uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Sophie Hannah - Konstabl Simon Waterhouse 02 - Przemow i przezyj

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Sophie Hannah - Konstabl Simon Waterhouse 02 - Przemow i przezyj.pdf

uzavrano EBooki S Sophie Hannah
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 537 stron)

Sophie Hannah Przemów i przeżyj Konstabl Simon Waterhouse 02

Od: NJ Do: Przemów i PrzeżyjTemat: To nie jest moja historia Data: Pon, 18 maja 2003 13:28:07 +0100 Nie zamierzam opowiedzieć swojej historii. Nie wiem, czy chciałabym dzielić się nią lub swoimi uczuciami z obcymi czytelnikami waszej strony. Wydawałoby mi się to jakieś nieprawdziwe. Sztuczne i egocentryczne. Chcę tylko coś powiedzieć, a na swojej stronie nie podajecie adresu do zwykłej korespondencji. Czy gdy zastanawialiście się nad nazwą dla swojej organizacji, nie przyszło wam do głowy, że „mówienie w otwarty sposób” [Speak out (ang.) - mówić otwarcie; speak out and survive - mów otwarcie i przetrwaj.] o pewnych sprawach nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem? Gdy się komuś coś powie, tym samym czyni się to bardziej realnym. Po co wracać do nieszczęśliwego zdarzenia i powielać je w nieskończoność w umysłach innych osób? Ja nigdy nie opowiem nikomu swojej tak zwanej historii, a to znaczy, że nie będzie sprawiedliwości ani kary dla tych, którzy na nie zasłużyli. Czasami niełatwo mi pogodzić się z tą myślą. Gotowa jestem jednak zapłacić tę cenę za świadomość, że nie będę przez resztę życia traktowana jak ofiara. Przepraszam – jako „osoba, która przeżyła”. Ale to sformułowanie budzi mój sprzeciw. W żadnym momencie nie grożono mi śmiercią. O przeżyciu można mówić w

kontekście katastrofy lotniczej lub wybuchu nuklearnego, zatem w sytuacjach, w których naturalne jest oczekiwanie, że wszyscy uczestnicy zginą. Ale gwałt, w większości wypadków, nie stanowi śmiertelnego zagrożenia, więc pobrzmiewający w sformułowaniu „osoba, która przeżyła” ton wyjątkowego osiągnięcia wydaje się protekcjonalny – jest rodzajem fałszywego pocieszenia. Kiedy po raz pierwszy wchodziłam na waszą stronę internetową, miałam nadzieję, że znajdę na niej coś, co poprawi moje samopoczucie, ale skutek okazał się odwrotny. Czemu większość waszych czytelników stosuje tę samą, przesłodzoną terminologię? Rozkwit, leczenie poprzez mówienie, uśmiechanie się przez łzy, powstawanie z popiołów itp. Przywodzi mi to na myśl teksty kiepskich zespołów metalowych. Nikt nigdy nie przyznaje się, że nie liczy na pogodzenie się z krzywdą. Nie zabrzmi to dobrze, ale odczuwam zazdrość wobec wielu kobiet, których wyznania czytałam na waszej stronie: tych, które mają gruboskórnych, wymagających chłopaków, i tych, które za dużo piją na pierwszych randkach. One przynajmniej mogą znaleźć jakiś sens w swoich udrękach. Ja nigdy wcześniej nie widziałam swojego napastnika, ani też nie spotkałam go od tamtej pory. Ten ktoś porwał mnie w biały dzień, mając mnóstwo informacji na mój temat: znał moje nazwisko, miejsce pracy, adres. Nie mam pojęcia, skąd to wszystko wiedział. Nie wiem, czemu wybrał właśnie mnie, dokąd mnie zawiózł, ani kim byli wszyscy pozostali. Nie

ujawnię więcej szczegółów, choć pewnie gdybym to zrobiła, lepiej byście zrozumieli to, co teraz powiem. W rozdziale waszej strony zatytułowanym „Czym jest gwałt” wymieniacie listę możliwych definicji, z których jedna brzmi: „wszelkie zachowanie seksualne wywołujące strach”. Dalej piszecie: „Nie musi koniecznie dojść do kontaktu fizycznego – czasem wystarczy niewłaściwe spojrzenie lub uwaga, by wyrządzić kobiecie krzywdę”. Czytając te słowa, miałam ochotę uderzyć ich autora. Zdaję sobie sprawę, że ten list i wszystko, co tu napisałam, nie spotka się z waszą aprobatą, ale i tak go wysyłam. Sądzę, iż ważne jest, by pokazywać, że nie wszystkie ofiary gwałtów mają taką samą mentalność, takie samo słownictwo i postawę. N. J.

2006 Część I

1 Poniedziałek 3 kwietnia Wyjaśniłabym ci to, gdybyś był tu teraz i mógł mnie usłyszeć. Łamię właśnie obietnicę, jedyną, o której złożenie mnie kiedykolwiek prosiłeś. Na pewno pamiętasz. W twoim głosie nie było cienia lekkości, gdy mówiłeś: „Chciałbym, byś mi coś obiecała”. „Co?”, zapytałam, wspierając się na łokciu. Obtarłam sobie skórę na żółtym nylonowym prześcieradle, tak mi się śpieszyło, by przyjąć wyprostowaną, uważną postawę. Sprawianie ci przyjemności było moim najwyższym celem. Tak niewiele ode mnie żądasz, że zawsze szukam subtelnych sposobów, by dać ci więcej. „Co tylko zechcesz”, powiedziałam, śmiejąc się z umyślną przesadą. Obietnica jest tym samym co ślubowanie, a ja chciałam, by wiązały nas śluby. Widząc moje rozbawienie, uśmiechnąłeś się, ale nie na długo. Jesteś taki poważny, gdy jesteśmy razem w łóżku. Uważasz za tragiczny fakt, że niedługo będziesz musiał mnie opuścić, i właśnie tak zawsze wyglądasz: na człowieka, który spodziewa się katastrofy. Ja zwykle płaczę, gdy odchodzisz (nie, nigdy ci tego nie mówiłam, za nic w świecie nie chcąc pogłębiać twojego grobowego nastroju), ale będąc z tobą w naszym pokoju, jestem na takim haju, jakbym połknęła silne narkotyki odmieniające

świadomość. Wydaje mi się wówczas niemożliwe, że się rozstaniemy, że ten moment przestanie trwać. I w pewnym sensie nigdy nie przestaje. Po powrocie do domu, gotując makaron w kuchni lub cyzelując w warsztacie rzymskie cyfry, tak naprawdę jestem zupełnie gdzie indziej, wciąż w pokoju numer jedenaście w Traveltelu, na jego twardej, syntetycznej, rdzawej wykładzinie, która trze o stopy niczym szczoteczka do zębów, na zsuniętych razem dwóch łóżkach z materacami, które nie są żadnymi materacami, lecz pomarańczowymi gąbkami jak te, które pokrywały podłogę sali gimnastycznej w moim liceum. Nasz pokój. Byłam pewna, że cię kocham, że nie jest to tylko zauroczenie ani pociąg fizyczny, gdy mówiłeś do recepcjonistki: „Nie, musimy mieć pokój numer jedenaście, tak jak poprzednio. Za każdym razem potrzebujemy tego samego pokoju”. Potrzebujemy, nie chcemy. Dla ciebie wszystko jest niezwykle pilne, niczego nie traktujesz obojętnie. Nigdy nie opadasz na wyblakłą, miękką kanapę, nigdy nie ściągasz butów, by położyć nogi na otomanie. Siedzisz wyprostowany i ubrany aż do momentu, gdy mamy już iść do łóżka. Później, gdy byliśmy sami, powiedziałeś: „Spotykanie się w tym gównianym hoteliku będzie wstrętne. Przynajmniej zamawiając zawsze ten sam pokój, zapewnimy sobie odrobinę intymności”. Przez następny kwadrans przepraszałeś mnie, że nie stać cię na lepsze miejsce. Już wtedy (Jak długo się znaliśmy? Trzy tygodnie?) wiedziałam doskonale, że nie mam co

proponować podziału kosztów. Pamiętam niemal wszystko, co mi mówiłeś przez ten miniony rok. Może gdybym potrafiła przywołać odpowiednie zdanie, kluczową frazę, doprowadziłaby mnie prosto do ciebie. Tak naprawdę w to nie wierzę, ale wszystko sobie powtarzam w duchu. Na wszelki wypadek. – No? – Puknęłam cię palcem w ramię. – Masz w łóżku nagą kobietę gotową złożyć ci dowolną obietnicę i nic nie mówisz? – To nie jest żart, Naomi. – Wiem. Przepraszam. Wszystko robisz powoli, nawet mówisz bez pośpiechu. Złościsz się, gdy cię popędzam. Chyba nigdy cię nie rozśmieszyłam, w ogóle wątpię, czy kiedykolwiek słyszałam twój śmiech, choć często opowiadasz o tym, jak się śmiałeś w pubie, z Seanem i Tonym. „Uśmiałem się do łez”, mówisz mi czasem. „Płakałem ze śmiechu jak mops”. Odwróciłeś się w moją stronę i spytałeś: – Wiesz, gdzie mieszkam? Oblałam się rumieńcem. Przejrzałeś mnie. Zauważyłeś, że obsesyjnie zbieram wszystkie fakty na twój temat, jakie tylko mi się nawiną. Przez cały tydzień powtarzałam w głowie twój adres niczym mantrę. Zdarzało się wręcz, że wyśpiewywałam go na głos podczas pracy. – Widziałaś, jak wczoraj wpisywałem go w

formularzu dla recepcjonistki, prawda? Zauważyłem, że patrzysz. – Chapel Lane 3, Spilling. Przepraszam. Wolałbyś, żebym nie wiedziała? – W pewnym sensie, tak – odparłeś. – To musi być w pełni bezpieczne. Już ci mówiłem. – Po tych słowach też się podniosłeś i założyłeś okulary. – Nie chcę tego przerywać, chcę, byśmy się spotykali tak długo, jak tylko się da. Ale to musi być stuprocentowo bezpieczne, zupełnie oddzielone od reszty mojego życia. Od razu zrozumiałam i przytaknęłam. – Ale teraz recepcjonistka zna twój adres – powiedziałam. – Co zrobisz, jak przyślą ci rachunek albo coś innego? – A czemu mieliby to zrobić? Zawsze płacę przed odjazdem. Czy jest ci łatwiej dzięki temu, że przed wyjściem masz do przeprowadzenia drobny rytuał administracyjny, małą ceremonię na granicy między jednym życiem a drugim? Też chciałabym mieć coś takiego. Zawsze zostaję na noc (ale pozwalam ci myśleć, że tylko co jakiś czas, nie za każdym razem) i nad ranem wychodzę raźnym krokiem z Traveltela, ledwie się zatrzymując, by uśmiechnąć się do recepcjonistki. Wydaje mi się to w jakiś sposób zbyt nieoficjalne, za szybkie i za łatwe. – Nie ma żadnych papierów, które mogliby mi wysłać – powiedziałeś. – Zresztą Juliet nie otwiera nawet własnych listów, a co dopiero moje. – Dostrzegłam

delikatne drżenie w twojej dolnej szczęce, ledwo zauważalne zaciśnięcie ust. Zawsze się tak dzieje, gdy mówisz o Juliet. Fakty na jej temat też zbieram, choć wolałabym nie. Większość z nich to rzeczy typu „a co dopiero”: nie wie, jak włączyć komputer, a co dopiero zalogować się do Internetu; nigdy nie odbiera telefonu, a co dopiero gdyby miała sama zadzwonić. Z tych opisów wyłania się świruska, co nie raz miałam ochotę powiedzieć, ale się powstrzymałam. Nie powinnam dopuścić, by moja zazdrość uczyniła mnie okrutną. Ucałowałeś mnie lekko, po czym powiedziałeś: – Nie możesz nigdy do mnie przyjść ani dzwonić na numer domowy. Gdyby. Juliet cię zobaczyła, gdyby dowiedziała się w ten sposób, toby ją złamało. – Uwielbiam twój sposób dobierania słów. Twoja mowa jest bardziej poetycka, poważniejsza od mojej. Wszystko, co ja mówię, ugina się pod ciężarem zbędnych detali. Wpatrywałeś się w jakiś punkt za mną, więc odwróciłam się, licząc poniekąd, że zobaczę zamglony, szaro-purpurowy łańcuch górski skąpany w bieli chmur, a zamiast tego mój wzrok spoczął na plastikowym czajniku elektrycznym z napisem „Rawndesley. East Services Traveltel”, tym samym, który regularnie dostarcza nam osadu do naszych gorących napojów. W co się teraz wpatrujesz? Gdzie jesteś? Chciałam spytać o więcej szczegółów. Co miałeś na myśli, mówiąc, że Juliet by to złamało? Opadłaby na

podłogę, płacząc? Straciłaby pamięć? Stała się agresywna? Ludzie załamują się na różne sposoby, a mnie nigdy nie udało się do końca ustalić, czy ty się boisz swojej żony, czy raczej boisz się o nią. Mówiłeś jednak poważnym tonem i wiedziałam, że nie skończyłeś. Nie chciałam ci przerywać. – Zresztą nie chodzi tylko o to – wymamrotałeś, zgarniając dłońmi upstrzoną rombami kołdrę. – Myślę też o niej. Za nic w świecie nie chciałbym, żebyś ją zobaczyła. – Dlaczego? – Zdawałam sobie sprawę, że byłoby nietaktem powiedzieć ci, że pod tym względem nie masz się o co martwić. Czy wyobrażałeś sobie, że trawi mnie ciekawość, że koniecznie pragnę zobaczyć, z kim się ożeniłeś? Do dziś odczuwam lęk przed spotkaniem z nią. Wolałabym nie wiedzieć, jak ma na imię. Chciałabym, by pozostała dla mnie możliwie jak najmniej realna. W idealnej sytuacji znałabym ją jedynie jako „ją”, a wtedy moja zazdrość nie miałaby się czego uczepić. Ale przyznasz, że nie mogłam na naszym pierwszym spotkaniu powiedzieć: „Nie mów mi, jak ma na imię twoja żona, bo myślę, że jestem w tobie zakochana i nie zniosę żadnej informacji na jej temat”. Nie jesteś sobie w stanie wyobrazić bólu, jaki czułam, kładąc się co noc do łóżka i myśląc: w tej chwili Juliet leży pewnie u boku Roberta w ich wspólnym łóżku. Jednak to nie wyobrażenie śpiącej żony przy tobie wykrzywia mi twarz w grymas i ściska żołądek, lecz

myśl, że ona uważa to za coś zwyczajnego, rutynowego. Nie zamęczam się wyobrażaniem sobie ciebie, jak ją całujesz lub się z nią kochasz. Zamiast tego widzę Juliet na jej połówce łóżka, czytającą książkę – jakieś nudziarstwo o członku rodziny królewskiej albo uprawianiu domowych roślin – i ledwie podnoszącą wzrok, gdy ty wchodzisz do sypialni. Nie patrzy na ciebie, gdy się rozbierasz i kładziesz w łóżku obok niej. Sypiasz w piżamie? Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić. Zresztą nieważne. Cokolwiek na siebie wkładasz na noc, ona zdążyła do tego przywyknąć przez te wszystkie lata bycia twoją żoną. Dla niej to nic wyjątkowego – kolejna nudna, zwyczajna noc w domu. Nie ma ci nic specjalnego do powiedzenia. Bez trudu koncentruje się na szczegółach rozwodu księcia Andrzeja i Fergie albo radach na temat sadzenia kaktusów. Gdy powieki zaczynają się jej kleić, rzuca książkę na podłogę i przewraca się na bok, plecami do ciebie, nie mówiąc nawet dobranoc. Chciałabym mieć możliwość potraktowania cię jak coś, co jest pewne, oczywiste. Nawet jeśli nigdy bym tego nie zrobiła. – Robert, dlaczego nie chcesz, żebym ją zobaczyła? – spytałam, widząc, że zablokowałeś się na jakiejś myśli, że utknąłeś gdzieś w swojej głowie. Twoja twarz przybrała wyraz, który tak dobrze znałam: ściągnięte brwi i wysunięta lekko dolna szczęka. – Czy coś z nią... jest nie tak? – Gdybym była kimś innym, mogłabym dodać: „Może się jej wstydzisz?”. Ale przez ostatnie trzy lata nie

potrafiłam użyć słowa „wstyd”. Nie zrozumiesz tego, bo o pewnych rzeczach nigdy ci nie mówiłam. Ja też wolę oddzielić niektóre sprawy od naszych spotkań. – Juliet nie miała łatwego życia – odparłeś. Twój głos przybrał ton defensywny, jakbym ją obraziła. – Chcę, żebyś miała mnie za tego, kim jestem z tobą, tutaj. Nie w tamtym domu, z nią. Nienawidzę tego cholernego domu. Kiedy my się pobierzemy, kupię coś nowego. – Pamiętam, że zaśmiałam się cicho, słysząc te słowa, bo jakiś czas wcześniej widziałam film, w którym mąż pokazuje swojej nowej żonie dom, który dla niej zaprojektował i wybudował. Jest ogromny, piękny i obwiązany dookoła czerwoną wstęgą. Gdy mężczyzna odkrywa kobiecie oczy i mówi „Voilà!”, ona dostaje szału. Jest wściekła, że niczego z nią nie konsultował i postawił ją przed faktem dokonanym. Uwielbiam, gdy podejmujesz za mnie decyzje. Chcę, byś traktował mnie jak swoją własność. Pewnych rzeczy pragnę wyłącznie dlatego, że ty ich pragniesz. Z wyjątkiem Juliet. Twierdzisz, że jej nie pragniesz, ale nie jesteś jeszcze gotów od niej odejść. Mówisz, że decyzję już podjąłeś i teraz to już tylko kwestia czasu. Ale jeszcze nie teraz. Trudno mi to zrozumieć. Pogładziłam cię po ramieniu. Nigdy nie potrafiłam dotknąć cię, nie czując mrowienia na całym ciele, i pamiętam, że wtedy miałam poczucie winy, bo wiedziałam, że rozmawiamy poważnie i nie czas na myśli o seksie. „Obiecuję, że zachowam dystans”,

powiedziałam, wiedząc, że potrzebujesz mieć wrażenie kontroli i nie znosisz, gdy zdarzenia wymykają ci się z rąk. Jeśli kiedyś się pobierzemy – kiedy już się pobierzemy – będę cię z uczuciem nazywała despotą, a ty będziesz się z tego śmiał. „Nie bój się”, powiedziałam i uniosłam otwartą dłoń. „Słowo harcerza. Nie zjawię się nagle w twoim domu”. A jednak jestem tu, siedzę w zaparkowanym samochodzie po drugiej stronie ulicy. Ale powiedz mi, proszę: jakie możliwości mam do wyboru? Jeśli tu jesteś, przeproszę cię i wyjaśnię, jak bardzo się o ciebie martwiłam. Wiem, że mi wybaczysz. Jeśli cię zastanę, może nawet nie będzie dla mnie ważne, czy mi wybaczysz. Przynajmniej będę wiedziała, że jesteś cały i zdrów. Minęły ponad trzy dni, Robert. Powoli zaczynam wariować. Gdy skręciłam w waszą ulicę, od razu zobaczyłam twoją czerwoną ciężarówkę, zaparkowaną na krańcu trawiastego pobocza, za wszystkimi domami i tuż przed miejscem, gdzie droga zwęża się w wiejską ścieżkę. Widząc twoje imię i nazwisko nadrukowane z boku furgonu (zawsze protestujesz, gdy nazywam twoje auto furgonem; nie zgodziłeś się na ksywkę „Czerwony. Furgon”, choć kilkakrotnie próbowałam ci ją nadać), poczułam gwałtowny napływ powietrza w piersi, jakby ktoś zrobił mi zastrzyk z helu. Robert Haworth, wielkimi, czarnymi literami. Uwielbiam twoje nazwisko.

Ciężarówka ma ten sam rozmiar, co zawsze, ale tutaj sprawia wrażenie gigantycznej. Stoi pod kątem na spadzistym podjeździe, wciśnięta między domy i pola. Nie ma tu dla niej zbyt wiele miejsca. Przyszło mi na myśl, że mieszkasz w nie najlepszej okolicy dla kierowcy ciężarówki. Musisz się nieźle mocować, żeby tu wykręcić i wyjechać na główną drogę. Potem pomyślałam, że jest poniedziałek. Nie powinno tu być twojej ciężarówki. Powinieneś robić nią jakiś kurs. Teraz naprawdę zaczynam się martwić, jestem zbyt przejęta, by onieśmielał mnie widok twojego domu – twojego i jej, Juliet – i bym uciekła, udając, że wszystko jest OK. Wiedziałam, że twój dom ma numer 3, i pewnie wyobrażałam sobie numery rosnące do dwudziestki albo trzydziestki, jak przy większości takich dróg, tymczasem okazało się, że twój dom jest trzeci i ostatni. Dwa pierwsze umiejscowione są naprzeciwko siebie, bliżej głównej drogi i knajpy. Old Chapel na rogu. Twój dom stoi samotnie na końcu drogi, wysunięty nieco w stronę pól. Z samochodu widzę tylko kawałek pochyłego dachu i długi, prostokątny kawał beżowej, kamiennej ściany, przełamanej jedynie niewielkim, kwadratowym okienkiem w prawym górnym rogu: prawdopodobnie jest tam łazienka albo pakamera. Dowiedziałam się o tobie czegoś nowego. Wybrałeś dom, na jaki ja nigdy bym się nie zdecydowała – stojący tyłem do drogi, z frontem niewidocznym dla

przejeżdżających. Nie wygląda to zbyt zachęcająco. Wiem, że chodzi o ochronę prywatności i że skierowanie drzwi wejściowych i okien w stronę, gdzie roztacza się ładny widok, ma sens, mimo to takie domy jak twój wprawiały mnie zawsze w zażenowanie, jakby postanowiły odwrócić się plecami do świata. Yvon też tak uważa. Wiem, ponieważ podobny dom mijamy często w drodze do supermarketu. , W takich miejscach mieszkają odludki, które żywią się swoją samotnością i używają takich słów, jak «niedorzeczność»”, powiedziała mi Yvon, gdy po raz pierwszy koło niego przejeżdżałyśmy. Wiem, co by powiedziała o Chapel Lane 3, gdyby tu była: „Wygląda jak dom kogoś, kto mógłby powiedzieć: «Tylko, broń Boże, nie przychodź do mnie do domu». I faktycznie, taki jest!”. Kiedyś opowiadałam ci o Yvon, ale przestałam po tym, jak się nachmurzyłeś i powiedziałeś, że wydaje ci się sarkastyczna i złośliwa. To był jedyny wypadek, kiedy twoje słowa sprawiły mi przykrość. Powiedziałam ci wtedy, że Yvon jest moją najlepszą przyjaciółką, jeszcze z czasów młodości, i że – faktycznie – jest sarkastyczna, ale wyłącznie w serdeczny sposób, który podnosi jakoś człowieka na duchu. Ma bezpośrednią, zuchwałą naturę i mocno wierzy, że powinniśmy ze wszystkiego żartować, nawet z bolesnych spraw. Nawet z rozdzierającej serce miłości do mężczyzny, którego nie można zdobyć. Według Yvon właśnie to najbardziej zasługuje na kpiny i bardzo często jej brak powagi jest moim jedynym kołem ratunkowym.

Widząc, że uraziłeś mnie swoją krytyką Yvon, ucałowałeś mnie i powiedziałeś: „Powtórzę ci coś, co kiedyś wyczytałem w jakiejś książce i co uczyniło moje życie łatwiejszym: obrażając się, ranimy siebie i innych w równym stopniu, co samemu obrażając. Rozumiesz?”. Przytaknęłam, choć bez przekonania. Nigdy ci tego nie mówiłam, ale powtórzyłam twój aforyzm Yvon, oczywiście w innym kontekście. Powiedziałam jej, że rzuciłeś jakąś inną, kąśliwą uwagę, niezwiązaną z nią. „Jakież to wygodne”, odparła, śmiejąc się. „Czyli innymi słowy: jak kochasz się w głupku, to tak, jakbyś sama była głupia? Dziękujemy ci, o, Oświecony, że podzieliłeś się z nami swą mądrością”. Nieustannie zamartwiam się, myśląc o tym, co się stanie na naszym ślubie, gdy się w końcu pobierzemy. Nie potrafię sobie wyobrazić takiej rozmowy między wami, której prędzej czy później nie zwieńczyłoby twoje milczenie i jej głośna drwina. Wczoraj zadzwoniła na twój domowy numer. Zmusiłam ją do tego, błagałam, zepsułam jej wieczór, aż w końcu się zgodziła. Robi mi się niedobrze, gdy myślę, że słyszała głos twojej żony. Jestem wtedy o krok bliżej czegoś, z czym za nic w świecie nie chcę się mierzyć – z fizyczną realnością Juliet. Ona istnieje. W przeciwnym razie ty i ja już dawno mieszkalibyśmy razem. Wiedziałabym, gdzie jesteś. Juliet mówiła jak ktoś, kto kłamie. Tak powiedziała Yvon.

Przed tyłem twojego domu jest kamienny mur, a w nim brązowa drewniana furtka. Nigdzie śladu tabliczki z numerem 3. Poznałam dom wyłącznie przez eliminację. Wysiadam z samochodu i lekko się potykam, jakby moje nogi odwykły od chodzenia. Jest wietrzny dzień, ale jasny, niemal nadnaturalnie jasny. Muszę mrużyć oczy. Mam wrażenie, jakby całą ulicę rozświetlały reflektory, jakby natura mówiła: „Tutaj mieszka Robert”. Furtka jest wysoka, sięga mi do ramion. Otwiera się z piskiem. Wchodzę na twoją posiadłość. Stoję na zaśmieconej gałązkami ścieżce, gapiąc się na ogród. W jednym rogu stoi stara wanna, a w niej dwa koła od roweru. Tuż obok sterta spłaszczonych pudeł z tektury. Trawa rośnie tu i ówdzie. Widzę więcej chwastów niż roślin. Ewidentnie były tu dawniej kwietniki, wyraźnie oddzielone od niechlujnego trawnika, ale teraz wszystko miesza się i łączy w splątany, zielonobrązowy chaos. Ogarnia mnie złość. Na Juliet. Ty pracujesz codziennie, nierzadko nawet w weekend. Nie masz czasu na pielęgnację ogrodu, ale ona – owszem. Odkąd za ciebie wyszła, nie pracowała. Nie wychowujecie dzieci. Co ona robi całymi dniami? Kieruję się do drzwi wejściowych, mijając boczną ścianę domu i jeszcze jedno małe, wysoko umieszczone okno. Boże, byle tylko nie myśleć, że jesteś tu uwięziony. Oczywiście, to całkowicie niemożliwe. Jesteś barczystym, ciężkim, niemal dwumetrowym mężczyzną. Juliet nie byłaby w stanie nigdzie cię uwięzić. Chyba że... nie, nie

mogę dopuszczać takich niemądrych myśli. Postanowiłam zachować się odważnie i skutecznie. Trzy lata temu przysięgłam sobie, że już nigdy nie będę się niczego ani nikogo bać. Podejdę prosto do drzwi, zadzwonię, po czym zadam wszystkie konieczne pytania. Twój dom – zauważam, gdy jestem już z drugiej strony – to typowy wiejski dom, długi i niski. Z zewnątrz wygląda tak, jakby od kilkudziesięciu lat nie wykonywano w nim żadnych prac. Drzwi mają kolor wypłowiałej zieleni, wszystkie okna są kwadratowe i małe, a ich szyby podzielone na romby ołowianymi liniami. Macie jedno duże drzewo. Z jego najgrubszej gałęzi zwisają cztery postrzępione sznury. Czy kiedyś była tam huśtawka? Trawnik tutaj, na tyłach, jest pochyły, a za nim rozpościera się widok, o który mogliby się bić malarze krajobrazów Widoczne są co najmniej cztery wieże kościelne. Teraz już wiem, co skłoniło cię do zbudowania domu tyłem do drogi. Widzę calusieńką Culver Valley i rzekę przedzierającą się aż do Rawndesley. Ciekawe, czy zobaczyłabym swój dom, gdybym miała lornetkę. Nie potrafię przejść obok okna, nie zaglądając do środka. Nagle opanowuje mnie euforia. Widzę twój pokój, a w nim twoje przedmioty. Przystawiam twarz do szyby i osłaniam ją dłońmi przed światłem. Salon. Pusty. Zabawne – zawsze wyobrażałam sobie ściany pomalowane ciemnymi farbami i zawieszone na nich reprodukcje tradycyjnych obrazów w ciężkich, drewnianych ramach. Gainsborough, Constable i tym

podobne. Tymczasem ściany twojego salonu są białe, nierówne, a jedyny obraz przedstawia zapuszczonego starego mężczyznę w brązowym kapeluszu, przyglądającego się chłopcu, który gra na flecie. Większą część podłogi pokrywa zwykły czerwony dywan, spod którego wystaje tani drewnopodobny laminat, w niczym nie przypominający parkietu. W pomieszczeniu panuje porządek, co zadziwia na tle ogrodu. Jest sporo ozdóbek, zbyt wiele, i wszystkie poustawiane w równych rzędach. Zajmują każdą wolną powierzchnię. Są to najczęściej gliniane domki. Dziwne. Nie umiem sobie wyobrazić ciebie mieszkającego pośród tylu pretensjonalnych durnostojek. Czyżby składały się na kolekcję? Gdy byłam nastolatką, moja mama próbowała mnie namówić na zbieranie jakichś ohydnych stworków z gliny, które nazywały się chyba Bajeczniaki, czy jakoś tak. Grzecznie podziękowałam. Daleko bardziej zajmowało mnie kolekcjonowanie plakatów z George’em Michaelem i Andrew Ridgeleyem. Obwiniam Juliet o to, że zamieniła ci salon w miniaturowe osiedle domków jednorodzinnych, a także o podłogę z laminatu. Wszystko inne jest do zaakceptowania: granatowa sofa i krzesło z kompletu; kinkiety z półkolistymi kloszami z gipsu zasłaniającymi żarówki; drewniany podnóżek obity skórą; taśma miernicza; mały, stojący kalendarz. Twoje, twoje, twoje. Wiem, że to szalona myśl, ale czuję jakąś wspólnotę z tymi nieożywionymi przedmiotami. Ogarnia mnie radość.

Pod jedną ze ścian stoi kredens z oszklonymi drzwiczkami, a w nim jeszcze więcej glinianych domków, cały rząd malutkich egzemplarzy, najmniejszych w całym pokoju. Pod nimi gruba świeca w kolorze miodu, która wygląda tak, jakby nigdy jej nie palono. Zmiana następuje nagle i bez ostrzeżenia. Trochę niczym eksplozja w moim mózgu. Odsuwam się od okna, potykam i prawie upadam. Pociągam za kołnierz koszuli na wypadek, gdyby to on blokował mi oddech. Drugą dłonią osłaniam oczy. Cała się trzęsę. Czuję, że zaraz zwymiotuję, jeśli nie uda mi się nabrać powietrza w płuca. Potrzebuję tlenu, bardzo potrzebuję tlenu. Czekam, aż szok minie, ale jest coraz gorzej. Przed oczyma wybuchają i rozpraszają się czarne plamki. Słyszę własny jęk. Nie mogę stać prosto, nie mam na to sił. Opadam na ręce i kolana, ciężko dysząc, zlana potem. Koniec myśli o tobie i o Juliet. Trawa jest nieznośnie zimna. Muszę jakoś przestać ją dotykać. Przesuwam dłonie i upadam na twarz. Przez kilka sekund leżę bez ruchu. Nie mogę zrozumieć, co wywołało w moim organizmie ten stan. Nie wiem, ile czasu spędziłam sparaliżowana i w bezdechu w tej niegodnej pozycji – sekundy czy minuty. Nie sądzę, by mogło to być więcej niż kilka minut. Gdy tylko czuję, że mogę się poruszyć, zrywam się i rzucam w stronę furtki, nie patrząc za siebie. Nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie wykręcić głowy. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Policja. Muszę biec na policję.

Błyskawicznie mijam boczną ścianę domu i wyciągam obie ręce ku furtce, żałośnie próbując do niej dotrzeć. Coś potwornego, myślę sobie. Zobaczyłam przez okno coś potwornego, coś tak niewyobrażalnie przerażającego, że mam pewność, iż sobie tego nie uroiłam. Jednak za nic nie potrafię stwierdzić, co. Zatrzymuje mnie głos. Kobiecy „Naomi”, słyszę. „Naomi Jenkins”. Biorę głęboki wdech. Jest coś szokującego w tym, że ktoś wykrzykuje moje imię i nazwisko. Odwracam się. Jestem teraz po drugiej stronie domu. Nie ma obawy, że stąd zobaczę znowu okno twojego salonu. Taka możliwość przeraża mnie o wiele bardziej niż ta kobieta, która – jak mniemam – musi być twoją żoną. Ale przecież ona nie zna mojego nazwiska. Nie wie nawet, że ja istnieję. Swoje dwa życia odgrodziłeś grubym murem. Kobieta idzie w moją stronę. „Juliet”, mówię, a ona wykrzywia usta, na ułamek sekundy, jakby połykała gorzki śmiech. Uważnie się jej przyglądam, tak jak wcześniej badałam taśmę mierniczą, świecę i obraz ze staruszkiem i małym chłopcem. Ona jest kolejną rzeczą należącą do ciebie. Bez twojego dochodu jak by przetrwała? Pewnie znalazłaby sobie innego mężczyznę, który by ją utrzymywał. Czuję się wyzuta z sił i emocji, pytając: „Skąd wiesz, kim jestem?”.

Jakże ta kobieta mogłaby być twoją żoną? Z twoich opowieści wysnułam sobie obraz zahukanej, prowincjonalnej gospodyni domowej, a tymczasem osoba, na którą właśnie patrzę, ma starannie uplecione blond warkocze i ubrana jest w czarny kostium i cienkie, czarne rajstopy. Gdy do mnie podchodzi, jej oczy ciskają gromy. Celowo zwalnia kroku, by bardziej mnie przestraszyć. Nie, to nie może być twoja żona, która nie odbiera telefonu i nie umie uruchomić komputera. Skąd u niej ten elegancki strój? Odpowiedź wdziera się do mojego umysłu, nim jestem w stanie ją powstrzymać: pogrzeb. Juliet ubrana jest na pogrzeb. Robię krok w tył. – Gdzie jest Robert? – krzyczę. Muszę spróbować. Przyjechałam tu zdecydowana cię odnaleźć. – To ty dzwoniłaś wczoraj wieczorem? – pada pytanie. Każde słowo grzęźnie w moim mózgu niczym wystrzelony z bliskiej odległości pocisk. Pragnę oddalić się od jej głosu, jej twarzy, od wszystkiego, co z nią związane. Nie mogę znieść tego, że teraz będę już w stanie wyobrażać sobie scenki z waszym udziałem i układać w myślach wasze rozmowy. Na zawsze straciłam tę cienistą smugę, która przesłaniała mi część obrazu. – Skąd znasz moje nazwisko? – pytam, wzdrygając się, gdy ona robi kolejny krok w moją stronę. – Zrobiłaś coś Robertowi? – Zdaje się, że obydwie robimy. Robertowi to samo,

nie uważasz? – uśmiecha się z zadowoleniem. Odnoszę wrażenie, że ta sytuacja ją bawi. Całkowicie kontroluje przebieg zdarzeń. – Gdzie on jest? – pytam ponownie. Podchodzi bliżej, nasze twarze dzieli zaledwie kilka centymetrów – Wiesz, co powiedziałaby redaktorka rubryki porad osobistych, prawda? Odwracam gwałtownie głowę od jej ciepłego oddechu. Znajduję dłonią furtkę i naciskam na klamkę. Mogę wyjść, kiedy tylko zechcę. Cóż ona może mi zrobić? – Powiedziałaby, że bez niego będzie ci lepiej. Możesz to uznać za przysługę z mojej strony, na którą nie zasłużyłaś. – Ledwie unosząc dłoń, delikatnie do mnie macha, prawie niezauważalnie poruszając palcami. W końcu odwraca się do mnie plecami i odchodzi w stronę domu. Nie mogę patrzeć w tamtą stronę. Nawet nie chcę o tym myśleć.