działają
szafki? Trzeba wrzucić monetę jednofuntową,
żeby je zamknąć. Potem oczywiście ją
odzyskujesz.
Przytakuję i czekam, aż Ross powie mi, że ja
też dostanę własną szafkę, jednak on milczy.
Jestem lekko zawiedziona.
Oprowadza mnie po Chafront’s, eleganckiej
restauracji, a potem po wesołym, hałaśliwym
barze w stylu amerykańskim, o nazwie
Chompers, którego Vivienne nienawidzi.
Następnie idziemy do baru dla członków klubu,
gdzie Ross przekazuje mnie Tarze.
Postanawiam być odważna i zamówić koktajl, w
nadziei, że mnie trochę uspokoi. Biorę do ręki
menu, ale Tara mówi, że już coś dla mnie
przygotowała – wysokokaloryczną mieszankę
śmietanki i likieru Kahlua. Okazuje się, że
Vivienne zamówiła ją dla mnie z
wyprzedzeniem.
Nie pozwalają mi zapłacić za drink, co mnie
wcale nie zaskakuje. „Szczęściara z ciebie”,
mówi Tara, mając prawdopodobnie na myśli to,
że jestem synową Vivienne. Ciekawe, czy wie o
Laurze, której aż tak się nie poszczęściło.
Szybko wychylam kieliszek, starając się
wyglądać na spokojną i beztroską. W
rzeczywistości jestem chyba najmniej
odprężoną osobą w całym budynku, myślę
jedynie o tym, by wrócić do domu i do Florence.
Uświadamiam sobie, że w głębi serca już w
pierwszej sekundzie po wyjściu z domu nie
mogłam się doczekać powrotu. Teraz,
zobaczywszy wszystko, co ma do zaoferowania
klub Waterfront, mogę iść. Wykonałam plan.
Przestało padać. Jadąc do domu, łamię
ograniczenie prędkości. W mojej krwi buzuje
alkohol. Przez krótką chwilę czuję w sobie
buntowniczą odwagę. Potem zaczyna mi się
kręcić w głowie i martwię się, że przejadę zaraz
obok domu Cheryl, mojej położnej, która
cmoknie z dezaprobatą, widząc mnie pędzącą
rozklekotanym volvem zaledwie dwa tygodnie
po urodzeniu córki. Przecież mogłabym kogoś
zabić. Nadal biorę tabletki, które mi przepisano,
gdy wychodziłam ze szpitala. I właśnie wypiłam
mocny koktajl. Co ja wyprawiam? Czyżbym
próbowała się otruć?
Wiem, że powinnam zwolnić, ale tego nie
robię. Nie jestem w stanie. Pragnienie, by znów
zobaczyć Florence, jest niczym fizyczny głód. Na
widok żółtego światła przyspieszam, zamiast
zatrzymać wóz jak zawsze. Mam wrażenie,
jakbym zostawiła w domu kończynę lub jakiś
ważny organ.
Z niecierpliwości dostaję zadyszki w chwili,
gdy wjeżdżam na podjazd. Zatrzymuję
samochód i biegnę ścieżką do domu, nie dbając
o ból w dolnej partii brzucha. Drzwi wejściowe
są uchylone.
– David? – wołam.
Cisza. Zastanawiam się, czy zabrał Florence
na przejażdżkę wózkiem. Nie, to niemożliwe.
David na pewno zamknąłby za sobą drzwi.
Idę holem w stronę salonu.
– David? – krzyczę znów, tym razem
głośniej. Słyszę nad głową skrzypienie podłogi i
stłumiony jęk – David budzi się z drzemki.
Pędzę na górę do naszej sypialni, w której
zastaję go siedzącego na łóżku i ziewającego.
„Śpię zawsze wtedy, gdy śpi dziecko, jak radzi
Miriam Stoppard”, żartuje. Od narodzin
Florence jest taki szczęśliwy, niemal nowy
człowiek. Całe lata marzyłam, by David mówił
mi więcej o swoich uczuciach. Teraz takie
wyznania są niepotrzebne. Cała jego radość jest
ewidentna w nagłym przypływie energii
życiowej, w jego gorącym spojrzeniu i głosie.
David jest odpowiedzialny za nocne
karmienia. Przeczytał gdzieś, że jedną z
korzyści karmienia butelką jest szansa dla ojca,
by nawiązać intymną więź z dzieckiem. To dla
niego nowość. Gdy urodził się Felix, byli już z
Laurą po separacji. Florence to druga próba
Davida. Nie mówił mi tego, ale wiem, że z
całych sił pragnie, by tym razem wszystko
potoczyło się idealnie. Wziął nawet miesięczny
urlop. Chce udowodnić sobie, że bycie złym
ojcem nie jest dziedziczne.
– Jak było w Waterfront? – pyta.
– Dobrze. Zaraz ci opowiem. – Odwracam
się do niego plecami, wychodzę z pokoju i idę
na palcach w kierunku pokoiku Florence.
– Alice, tylko jej nie obudź – szepce za mną
David.
– Chcę ją tylko zobaczyć. Będę cicho,
obiecuję.
Słyszę jej oddech przez drzwi. Uwielbiam
ten dźwięk: wysoki, szybki, sapiący, głośniejszy,
niż można by się spodziewać po niemowlęciu.
Popycham drzwi i widzę jej śmieszne łóżeczko,
do którego ciągle nie przywykłam. Ma kółka i
ścianki z materiału. Podobno pochodzi z
Francji. David i Vivienne zobaczyli je na
wystawie sklepowej w Silsford i postanowili
kupić jako niespodziankę dla mnie.
Zasłonki są zaciągnięte. Zaglądam do
łóżeczka i na początku widzę jedynie bryłę w
kształcie dziecka. Po paru sekundach
dostrzegam trochę więcej szczegółów. O, Boże.
Czas nieznośnie spowalnia. Serce mi wali i robi
mi się niedobrze. Czuję w ustach śmietankowy
smak koktajlu pomieszany z żółcią. Gapię się i
gapię. Mam wrażenie, jakbym spadała. Unoszę
się w powietrzu, oderwana od otoczenia, nie
mogąc się niczego chwycić. To nie jest koszmar.
A właściwie rzeczywistość jest koszmarem.
Obiecałam Davidowi, że nie zrobię hałasu.
Mam szeroko otwarte usta i krzyczę.
2
3/10/03, 11.50 (Tydzień później)
Gdy Simon przyszedł do pracy, by zacząć
swoją popołudniową zmianę, Charlie czekała na
niego na schodach posterunku policji.
Zauważył, że po raz pierwszy w tym roku
włożyła swój długi płaszcz z czarnej wełny i
kołnierzem i mankietami ze sztucznego futra.
Jej chudych kostek nie było już widać przez
przezroczyste rajstopy, jak przez całe lato. Wraz
z następującymi po sobie porami roku nogi
Charlie zmieniały się z przezroczystych w
matowe i z powrotem. Dzisiaj przyszła kolej na
matowe. Niewątpliwa oznaka nadchodzącej
zimy.
W końcu to już październik. Charlie była
taka chuda, że zazwyczaj zaczynała ziębnąć
wtedy, gdy jeszcze większość ludzi nosiła
sandały Tego dnia miała bladą twarz, a oczy
patrzące zza okularów w złotej oprawce
zdradzały niepokój. W prawej dłoni trzymała
wypalonego do połowy papierosa. Była
uzależniona od trzymania papierosów i
czekania, aż same się dopalą. Simon prawie
nigdy nie widział, by się zaciągała. Gdy
podszedł bliżej, dostrzegł jednak ślady szminki
na filtrze. Na końcu papierosa było więcej
koloru niż na ustach Charlie. Wypuściła z ust
niewielką chmurę, która mogła być zarówno
dymem tytoniowym, jak i parą z płuc.
Drugą ręką zamachała do niego
niecierpliwie. Faktycznie na niego czekała. To
musiało być coś poważnego, skoro postanowiła
pogadać z nim na schodach. Simon zaklął
cicho, wyczuwając bliskość kłopotów i złoszcząc
się na siebie za to, że sytuacja go zaskoczyła.
Powinien był przewidzieć, że coś się kroi.
Chciałby móc powiedzieć, że już od jakiegoś
czasu spodziewał się lada chwila odwrócić
wzrok i zobaczyć złowieszczą twarz kogoś, kto
ma dla niego złe wieści. Twarz Charlie tym
razem.
Chciałby stawić czoło wszelkim wyrokom
losu z pewnością osoby całkowicie niewinnej.
Zakrawało na ironię, że znacznie lepiej zniósłby
karę, gdyby była niezasłużona. Wiedział, że jest
dla niego coś pociągającego w koncepcji
męczeństwa.
Zdał sobie sprawę, że z trudem przełyka
ślinę. Tym razem będzie coś więcej niż
upomnienie. Był głupcem, zapominając –
choćby tylko na chwilę i w zrozumiały sposób –
że nie jest typem, któremu błędy uchodzą
płazem. Te wredne sukinsyny z wydziału
dyscypliny wewnętrznej pewnie już opróżniły
jego szafkę.
Czuł, że żołądek podchodził mu do gardła.
Jedna część jego umysłu zajęta była
ćwiczeniem obrony, podczas gdy druga tłumiła
przemożną chęć ucieczki. W głowie Simona nie
byłby to akt tchórzostwa, lecz powolny akt,
pełen godności i rozczarowania. Wyobrażał
sobie, jak robi się coraz mniejszy i mniejszy, aż
w końcu staje się linią, kropką, nicością. Urok
wielkiego gestu, ciche odejście. Charlie
zostałaby pewnie z myślami o tym, jak
dokładnie go zawiodła, i gdy wreszcie by to
rozgryzła, żałowałaby, że go nie posłuchała.
Nadzieja matką głupich. Wszystkie
wcześniejsze odejścia Simona z pracy były
szalone, chaotyczne i odbywały się w rytm
wykrzykiwanych pogróżek oraz ciosów nóg i rąk
rozwalających drzwi i biurka. Zastanawiał się,
ile razy człowiek ma prawo do nowego otwarcia,
ile razy można zrzucić całą winę na innych,
naprawdę w to wierząc.
– Co jest? O co chodzi? – zapytał Charlie,
dając sobie spokój z uprzejmościami. Czuł się
pusty, jakby ktoś wygrzebał mu wnętrzności
łyżką.
– Zapal sobie. – Otworzyła paczkę marlboro
light i wyciągnęła w jego stronę.
– Po prostu mi powiedz.
– Powiem, jeśli zachowasz spokój.
– Do kurwy nędzy! Co się stało? – Simon
wiedział, że przed Charlie nie ukryje swojego
strachu, co jeszcze bardziej wytrącało go z
równowagi.
– Zechciałby pan zmienić ton, detektywie? –
korzystała ze swojej rangi, kiedy jej to
pasowało. W jednej chwili mogła być
przyjaciółką i powiernikiem Simona, a w
drugiej przypominała mu o swoim statusie
przełożonej. Ciepło i chłód były u niej trybami,
które potrafiła aktywować w mgnieniu oka.
Simon poczuł się jak małe stworzonko
ześlizgujące się po szklanej zjeżdżalni. Stanowił
materiał, na którym Charlie przeprowadzała
długoterminowy eksperyment, wypróbowując
radykalnie różne podejścia w błyskawicznych
sekwencjach: opiekuńczość, flirt, chłód. Wynik
eksperymentu: obiekt permanentnie
zdezorientowany i nieswój.
Łatwiej byłoby pracować dla mężczyzny
Przez dwa lata Simon uzbrajał się, nikomu o
tym nie mówiąc, myślą, że wystąpi z prośbą o
przeniesienie do zespołu innego sierżanta.
Nigdy nie zaszedł w swoim postanowieniu zbyt
daleko, bardziej od samej zmiany potrzebując
świadomości, że jest w stanie w dowolnym
momencie jej dokonać. Charlie to świetny
przełożony. Dbała o jego interesy. Simon
wiedział dlaczego i starał się nie czuć z tego
powodu winnym. Jej motywacja jest jej sprawą
i on nie powinien zaprzątać nią sobie głowy.
Czy przesądnym było przekonanie, że w chwili,
gdy nie będzie już cieszył się jej opieką, dopiero
zacznie jej potrzebować?
– Przepraszam – rzekł. – Powiedz mi, proszę,
co się stało.
– David Fancourt jest z Proustem w pokoju
przesłuchań numer 2.
– Co? Dlaczego?
Wyobraźnia Simona siłowała się z obrazem
inspektora Gilesa Prousta siedzącego w cztery
oczy z cywilem. Z prawdziwą osobą, która nie
została zredukowana do nazwiska w raporcie
jednego z sierżantów. Dla Simona nietypowe
prawie zawsze oznaczało złe. Ta sytuacja mogła
być bardzo zła. Każda komórka nerwowa jego
ciała stała w najwyższej gotowości.
– Ciebie nie było, mnie też. Z całego
kryminalnego był tylko Proust, więc
przesłuchuje go Proust.
– A po co w ogóle przyszedł?
Charlie wzięła głębszy wdech.
– Naprawdę bym chciała, żebyś zapalił –
odrzekła.
Simon wziął papierosa, żeby wreszcie ją
uciszyć.
– Powiedz mi tylko: mam przesrane?
– No proszę... – Zmrużyła powieki. – Co za
interesujące pytanie. Dlaczegóż to ty miałbyś
mieć przesrane?
– Charlie, przestań się ze mną bawić. Po co
Fancourt tu przyszedł?
– Żeby zgłosić zaginięcie żony i dziecka.
– Co? – Odpowiedź kompletnie go
zaskoczyła, jakby dostał cegłą w twarz. Po
chwili dotarło do niego znaczenie słów, które
właśnie usłyszał. Alice i jej dziecko zaginęli.
Nie. To niemożliwe.
– Wiem tylko tyle. Więcej będzie nam musiał
powiedzieć Proust. Fancourt jest tutaj prawie
od godziny. W recepcji siedział Jack Zlosnick.
Fancourt powiedział mu, że jego żona i dziecko
zniknęli zeszłej nocy. Nie było żadnego listu i od
tamtej pory nie miał od nich żadnego sygnału.
Zadzwonił do wszystkich, którzy mogliby coś
wiedzieć – i nic.
Simon nie był w stanie trzeźwo myśleć,
wszystko mu się w głowie nagle rozmazało.
Spróbował odepchnąć Charlie i wejść do
środka, ale ona chwyciła go za ramię.
– Hej, zwolnij. Dokąd się wybierasz?
– Chcę znaleźć Fancourta i spytać go, co tu
się, kurwa, dzieje. – Bulgotał w nim gniew Co
ten skurwysyn jej zrobił? Musiał się dowiedzieć,
natychmiast. Zamierzał zażądać odpowiedzi.
– Więc wtargniesz do pokoju przesłuchań,
tak?
– Jeśli będzie trzeba!
Charlie wzmocniła chwyt.
– Pewnego dnia przez ten swój temperament
stracisz pracę. Mam dosyć pilnowania twojego
każdego kroku, żebyś przypadkiem czegoś nie
spieprzył.
Gdyby mnie wywalili, ona czułaby się gorzej
niż ja, pomyślał Simon. Było to jedno z jego
zabezpieczeń. Gdy Charlie czegoś chciała, to się
to działo. Zazwyczaj.
Trzej policjanci spuścili wzrok i pomknęli w
stronę komisariatu. Przez podwójne drzwi
przeszli z prędkością dźwięku. Simon
wyszarpnął ramię z uścisku Charlie,
mamrocząc pod nosem przeprosiny. Nie
Sophie Hannah Twarzyczka Konstabl Simon Waterhouse 01 Little Face
1 Piątek, 26 września 2003 Jestem poza domem. Nie oddaliłam się zbytnio od drzwi wejściowych jeszcze, ale wyszłam i nie ma ze mną nikogo. Gdy się dzisiaj obudziłam, nie sądziłam, że nastał ten dzień. Coś było w nim nie tak, a raczej we mnie było coś nie tak. Przekonał mnie telefon od Vivienne. „Wierz mi, nigdy nie będziesz gotowa – powiedziała. – Musisz skoczyć na główkę”. Miała rację, muszę. Muszę to zrobić. Przecinam wyłożony kostką dziedziniec i wchodzę na błotnistą, żwirowatą ścieżkę, niosąc jedynie torebkę. Czuję się lekko i dziwnie. Drzewa sprawiają wrażenie utkanych z jaskrawej włóczki: czerwienie, brązy oraz, tu i ówdzie, zieleń. Niebo ma kolor mokrej dachówki łupkowej. To nie jest ten sam zwyczajny świat, w którym wcześniej żyłam. Wszystko nabrało większej intensywności, jakby fizyczne tło, które dotychczas uważałam za oczywistość, teraz dopominało się mojej uwagi. Mój samochód stoi zaparkowany na drugim końcu ścieżki, przed bramą, która oddziela
Wiązy od głównej ulicy. Nie powinnam kierować. „Bujda – Vivienne unieważniła tę lekarską opinię głośnym cmoknięciem. – To niedaleko. Gdybyś przestrzegała wszystkich durnych zasad, jakie teraz obowiązują, bałabyś się ruszyć palcem!”. Faktycznie, czuję się zdolna do tego, by usiąść za kierownicą, choć dopiero od paru minut. Rekonwalescencja po operacji przebiegła przyzwoicie. Mogło to być zasługą dziurawca, który sobie przepisałam, lecz niewykluczone, że zadziałała siła ducha: muszę być silna, więc jestem. Przekręcam kluczyk w stacyjce i naciskam stopą mocno na pedał gazu. Auto budzi się do życia z głośnym bulgotem. Wjeżdżam na drogę i powoli zwiększam prędkość. „Od zera do setki w pół godziny”, zwykł żartować mój ojciec, gdy volvo należało jeszcze do niego i do mamy Zamierzam jeździć tym wozem, aż się rozpadnie na kawałki. Nic nie przypomina mi rodziców tak, jak to volvo. Wydaje mi się, że jest ono starym, lojalnym członkiem rodziny, który pamięta mamę i tatę z tą samą czułością co ja. Odkręcam szybę, wdycham świeże powietrze, które uderza mnie w twarz, i myślę, że potrzeba będzie jeszcze wielu strasznych
opowieści o korkach, nim ludzie przestaną kojarzyć jazdę samochodem z wolnością. Mknąc niemal pustą drogą, mijając pola i farmy, czuję się potężniejsza, niż naprawdę jestem. Witam to złudzenie z otwartymi ramionami. Nie pozwalam sobie na myśli o Florence, o rosnącym dystansie między nami. Po jakichś sześciu kilometrach otwartej przestrzeni, droga, którą jadę, staje się główną ulicą Spilling, najbliższego miasteczka. W centrum znajduje się rynek, który okalają długie rzędy przysadzistych, elżbietańskich budynków z pastelowymi fasadami. W niektórych mieszczą się sklepy W innych, jak przypuszczam, mieszkają stare, bogate snoby, czteroocy nudziarze rozprawiający bez końca o dziedzictwie historycznym Spilling. Pewnie jestem niesprawiedliwa. Vivienne z pewnością nie mieszka w Spilling, choć ma tu z domu najbliżej. Gdy pyta się ją o adres, zawsze mówi „Pod Wiązami”, jakby jej dom był dobrze znaną miejscowością. Stojąc na światłach, przetrząsam torebkę w poszukiwaniu kartki ze wskazówkami, które mi dała. W lewo przy małym rondzie, potem pierwsza w prawo i szukać znaku. W końcu go
widzę: „Waterfront” – grube, białe, ukośne litery na granatowym tle. Wjeżdżam na ścieżkę, jadę nią dookoła kwadratowego budynku z kopułą, w końcu zatrzymuję się na niewielkim parkingu na tyłach domu. Lobby pachnie liliami. Widzę, że na niemal każdej płaskiej powierzchni stoi czworokątna waza z tymi kwiatami. Dywan, z różami na granatowym tle, jest ekskluzywny To ten rodzaj, który wygląda czysto, nawet gdy jest zabrudzony. We wszystkie strony kręcą się tu ludzie z torbami sportowymi, niektórzy spoceni, inni świeżo wykąpani. W recepcji spotykam młodą dziewczynę ze stojącymi blond włosami, która bardzo chce mi pomóc. Ma wpięty znaczek z napisem „Kerilee”. Tak się cieszę, że wybrałam dla córki imię Florence – prawdziwe imię z bogatą historią, a nie coś, co brzmi jak wymysł zespołu marketingowego jakiejś piętnastoletniej gwiazdki pop. Bałam się, że David albo Vivienne zgłoszą sprzeciw, ale im też się spodobało. – Nazywam się Alice Fancourt – mówię. – Jestem nową członkinią. – Podaję jej kopertę ze swoimi danymi. Bawi mnie myśl, że Kerilee nie ma bladego pojęcia o powadze tego dnia.
Znaczenie naszego spotkania jest zupełnie inne w naszych dwóch umysłach. – Ach tak, pani jest synową Vivienne. Niedawno pani urodziła! Parę tygodni temu, dobrze mówię? – Zgadza się. – Członkostwo w klubie Waterfront jest prezentem od Vivienne, a właściwie nagrodą za dostarczenie wnuczki. Roczny abonament kosztuje tu chyba tysiąc funtów Vivienne jest jedną z niewielu osób, których szczodrość dorównuje bogactwu. – Jak się czuje Florence? – pyta Kerilee. – Vivienne oszalała na jej punkcie. To cudowne, że Felix będzie miał siostrzyczkę, prawda? Dziwne jest słyszeć, że ktoś w ten sposób mówi o Florence. Dla mnie ona jest pierwsza – moja pierwsza, absolutnie pierwsza, Ale David miał już dziecko. Felix jest dobrze znany w Waterfront. Spędza tutaj prawie tyle samo czasu, co w szkole. Bierze udział w turniejach golfa dla juniorów, w lekcjach pływania i w dniach zabaw dla dzieci, podczas gdy Vivienne dzieli swój pobyt między salę gimnastyczną, basen, salon piękności i bar. Taki układ zdaje się odpowiadać im obojgu. – Więc doszłaś już do siebie? – pyta Kerilee.
– Vivienne opowiadała nam o twoim porodzie. Zdaje się, że miałaś niezłe przejścia. Jestem trochę zaskoczona. – Owszem, było strasznie. Ale Florence nic się nie stało i tylko to się liczy. – Nagle odczuwam przemożną tęsknotę za córką. Co ja robię w recepcji klubu fitness, skoro mogłabym teraz poznawać swoją malutką, piękną dziewczynkę? – Właśnie po raz pierwszy się rozdzieliłyśmy – rzucam w stronę Kerilee. – Pierwszy raz od powrotu ze szpitala jestem poza domem. Bardzo dziwne uczucie. – W normalnych okolicznościach nie zwierzałabym się przed obcą osobą, ale skoro Kerilee już i tak zna szczegóły mojego porodu, dochodzę do wniosku, że trochę szczerości nie zaszkodzi. – Czyli wielki dzień – mówi recepcjonistka. – Vivienne ostrzegała mnie, że możesz być nieco chwiejna. – Tak powiedziała? – Vivienne myśli o wszystkim. – Tak. Kazała zaprowadzić cię do baru i nalać duży koktajl, zanim przejdziemy do innych rzeczy. Śmieję się. – Niestety muszę wrócić do domu samochodem. Choć Vivienne uważa...
– ...że na lekkim gazie kieruje się ostrożniej? – Kerilee dokańcza zdanie i obie chichoczemy. – No dobrze, wpiszmy cię zatem do naszego systemu. – Odwraca głowę w kierunku monitora komputerowego, trzymając palce w gotowości nad klawiaturą. – Alice Fancourt. Adres? Pod Wiązami, zgadza się? Kerilee jest pod wrażeniem. Większość tutejszych mieszkańców zna nazwę domu Vivienne, mimo iż nie wszyscy wiedzą, kto jest jego właścicielem. Dom Pod Wiązami był ostatnim domem Blantyre’ów, znanego lokalnego rodu o królewskich korzeniach, aż do śmierci ostatniego Blantyre’a, po której posiadłość kupił ojciec Vivienne. – Tak – mówię. – Teraz Pod Wiązami. Przypomina mi się nasze mieszkanie w Streatham Hill, w którym żyliśmy z Davidem przed ślubem. Obiektywny obserwator nazwałby je ciemnym i ciasnym, ale ja je uwielbiałam. Było moim przytulnym kątem, moim azylem, do którego nikt nie miał dostępu, a zwłaszcza moi groźniejsi, maniakalni pacjenci. Po śmierci rodziców tylko tam mogłam być sobą i dawać upust swojej rozpaczy i osamotnieniu, nie martwiąc się, że ktoś moje emocje surowo osądzi. Moje
mieszkanie akceptowało mnie jako złamanego człowieka, którym wówczas byłam, do czego świat zewnętrzny najwyraźniej nie był zdolny. Dom Pod Wiązami jest zbyt duży, by mógł być przytulny. Łóżko, które dzielę z Davidem, przypomina mebel, jaki można by zobaczyć we francuskim pałacu, otoczony czerwonym sznurem. Jest ogromne. Zmieściłyby się w nim cztery osoby albo pięć, jeśli wszystkie byłyby szczupłe. Vivienne nazywa ten rozmiar „boskim”. „Podwójne łóżka są dla myszoskoczków”, mawia. Florence ma przestronny pokój dziecięcy z antycznymi meblami, ławeczką w wykuszu i ręcznie rzeźbionym konikiem na biegunach, który należał do Vivienne, gdy była dzieckiem. Felix ma do dyspozycji dwa pokoje: sypialnię oraz długą, wąską bawialnię na strychu, gdzie mieszkają wszystkie jego zabawki, książki i pluszaki. Widoki z najwyższego piętra domu zapierają dech w piersiach. W widne dni wzrok sięga aż do grzbietów Culver Ridge z jednej strony, a z drugiej widać wieżę kościelną w Silsford. Ogród jest tak wielki, że podzielono go na kilka mniejszych. Niektóre są dzikie, inne starannie przystrzyżone – idealne miejsce na spacery z
wózkiem w ciepłe dni. David nie widzi żadnego powodu do przeprowadzki. Gdy podsuwam mu ten pomysł, zwraca uwagę, jak niewiele pieniędzy mamy na kupno domu. „Naprawdę chcesz rzucić wszystko, co mamy Pod Wiązami, żeby zamienić to na dwie sypialnie i taras bez ogrodu? – mówi. – Poza tym pracujesz teraz w Spilling. Mieszkanie z mamą jest dla nas wygodne. Chyba nie chcesz dojeżdżać dalej do pracy?”. Nikomu o tym nie powiedziałam, ale na samą myśl o pracy pogrążam się w smutku, który spowija mnie jak mgła. Zupełnie odmiennie patrzę teraz na świat, nie mogę udawać, że jest inaczej. – Zawołam Rossa, naszego doradcę fitness, żeby oprowadził cię po ośrodku – Głos Kerilee przywraca mnie do teraźniejszości. – A potem, jeśli będziesz chciała, możesz pójść na basen albo siłownię. Czuję zaciskające się wnętrzności. Wyobrażam sobie zrywające się szwy i otwierającą się, wciąż jeszcze zaróżowioną bliznę. – Na to trochę za wcześnie – mówię, jedną dłoń trzymając na brzuchu. – Dopiero tydzień
temu wyszłam ze szpitala. Ale chętnie się rozejrzę, a potem może zamówię sobie ten koktajl. Ross jest niskim Południowoafrykańczykiem z farbowanymi na blond włosami, umięśnionymi nogami i pomarańczową opalenizną. Pokazuje mi obszerną salę siłowni, w której na polerowanej, drewnianej podłodze stoją wszelkie urządzenia, jakie tylko można sobie wyobrazić. Ludzie w spodniach z lycry biegają, chodzą, jeżdżą na rowerach, a nawet wiosłują za pomocą tych lśniących, srebrno-czarnych urządzeń. Wielu z nich ma zatyczki w uszach, inni zadzierają głowy, wpatrując się w rząd zwieszonych z sufitu telewizorów nadających popołudniowe talk-show, i niemiłosiernie tłukąc rękami i nogami w metalowe i gumowe konstrukcje. Zaczynam rozumieć, dlaczego Vivienne wygląda tak młodo jak na swój wiek. Ross pokazuje mi dwudziestopięciometrowy basen i zwraca uwagę na jego podwodne oświetlenie. Woda ma barwę jasnego, błyszczącego turkusu i przypomina gigantyczny, akwamaryn w formie cieczy, chwytający i odbijający światło w ciągłym ruchu. Basen ma kamienne obramowanie, a z
dwóch stron prowadzą do niego rzymskie schodki. Obok znajduje się oddzielone kolumnami z różowego marmuru miejsce na okrągłe, bulgoczące jacuzzi. Jest wypełnione wodą po brzegi, przez które przelewa się piana. Po drugiej stronie basenu jest sauna o słodkim, sosnowym zapachu oraz łaźnia parowa, której szklane drzwi przesłania gorąca para. Zaskakuje mnie nagłe bębnienie. Patrzę w górę i widzę deszcz spadający na oszklony, kopulasty dach. Oglądam sobie przebieralnię dla kobiet, a Ross czeka przed wejściem. Jak wszystko inne w klubie Waterfront, to pomieszczenie też wykracza daleko poza zwykłą funkcjonalność. Podłoga wyłożona jest dywanem w kolorze śliwki, a w toaletach i pod prysznicami są czarne łupkowe kafle. Chyba na każdej powierzchni leży sterta czegoś kuszącego: puszyste ręczniki kąpielowe, szlafroki z wyszytym logo klubu, kremy do rąk, szampony i odżywki, balsamy do ciała, a nawet pilniki do paznokci. Trzy kobiety osuszają się i ubierają. Jedna z nich wyciera ręcznikiem brzuch i na ten widok robi mi się mdło. Druga podnosi wzrok znad zapinanych guzików i uśmiecha się do mnie. Wygląda na silną i zdrową. Skóra jej
nagich nóg jest różowa od ciepła. Będąc ubrana, czuję się krucha, zakłopotana i zażenowana. Zwracam uwagę na ponumerowane, drewniane szafki. Z niektórych, tych lekko uchylonych, zwisają kluczyki; inne, te bez kluczyków, są zamknięte. Obchodzę salę, aż znajduję szafkę Vivienne: numer 131, wybrany z uwagi na urodziny Feliksa, przypadające na trzynasty stycznia, i bardzo wygodną lokalizację – blisko pryszniców i drzwi z napisem „Basen”. Vivienne jest jedynym członkiem klubu z własną szafką, której nie wolno używać nikomu innemu. Klucz trzymają dla niej w recepcji. „Dzięki temu nie muszę każdego dnia wynosić wszystkich swoich rzeczy, jak jakiś uchodźca”, mawia. Gdy wychodzę z przebieralni, Ross czeka na mnie na korytarzu, przy koszu na ręczniki. – Podoba się? – pyta. – Bardzo. – Wszystko odpowiada dokładnie opisowi Vivienne. – Masz jakieś pytania? Wiesz, jak działają szafki? Trzeba wrzucić monetę jednofuntową, żeby je zamknąć. Potem oczywiście ją odzyskujesz. Przytakuję i czekam, aż Ross powie mi, że ja
też dostanę własną szafkę, jednak on milczy. Jestem lekko zawiedziona. Oprowadza mnie po Chafront’s, eleganckiej restauracji, a potem po wesołym, hałaśliwym barze w stylu amerykańskim, o nazwie Chompers, którego Vivienne nienawidzi. Następnie idziemy do baru dla członków klubu, gdzie Ross przekazuje mnie Tarze. Postanawiam być odważna i zamówić koktajl, w nadziei, że mnie trochę uspokoi. Biorę do ręki menu, ale Tara mówi, że już coś dla mnie przygotowała – wysokokaloryczną mieszankę śmietanki i likieru Kahlua. Okazuje się, że Vivienne zamówiła ją dla mnie z wyprzedzeniem. Nie pozwalają mi zapłacić za drink, co mnie wcale nie zaskakuje. „Szczęściara z ciebie”, mówi Tara, mając prawdopodobnie na myśli to, że jestem synową Vivienne. Ciekawe, czy wie o Laurze, której aż tak się nie poszczęściło. Szybko wychylam kieliszek, starając się wyglądać na spokojną i beztroską. W rzeczywistości jestem chyba najmniej odprężoną osobą w całym budynku, myślę jedynie o tym, by wrócić do domu i do Florence. Uświadamiam sobie, że w głębi serca już w pierwszej sekundzie po wyjściu z domu nie
mogłam się doczekać powrotu. Teraz, zobaczywszy wszystko, co ma do zaoferowania klub Waterfront, mogę iść. Wykonałam plan. Przestało padać. Jadąc do domu, łamię ograniczenie prędkości. W mojej krwi buzuje alkohol. Przez krótką chwilę czuję w sobie buntowniczą odwagę. Potem zaczyna mi się kręcić w głowie i martwię się, że przejadę zaraz obok domu Cheryl, mojej położnej, która cmoknie z dezaprobatą, widząc mnie pędzącą rozklekotanym volvem zaledwie dwa tygodnie po urodzeniu córki. Przecież mogłabym kogoś zabić. Nadal biorę tabletki, które mi przepisano, gdy wychodziłam ze szpitala. I właśnie wypiłam mocny koktajl. Co ja wyprawiam? Czyżbym próbowała się otruć? Wiem, że powinnam zwolnić, ale tego nie robię. Nie jestem w stanie. Pragnienie, by znów zobaczyć Florence, jest niczym fizyczny głód. Na widok żółtego światła przyspieszam, zamiast zatrzymać wóz jak zawsze. Mam wrażenie, jakbym zostawiła w domu kończynę lub jakiś ważny organ. Z niecierpliwości dostaję zadyszki w chwili, gdy wjeżdżam na podjazd. Zatrzymuję samochód i biegnę ścieżką do domu, nie dbając o ból w dolnej partii brzucha. Drzwi wejściowe
są uchylone. – David? – wołam. Cisza. Zastanawiam się, czy zabrał Florence na przejażdżkę wózkiem. Nie, to niemożliwe. David na pewno zamknąłby za sobą drzwi. Idę holem w stronę salonu. – David? – krzyczę znów, tym razem głośniej. Słyszę nad głową skrzypienie podłogi i stłumiony jęk – David budzi się z drzemki. Pędzę na górę do naszej sypialni, w której zastaję go siedzącego na łóżku i ziewającego. „Śpię zawsze wtedy, gdy śpi dziecko, jak radzi Miriam Stoppard”, żartuje. Od narodzin Florence jest taki szczęśliwy, niemal nowy człowiek. Całe lata marzyłam, by David mówił mi więcej o swoich uczuciach. Teraz takie wyznania są niepotrzebne. Cała jego radość jest ewidentna w nagłym przypływie energii życiowej, w jego gorącym spojrzeniu i głosie. David jest odpowiedzialny za nocne karmienia. Przeczytał gdzieś, że jedną z korzyści karmienia butelką jest szansa dla ojca, by nawiązać intymną więź z dzieckiem. To dla niego nowość. Gdy urodził się Felix, byli już z Laurą po separacji. Florence to druga próba Davida. Nie mówił mi tego, ale wiem, że z całych sił pragnie, by tym razem wszystko
potoczyło się idealnie. Wziął nawet miesięczny urlop. Chce udowodnić sobie, że bycie złym ojcem nie jest dziedziczne. – Jak było w Waterfront? – pyta. – Dobrze. Zaraz ci opowiem. – Odwracam się do niego plecami, wychodzę z pokoju i idę na palcach w kierunku pokoiku Florence. – Alice, tylko jej nie obudź – szepce za mną David. – Chcę ją tylko zobaczyć. Będę cicho, obiecuję. Słyszę jej oddech przez drzwi. Uwielbiam ten dźwięk: wysoki, szybki, sapiący, głośniejszy, niż można by się spodziewać po niemowlęciu. Popycham drzwi i widzę jej śmieszne łóżeczko, do którego ciągle nie przywykłam. Ma kółka i ścianki z materiału. Podobno pochodzi z Francji. David i Vivienne zobaczyli je na wystawie sklepowej w Silsford i postanowili kupić jako niespodziankę dla mnie. Zasłonki są zaciągnięte. Zaglądam do łóżeczka i na początku widzę jedynie bryłę w kształcie dziecka. Po paru sekundach dostrzegam trochę więcej szczegółów. O, Boże. Czas nieznośnie spowalnia. Serce mi wali i robi mi się niedobrze. Czuję w ustach śmietankowy smak koktajlu pomieszany z żółcią. Gapię się i
gapię. Mam wrażenie, jakbym spadała. Unoszę się w powietrzu, oderwana od otoczenia, nie mogąc się niczego chwycić. To nie jest koszmar. A właściwie rzeczywistość jest koszmarem. Obiecałam Davidowi, że nie zrobię hałasu. Mam szeroko otwarte usta i krzyczę.
2 3/10/03, 11.50 (Tydzień później) Gdy Simon przyszedł do pracy, by zacząć swoją popołudniową zmianę, Charlie czekała na niego na schodach posterunku policji. Zauważył, że po raz pierwszy w tym roku włożyła swój długi płaszcz z czarnej wełny i kołnierzem i mankietami ze sztucznego futra. Jej chudych kostek nie było już widać przez przezroczyste rajstopy, jak przez całe lato. Wraz z następującymi po sobie porami roku nogi Charlie zmieniały się z przezroczystych w matowe i z powrotem. Dzisiaj przyszła kolej na matowe. Niewątpliwa oznaka nadchodzącej zimy. W końcu to już październik. Charlie była taka chuda, że zazwyczaj zaczynała ziębnąć wtedy, gdy jeszcze większość ludzi nosiła sandały Tego dnia miała bladą twarz, a oczy patrzące zza okularów w złotej oprawce zdradzały niepokój. W prawej dłoni trzymała wypalonego do połowy papierosa. Była uzależniona od trzymania papierosów i czekania, aż same się dopalą. Simon prawie
nigdy nie widział, by się zaciągała. Gdy podszedł bliżej, dostrzegł jednak ślady szminki na filtrze. Na końcu papierosa było więcej koloru niż na ustach Charlie. Wypuściła z ust niewielką chmurę, która mogła być zarówno dymem tytoniowym, jak i parą z płuc. Drugą ręką zamachała do niego niecierpliwie. Faktycznie na niego czekała. To musiało być coś poważnego, skoro postanowiła pogadać z nim na schodach. Simon zaklął cicho, wyczuwając bliskość kłopotów i złoszcząc się na siebie za to, że sytuacja go zaskoczyła. Powinien był przewidzieć, że coś się kroi. Chciałby móc powiedzieć, że już od jakiegoś czasu spodziewał się lada chwila odwrócić wzrok i zobaczyć złowieszczą twarz kogoś, kto ma dla niego złe wieści. Twarz Charlie tym razem. Chciałby stawić czoło wszelkim wyrokom losu z pewnością osoby całkowicie niewinnej. Zakrawało na ironię, że znacznie lepiej zniósłby karę, gdyby była niezasłużona. Wiedział, że jest dla niego coś pociągającego w koncepcji męczeństwa. Zdał sobie sprawę, że z trudem przełyka ślinę. Tym razem będzie coś więcej niż upomnienie. Był głupcem, zapominając –
choćby tylko na chwilę i w zrozumiały sposób – że nie jest typem, któremu błędy uchodzą płazem. Te wredne sukinsyny z wydziału dyscypliny wewnętrznej pewnie już opróżniły jego szafkę. Czuł, że żołądek podchodził mu do gardła. Jedna część jego umysłu zajęta była ćwiczeniem obrony, podczas gdy druga tłumiła przemożną chęć ucieczki. W głowie Simona nie byłby to akt tchórzostwa, lecz powolny akt, pełen godności i rozczarowania. Wyobrażał sobie, jak robi się coraz mniejszy i mniejszy, aż w końcu staje się linią, kropką, nicością. Urok wielkiego gestu, ciche odejście. Charlie zostałaby pewnie z myślami o tym, jak dokładnie go zawiodła, i gdy wreszcie by to rozgryzła, żałowałaby, że go nie posłuchała. Nadzieja matką głupich. Wszystkie wcześniejsze odejścia Simona z pracy były szalone, chaotyczne i odbywały się w rytm wykrzykiwanych pogróżek oraz ciosów nóg i rąk rozwalających drzwi i biurka. Zastanawiał się, ile razy człowiek ma prawo do nowego otwarcia, ile razy można zrzucić całą winę na innych, naprawdę w to wierząc. – Co jest? O co chodzi? – zapytał Charlie, dając sobie spokój z uprzejmościami. Czuł się
pusty, jakby ktoś wygrzebał mu wnętrzności łyżką. – Zapal sobie. – Otworzyła paczkę marlboro light i wyciągnęła w jego stronę. – Po prostu mi powiedz. – Powiem, jeśli zachowasz spokój. – Do kurwy nędzy! Co się stało? – Simon wiedział, że przed Charlie nie ukryje swojego strachu, co jeszcze bardziej wytrącało go z równowagi. – Zechciałby pan zmienić ton, detektywie? – korzystała ze swojej rangi, kiedy jej to pasowało. W jednej chwili mogła być przyjaciółką i powiernikiem Simona, a w drugiej przypominała mu o swoim statusie przełożonej. Ciepło i chłód były u niej trybami, które potrafiła aktywować w mgnieniu oka. Simon poczuł się jak małe stworzonko ześlizgujące się po szklanej zjeżdżalni. Stanowił materiał, na którym Charlie przeprowadzała długoterminowy eksperyment, wypróbowując radykalnie różne podejścia w błyskawicznych sekwencjach: opiekuńczość, flirt, chłód. Wynik eksperymentu: obiekt permanentnie zdezorientowany i nieswój. Łatwiej byłoby pracować dla mężczyzny Przez dwa lata Simon uzbrajał się, nikomu o
tym nie mówiąc, myślą, że wystąpi z prośbą o przeniesienie do zespołu innego sierżanta. Nigdy nie zaszedł w swoim postanowieniu zbyt daleko, bardziej od samej zmiany potrzebując świadomości, że jest w stanie w dowolnym momencie jej dokonać. Charlie to świetny przełożony. Dbała o jego interesy. Simon wiedział dlaczego i starał się nie czuć z tego powodu winnym. Jej motywacja jest jej sprawą i on nie powinien zaprzątać nią sobie głowy. Czy przesądnym było przekonanie, że w chwili, gdy nie będzie już cieszył się jej opieką, dopiero zacznie jej potrzebować? – Przepraszam – rzekł. – Powiedz mi, proszę, co się stało. – David Fancourt jest z Proustem w pokoju przesłuchań numer 2. – Co? Dlaczego? Wyobraźnia Simona siłowała się z obrazem inspektora Gilesa Prousta siedzącego w cztery oczy z cywilem. Z prawdziwą osobą, która nie została zredukowana do nazwiska w raporcie jednego z sierżantów. Dla Simona nietypowe prawie zawsze oznaczało złe. Ta sytuacja mogła być bardzo zła. Każda komórka nerwowa jego ciała stała w najwyższej gotowości. – Ciebie nie było, mnie też. Z całego
kryminalnego był tylko Proust, więc przesłuchuje go Proust. – A po co w ogóle przyszedł? Charlie wzięła głębszy wdech. – Naprawdę bym chciała, żebyś zapalił – odrzekła. Simon wziął papierosa, żeby wreszcie ją uciszyć. – Powiedz mi tylko: mam przesrane? – No proszę... – Zmrużyła powieki. – Co za interesujące pytanie. Dlaczegóż to ty miałbyś mieć przesrane? – Charlie, przestań się ze mną bawić. Po co Fancourt tu przyszedł? – Żeby zgłosić zaginięcie żony i dziecka. – Co? – Odpowiedź kompletnie go zaskoczyła, jakby dostał cegłą w twarz. Po chwili dotarło do niego znaczenie słów, które właśnie usłyszał. Alice i jej dziecko zaginęli. Nie. To niemożliwe. – Wiem tylko tyle. Więcej będzie nam musiał powiedzieć Proust. Fancourt jest tutaj prawie od godziny. W recepcji siedział Jack Zlosnick. Fancourt powiedział mu, że jego żona i dziecko zniknęli zeszłej nocy. Nie było żadnego listu i od tamtej pory nie miał od nich żadnego sygnału. Zadzwonił do wszystkich, którzy mogliby coś
wiedzieć – i nic. Simon nie był w stanie trzeźwo myśleć, wszystko mu się w głowie nagle rozmazało. Spróbował odepchnąć Charlie i wejść do środka, ale ona chwyciła go za ramię. – Hej, zwolnij. Dokąd się wybierasz? – Chcę znaleźć Fancourta i spytać go, co tu się, kurwa, dzieje. – Bulgotał w nim gniew Co ten skurwysyn jej zrobił? Musiał się dowiedzieć, natychmiast. Zamierzał zażądać odpowiedzi. – Więc wtargniesz do pokoju przesłuchań, tak? – Jeśli będzie trzeba! Charlie wzmocniła chwyt. – Pewnego dnia przez ten swój temperament stracisz pracę. Mam dosyć pilnowania twojego każdego kroku, żebyś przypadkiem czegoś nie spieprzył. Gdyby mnie wywalili, ona czułaby się gorzej niż ja, pomyślał Simon. Było to jedno z jego zabezpieczeń. Gdy Charlie czegoś chciała, to się to działo. Zazwyczaj. Trzej policjanci spuścili wzrok i pomknęli w stronę komisariatu. Przez podwójne drzwi przeszli z prędkością dźwięku. Simon wyszarpnął ramię z uścisku Charlie, mamrocząc pod nosem przeprosiny. Nie