Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
Stanisław Goszczurny
Jolka córka Mewy
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
Część I
1
– Nie mogę iść z tobą?
– Mówiłem ci już, dzisiaj muszę iść sam.
– Znowu coś przede mną ukrywasz?
– Jolciu... – przyciągnął ją do siebie i, choć odwracała głowę, pocałował mocno w usta. –
Pamiętasz jaką mamy umowę?
– Tak. Co możesz, to mówisz, czego nie, to nie – odparła, nie przestając się dąsać. – Ale to
układ wygodny dla ciebie.
– Co ci odbiło? – zmarszczył brwi, odsunął ją nieco od siebie i patrzył na jej chmurną
twarz. – Wiesz przecież, że lepiej żebyś o wszystkim nie wiedziała.
– Wiem, wiem – przerwała mu gniewnie. – Sto razy powtarzałeś, że to dla mnie lepiej i
bezpieczniej. A może ja nie chcę tak? Może wolę nie mieć spokoju, a za to wiedzieć wszyst-
ko?
– Oszalałaś? – teraz on był zagniewany. – Zgodziłaś się na taki układ i kropka. Inaczej być
nie może. A jeśli ci się nie podoba... – urwał i przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. W
końcu Jolka opuściła powieki, skinęła głową i powiedziała niemal pokornie:
– Dobra. Nie chcę włazić tam, gdzie mnie nie wpuszczasz. Układ to układ. Ale jeżeli za
tym kryje się jakaś blondynka, to pamiętaj, ja też potrafię się odegrać...
Roześmiał się głośno, znów ją przygarnął i pocałował. Daj spokój, Jolcia, żarty ci się
trzymają. Nie do twarzy ci z zazdrością. A jakbym chciał odskoczyć w bok, to i tak byś się
nie dowiedziała. Zresztą ty też nie jesteś święta, ale pasujemy do siebie, więc nie zgrywaj
zazdrosnej żony.
Chciała się wyrwać z jego uścisku, coś ciętego odpowiedzieć, ale nie była w stanie. Był od
niej wyższy, silny i nie mogła się uwolnić. Zaciskał coraz mocniej ramię wokół jej talii, rów-
nocześnie przechylając ją do tyłu. Znów ją pocałował, tym razem długo, aż do utraty tchu.
Poczuła, że słabnie, że serce jej zaczyna bić szybciej i gniew mija, a jego miejsce zajmuje
narastająca słabość.
– Nie, nie chcę, daj mi spokój – wykrztusiła, z trudem łapiąc powietrze.
– Nie opowiadaj, chcesz, chcesz, zawsze chcesz – mówił, uśmiechając się i równocześnie
popychając ją do tyłu. Brzeg fotela podciął jej nogi, upadła na plecy, jeszcze rzuciła ciałem,
chcąc mu pokazać, że nie tak bardzo i nie zawsze chce, ale nie zrobiło to na nim najmniejsze-
go wrażenia. Zresztą już jej gniew minął, wiedział, że mu ulegnie, a pozory obrony mają
udowodnić jej niezależność i udawaną niechęć. Bez większego wysiłku sięgnął pod spódnicę,
jednym ruchem zdarł rajstopy, rozszarpując je jak pajęczynę.
– Marek, daj spokój – słabo zaprotestowała, ale już się nie broniła. Legła na fotelu, nawet
odruchowo nieco się poprawiła i posunęła ku krawędzi. Gdy rozpinał spodnie, miała okazję
się wyrwać, ale nie uczyniła tego. A kiedy zbliżył się poczuła jego palce otwierające wejście,
uniosła nogi już całkiem obezwładniona pożądaniem.
– O tak, o tak – szeptał jej w twarz – taką cię lubię, wszędzie i zawsze...
Nie odpowiadała, tylko przygarniała go coraz silniej do siebie, wbijała w głąb, usiłowała
pomagać mu, choć ruchy na brzegu fotela miała ograniczone. W końcu krzyknęła jakby jej
zadał nieznośny ból. Potem raz jeszcze i jeszcze. Marek odetchnął głęboko, dłuższą chwilę
trwał nieruchomo, wreszcie odsunął się i popatrzył na leżącą na fotelu Jolę.
– Dobrze?
5
Nie odpowiedziała. Opuściła nogi, wsunęła się w głąb fotela i odpoczywała przez jakiś
czas. W końcu zdjęła podarte rajstopy i powiedziała:
– No dobra, udowodniłeś, że nie idziesz do baby...
– Jolciu, jeszcze potrzebujesz takich dowodów?
– Zawsze wolę wiedzieć, że masz akumulator pusty – stwierdziła złośliwie.
– Jak będzie trzeba, to zawsze jeszcze się w nim iskra znajdzie – odciął się. Nim zdążyła
jednak odpowiedzieć, kierując się do łazienki dorzucił: – No, dosyć tych żartów. Późno się
zrobiło. Muszę iść i nie wiem, kiedy wrócę. A ty, co będziesz robiła?
– Nie wiem, może też pójdę sobie drugi raz załadować akumulatorek – zażartowała. Popa-
trzył na nią groźnie, ale zaraz roześmiała się i powiedziała poważnie: – Chyba pojadę do ma-
my. Dawno u niej nie byłam. Nie będę tu sama siedziała do białego rana...
– Dobrze – zgodził się. – Nawet lepiej, że cię w domu nie będzie.
– A to czemu?
– Za dużo pytasz, Jolciu.
– W porządku. Twoje interesy, twoja chata, twoje sprawy – znów się naburmuszyła. – Jak
chcesz, mogę wcale nie wracać.
– Jola, co ci jest? – popatrzył na nią uważnie. – Nigdy tyle nie gadałaś, a dziś jesteś jak osa.
Wstała z fotela, podeszła do niego. Trzymał rękę na klamce od łazienki i patrzył wycze-
kująco. Widział, że jest niespokojna, nie rozumiał dlaczego.
– Boję się – powiedziała poważnie.
– Boisz się? – uniósł brwi zdumiony. – Ty? Czego? Jesteś tu bezpieczna, nie krępuję cię,
żyjemy dobrze a nawet lepiej, nic ci nie grozi, więc czego się boisz?
– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Ale czasem ogarnia mnie taki strach. Tyle masz
różnych interesów, tyle jakichś spraw cichych, tajnych, że czasem się boję. Nie o siebie, Ma-
rek, o ciebie...
– Spokojnie, Jolciu, spokojnie. Pewnie będziesz miała miesiączkę – zaśmiał się. – Przej-
dzie ci, jak wrócisz od mamy...
– I jak ty wrócisz...
– Jasne. – A co do tych tajemnic, to wiesz sama, że nie o wszystkim należy mówić. Nawet
komuś najbliższemu.
– Ale ja czasem chciałabym wiedzieć więcej niż wiem. Nie z ciekawości. Po prostu nie znoszę
tego ciągłego ukrywania, półsłówek, niezrozumiałych telefonów, tego całego twojego biznesu.
– Dobra, dobra – uciął szorstko. – Rozkleiłaś się dziś.
– Nie. Tylko, jeśli jestem ci naprawdę bliska, to nie mogę tak żyć na uboczu, poza twoimi
sprawami.
– Jola – skarcił ją – po co to przemówienie? Ważne, że mamy szmal i to niezły, na nic ci
nie żałuję, mieszkamy całkiem fajnie, jak chcesz się podobać, to ci nie zabraniam, idę z tobą
dokąd chcesz, czego jeszcze potrzebujesz?
– Spokoju. I tego... no, żebym się nie bała czy wrócisz w nocy albo, czy będziesz w domu,
kiedy ja tu wracam...
– Dobrze, dobrze – uciszał ją pocałunkiem. – Macierzyńska troska o mnie, tak? No więc,
mamusiu, nie martw się, wszystko gra. Zawsze wracam. A jak przyjdzie pora, to powiem ci
więcej. Czasem też myślę, że możesz mi pomóc, przydać się...
– Chcę ci być bliska, najbliższa – odpowiedziała przysuwając się, ale tym razem Marek
zatrzymał ją ruchem dłoni.
– Dobra, Jolciu, już raz było, drugi raz będzie jak wrócę. I jak ty wrócisz od mamy. Późno,
czas na mnie.
– Nie podrzucisz mnie? – spytała nieco rozczarowana.
– Już nie zdążę – odparł zza drzwi łazienki. – Wiesz, że się nie lubię spóźniać. Weź tak-
sówkę, z powrotem też przyjedź taksówką. Kiedy wrócisz?
6
– Nie wiem! – odkrzyknęła – może nawet zanocuję u mamy. Nie lubię nocnych wędrówek
przez Trójmiasto. Nawet taksówką.
– Dobra – zgodził się wychodząc z łazienki i dociągając krawat. – Masz rację, wśród tak-
siarzy też zdarzają się oprychy, chociaż tobie by chyba nie dali rady...
Jola nie odpowiedziała, tylko weszła do łazienki. Przez drzwi usłyszała jego „to cześć, po-
zdrów mamę”, a potem trzask zamykających się drzwi. Umyła się, przebrała, zrobiła makijaż
i także wyszła, starannie sprawdzając czy dobrze zamknęła wszystkie trzy zamki. Postój był
niedaleko, więc wsiadła do pierwszej taksówki i rzuciła krótko:
– Na Przymorze.
Taksówkarz spojrzał na nią w lusterku, włączył taksometr i ruszył.
2
Na jej widok Zośka ucieszyła się i powitała ją serdecznie. Jolka zauważyła jednak u niej
pewną powściągliwość. Pomyślała, że może matka ma żal za to, że tak rzadko ją odwiedza.
Lubiła tu przychodzić, choć nie robiła tego często. Podobało jej się niewielkie mieszkanko,
zawsze czyste, starannie utrzymane, nieźle urządzone. Dwa nieduże pokoje z kuchnią i ła-
zienką były nieco za ciasne, kiedy mieszkały tu obie, ale dla samej matki wystarczały w zu-
pełności. Jolka wiedziała, że matka nie jest taka samotna, ma bliskiego jej człowieka, z któ-
rym żyje od wielu lat, choć nigdy nie zamieszkali razem. On był znanym, cenionym leka-
rzem, chirurgiem, Zośka od wielu lat pracowała tam jako przełożona pielęgniarek. Doszła do
tej pozycji, poczynając od salowej, a lata praktyki sprawiły, że cieszyła się uznaniem i sza-
cunkiem przełożonych i sympatią pacjentów. Na nocnych dyżurach zbliżyli się do siebie. Po-
tem ta przygoda zamieniła się w przyjaźń, aż wreszcie stała się trwałym związkiem, w którym
żyli mieszkając osobno. Wprawdzie on chciał się dla niej rozwieść, lecz Zośka nigdy o tym
nie chciała słyszeć i twierdziła, że dobrze jej tak właśnie, kiedy może mieć kogoś bliskiego,
kochanego, ale zarazem zachować swobodę i niezależność. Było jeszcze inne, dalekie już dziś
tło tej decyzji, ale mało kto o tym wiedział, bo sprawy, które wpływały na postanowienie
Zośki, odeszły w przeszłość, liczącą ponad trzydzieści lat. Nie wiedziała o tych sprawach
także Jolka, która zawsze pamiętała matkę tylko jako pielęgniarkę, osobę troskliwą, ener-
giczną, zaradną i nie powracającą do wspomnień z wczesnej młodości. Niemal nie znała też
Jolka swojego ojca. Kostka, który w jej życiu pojawił się dwa czy trzy razy. Matka o nim
mówić nie chciała. Dziewczyna wiedziała, że jest to człowiek, z którego nie może być dumna.
Owszem, pamiętała go, ale milczenie matki na jego temat, jakaś nieuchwytna atmosfera
wstydliwej tajemniczości nie pozwalały jej pytać, kim naprawdę był ten Kostek, co znaczył w
życiu Zośki, dlaczego nie został jej legalnym mężem a pozostał tylko ojcem Jolki, noszącej
zresztą nazwisko matki. Matka sama ją wychowywała, posyłała do szkoły, namawiała do
ukończenia Technikum Gastronomicznego. Z matką mieszkała sporo lat, nawet gdy już pra-
cowała jako kelnerka w sopockiej restauracji. Matka też z rezerwą patrzyła na jej związek z
Markiem, ale nie protestowała, gdy Jolka przeprowadziła się do niego. Córka wtedy była już
bardzo dorosła i Zośka uznała jej prawo do samodzielnych decyzji. Ale zawsze widywały się
chętnie, miały sobie wiele do powiedzenia, istniała między nimi bliska, nawet serdeczna więź,
choć czasem nie widywały się po kilka tygodni...
Ucałowały się i matka zauważyła:
– Nieźle wyglądasz. Dawno cię nie widziałam... – Jolka wyczuła odrobinę sztuczności w
tym powitaniu.
– Coś nie tak, mamo? Jeśli przyszłam nie w porę, to...
– Nie zawracaj głowy – ofuknęła ją niezbyt szczerze Zośka. – Zawsze jesteś w porę, tylko wiesz...
– Widzę, gdzieś się wybierasz?
7
– Tak. Edward przyjdzie po mnie. Umówiliśmy się do kina, potem na kolację. Rzadko ra-
zem wychodzimy, rozumiesz...
– Ależ mamo! – roześmiała się Jolka. – Nie tłumacz się. Wpadłam niespodziewanie, moja
wina, mogłam zadzwonić i uprzedzić. Ale tak się złożyło, że Marek ma swoje sprawy i mam
pusty wieczór, a nie chciałam zostać w domu sama. Nie martw się, zaraz się wynoszę...
– Zwariowałaś? – zaprotestowała matka. – Masz tu zawsze dom. Do tego kina chyba pój-
dę, bo nie chcę sprawić Edkowi zawodu, ale zaraz potem wracam i zjemy razem kolację. Mo-
że on też zostanie, chyba, że masz jakieś sprawy, o których nie powinien wiedzieć.
– Ależ nie – zaprzeczyła Jolka. – Tak, zwyczajnie przyszłam, bo cię dawno nie widziałam.
Zaraz sobie idę, nie będę ci burzyła planu na wieczór.
– Jolciu – matka objęła ją i przytuliła. – Wiesz, jak się zawsze cieszę, kiedy przychodzisz.
Zostań. Wrócimy po dwóch godzinach, potem on pójdzie, a my sobie posiedzimy, pogadamy,
no, dobrze?
– Fajno – skinęła głową Jolka. Propozycja była jej na rękę. Nie wiedziała dokładnie dla-
czego, ale nie chciała być dziś wieczorem sama w domu Marka. Tu jakoś czuła się bezpiecz-
niej. Nie umiałaby tego wytłumaczyć, ale ów lęk, o którym wspomniała Markowi, nie opusz-
czał jej, był irracjonalny, nie miał żadnych podstaw, nic złego się nie działo, a jednak tkwił w
niej i potrzebowała towarzystwa, czyjejś bliskości, rozmowy, poczucia bezpieczeństwa.
– Zanocujesz? – zapytała jeszcze matka.
– Mogę. Marek nie mówił, kiedy wróci, zresztą zobaczymy.
Zośka w tym czasie już kończyła przygotowania do wyjścia. Jolka siadła i paląc papierosa
obserwowała matkę kręcącą się po mieszkaniu. Znów stwierdziła, że odczuwa podziw dla
niej. Zośka, choć dawno przekroczyła pięćdziesiątkę, ciągle była kobietą atrakcyjną, nie wy-
glądającą na swoje lata. Figurę miała niemal doskonałą, ani śladu tłuszczu na biodrach, talię
jak osa, skórę gładką, lekko śniadą, a włosy bujne, kasztanowe leciutko tylko przyprószone na
skroniach siwizną, którą zresztą dość dobrze maskowały płukanki ziołowe.
Za oknem zapadł wczesnojesienny zmrok. Dochodziła siódma. Jeszcze widać było czubki
drzew rosnących pod blokami, za nimi jarzyło się czerwonawe niebo, jakby poza wzgórzami
morenowymi płonął daleki ogień. Przez uchylone okno nie dobiegał żaden powiew, powietrze
było spokojne, dzień zamierał łagodnie i niedostrzegalnie przechodził w wieczór.
Gotowa do wyjścia Zośka usiadła na kanapie obok córki, stawiając dwie szklaneczki soku
pomarańczowego. Spojrzała na zegarek i stwierdziła:
– Jeszcze trochę, idziemy na ósmą. No, co u ciebie?
– W porządku. Wszystko dobrze.
– Żadnych problemów?
– Absolutnie.
– I naprawdę przyszłaś tylko tak, po prostu mnie odwiedzić?
– Przecież mówiłam.
– Dobrze. Wiesz, że zawsze mnie to cieszy. Ale wiem, że jak długo nie przychodzisz, to
rzeczywiście nie masz problemów.
– No właśnie, długo nie byłam u ciebie.
– Ale przyszłaś. No, ale skoro mówisz, że wszystko dobrze, to nie ma co szukać dziury w
całym. Cieszę się. Zostań na noc, dobrze?
– Chyba zostanę.
Milczały przez jakiś czas. Zośka wzięła od córki papierosa i choć paliła rzadko, bez spe-
cjalnej przyjemności, to teraz poczuła, że potrzebny jest jej haust dymu tytoniowego. Mimo
zapewnień córki, czuła, że coś się za tą niespodziewaną wizytą kryje. Nie chciała teraz naci-
skać Jolki zbyt mocno, uznała, że będą miały dosyć czasu na rozmowę, gdy wróci. Czuła
podświadomie jednak, że córka ma jakieś kłopoty.
8
Dzwonek do drzwi przerwał jej rozmyślania. Obydwie odczuły pewną ulgę, bo milczały
dłuższą chwilę i zaczynało to im ciążyć. Wszedł szczupły, wysoki pan o prezencji profesora z
amerykańskich filmów. Włosy miał nieco szpakowate, krótko przycięte, okulary w złotej
oprawie, szary garnitur nienagannie skrojony i wyprasowany, buty lśniące od pasty kiwi, wą-
skie dłonie o długich, niemal kobiecych palcach. Jolka znała go, zawsze jej okazywał życzli-
we zainteresowanie, nawet sympatię, a jednak czuła się w jego towarzystwie onieśmielona.
Dla niej był to człowiek z innego świata. Nie z takiego, w którym żyła razem z Markiem, nie
z kawiarni czy nocnych lokali, a raczej właśnie z filmów o biznesmenach, intelektualistach i
w ogóle ludziach, którym się powiodło. Ale była rada, że matka właśnie z nim się związała.
Wiedziała, że darzy ją uczuciem, jest do niej bardzo przywiązany, a także zapewnia jej do-
brobyt, bo z pielęgniarskiej pensji nie mogłaby żyć tak swobodnie i mieć tak dobrze urządzo-
nego, samodzielnego mieszkania, w dodatku wykupionego na własność. Wiedziała też, że
matka czuje się z nim szczęśliwa i nigdy nie dociekała, czemu właściwie nie są na stałe ra-
zem. Zresztą nie było to najważniejsze, sama przecież żyła z Markiem bez żadnych zobowią-
zań, a jednak łączyło ich wspólne mieszkanie, łóżko, wiele zainteresowań i właściwie gdyby
nie te jego tajemnicze sprawy, do których jej nie dopuszczał, uznałaby swoje współżycie z
nim za w pełni szczęśliwe.
– O, dobry wieczór! – powitał ją doktor, lekko zaskoczony tym, że Zośka nie jest sama.
Gospodyni pospieszyła z wyjaśnieniem:
– Jola przyszła niespodziewanie, ale to nic, idziemy do kina, potem...
– Potem pójdziecie na kolację, jak zaplanowaliście – wpadła jej w słowo córka. – Nie ma
powodu żebyście sobie psuli wieczór. Chciałam odejść – wyjaśniła Edwardowi – ale mama
nalegała abym została. Mam czas, poczekam na nią. Nie musicie się spieszyć, przecież nie
jestem tu gościem, poradzę sobie...
– No dobrze – zgodziła się Zośka wyraźnie rada, że mimo wizyty córki, ich plany nie zo-
staną zakłócone. Cieszyła się na ten wspólny wieczór z Edwardem, miała ochotę i na kino i na
kolację w dobrej restauracji, bo lubiła takie wypady, a nie urządzali ich zbyt często.
– To wobec tego rozgość się. Jedzenie jest w lodówce, nawet jeśli masz ochotę na drinka,
to wiesz, gdzie jest. Kanapę sobie przygotuj, zresztą co ci będę mówiła, znasz mieszkanie,
wszystko wiesz, jesteś u siebie.
– Jasne. Bawcie się dobrze.
Wyszli i po chwili usłyszała pod oknem warkot silnika Edwardowego BMW.
3
Po ostatnim rozlaniu w butelce pokazało się dno. Wanda nalała do szklaneczek wody mi-
neralnej, gospodarz kieliszek uniósł do góry:
– No, Kostek, twoje, za udany start! – Kostek uśmiechnął się i stuknął kieliszkiem w kieli-
szek gospodarza, potem jego kobiety. Wypili. Sięgnął do półmiska po plasterek bekonu, zjadł,
popił wodą.
– Nie wierzę w udany start – powiedział. – Już mi nic nie wyjdzie...
– Co się łamiesz? – zaprotestował gospodarz. – Ty, zawsze taki chojrak? Kostek, teraz jest
inne życie, możliwości takie, że tylko łapać okazje...
– Nie, Gruby – pokręcił głową Kostek. – Dla mnie to inny świat, niż ten sprzed kicia. Nie
masz pojęcia, co to jest tyle lat przerwy. Nie będę umiał teraz się urządzić, stary, to nie mój
świat.
– Gadanie – mruknęła Wanda.
– A ty się nie wtrącaj – ofuknął ją gospodarz. – Lepiej zrób herbaty...
– Dobrze, dobrze – podniosła się niechętnie i powędrowała przez dużą, niechlujną bara-
kową izbę do pseudokuchni. Kostek popatrzył za nią, kiwnął się na krześle i powiedział:
9
– Mój Boże, Gruby, jakby mi ktoś powiedział, że tyle lat z nią wytrzymasz, to bym go
wziął za wariata. Ile to? Dwadzieścia? Trzydzieści?
– Nie liczę lat – burknął gospodarz. – A do wszystkiego można się przyzwyczaić. –
Wbrew temu, jak go nazywał Kostek, nie był gruby. Niski, nalany, o niezdrowej cerze, kiedyś
był otyły, ale teraz sprawiał wrażenie worka ze starej skóry, z którego wypuszczono znaczną
część powietrza. Tylko oczy miał bystre i choć wypił tyle, co jego gość, trzymał się całkiem
dobrze.
– Zawsze ją traktowałeś jak ścierkę – otwarcie powiedział Kostek.
– Bo była i jest ścierką – beznamiętnie odparł Gruby. – Ale moją ścierką. Przejechały ją
załogi wszystkich armatorów świata, ale zawsze mnie oddawała grosz. Jak mi się źle działo,
to warowała przy mnie jak suka. To co, teraz, kiedy nie znajdzie amatora nawet najbardziej
pijanego, mam ją wygonić? Zresztą mam w tym swój interes. Przydaje mi się. Czasami kanto-
ru popilnuje, w domu wszystko zrobi. Flejtuch jest, to fakt, ale co tam, czasem coś ugotuje,
herbatę zaparzy a i wypić mam z kim, jeśli żaden kumpel się nie zjawi. A kumple, wiesz Ko-
stek, już się mało kiedy pokazują. Inna gwardia, inne interesy, inni kumple. Zresztą nie mam
kumpli.
– Ale masz kantorek, sam mówiłeś – zauważył Kostek.
– Iii, zawracanie głowy – machnął ręką Gruby. – Drewniana buda na targowisku. Tyle
mojego, co wykołuję na kursach ruskich, bo oni się nie zawsze kapują i przelicznik na ruble
mają niesamowity. Ale w ogóle to, co można zarobić, jak na dolarze masz pięćdziesiątkę,
najwyżej stówę, a obrót dzienny sto, no, najwyżej trzysta dolców? Grosze mówię ci Kostek,
bida z nędzą i w dodatku konkurencja, wielki biznes bankowy, a jeszcze dola dla ochroniarzy.
Szkoda gadać, to nie to, co kiedyś, jak było przebicie na dolcu dwie, trzy stówy, miały one
swoją wartość.
Kostek słuchał, kiwał głową, zagryzał z wolna baleronem na przemian z pomidorem. W
końcu powiedział:
– Zawsze byłeś kutwa i krętacz. Gruby. Znam cię. Gadasz, owijasz w bawełnę, płaczesz
żeby tylko się mnie pozbyć i nie pomóc.
– Ale, co ja ci mogę pomóc, człowieku, ledwo sam na te pół litra zarobię. I Wandzi trzeba
od czasu do czasu sprawić nowy ciuch. I jeszcze podatek trzeba zapłacić, bo to teraz legalny
interes, więc trzeba dać państwu, kurwa, bo jak nie, to cię zgnoją. Zobacz, w jakich portkach
chodzę, wyglądam na milionera, no powiedz, wyglądam?
– Gadanie – warknął Kostek. – Zawsze byłeś flejtuch, a przyjaciel z ciebie był jak koziej
dupy trąba.
– To po coś tu przyszedł, prosto z kicia? – rozzłościł się Gruby.
– Bo nie miałem gdzie. Jaki jesteś, taki jesteś, ale kielicha jednak postawiłeś. Po dwunastu
latach, wiesz jak to smakuje?
– I idzie do głowy – wtrąciła Wanda, niosąc herbatę – uważaj, Kostuś, bo się zalejesz, na-
rozrabiasz i znowu cię przymkną.
– Na noc, to może by i było dobrze – mruknął. Popatrzyła na niego z litością. Znała go tyle
lat, pamiętała jako chłopaka, za którym poszłyby wszystkie mewki z Nowego Portu. I
wszystkie zazdrościły Zośce, że go miała. Ale zaraz przypomniała sobie, jakie słodkie życie
miała z nim Zośka, jak szarpała się sama, bo albo go nie było, albo siedział w pudle. Wybiła
się, była najlepsza, fakt, ale nie dzięki niemu. Po prostu miała szczęście. I figurę. I fart do
chłopów...
Otrząsnęła się z tych wspomnień i postawiła przed nimi szklanki z herbatą.
– Napij się. Kostek – powiedziała miękko. – Dobrze ci zrobi, chandra przejdzie i wszystko
będzie okej.
_ Chandra mi przejdzie, jak jeszcze strzelimy po jednym – odparł Kostek.
– Nie ma już – Gruby uniósł butelkę i pokazał, że jest pusta.
10
– To powiedz jej, żeby przyniosła – upierał się Kostek.
– Nigdzie nie pójdę, macie dosyć – powiedziała Wanda, rozzłoszczona takim obrotem
sprawy.
– Kto ma dość, ja? – zdziwił się Kostek niemal łagodnie. Oboje gospodarze wiedzieli, że
taki ton przybiera zawsze wtedy, gdy ma zamiar wszcząć awanturę. Gruby położył mu rękę
na ramieniu i powiedział spokojnie:
– Dobra, Kostek, napiliśmy się, więcej nie ma i nie będzie. Nie rób draki, bo to nie ma sen-
su. Chociaż mówisz, że jestem szmaciarz nie kumpel, to cię mogę przenocować, jeśli nie
masz, gdzie się podziać, ale gorzały więcej nie będzie. Już nie mam takiej kondycji jak daw-
niej, a nie chcę żeby mnie odwieźli karetką reanimacyjną.
Kostek popatrzył na niego uważnie, szarpnął ramieniem, zrzucając rękę Grubego i powie-
dział ostro:
– Nie, to nie, pies cię trącał. Ją też.
– Dobra, Kostek, – Gruby nie dawał się sprowokować. – Chcesz tu przenocować?
– Mam was w dupie.
– No i dobrze – powiedziała ze złością Wanda. – Zawsze byłeś hardy palant i taki zostałeś.
Zjeżdżaj, bo zaczynasz mi działać na nerwy. – Ona także sporo wypiła i zachowanie Kostka
wprawiło ją w irytację. Gruby jeszcze łagodził:
– Gdzie pójdziesz? Zostań, jak chcesz, tylko nie rób draki. Rano wszystko zawsze jest ładniej-
sze. Pójdziesz gdzieś, wdasz się w jakąś drakę i znów cię wsadzą na parę lat. No jak, zostaniesz?
– Daj mu spokój, niech idzie do diabła! – piekliła się Wanda. – Jak zostanie i to jeszcze
ciebie dziabnie jak tamtego faceta i znów dostanie dwanaście lat. Kostek łypnął na nią wście-
kle, ale pohamował wybuch. Odpowiedział tylko:
– Za ciebie to bym nawet roku nie dostał. Idę, pies wam mordę lizał! – Wstał, lekko się za-
chwiał, ale zaraz się wyprostował i ruszył ku drzwiom.
– Czekaj, Kostek, czekaj – Gruby ruszył za nim. Pogrzebał w kieszeni, wyjął zwitek bank-
notów i wcisnął kilka Kostkowi do garści.
– Weź, pewnie jesteś goły. Tylko nie chlej, a załatw sobie jakąś bezpieczną metę.
– Dobra, dobra, nie bądź taki miłosierny – mamrotał nieco udobruchany Kostek.
– A może jednak zostaniesz – nalegał Gruby. – Gdzie pójdziesz, nie masz przecież nikogo,
po tylu latach. Rano pomyślimy, coś ci się załatwi...
– Jak to, nie mam nikogo? – Kostek wyprostował się i zaśmiał nieszczerze. – Przecież,
Zośka to jak żona. I córkę z nią mam. Czy to nie rodzina? Jest żona, jest córka, jest chata,
mam gdzie iść, no nie?
– Kostek, na litość boską! – krzyknął przestraszony Gruby. Ale Wanda, zła już na dobre i gdzieś, w
głębi serca rozgoryczona tym, że ciągle jeszcze pamiętał o tamtej i do niej ciągnął, wrzasnęła:
– Zostaw go, do cholery! Niech robi, co chce! Pójdzie tam, to zobaczy, co go czeka i jak
go przyjmie teraz ta jego ż o n a ...
– Zobaczymy – odparł spokojnie Kostek i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami aż zadrżał stary
barak, pamiętający przedwojenne czasy. Gruby pokręcił głową i bez specjalnego gniewu po-
wiedział do Wandy:
– Ależ z ciebie zołza, wiesz jak on tam może narozrabiać?
– Gówno mnie to obchodzi. A ty byś się jeszcze nad nim litował.
– Zawsze to stary kumpel – mruknął Gruby.
– On by cię sprzedał bez wyrzutów sumienia – warknęła. – Poszedł i dobrze, będzie trochę
spokoju. A ty, jak chcesz się jeszcze napić, to może coś znajdę.
– Zawsze byłaś niezła – powiedział Gruby, obejmując ją niezgrabnie. – Nie wiedziałem, że
jeszcze jesteś o nią zazdrosna...
– Idź do cholery – odepchnęła go i poszła do kuchni, gdzie miała jeszcze schowane pół li-
tra. Bardzo chciała się jeszcze napić.
11
4
Wyprowadził samochód z garażu i wolno ruszył w dół zadrzewioną ulicą. Wokół było
spokojnie i cicho. Wille stojące w uliczkach górnego Sopotu zdawały się senne i puste, tylko
w niektórych mieszkańcy już zapalali światła. Spojrzał w lusterko wsteczne i upewniwszy się,
że w pobliżu nie widać żadnego samochodu, nieco przyspieszył, przeciął ulicę z pierwszeń-
stwem przejazdu, zatrzymał się na skrzyżowaniu, co znów było okazją do zbadania, czy nikt
go nie obserwuje. Główną ulicą pojechał w lewo, w stronę Gdyni, potem, za wiaduktem skrę-
cił w prawo i już niemal pewny, że nie ma „ogona” sunął dalej w stronę Grand Hotelu. Z
rzadka mijały go samochody, jadące w przeciwnym kierunku. Sezon urlopowy w Sopocie
dawno minął. W mieście było pustawo, szczególnie o tej porze, kiedy ruch dzienny zamierał,
a nocne życie jeszcze się nie rozpoczęło. Tylko w parku po lewej stronie drogi spacerowali
właściciele piesków, a z pawilonu w Łazienkach Północnych dolatywał przez otwarte okno
głośny łomot młodzieżowej muzyki.
Przed kortami tenisowymi zmniejszył szybkość do minimum, raz jeszcze popatrzył w lu-
sterka, i za willą ZAIKS-u dosyć ostro skręcił w następną, wąską, ciemnawą uliczkę. Z daleka
zobaczył sylwetkę człowieka wolno idącego brzegiem wąskiego chodnika. Podjechał do nie-
go od tyłu, zahamował i przechylając się w prawo otworzył drzwiczki, nie zatrzymując samo-
chodu. Mężczyzna zwinnie wskoczył na siedzenie. Trzasnęły drzwiczki i wóz ruszył z rosną-
cą szybkością. Na ostrym zakręcie zapiszczał oponami. Zakręt w prawo, jeszcze raz w prawo,
potem prosto, na pełnej już szybkości przeleciał tuż przed zmieniającymi się koło mola świa-
tłami dla pieszych tak, że nawet, jeśli ktoś jechał za nim, to nie mógł zdążyć przed zapale-
niem się czerwonego sygnału. Wyskoczył na szeroką ulicę prowadzącą do Gdańska, potem na
rondzie skręcił w prawo i po chwili zagłębił się w dość wąską leśną drogę biegnącą przez
wzgórza poza miastem.
Przez cały czas nie zamienili ani słowa. Mężczyzna w ciemnej wiatrówce i czapeczce z
długim daszkiem siedział milczący i obojętny.
Jazda leśną drogą trwała kilkanaście minut. Potem Marek wydostał się na szosę w kierun-
ku Chwaszczyna, a po przecięciu biegnącej poza Trójmiastem obwodnicy skręcił w lewo,
potem jeszcze raz w lewo aż wreszcie począł zjeżdżać w dół drogą do Gdańska. Tu, w pew-
nym momencie zjechał z asfaltowej szosy i zagłębił się w wąską dróżką zadrzewionego tere-
nu, na którym widać było w gęstniejącym mroku małe domki. Był to teren ogródków dział-
kowych, pustych o tej porze, choć w ciągu dnia pełnych krzątających się pracowicie właści-
cieli. Pokonawszy labirynt wąskich uliczek i dróżek między ogrodowymi starannie utrzyma-
nymi działkami, Marek zatrzymał samochód w odległym od głównej drogi zakamarku. Wy-
siadł, otworzył metalową furtkę, potem bramę, wprowadził wóz i ustawił go poza domkiem
tak, że z uliczki był niewidoczny.
– No, jesteśmy – to były jego pierwsze słowa od momentu zabrania pasażera. – Chodźmy.
Ruszył przodem, otworzył drzwi domku i zapalił światło. Marek szczelnie zasłonił okna, za-
miast górnego światła zapalił małą lampkę w kąciku i zaprosił gościa:
– Siadaj, napijesz się czegoś?
– Nie, daj spokój. Też jestem wozem.
Zajęli miejsce przy niskim stoliku. Siedząc naprzeciwko siebie przez jakiś czas patrzyli na
siebie w milczeniu.
Domek okazał się całkiem przestronny i dobrze urządzony. Większość powierzchni zaj-
mował duży, wyłożony surowymi deskami pokój z jednym oknem wychodzącym na uliczkę,
którą przyjechali. W oknie były założone solidne kraty, a grube zasłony, teraz zaciągnięte,
sprawiały, że z zewnątrz nie można było stwierdzić, czy ktoś jest w środku. Pod ścianą stał
bufet z wmontowaną lodówką, przy drugiej ścianie stał dość szeroki tapczan, przy trzeciej
stolik z czterema wygodnymi krzesłami. Telewizor, radio, wideo, elektryczny piec olejowy
12
świadczyły, że gospodarz bywa tutaj w różnych porach roku i spędza sporo czasu, a także
noce. Na bufecie stał aparat telefoniczny, co w tym działkowym osiedlu było wielką rzadko-
ścią. Teraz zamknięte drzwi prowadziły do kuchni i łazienki. Z kuchni też było drugie wyjście
z domku, na tyły, skąd można było wydostać się inną drogą niż ta, którą przyjechali.
– No więc? – zapytał gość. – Co to za alarm?
– Spokojnie – odparł Marek. – Nie ma co się spieszyć, musimy porządnie pogadać. Może
jednak coś łykniemy, przecież ci nic nie zrobią.
– Nie. Nie chcę się tłumaczyć i legitymować. Po co zostawiać ślady? Ciebie mam tego
uczyć?
– W porządku – roześmiał się Marek i poczęstowawszy gościa, zapalił papierosa. – Nawet
nie zapalisz? Dobra, dobra, żadnych śladów, wiem...
– Za dużo mówisz o niczym. Lepiej od razu mów o co chodzi, wolę tu być jak najkrócej.
Co masz za sprawę?
– Sprawy – sprostował Marek i zdusiwszy niedopałek pochylił się nad stołem. – Potrze-
buję więcej informacji. I lepszego zabezpieczenia.
Gość odsunął się, jakby raził go oddech Marka. Twardo patrząc mu w oczy, powiedział:
– Słuchaj, stary, sam wiesz, w co gram z tobą. Jeden nieostrożny ruch, jedna najmniejsza
poszlaka i leżę do końca życia. Dobrze o tym wiesz. Robię dla ciebie co mogę, ale więcej nie
mogę.
– Jasiu – łagodnie odpowiedział Marek – umówmy się, że nie będziemy się zachowywali
jak smarkacze, dobra? Robisz, bo musisz, przecież to wiesz...
– Boś mnie zmusił. Sam nigdy bym na to nie poszedł.
– Gadanie – machnął ręką Marek. – Znamy się sto lat i obaj wiemy, jak to jest. Przycisną-
łem cię, fakt, ale gdybyś nie chciał, to znalazłbyś sposób, żeby się mnie pozbyć. Robiłeś to z
innymi, zrobiłbyś i ze mną.
– Mam teraz mniejsze możliwości. – To nie stare czasy, teraz nadzór jest ostry, patrzą
człowiekowi na ręce, nie pozwalają zapomnieć, że jest ze „starego portfela”, i choć zweryfi-
kowali, to w każdej chwili mogą się ze mną pożegnać. Mam ci to tłumaczyć?
– Tym bardziej staraj się, żeby jak najwięcej załapać szmalu, to będziesz miał potem z
czego żyć – cynicznie odparł Marek.
– Łatwo ci mówić. Wymagania masz coraz większe, a mnie coraz trudniej je spełnić.
– Nic za darmo, Jasiu – przypomniał Marek. – Ty mi dajesz to, czego potrzebuję, ja ci pła-
cę i to nieźle chyba, co? A może masz mało?
– Zawsze przyda się więcej – teraz gość lekko się uśmiechnął. – Tym bardziej że sam mó-
wisz, żeby się spieszyć i łapać, co się da...
– Jednak naleję po jednym – zdecydował Marek. – Leciutkim, żeby nie zaszumiało...
Wstał, podszedł do bufetu, nalał do wysokich szklanek nieco ginu, dolał wermutu, z lodówki
wyjął po dwie kostki lodu i postawił napoje na stole.
– Twoje zdrowie, Jasiu, za powodzenie – stuknął swoją szklanką o brzeg szklanki gościa i
obaj napili się po małym łyku.
– No więc? – gość patrzył czujnie na Marka. A ten zapalił ponownie, zaciągnął się głęboko
i powiedział:
– Trzeba rozkręcać interesy, Jasiu, trzeba iść naprzód. Kto stoi w miejscu, ten się cofa.
– Nie pieprz banałów. Mówże, o co idzie?
– Jasiu – ton Marka był łagodny, przyjacielski. – Musisz wiedzieć, że już mi nie wystarczy
to, co dajesz. Nie wystarczy cynk, na kogo zbieracie materiały, kogo macie na oku, dla kogo
szykuje pudło prokurator, albo kiedy będą przetrząsali teren, żeby znaleźć parę starych wra-
ków samochodowych, które komuś tam zginęły.
13
– Marek – gość zmarszczył brwi – wiesz, że robię więcej. Dzięki mnie to i ludzie mają
spokój, ode mnie masz papiery, jakich potrzebujesz, nie jednego z twoich wyciągnąłem z pu-
dła, a i ciebie od niego uchroniłem, może nie?
– Nie przeczę. Chociaż co do mnie, to pewnie się przechwalasz, żeby mi zaimponować al-
bo wywołać wdzięczność. Ale pamiętaj, co za to masz.
– No dobra, dajmy spokój. Robię dla ciebie to, co robię. Co chcesz jeszcze?
– Rozkręcam nowy, duży interes. Inicjatywa teraz potrzebna, sam wiesz.
– Znów pieprzysz, zamiast mówić konkretnie – zirytował się gość.
– Dobra, więc ci powiem jasno. Ta historia ze sklepikarzami, którzy płacą za ochronę, to
mała rzecz. Cieszy, ale ledwo wyrabiam na siebie, chłopaków, a i na ciebie też, Jasiu.
– I na Jolkę – złośliwie zauważył gość.
– Jolkę zostaw – warknął Marek. – Ona jest wkalkulowana w moje dochody. Może kiedyś
ją włączę głębiej, to wtedy też będziemy liczyli dolę dla niej. A w ogóle, to zostaw ją raz na
zawsze. I matkę też.
– Do matki teraz nic nie mamy. Co było, to było, dużo lat temu, teraz pracuje, żyje spokoj-
nie, ma przyzwoitego faceta, wszystko gra. Ale Jolka jeszcze ma przyszłość, zwłaszcza przy
tobie.
– Daj spokój, Jasiu, bo się naprawdę zdenerwuję. Słuchaj lepiej, zamiast tyle gadać.
Pociągnęli po łyku koktajlu a Marek mówił dalej:
– Samochody w skali lokalnej to też nie za wielka sprawa. Trafił się facet, który chce hur-
towo i za granicę.
– Co? – zdumiał się gość. – To może zamówi na Żeraniu.
– Dowcipny jesteś, Jasiu – roześmiał się Marek. – Wańka chce wozy pierwszej klasy.
Mercedesy, volvo, BMW, audi, volkswageny, no, w ostateczności ople. Jak się trafi peugeot
albo renault, to też weźmie.
– Rolls royceów i jaguarów nie chce? – ironizował gość. Marek mówił dalej, wyraźnie
rozgrzewając się myślą o nowym interesie.
– Jak się jaki trafi, to na pewno też weźmie.
– Duże zapotrzebowanie. – W kraju takich wozów dla niego nie wystarczy.
– Co się da wziąć z kraju, to weźmiemy. – Ale tak planuję, żeby główne źródło było na
Zachodzie. Niemcy mają za dużo wozów. Austriacy też. Francuzom też można, coś niecoś
wyjąć. Tam nie ma prawie granic, więc byle doprowadzić do naszej kochanej Odry. Tu już
nas nie dosięgną, właściciel nie straci, a firmy ubezpieczeniowe są bogate, nie muszę ich ża-
łować.
– Więc, w czym problem?
– Mam już prawie zorganizowanych dostawców stamtąd – chwalił się Marek, nie ukrywa-
jąc zadowolenia. – Mam też odbiorców, ale za naszą granicą na wschodzie. Cały problem,
żeby taki wózek bezpiecznie przejechał przez Polskę, od Odry do Bugu. I oczywiście przez
obie granice.
– Co ja tu mogę zrobić?
– Dużo, Jasiu, dużo i liczę na ciebie.
– No, więc?
– Po pierwsze, musisz mi pomóc zabezpieczyć przed waszymi ludźmi całą operację. I
przed zanadto wścibskimi celnikami, zwłaszcza na wschodzie.
– W jaki sposób?
– Jasiu, nie bądź dzieckiem. Trzeba chronić takiego ładnego mercedesa, jak będzie wę-
drował przez naszą ojczyznę.
– Mam mu dać patrol drogówki jako ochronę, żartujesz?
– Nie. Masz mi mówić, które rejony są najmniej kontrolowane przez waszych ludzi. W ra-
zie wpadki masz wyciągać moich ludzi. Papiery będą mieli, ale jak nakryją mojego pilota
14
prowadzącego trefny wóz, to musisz go pomóc wyciągnąć. Masz dać blankiety rejestracyjne,
bo lepiej, żeby większość jechała na polskiej rejestracji. Masz wybadać celników i pogranicz-
ników, który jest „miękki”, kiedy ma służbę, czy bierze, a jeśli twardy, to lepiej przeczekać aż
skończy służbę. Masz Jasiu sporo roboty. Sam wiesz, że przy takiej operacji potrzeba dużo
zachodu i musi być maksymalne bezpieczeństwo. Ty mi je zapewnisz. Albo jesteś u was szy-
chą, albo nie...
– To wszystko?
– Nie, Jasiu. Jest jeszcze taki jeden facet, nasz wspólny znajomy. Mówią na niego Cygan,
bo jest Cyganem. Trzeba go uziemić.
– Na zawsze?
– Nie. Ale postraszyć, wyeliminować, bo to duży konkurent i ma niezłą grupę. Już tu mi
sprawia sporo kłopotów, a co będzie, jak się dowie o tym dużym biznesie i zechce też się za
to wziąć, albo zacznie mnie rugować, a znasz jego metody.
– Twoje też znam.
– A ja znam twoje. Na razie sam go trochę wyciszę, ale w razie grubszego zagrożenia z je-
go strony będziesz musiał wkroczyć i raz na zawsze go wyeliminować.
– Raz na zawsze, to możesz ty. Ja mogę na parę lat – chmurnie odparł gość.
– No i dobrze. Starczy. Czy wszystko jasne?
– Poza jednym.
– No, pytaj, Jasiu.
– A co będzie, jak się nie zgodzę?
Marek uniósł brwi i uśmiechnął się ironicznie:
– Jasiu, nie żartuj. Po pierwsze, lubisz forsę, a na tym zarobisz. A po drugie... wypił odro-
binę koktajlu, wstał, wyłączył telewizor i włożył kasetę do magnetowidu. Po chwili na ekra-
nie telewizora pojawiły się obrazy.
Na taśmie wideo widać było Jana w towarzystwie kobiety. Najpierw przy restauracyjnym
stoliku, potem w samochodzie, wreszcie w pokoju. Tu, bez zbędnych ceregieli począł się do
niej dobierać. Kobieta słabo się broniła, potem uległa. Sceny miłosne dwojga nagich ludzi
były wyraźne, a niejeden producent filmów pornograficznych by się ich nie powstydził. Po-
tem, w tym samym mieszkaniu został ukazany następny seans Jana z inną kobietą. Ta kobieta
wykazywała dużo więcej inwencji niż poprzednia, a i partner nie pozostawał biernym uczest-
nikiem spektaklu.
– Dosyć, przestań! – krzyknął Jan.
– Czemu, to przecież ładne – roześmiał się Marek. – Pokazałem ci drugi raz, żeby przy-
pomnieć. Wiesz, że szefowie by cię nie pochwalili za te numery z funkcjonariuszką i z byłą
szefową. A co by powiedziała twoja żona i córka, wolimy obaj nie myśleć, prawda, Jasiu?
– Jesteś zimny skurwysyn – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Nie zapominaj, że ty
mógłbyś mieć za to ładną sprawę. Wykorzystanie lokalu i sprzętu do szantażu kolegi...
– Co mi mogą zrobić – roześmiał się Marek. – Ja już w tym interesie nie jestem, mogą mi
nadmuchać. Ale ty? Jesteś, i chcesz być do emerytury, czy nie? A nawet, jeśli nie dotrwasz, to
grosz ci się przyda. I teraz, i w przyszłości. Zwłaszcza dobrze ulokowany, a ty wiesz, jak go
ulokować, nie, Jasiu?
Jan milczał długą chwilę. Wypił nawet do dna koktajl i zapalił papierosa. W końcu powie-
dział:
– Dobrze wiesz, że nie wszystko mogę, dużo spraw jest poza moim zasięgiem...
– Wiem, Jasiu, wiem, znam tę robotę. Biorę to pod uwagę. Ale wiem, że mimo wszystko,
masz wielkie możliwości, masz kolegów tu i tam, dasz sobie radę, pomożesz mi, prawda?
– A mam wyjście? – zapytał zrezygnowany Jan. Marek wzruszył ramionami:
– Jakubowski mówił, że z każdej sytuacji są dwa wyjścia. Tylko, że to drugie w twoim
przypadku jest raczej nieprzyjemne.
15
– Dziś zdecydowanie za dużo filozofujesz – kąśliwie zauważył Jan.
– No dobra – uciął Marek. – Więc jak, umowa stoi?
– Zaraz – Jan patrzył mu teraz twardo w oczy. – Jeszcze jedno pytanie.
– No?
– Co ja z tego będę miał? Bo nie myślisz chyba, że tyle dodatkowego ryzyka podejmę za
tyle, co teraz?
– O, fajno, teraz jesteś rzeczowy – ucieszył się Marek. – Czy ja cię kiedy skrzywdziłem?
Starego kumpla ze wspólnej roboty?
– No więc?
– Każdy wóz przeprowadzony przez Polskę, aż do granicy brata – trzysta papierków. Ma-
ło. Pięćset.
– Puknij się, Jasiu! Policz moje koszty. Połowa zostaje tam, skąd jest wóz. Taniej go nie
wezmą i nie doprowadzą do granicy albo i do Polski. Potem zrobienie papierów, przebicie
numerów, ukrycie, transport przez cały kraj, coś dla celnika, coś dla wopisty, moja działka,
chłopaków za ochronę, twój grosz – widzisz, ile tego? A nieprzewidziane koszty? Stary, to
przecież deficytowy interes. Robię to dla sportu i tyle...
Jan roześmiał się głośno. Marek mu zawtórował. Potem powiedział:
– Mniejszy i starszy wóz – dwieście, nowszy, większy, luksus – czterysta. Czasem, za
trudniejszą robotę coś ekstra. Za Cygana, jak zajdzie potrzeba, też będzie ekstra. Stoi? – wy-
ciągnął dłoń do gościa.
– Stoi – Jan klasnął swoją dłonią, dobijając targu. – Ale pamiętaj, mnie nie ma, nie istnieję,
mgła, powietrze, choćby palili, smażyli.
– Jasne, to też mój interes. Ale, jak będę potrzebował coś poza tym, to nie odmówisz?
– Czy, kiedy odmówiłem?
– A czy, kiedy nie zapłaciłem?
– Z fotografem za plecami – skrzywił się Jan.
– Nie martw się, to grób, mogiła. Przyjdzie czas, to wszystko zniknie. A teraz co, jeszcze
po jednym na zakończenie?
– Ale małym – zgodził się Jan. – Ty jedziesz bokiem, potem prosto do chaty, a ja muszę
jeszcze prawie przez całe Trójmiasto.
– Dobra, co ci kto może zrobić – roześmiał się Marek. – Taka fisza, na sam widok twojej
legitymacji drzewa stają na baczność, a co dopiero zwyczajna glina z drogówki. No, Jasiu,
zdrowie, żeby dobrze poszło.
Powrotną drogę odbyli tą samą trasą. Marek widział jak z terenu ogródków wyjechał za
nim samochód bez świateł, które włączył dopiero na szosie. Nie przejął się tym. To było jego
zabezpieczenie na działkach. Gdyby Janek zamierzał w domku coś zadziałać przeciwko nie-
mu, wystarczyło krzyknąć. Teraz byli już niepotrzebni, ale jechali za nim, bo też wracali do
Sopotu...
5
Jolka nie bardzo była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Jadąc do matki chciała tylko
uniknąć samotności w Markowym mieszkaniu. Wyszła także dlatego, że szarpał ją jakiś nie-
uzasadniony niepokój, nie mający racjonalnych podstaw. Kładła to na karb zmiennej pogody,
niżu barycznego, przedmiesiączkowego okresu, ale w gruncie rzeczy zdawała sobie sprawę,
że bez konkretnych przyczyn lęka się o siebie, Marka, o wszystko, co się wokół nich dzieje.
Nie było żadnych oznak zwiastujących jakieś zagrożenie czy niebezpieczeństwo, jednak od
czasu do czasu serce jej łomotało szybciej, gdy zadawała sobie pytanie: Co dalej? Co właści-
wie się dzieje?
16
Żyła z Markiem już długo. Mijał czwarty rok jak zgodziła się zamieszkać u niego, niczym
legalna żona. Przedtem bywało różnie, rzadko wspominała te czasy, ale jeśli już, to raczej
niechętnie. Związek z Markiem – mężczyzną dobiegającym czterdziestki, a więc dużo star-
szym, spokojnym, zawsze szczodrym, chętnym do rozrywek, wyraźnie darzącym ją uczuciem
– był dla niej miły. Miała dostatek, nie musiała pracować i żyła spokojniej, z większym po-
czuciem własnej wartości. Ale, mimo to nie czuła się całkowicie bezpiecznie. Były bowiem
sprawy, o których Marek jej nie mówił. Nie wszystko z nią dzielił. Wychodził nie mówiąc
dokąd, ani kiedy wróci. Miał jakichś znajomych, może przyjaciół, może partnerów w intere-
sach, ale Jolka ich nie znała. Widziała przelotnie jednego czy drugiego. Nie podobali jej się,
choć niczego nie mogła im zarzucić. Istniała jakaś tajemnicza sfera, poza którą nie miała do-
stępu. Była to sfera owych interesów Marka. Miał pieniądze. Zawsze dużo, przeważnie dola-
rów. Ale nie wiedziała skąd pochodzą. W jaki sposób je zarabia, kto ma w tym udział. Już
sporo lat stykała się z tym przesyconym seksem, szpanem, nawet brutalnością i zawsze obra-
cającym dużymi sumami półświatkiem. A że była inteligentna, więc bez trudu domyślała się,
że z tego właśnie środowiska, z interesów tam właśnie robionych pochodzą pieniądze Marka i
że na nich opierało się jej dostatnie życie. Marek specjalnie nie afiszował się forsą. Nie był
skąpy, raczej dla niej hojny, ale nie szastał, nie kłuł innych w oczy. Jednak czasem widziała u
niego duże pliki zielonych banknotów i nie były to jedno– czy pięciodolarówki. Nie pytała,
bo i tak by jej nie powiedział. Gdy kiedyś zobaczyła, że ma pistolet, przestraszyła się. Uspo-
koił ją, że to gazowy, a gdy stwierdziła, że kłamie – wyjaśnił, że ma zezwolenie i dodał, że
dziś każdy, kto ma do czynienia z pieniędzmi, musi się jakoś zabezpieczyć, bo świat jest bru-
talny, a ludzie bywają gorsi od wilków. Zawsze umiał mówić ładnie, przekonywająco, a gdy
mu już brakowało argumentów, sięgał po ten ostatni, który zawsze odnosił skutek i zamykał
jej usta. Był dobry. Nie miała nigdy takiego mężczyzny. Potrafił ją zaspokoić aż do fizyczne-
go bólu. Był gotowy zawsze, wszędzie o każdej porze dnia; w samochodzie, sypialni, kuchni,
na stole, na fotelu, na podłodze, na schodach, w piwnicy, w lesie – wszędzie i zawsze mógł,
chciał i robił to zarazem czule, delikatnie sprawiając jej nie tylko fizyczną przyjemność, ale
dając satysfakcję ze świadomości, że jest tak pożądana a może nawet kochana. Dlatego też od
czasu, gdy byli razem, przez myśl jej nie przeszło spróbować z innym mężczyzną, choć wielu
chciało, bo była atrakcyjna, a i okazji nie brakowało, gdyż Marek często zostawiał jej dużo
swobody, jak choćby dziś, odchodząc na noc. Był jej chyba pewny, bo nie okazywał zazdro-
ści, ale kiedyś powiedział groźnie:
– Spróbuj tylko, a zobaczysz, co zrobię! Tobie i facetowi...
Wiedziała, że mówi serio, bała się go nawet, gdy tak przemawiał ze zmarszczonymi
brwiami, ściągniętą twarzą i przez zaciśnięte zęby. W tej akurat sprawie nie obawiała się go,
bo była czysta i nie miała najmniejszego zamiaru robić „skoku w bok”. A czy on robił? My-
ślała o tym niekiedy. Nawet wypróbowywała go, gdy wracał po dłuższej nieobecności nad
ranem, wyraźnie zmęczony. Zawsze odpowiadał na jej prowokacyjny zew, udowadniał, że
jest dla niej gotów – jak zwykle – do wyczynów, po których stawała się spokojna i łagodna
jak nasycona kotka.
Więc nie „te sprawy” leżały u podłoża lęku, który niekiedy nachodził ją niespodziewanie.
Także nie przyszłość, bo rzadko o niej myślała, żyjąc beztrosko dniem dzisiejszym. To, co
robił Marek w owej sferze, do której nie miała dostępu, co mu tam zagraża i czym to się może
skończyć, stanowiło źródło jej niepokoju. Choć sama przed sobą nie zawsze się do tego przy-
znawała, wierzyła lub pragnęła wierzyć w zapewnienia Marka, iż wszystko jest okej, a jego
interesy całkiem legalne – są prawdziwe.
Dziś liczyła, że lęk ucichnie, gdy posiedzi z matką. Pogadają sobie jak to miały w zwy-
czaju, gdy jeszcze mieszkały razem przed „epoką” Marka, a potem wróci do domu, gdzie go
zastanie śpiącego po tajemniczej nocnej wyprawie.
17
A jednak wszystko ułożyło się inaczej. Przyplątał się ten wyprasowany doktor w złotych
okularach. Poszli do kina, sama ich zachęciła do pójścia na kolację, bo co miała im powie-
dzieć? Że potrzebuje matki, że nie chce być samotna, że czegoś się boi? Bzdura. Tak się zło-
żyło i dobrze. Matka też ma swoje potrzeby, jest jeszcze absolutnie na chodzie, należy jej się
dobry facet, a że doktor jest dobry – Jola wiedziała, bo jego związek z Zośką trwał od wielu
lat i matka nieraz mówiła o tym człowieku z sympatią, czułością, może nawet wdzięcznością,
że wypełnił jej życie, które bez Joli byłoby puste i samotne, z perspektywą nieuchronnie nad-
chodzącej starości. Na oko daleko jeszcze było Zośce do starości, imponowała wyglądem,
temperamentem, figurą, powodzeniem, ale dla Jolki była przecież matką, osobą z innej epoki,
odległej, tak dawnej, że nie warto było o niej mówić. I też na ogół nie mówiły. Jola wiedziała,
iż z Kostkiem matce życie się nie układało, przeważnie wymykał się z domu, miesiące i także
lata spędzał w areszcie lub w więzieniu. A ostatnio, przed długim, dwunastoletnim wyrokiem
pokazał się na krótko i jego pobyt skończył się awanturą o pieniądze, o wychowanie Joli, o
wszystko, wszystko, co zapewne narosło w nim przez lata nieudanego, cinkciarskiego życia.
Zjadła kolację w kuchni. Nie miała specjalnie apetytu, wypiła jednak szklankę zimnego
mleka i wmusiła w siebie dwie kromki chleba z szynką i serem. Potem wzięła chrupki i po-
szła z nimi do pokoju. Oglądała stary, amerykański film, w którym scenarzysta, reżyser, akto-
rzy i producent usiłowali ją przekonać, że czarny policjant jest w Ameryce taki sam dobry, a
nawet lepszy niż biały, bo mniej brutalny, ale za to bardziej cwany i w dodatku dowcipny.
Dotrwała do końca. Było już po dziesiątej, lecz jeszcze nie chciało jej się spać, więc wybrała
pierwszą lepszą kasetę i włączyła wideo. W połowie jednak zrezygnowała z oglądania strze-
laniny, wybuchów, zwycięstw jednego byłego komandosa nad armią przygłupich policjan-
tów. Zaczęła szykować się do snu. Pościeliła matce tapczan w pokoju a sobie kanapę w dru-
gim, tu gdzie stał telewizor. Jeszcze wypiła szklankę mleka, wzięła prysznic i włożywszy
nocną koszulę matki usiadła na kanapie. Obok stała niewielka szafka. Mimo woli otworzyła
drzwiczki, pogrzebała w leżących tam kosmetykach, potem wysunęła szufladę. Gwizdnęła na
widok tego, co tam zobaczyła.
W oczy rzucał się kolorowy wizerunek nagiej dziewczyny spoczywającej w nadzwyczaj
swobodnej pozie na puszystym dywanie. Była to okładka pisma, którego treść nie budziła
wątpliwości i składała się wyłącznie z obrazków podobnych do tego, i niektórych jeszcze
bardziej wyuzdanych. Leżało tam też ładne pudełeczko z widniejącą na nim przytuloną do
siebie parą oraz napisem o seksie. Jolka wiedziała, że w środku są pigułki zawierające afro-
dyzjak. Ale największe jej zainteresowanie wzbudził przedmiot z różowego plastyku. Był to
okazały fallus, zadziornie sterczący ku górze, do złudzenia przypominający prawdziwego.
Jolka wzięła atrapę do ręki, i uśmiechnęła się. Nie spodziewała się znaleźć czegoś takiego
u matki. Przyszło jej do głowy, że być może doktor nie jest tak sprawny jakby się mogło wy-
dawać na podstawie jego wyglądu, a może matka miała większe potrzeby, których on nie
mógł zaspokoić. Nie wzbudziło to jednak w niej niechęci do zainteresowań Zośki. Sama nig-
dy dotąd takiego penisa nie miała w ręku, z ciekawością więc obejrzała go dokładnie, naci-
snęła palcami i stwierdziła, że ma tę samą giętkość a zarazem jędrność co ten, którego znała
ze swych kontaktów z Markiem. Po dłuższych oględzinach odłożyła go w końcu na miejsce i
zamknęła szufladę.
Zgasiła światło i przymknęła oczy. Było już dość późno, dochodziła jedenasta, lecz nie
czuła senności. Była przyzwyczajona do późniejszego zasypiania, a także do silnych przeżyć
z Markiem, po których zawsze spała dobrze. Dziś Marka nie było, a ogarniający ją lęk w
ciemności spotęgował się i sprawił, iż wiedziała, że nie zaśnie.
Zaczęła rozmyślać o swoim życiu, o stosunku Marka do niej, o tym, co by się z nią stało,
gdyby nagle zniknął, co by wówczas zrobiła, gdzie by mieszkała, z czego żyła. Miała wpraw-
dzie zawód, była specjalistką od gastronomii, doskonale radziła sobie jako kelnerka, ale teraz,
18
po latach spędzonych bez trosk materialnych i pod skrzydłami Marka przerażeniem napawała
ją myśl, że musiałaby wrócić do tej pracy i do dawnego życia.
Przewracała się z boku na bok, usiłowała w nieskończoność liczyć, ale złe myśli ciągle
wracały, i odbierały sen. Chcąc się uspokoić zaczęła myśleć o seksie i sięgnęła do szuflady.
Dotyk elastycznego plastyku przywrócił uczucie, jakiego doznawała, gdy sięgała do takiego
samego, ale prawdziwego u Marka. Fala ciepła uderzyła jej do głowy. Niemal poczuła jego
obecność koło siebie a potrzeba połączenia z mężczyzną stała się tak silna, że gotowa była
głośno krzyczeć by przywołać Marka.
Palcami ugniatała plastykowego fallusa i wsunęła pod kołdrę. Chwilę bawiła się, dotykając
nim swego brzucha, ud, aż wreszcie zbliżyła do miejsca, dla którego był przeznaczony. Już
nie myślała, że to nie ma sensu, działała rozluźniona, pragnąca rozkoszy, wyobrażająca sobie,
że to Marek jest blisko, przytula ją i dąży do tego, co oboje tak bardzo lubili. Stwierdziła, że
to, co z wolna zanurza się w niej jest teraz ciepłe, ogrzane jej własnym ciałem. Rozchyliła
nogi, zapomniała o wszystkim, a tylko szeptała: Och, chodź, chodź, Marek, Mareeek!... –
wykrzyczała głośno i niemal się tego przestraszyła. Napięcie opadło, chwilę tylko oddychała
jak po długim biegu. Poczuła ulgę, nadeszło odprężenie i zadowolenie.
Wstała, w łazience starannie umyła własność matki, schowała ją ponownie do szuflady i
położywszy się znów zgasiła światło. Teraz była spokojna, lęki uleciały, sen nadszedł szybko.
6
Kostek długo stał na ulicy. Był wściekły, że tak się skończyła jego wizyta u starego kom-
pana. Nigdy nie uważał Grubego za przyjaciela, ale w przeszłości łączyło ich wiele interesów,
nieraz wzajemnie sobie pomagali i teraz liczył, że w momencie, gdy po długim pobycie w
więzieniu stawał do ponownego startu życiowego, od niego właśnie uzyska jakąś pomoc a
przynajmniej wsparcie na początek. Lata izolacji sprawiły, iż czuł się jakby go przeniesiono
do innego świata niż ten, który znał tak dobrze i w którym umiał sobie radzić. Czuł się wy-
rzucony, bezradny, wściekły na Grubego i jego przyjaciółkę.
Szukając papierosa natrafił w kieszeni na banknoty, które wetknął mu Gruby na odchod-
nym. Trochę mu to dodało otuchy. Pomyślał, że zanim coś zdecyduje, powinien się jeszcze
napić, a poza tym czuł potrzebę obecności ludzi, nie chciał być sam, w nocy, w odległej od
centrum, niebezpiecznej dzielnicy. Przypomniał sobie starego „Albatrosa”, knajpę w Nowym
Porcie, która była jego przystanią, miejscem interesów, spotkań z kumplami i dziewczynka-
mi, zawsze gwarną, wypełnioną dymem i oparami alkoholu, a także dźwiękami muzyki ta-
necznej. Zatęsknił do tego miejsca. Poszedł do pobliskiego przystanku tramwajowego, cie-
sząc się w duchu, że z miejsca, w którym się znajdował, było niedaleko do Nowego Portu.
Zanim wypalił papierosa, nadjechał tramwaj. Był niemal pusty, tylko jakaś starsza kobieta
biednie ubrana drzemała na siedzeniu w pobliżu motorniczego, a w drugim końcu para mło-
dych przytulała się tak, że wyglądali jakby przeżywali miłosne spełnienie. Kostek uświadomił
sobie, że nie ma biletu, ale zlekceważył to. Siadł i podrygując w takt podskoków wagonu pa-
trzył przez ciemne okno. Nie była to zabudowana dzielnica, z rzadka tylko przesuwało się
światło jakiegoś domku na działkach, potem było Brzeźno, także niezbyt imponujące, zwłasz-
cza nocą. Wreszcie tramwaj dojechał do pętli przy dawnej strefie wolnocłowej, do dziś ogro-
dzonej wysoką, metalową siatką. Kostek wyszedł i powędrował znajomymi ulicami w głąb
dzielnicy Nowy Port. Początkowo miał po lewej stronie basen portowy, widział oświetlone
statki, niektóre załadowane, inne puste i ciche o tej porze, budynki magazynów i dźwigi, któ-
rych szczyty ginęły w ciemności. Potem zaczęły się stare zabudowania Nowego Portu. Stąd
już było blisko do znajomej knajpy. Uderzył go tylko brak ruchu, wokół nie było niemal ni-
kogo, a pamiętał, że w czasie jego dobrych lat o takiej właśnie porze, od bramy portowej wę-
drowały liczne grupki mężczyzn, marynarzy pragnących nocnej rozrywki; że bywały tu
19
dziewczynki, przepędzone przez konkurentki z restauracji, kręcili się cinkciarze wymieniają-
cy marynarskie waluty na polskie złotówki po korzystnym kursie obydwu stron. Teraz nikogo
prawie nie było, nie licząc rzadkich przechodniów spiesznie gdzieś podążających.
Dotarł w końcu do centrum dzielnicy. Na rogu znajdował się „Albatros”, jego knajpa, w
której spędził większość życia, pomiędzy odsiadkami. Było ciemnawo i pusto. Daleka, słaba
latarnia oświetlała jednak trochę ów narożnik. Zobaczył nawet trzy schodki, po których
wchodziło się do wnętrza „Albatrosa”.
Ale nie było tam napisu świetlnego, który dawniej, pokazywał drogę marynarzom, mew-
kom, cinkciarzom i wszystkim spragnionym zabawy w nocnej, portowej knajpie. Także drzwi
były zamknięte, a wokół nie było widać ani jednego człowieka.
Kostek stanął przed wejściem i długo patrzył na zamknięte drzwi, nad którymi z trudem
odczytał nieoświetlony napis „Sklep spożywczy”. Na bocznych szybach lokalu, dawniej
szczelnie zasłoniętych, by gapie nie mogli podglądać jak tu się bawi portowe towarzystwo,
teraz widniały ukośne, białe napisy: sery, masło, drób, pieczywo, wędliny...
Kostek splunął, zapalił wymiętego papierosa i gapił się przez długą chwilę na lokal, który
kiedyś był dla niego drugim domem. Poczuł się naprawdę samotny i bezradny. Nie był sen-
tymentalny, ale kiedy mu się przypomniało, jak tu się bawił i kim był dla licznych bywalców
„Albatrosa”, zrobiło mu się smutno jakby utracił coś bliskiego. To miejsce pamiętał, o nim
myślał często, gdy nostalgia za wolnością stawała się za grubymi murami nie do zniesienia.
Tu przecież bywał z Zośką, tu ona królowała, tu...
Zośka. Wypluł niedopałek na chodnik i wyprostował się. Przecież żyje, mieszka w tym
mieście, pracuje, ma córkę. J e g o córkę. Poczuł przypływ optymizmu. Ale również przypo-
mniał sobie w jaki sposób rozstali się ostatnio. W gniewie, z wzajemnymi oskarżeniami, nie-
mal z nienawiścią. On nie mógł darować jej ciągłych wymówek i żądań by wreszcie zaczął
normalnie żyć, a nie wegetować na marginesie i to przeważnie na jej koszt. On ciągle wypo-
minał jej przeszłość, że go zdradziła, opuściła, gdy po raz pierwszy poszedł do więzienia zła-
pany na gorącym uczynku. Ona na to rzucała oskarżenie, że to przez niego, przez głupie
uczucie, którym go darzyła, stała się mewką, że nawet potem, gdy ją odszukał po wyjściu z
więzienia i gdy mimo wszystko przyjęła go pokaleczonego, samotnego, ale jeszcze jej bli-
skiego, nawet wówczas nie umiał zerwać ze starym życiem, choć ona już z ogromnym wysił-
kiem to uczyniła. Takie kłótnie przeplatały się z przebaczeniami, nienawiść z miłością, roz-
stania z powrotami, bo Kostek niejeden raz odchodził i niejeden raz wędrował za kratki. Na-
wet narodziny Jolki nie potrafiły go zmienić. A kiedy w złości poddał w wątpliwość swoje
ojcostwo, Zośka nie mogła tego ścierpieć i wyrzuciła go za drzwi. Nie obeszło się przy tym
bez bijatyki, interwencji sąsiadów, nawet milicyjnego patrolu, który jednak uznał, że nie bę-
dzie się wtrącał do rodzinnej dyskusji.
A kiedy wówczas, gdy zapadał ów ostatni, długi wyrok, ubłagał ją w liście by przyszła na
widzenie, ona poszła, ale tylko po to, żeby mu powiedzieć, że nigdy więcej nie chce go wi-
dzieć, bo nie wierzy, żeby się zmienił i lepiej jeśli Jolka będzie żyła bez ojca niż ze świado-
mością tego, że jest nim typ spod ciemnej gwiazdy, opryszek, bandzior, nawet morderca. Bo
ten wyrok za rozprawę nożową między cinkciarskimi konkurentami otrzymał właśnie Kostek.
Według zeznań świadków – zadał śmiertelny cios młodemu, butnemu chłopakowi, który
wszedł do jego rejonu działania. Nie pomogły zaprzeczenia Kostka, że jest niewinny zabój-
stwa, że w tej ogólnej bijatyce ktoś inny zbyt mocno pchnął nożem chłopaka – przeszłość
przemawiała przeciwko niemu i sąd jako notorycznemu recydywiście wydał surowy wyrok, a
on odsiedział go w całości.
A jakby teraz zareagowała Zośka, gdyby się u niej pojawił? Zadał sobie w duchu to pyta-
nie i wiedział jaka byłaby odpowiedź. Ale wiedział też, że była dobra, potrafiła okazać wyro-
zumiałość czy litość, a on potrzebował i jednego, i drugiego. Potrzebował wsparcia, pomocy
na starcie, kąta, a potem jakoś się urządzi, jeśli ona nie zechce, żeby został na stałe.
20
Myślał tak, a równocześnie nie miał odwagi ruszyć do Zośki. Postanowił dodać sobie jesz-
cze trochę odwagi. Zamroczenie, jakie odczuwał u Grubego, już niemal minęło, czuł się zbyt
trzeźwy, by stanąć przed Zośką, która na pewno najpierw wpadnie w złość, a może dopiero
potem, zmięknie i pozwoli mu zostać.
Rozejrzał się po ulicy, powędrował przed siebie ufając, że w końcu znajdzie jakąś knajpę
czy bar, bo pora była jeszcze nie tak późna jak na portową dzielnicę. Nie zawiódł się, po
przejściu paru przecznic zobaczył nędzny neon i z daleka poczuł znajomą woń, charaktery-
styczną dla nocnych lokali.
Był to podrzędny bar, dosyć pustawy, o mocno przyciemnionych światłach. Prosty bufet w
kącie, za nim rząd butelek z alkoholami, raczej nie najwyższej jakości, kran od piwa i grube,
niedomyte kufle, barman o ponurym spojrzeniu, na wzór westernowy w kamizelce i z podwi-
niętymi rękawami białej niegdyś koszuli. Kilku zalanych facetów kiwało się na stołkach, dwie
czy trzy pary siedziały w półmroku przy stolikach z plastykowymi blatami, zmęczona kelner-
ka niosąca tacę z ciężkimi kuflami gdzieś na zaplecze – to obraz, jaki zarejestrował Kostek,
gdy wszedł do środka. Nie zraziło go to, był nawet rad, że nie trafił na knajpę o lepszym stan-
dardzie, bo on ubrany nędznie, nieogolony, mógłby spotkać się z nieprzyjemnym przyjęciem.
Tu zresztą także barman, najwyraźniej właściciel, nie okazał się dla niego życzliwy. Gdy Ko-
stek stanął przy barze opierając się łokciami o mokry blat, spojrzał na niego ponuro i mruk-
nął:
– No?
– Nie „no” – warknął Kostek – tylko dużą wódkę i duże piwo.
– Duża wódka, duże piwo, duży pieniądz – odparł barman.
– Mówiłem: wódka i piwo – Kostek już patrzył ze złością na barmana.
– A ja mówiłem: forsa – odparł barman. – Tu się na kredyt nie daje. Zwłaszcza obcym.
– Jestem tu swój bardziej niż inni – odparł Kostek. – No, mam jeszcze raz prosić? – To
mówiąc wyciągnął z kieszeni banknoty od Grubego i położył je na bufecie. Było tam kilka
niebieskich papierków stutysięcznych, Gruby okazał się hojniejszy niż Kostek przypuszczał.
Ale barman spojrzał na pieniądze i mruknął:
– Bez zakąski nie podaję.
– To dzwonko śledzia i wodę mineralną – zamówił Kostek, patrząc bezczelnie w oczy
barmanowi.
– Tylko? – barman wyraźnie nie miał ochoty go obsłużyć.
– Wystarczy, nie jestem głodny. No, długo jeszcze trzeba prosić, czy mam złożyć skargę, że
tu się spokojnych gości źle traktuje? – drwił Kostek. Barman pochylił się nad pieniędzmi, wy-
brał kilka banknotów, nawet wydał jakąś resztę, potem nalał setkę wódki, napełnił kufel piwem,
na talerzyku położył śledzia w oleju i dołożył butelkę wody mineralnej. Wszystko postawił
przed Kostkiem z ponurą miną, bez jednego słowa. Kostek uśmiechnął się promiennie:
– Dziękuję...
Wypił połowę wódki, pociągnął duży łyk piwa, popchnął to wodą i chuchnął zadowolony.
Jakiś mocno pijany jegomość, w kapeluszu, z dwudniową szczeciną na policzkach przysunął
się i zabełkotał do Kostka:
– Aaaa, kogo ja widzę, jak się masz, kolego. Sto lat się nie widzieliśmy. Jak leci?
– Dobrze, a bo co? – odparł Kostek. Nie znał tego człowieka, choć wiedział o co mu chodzi.
– Nic, cieszę się, że widzę kolesia. Postaw kielicha, pogadamy...
– Spierdalaj! – warknął barman do natręta. – Zostaw gości w spokoju, już swoje wypiłeś.
– Ale jeszcze bym się napił – żałośnie powiedział pijak.
– Słyszałeś, co powiedział szef? – zapytał Kostek. – Spierdalaj! – Wypił resztę wódki pod-
sunął kieliszek do barmana i poprosił:
– Jeszcze raz. Piwo też – dodał, opróżniając kufel.
– A zakąska?
21
– Mówiłem, że nie jestem głodny – odparł Kostek, który nie ruszył pierwszego kawałka
śledzia. – Ale jak musi być, to niech będzie. Jeszcze raz to samo. I daj mu pan też jednego –
skinął głową do pijaka. – Znam życie, wiem, jak to jest, kiedy się chce pić, a nie ma za co.
No, pij bracie i spływaj...
Barman spełnił jego polecenia, znów starannie odbierając sobie należność. Kostek poczuł
się teraz znacznie lepiej. Było mu ciepło, perspektywa spotkania z Zośką już nie napawała go
takim strachem jak poprzednio. Pomyślał, że chyba wypije jeszcze jeden kieliszek wódki i
pójdzie do niej. Jak pomyślał, tak zrobił. Zresztą więcej by nie dostał, bo barman twardo
oznajmił, że zamyka lokal, który zdążył już całkiem opustoszeć...
7
Wysadził pasażera, tak jak go wziął – na bocznej ulicy, szybko, niemal nie zatrzymując
wozu. Odczekał aż tamten zniknął za zakrętem, jeszcze przez jakiś czas obserwował ulicę
przez przednią szybę i lusterka wsteczne. W końcu zobaczył zbliżające się światła samocho-
du. Raz, szybko mrugnął reflektorami. Tamten odpowiedział tym samym. Marek ruszył i
skierował wóz w stronę Jelitkowa. Widział, że tamten samochód jedzie za nim w dostatecznej
odległości i by go nie stracić z oczu i nie wzbudzić podejrzeń zbyt natrętnym „siedzeniem na
ogonie”. Teraz Marek nie chciał, aby się nim ktokolwiek interesował...
Zajechał na parking, zamknął starannie wóz. Nie był nowy, nawet na pierwszy rzut oka ro-
bił wrażenie wysłużonego, niegodnego kradzieży, ale miał nowy silnik citroena, a poza tym
Marek wiedział, że bywają amatorzy nawet starych, wysłużonych wozów. Najczęściej mło-
dziaki, którzy chcą się przejechać, przeważnie z dziewczyną do pobliskiego lasu. Wolał unik-
nąć takich niespodzianek.
Odczekał aż pilnujący go samochód zatrzymał się w pobliżu, potem widząc, że jego dwaj
pasażerowie wysiedli – wszedł do lokalu. Tamci, w pewnej odległości poszli za nim, starając
się trzymać blisko, ale tak, żeby się to nie rzucało się w oczy.
Lokal był na pierwszy rzut elegancki, z błyszczącym od niklu barem, kolorowymi lamp-
kami na wyłożonymi ciemnoczerwonymi tapetami ścianach, stolikami rozstawionymi w ni-
szach po rogach i wokół okrągłego parkietu. Orkiestra znajdująca się na niewielkim podium
grała właśnie rumbę, w takt której chudawa stripteaserka rozbierała się, udając przy tym, że
ekscytująco tańczy. Odsłoniła właśnie niezbyt jędrne piersi i rzuciwszy gościom przy najbliż-
szym stoliku stanik poczęła długo i wcale niepodniecająco ściągać figi.
Marek przeleciał wzrokiem po ciemnawym wnętrzu lokalu. Przy barze zauważył znajomą
postać – szczupłego, wysokiego, śniadego mężczyznę, który z kieliszkiem whisky w dłoni
przyglądał się pokazowi rozbierania. W jego pobliżu, za wygięciem barowgo blatu popijało
dwóch młodych, ciemnowłosych, jaskrawo ubranych osiłków. Jeden z nich zauważył Marka i
trącił lekko łokciem kolegę. Ten spojrzał i skrzyżował wzrok z wchodzącym. Marek
uśmiechnął się krzywo. Kiedy za jego plecami ukazali się tamci dwaj, z samochodu, ci przy
barze coś szeptali do siebie i jeden zrobił dwa kroki w kierunku śniadego gościa z whisky. W
przelocie coś do niego powiedział. Śniady popatrzył na przybyłych i zmarszczył brwi. Zaraz
jednak przybrał beztroski wyraz twarzy i skinął ręką do Marka, zapraszając go do baru. Ma-
rek pokręcił przecząco głową. Wrócił do szatni, wykręcił numer wewnętrzny i gdy usłyszał
„haloo”, powiedział cicho:
– Kaziu? Spadnij na dół. Ale nie do baru, będę w kąciku.
– Nie czekając na odpowiedź odłożył słuchawkę, ponownie wszedł do środka i zajął miej-
sce w rogu sali. Był to kąt zasłonięty ścianką od strony baru a otwarty tylko na parkiet. Tam-
ci, pijąc przy barze, nie mogli go już bezpośrednio obserwować.
Kelner, nie bacząc, że podczas striptisu nie obsługiwano gości, natychmiast podszedł do
stolika. Marek zamówił dwie lampki koniaku, orzeszki i wodę. Patrzył na striptiserkę, która
22
już rozebrała się całkowicie i kokietowała gości, kręcąc biodrami. Orkiestra zagrała tusz,
dziewczyna powiewając majteczkami i podrygując w ukłonach zeszła z parkietu. Zabrzmiała
melodia taneczna i już pierwsze pary poczęły wstawać od stolików.
W wejściu ukazał się czterdziestoletni mężczyzna, uważnie rozglądający się po sali. Był
niski, pulchny, twarz błyszczała mu jakby się przed chwilą ogolił i nasmarował kremem. Miał
na sobie szary garnitur, białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem i bordową apaszką. Wyglą-
dał jak średniej klasy biznesmen ze skłonnościami do młodych chłopców. Dostrzegł Marka i
na ukos, poprzez parkiet poszedł prosto do jego stolika. Śniady przy bufecie obserwował go
dyskretnie przez cały czas. Spojrzał znacząco na dwóch swoich kompanów, którzy odpowie-
dzieli mu lekkimi skinięciami głowy.
– Kaziu – Marek nie wstając wyciągnął rękę na powitanie. – Sto lat. już myślałem, żeś
gdzieś popłynął... – mówił to głośno, na pokaz, jakby chciał by go słyszano. Przybysz uści-
snął mu dłoń, rozsiadł się przy stoliku, blisko Marka i także głośno odpowiedział:
– A po co? Tu jest wszystko, czego człowiek potrzebuje: bar, orkiestra, dziewczynki, a jak
się umoczę, to mam blisko do łóżka – roześmiał się na cały głos, a na widok kelnera nadcho-
dzącego z lampkami koniaku na tacy dodał radośnie:
– O, zamówiłeś już, doskonale, twoje zdrowie!
Łyknęli nieco koniaku, lecz Marek zamarkował picie pamiętając, że jest samochodem. Od-
stawiając kieliszek pochylił się nieco w bok i szepnął:
– Tu lepiej nie rozmawiajmy, na parkingu jest mój polonez. Wyjdziesz chwilę po mnie...
– To chodźmy do mnie, na górę – zaproponował także półgłosem pulchny gość. Marek
pokręcił przecząco głową.
– Nie, Kaziu. W hotelach ściany mają uszy.
– Jeszcze teraz? – zdziwił się Kazio. – Przecież podobno pozdejmowali podsłuchy, pisali...
– Kaziu, nie bądź dzieckiem. Pisze się różne rzeczy. A faceci biorą pieniądze za to żeby
wiedzieli, co się dzieje na świecie. U nas, u was.
– Jasne. – Ale jak tu jest trefnie, to i na twojego poloneza mogą mieć oko. Mój golf stoi na
końcu, po prawej stronie parkingu. Wyjdę pierwszy, ty chwilę za mną, dobra? U mnie „plu-
skwy” chyba nie zdążyli założyć.
– Dobra. Posiedźmy trochę.
– Jasne – ucieszył się Kazio. – Starzy kumple mają o czym pogadać, nie? Ej, panie starszy,
jeszcze dwa koniaki, pij Marek.
Marek dyskretnie wylał swój koniak do wazonika z kwiatkiem, a Kazik powiedział:
– Masz rację. Ale ja nie będę już dziś nigdzie jechał, mogę sobie łyknąć.
Przez jakiś czas wspominali stare czasy, kiedy Kazio jeszcze był taksówkarzem na Wybrze-
żu i robił w konia pijanych gości. Od paru lat mieszkał w Niemczech, lecz kontaktów nie ze-
rwał. Co rok przyjeżdżał na stare śmieci – jak sam mówił – trochę szpanował coraz to nowymi
samochodami, popijał nieźle, spotykał się z dawnymi kolegami, a szczególnie z Markiem, z
którym znali się od wielu lat. W pewnej chwili, znów ściszonym głosem Kazio zapytał:
– Ktoś tu jest?
– Tu zawsze ktoś jest. Ale na tamtego, przy barze trzeba uważać, pamiętasz go?
– Pewnie. – To Cygan, mały gnojek, jego się boisz?
– Z małego gnojka zrobił się duży – wyjaśnił Marek.
– Kabluje?
– Gorzej. Konkuruje. Ma swoich chłopaków i robi na własną rękę. Gdzie może włazi mi w
drogę. Twardy się zrobił, nie ma z nim żartów.
– Nie możesz sobie z nim poradzić?
– Jak przyjdzie pora, to go załatwię – ponuro oświadczył Marek. – Na razie nie chcę większej draki.
– To o co ci idzie? On robi swoje, ty swoje...
23
– Dla dwóch trochę tu za mało miejsca – wyjaśnił Marek. Znów wylał koniak do flakoni-
ka, a Kazio zamówił po raz trzeci. Potem obaj trochę potańczyli z wesołymi dziewczynkami.
Dwie z nich nawet zaprosili do stolika. Koło północy Kazio wziął swoją partnerkę i poprowa-
dził ostentacyjnie przez całą salę, jakby ją holował do hotelowego pokoju. Jednak za drzwia-
mi restauracji wcisnął jej do ręki pięćdziesiąt dolarów i powiedział:
– Bierz mała manatki i spływaj stąd.
– Co ty? – żachnęła się dziewczyna. – O tej porze nawet niemowlaki nie idą jeszcze spać.
– Ty możesz iść. Starczy ci na dziś?
– Normalnie mam obrót większy. Niżej stówy nie schodzę. Za pięćdziesiątkę to ci mogę
najwyżej...
– Dobra, dobra – przerwał jej Kazio. – Masz drugie i spływaj. Niech cię tu nie widzą. Wy-
szliśmy razem, jasne?
– Dobra – dziewczyna schowała pieniądze i zniknęła. Kazio był pewny, że nie poszła do
domu, tylko zmieni lokal, ale to go już nie interesowało. Chciał żeby widziano, iż opuścił
restaurację z dziewczyną i poszedł z nią do swego pokoju. Tymczasem wyszedł na zewnątrz,
rozejrzał się, czy ktoś go nie obserwuje i poszedł na parking do swojego golfa. Usiadł na
przednim siedzeniu, zapalił cienką cygaretkę i czekał.
Marek tymczasem bawił się z drugą dziewczyną, wlewając w nią coraz to nowe porcje ko-
niaku. Gdy uznał, że jest już dostatecznie wstawiona, zamówił dla niej jeszcze jedną lampkę i
powiedział:
– Siedź tu, Lala, ja muszę na chwilę wyskoczyć. – Dziewczyna jakby nagle otrzeźwiała
chwyciła go za rękaw.
– Spływasz? – nachmurzyła się. – Nie wyrolujesz mnie...
– Zamknij jadaczkę – brutalnie uciął Marek. – Powiedziałem, że na chwilę muszę wyjść.
– A ja mam zapłacić rachunek i iść spać, co? – podniosła głos. Marek uścisnął jej rękę aż
skrzywiła twarz z bólu. Miał teraz złe oczy i zdawało się, że za chwilę ją uderzy.
– Siedź – syknął. – Powiedziałem, że wrócę. A jak się boisz, to masz tu, starczy na rachu-
nek i dla ciebie. – Położył jej na kolana dwa milionowe banknoty. Dziewczyna skrzywiła się:
– Wolę zielone. – Te też mają ładny kolor – stwierdził już rozluźniony Marek. – Zresztą i tak
zapłacę kelnerowi jak wrócę, a to zostanie dla ciebie. No, siedź grzecznie i czekaj. Idę do to-
alety – roześmiał się pogodnie i zostawiwszy ją przy stoliku poszedł przez salę ku wyjściu.
Cygan nadal stał na swoim miejscu i popijał whisky. Dwaj jego goryle sennie kiwali się
nad barem, wypili więcej niż szef i czuli się trochę zmęczeni. Natomiast dwaj dobrze zbudo-
wani, młodzi ludzie, którzy przyszli tu zaraz za Markiem, popatrzyli na siebie, potem na wy-
chodzącego szefa, jakby nie wiedzieli, co robić. Obaj byli w towarzystwie dziewczynek i nie-
zręcznie im było tak od razu je zostawić, a nie mogli pozwolić by Marek wyszedł z lokalu bez
opieki. On widocznie rozumiał ich rozterkę, bo przechodząc obok podniósł lekko do góry
jeden palec. W moment po jego wyjściu jeden z mężczyzn wstał i powędrował niespiesznie
za nim, drugi pozostał przy stoliku z obiema dziewczynami.
Marek bez trudu znalazł golfa i ujrzał profil siedzącego w nim Kazika. Zaszedł z drugiej
strony, siadł obok niego i dla pewności rozejrzał się po parkingu. Zobaczył, jak jego ochro-
niarz wyszedł, powędrował pod budynkiem, jakby chciał zaczerpnąć świeżego powietrza i
zaczął spacerować w pobliżu golfa. Nikt inny nie wyszedł z jasno oświetlonych drzwi.
– No, dość chyba tej konspiracji – roześmiał się Kazio. Był nieco podchmielony, miał do-
skonały humor, zachowywał się swobodnie, mimo nieco niezwykłej sytuacji w jakiej się obaj
znaleźli.
– Sprawa jest za duża, żeby głupio wpaść, i to zaraz na starcie – odparł poważnie Marek.
– Na jakim starcie? – zdziwił się Kazio. – Przecież interes idzie od dawna.
– To była mała zabawa. Kaziu, trzeba rozkręcać biznes a nie ciułać grosze i żyć z dnia na dzień.
– Co kombinujesz?
24
– Zrobimy duży szmal przez krótki czas, a potem zmienimy branżę albo się przyczaimy,
albo wymyślimy coś jeszcze innego.
– Mów jasno – zażądał Kazik. – W co mnie chcesz wrobić?
– Nie chcę cię wrobić – odparł gniewnie Marek – tylko chcę robić interesy na dużą skalę, a
nie chałupniczo.
– No?
– Mamy za mały obrót. Jedna, dwie gabloty na miesiąc, to tyle, co nic.
– Nie mów, że tylko ze mnie żyjesz. Przecież tu też bierzecie, co się da.
– Jasne, ale sezon na Wybrzeżu jest krótki. Teraz gości mało, chłopaki robią co mogą, ale
więcej jak dwa, trzy miesięcznie nie da rady.
– Twoja sprawa i twoich chłopaków. Jak się nastawiliście tylko na zachodnie maszyny, to
macie mały obrót, ale za to większy zysk. Mam rację?
– Częściowo. Ale koszty też są duże. Wiesz, ilu ludzi trzeba mieć, żeby wszystko grało?
– Twoja sprawa. Ale nie powiesz mi, że dopłacasz.
– Nie, ale jak wszystkich pospłacam, to mam tyle, co nic. Policz sam: ci, co muszą wyka-
pować wóz, ci, co go zwijają, potem papiery, obstawa, czasem przebicie numerów, nawet
nowy lakier, pilotowanie, zbyt, ktoś tam jeszcze, sam wiesz, żeby było bezpiecznie i tak to
idzie. Forsa łatwo się rozchodzi, a zarobić ciężko.
– Jak masz deficyt, to weź się za coś innego, a ten interes zwiń – zadrwił Kazik.
– Mówmy poważnie, Kaziu. Interes trzeba rozwijać, zamiast go zwijać.
– Masz pomysł?
– Jasne. Przecież wiesz, że otworzył się rynek wschodni.
– Mówisz jak minister handlu zagranicznego – zauważył ze śmiechem Kazik.
– Bo to jest handel zagraniczny. Dotychczas tylko od czasu do czasu szły tam nasze wozy.
Ale teraz mogę sprzedać ile zechcę.
– Żartujesz? Jak? Przecież Ruscy nie otworzyli granicy specjalnie dla ciebie.
– Na wszystko jest sposób, Kaziu. Granica to małe piwo. Ważne jest, czy masz tam na-
bywcę.
– A ty masz?
– Mam. Hurtowego.
– Żartujesz?
– Za poważna sprawa na żarty. Złapałem kontakt z takim Wańką, który weźmie każdy
wóz, byle zachodni, ładny i niestary.
– Jak płaci, rublami?
– Zielonymi, Kaziu, zielonymi. Ten kraj też się zmienił.
– To brzmi nieźle. Ile chce?
– Ile będę miał, tyle weźmie.
– Tak, po prostu? Bez kłopotu?
– Nie ma życia bez kłopotu. Nasz problem to przyjąć wóz od ciebie i dostawić poza ich
granicę. Dalej oni przyjmują i kamień w wodę. To wielki kraj i nikt nie pyta nawet, skąd u
nich się wziął śliczny mercedes albo BMW, czy choćby taki golf jak twój.
Kazik milczał przez chwilę przetrawiając to, co usłyszał. Od razu pojął, że Marek otwiera
przed nim niezwykłe perspektywy. Zamiast dorywczego przerzucania skradzionych na Za-
chodzie samochodów, mieli się zamienić w hurtowników, robiących to systematycznie i na
dużą skalę.
– Jakbym trochę zwiększył swoją brygadę – Kazik mówił niczym fachowy producent albo
handlowiec – to można by zwiększyć obroty.
– Musimy, Kaziu – naciskał Marek. – Musimy to zrobić, póki jest ten chętny Wańka. On
tam ma swoje chody, swoją grupę, zresztą jego sprawa, jak i co. Ja mam mu tylko dostarczać
maszyny za nasz szlaban graniczny. On daje szmal i po sprawie.
25
– Lepiej by było, żeby odbierał u nas.
– Nie da się. Żaden Ruski nie przejedzie zachodnim wozem, bo go zwiną jak nie nasi, to
ich celnicy. Nam to pójdzie łatwiej. Papiery się zrobi, dwóch, trzech pilotów zaangażuje,
ubierze jak biznesmenów jadących na wschód robić interesy z wielkim krajem, a kto spraw-
dzi, że potem wrócą pociągiem albo samolotem?
– A ja?
– Co ty? Będziesz robił to, co teraz, tylko więcej. Wóz do kraju, a tu ja go przejmuję. Bie-
rzesz szmal i jedziesz po następny.
– A po dwóch, trzech rundach miesięcznie tak mnie zapamiętają, że zrobią mi bramę po-
witalną i wyścielą chodnikiem drogę do pudła – ponuro zauważył Kazik.
– Kaziu, duży jesteś, a mówisz jak dziecko. Kto ci każe samemu przyprowadzać maszyny?
Masz ludzi? Masz. A jak mało, to wynajmij innych. Płać od sztuki, czy raczej od kursu. Le-
piej nawet żeby się zmieniali, mniej będą wiedzieli o całym interesie. Ty działasz tam, ja tu,
Wańka na wschodzie i wszystko gra.
– Łatwo się mówi... – wahał się Kazik. – Co innego skok z wozem raz na jakiś czas, a co
innego taki stały interes na dużą skalę. Raz dwa się połapią, że to zorganizowana sprawa.
– No to co? – zlekceważył Marek. – I tak wiedzą albo się domyślają. Sądzisz, że w tym
bałaganie ma ktoś głowę do tego, żeby się poważnie zająć samochodami? Nie takie szwindle
faceci robią, miliardowe a może i bilionowe, i co? Nic. Trochę szumu, gadanie na postrach a
potem cisza. My im nie damy szansy nawet zrobienia szumu. Popracujemy z rok i potem
zwiniemy interes. A co złapiemy, to nasze. Będzie z czym startować do innego biznesu.
Otworzymy sobie na przykład polsko-niemiecki bank, kupimy jaką fabrykę z prywatyzacji,
albo jeszcze coś innego wykombinujemy. Pamiętaj, Kaziu w dużym biznesie pierwszy milion
zawsze pochodzi ze szwindlu albo kradzieży...
– Ty już masz ten pierwszy. Nie milion a miliard, albo Więcej – zauważył Kazik.
– Żartujesz, Kaziu – obruszył się Marek. – W naszej forsie tak, ale wiesz, co to warte.
Złotówki teraz się liczy na kilogramy. A w zielonych daleko mi jeszcze do miliona. Ale teraz
go zrobimy, spokojna głowa.
– Coś w tym jest.
– Fajno. To przemyśl sprawę, wracaj do Vaterlandu, zorganizuj sobie większą grupę od-
ważniaków i ze dwóch, trzech dostawców do mnie, a ja zajmę się resztą. Tylko szybko, Ka-
ziu, Wania ma forsę, klientów, nie chce czekać. Jak będziesz się guzdrać, to ktoś nam wsko-
czy w interes. Choćby taki Cygan...
– Chyba się nie dasz wykołować? – przestraszył się Kazik. Był już całkiem przekonany do
propozycji Marka i traktował rzecz jako w zasadzie uzgodnioną. Pozostało jeszcze tylko za-
sadnicze pytanie.
– Ile od sztuki?
– Jak dotychczas. Mógłbym zmniejszyć trochę stawkę, bo będzie duży obrót, więc zaro-
bisz więcej niż teraz, ale znasz mnie, nie jestem pazerny i kumpli nie krzywdzę.
Kazik przeżuwał przez chwilę to, co usłyszał, potem odpowiedział:
– Zarobię więcej ja, ale i ty. A ryzyko będzie dużo większe. I będę musiał chyba rozsze-
rzyć obszar na Austrię, Francję, może Włochy, Szwajcarię.
– Boisz się, że u was wozów zabraknie?
– Większy obszar, większe ryzyko.
– Dobra, dobra – uciął Marek. – To twoje zmartwienie. Ja chcę mieć dziesięć, dwadzieścia,
a jak dobrze pójdzie, to i więcej wózków miesięcznie.
– Ile będzie, tyle będzie. Pierwszy w tydzień po moim powrocie do domu. Dostaniesz
cynk, kiedy będzie na granicy. Forsa jak zwykle, po dostawie do rączki pilotowi, stoi?
– Stoi – zgodził się Marek. – No, Kaziu – dodał – coś mi się zdaje, że zaczynamy duży
biznes i czeka nas wielki szmal.
Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.
2 Stanisław Goszczurny Jolka córka Mewy
3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4 Część I 1 – Nie mogę iść z tobą? – Mówiłem ci już, dzisiaj muszę iść sam. – Znowu coś przede mną ukrywasz? – Jolciu... – przyciągnął ją do siebie i, choć odwracała głowę, pocałował mocno w usta. – Pamiętasz jaką mamy umowę? – Tak. Co możesz, to mówisz, czego nie, to nie – odparła, nie przestając się dąsać. – Ale to układ wygodny dla ciebie. – Co ci odbiło? – zmarszczył brwi, odsunął ją nieco od siebie i patrzył na jej chmurną twarz. – Wiesz przecież, że lepiej żebyś o wszystkim nie wiedziała. – Wiem, wiem – przerwała mu gniewnie. – Sto razy powtarzałeś, że to dla mnie lepiej i bezpieczniej. A może ja nie chcę tak? Może wolę nie mieć spokoju, a za to wiedzieć wszyst- ko? – Oszalałaś? – teraz on był zagniewany. – Zgodziłaś się na taki układ i kropka. Inaczej być nie może. A jeśli ci się nie podoba... – urwał i przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. W końcu Jolka opuściła powieki, skinęła głową i powiedziała niemal pokornie: – Dobra. Nie chcę włazić tam, gdzie mnie nie wpuszczasz. Układ to układ. Ale jeżeli za tym kryje się jakaś blondynka, to pamiętaj, ja też potrafię się odegrać... Roześmiał się głośno, znów ją przygarnął i pocałował. Daj spokój, Jolcia, żarty ci się trzymają. Nie do twarzy ci z zazdrością. A jakbym chciał odskoczyć w bok, to i tak byś się nie dowiedziała. Zresztą ty też nie jesteś święta, ale pasujemy do siebie, więc nie zgrywaj zazdrosnej żony. Chciała się wyrwać z jego uścisku, coś ciętego odpowiedzieć, ale nie była w stanie. Był od niej wyższy, silny i nie mogła się uwolnić. Zaciskał coraz mocniej ramię wokół jej talii, rów- nocześnie przechylając ją do tyłu. Znów ją pocałował, tym razem długo, aż do utraty tchu. Poczuła, że słabnie, że serce jej zaczyna bić szybciej i gniew mija, a jego miejsce zajmuje narastająca słabość. – Nie, nie chcę, daj mi spokój – wykrztusiła, z trudem łapiąc powietrze. – Nie opowiadaj, chcesz, chcesz, zawsze chcesz – mówił, uśmiechając się i równocześnie popychając ją do tyłu. Brzeg fotela podciął jej nogi, upadła na plecy, jeszcze rzuciła ciałem, chcąc mu pokazać, że nie tak bardzo i nie zawsze chce, ale nie zrobiło to na nim najmniejsze- go wrażenia. Zresztą już jej gniew minął, wiedział, że mu ulegnie, a pozory obrony mają udowodnić jej niezależność i udawaną niechęć. Bez większego wysiłku sięgnął pod spódnicę, jednym ruchem zdarł rajstopy, rozszarpując je jak pajęczynę. – Marek, daj spokój – słabo zaprotestowała, ale już się nie broniła. Legła na fotelu, nawet odruchowo nieco się poprawiła i posunęła ku krawędzi. Gdy rozpinał spodnie, miała okazję się wyrwać, ale nie uczyniła tego. A kiedy zbliżył się poczuła jego palce otwierające wejście, uniosła nogi już całkiem obezwładniona pożądaniem. – O tak, o tak – szeptał jej w twarz – taką cię lubię, wszędzie i zawsze... Nie odpowiadała, tylko przygarniała go coraz silniej do siebie, wbijała w głąb, usiłowała pomagać mu, choć ruchy na brzegu fotela miała ograniczone. W końcu krzyknęła jakby jej zadał nieznośny ból. Potem raz jeszcze i jeszcze. Marek odetchnął głęboko, dłuższą chwilę trwał nieruchomo, wreszcie odsunął się i popatrzył na leżącą na fotelu Jolę. – Dobrze?
5 Nie odpowiedziała. Opuściła nogi, wsunęła się w głąb fotela i odpoczywała przez jakiś czas. W końcu zdjęła podarte rajstopy i powiedziała: – No dobra, udowodniłeś, że nie idziesz do baby... – Jolciu, jeszcze potrzebujesz takich dowodów? – Zawsze wolę wiedzieć, że masz akumulator pusty – stwierdziła złośliwie. – Jak będzie trzeba, to zawsze jeszcze się w nim iskra znajdzie – odciął się. Nim zdążyła jednak odpowiedzieć, kierując się do łazienki dorzucił: – No, dosyć tych żartów. Późno się zrobiło. Muszę iść i nie wiem, kiedy wrócę. A ty, co będziesz robiła? – Nie wiem, może też pójdę sobie drugi raz załadować akumulatorek – zażartowała. Popa- trzył na nią groźnie, ale zaraz roześmiała się i powiedziała poważnie: – Chyba pojadę do ma- my. Dawno u niej nie byłam. Nie będę tu sama siedziała do białego rana... – Dobrze – zgodził się. – Nawet lepiej, że cię w domu nie będzie. – A to czemu? – Za dużo pytasz, Jolciu. – W porządku. Twoje interesy, twoja chata, twoje sprawy – znów się naburmuszyła. – Jak chcesz, mogę wcale nie wracać. – Jola, co ci jest? – popatrzył na nią uważnie. – Nigdy tyle nie gadałaś, a dziś jesteś jak osa. Wstała z fotela, podeszła do niego. Trzymał rękę na klamce od łazienki i patrzył wycze- kująco. Widział, że jest niespokojna, nie rozumiał dlaczego. – Boję się – powiedziała poważnie. – Boisz się? – uniósł brwi zdumiony. – Ty? Czego? Jesteś tu bezpieczna, nie krępuję cię, żyjemy dobrze a nawet lepiej, nic ci nie grozi, więc czego się boisz? – Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Ale czasem ogarnia mnie taki strach. Tyle masz różnych interesów, tyle jakichś spraw cichych, tajnych, że czasem się boję. Nie o siebie, Ma- rek, o ciebie... – Spokojnie, Jolciu, spokojnie. Pewnie będziesz miała miesiączkę – zaśmiał się. – Przej- dzie ci, jak wrócisz od mamy... – I jak ty wrócisz... – Jasne. – A co do tych tajemnic, to wiesz sama, że nie o wszystkim należy mówić. Nawet komuś najbliższemu. – Ale ja czasem chciałabym wiedzieć więcej niż wiem. Nie z ciekawości. Po prostu nie znoszę tego ciągłego ukrywania, półsłówek, niezrozumiałych telefonów, tego całego twojego biznesu. – Dobra, dobra – uciął szorstko. – Rozkleiłaś się dziś. – Nie. Tylko, jeśli jestem ci naprawdę bliska, to nie mogę tak żyć na uboczu, poza twoimi sprawami. – Jola – skarcił ją – po co to przemówienie? Ważne, że mamy szmal i to niezły, na nic ci nie żałuję, mieszkamy całkiem fajnie, jak chcesz się podobać, to ci nie zabraniam, idę z tobą dokąd chcesz, czego jeszcze potrzebujesz? – Spokoju. I tego... no, żebym się nie bała czy wrócisz w nocy albo, czy będziesz w domu, kiedy ja tu wracam... – Dobrze, dobrze – uciszał ją pocałunkiem. – Macierzyńska troska o mnie, tak? No więc, mamusiu, nie martw się, wszystko gra. Zawsze wracam. A jak przyjdzie pora, to powiem ci więcej. Czasem też myślę, że możesz mi pomóc, przydać się... – Chcę ci być bliska, najbliższa – odpowiedziała przysuwając się, ale tym razem Marek zatrzymał ją ruchem dłoni. – Dobra, Jolciu, już raz było, drugi raz będzie jak wrócę. I jak ty wrócisz od mamy. Późno, czas na mnie. – Nie podrzucisz mnie? – spytała nieco rozczarowana. – Już nie zdążę – odparł zza drzwi łazienki. – Wiesz, że się nie lubię spóźniać. Weź tak- sówkę, z powrotem też przyjedź taksówką. Kiedy wrócisz?
6 – Nie wiem! – odkrzyknęła – może nawet zanocuję u mamy. Nie lubię nocnych wędrówek przez Trójmiasto. Nawet taksówką. – Dobra – zgodził się wychodząc z łazienki i dociągając krawat. – Masz rację, wśród tak- siarzy też zdarzają się oprychy, chociaż tobie by chyba nie dali rady... Jola nie odpowiedziała, tylko weszła do łazienki. Przez drzwi usłyszała jego „to cześć, po- zdrów mamę”, a potem trzask zamykających się drzwi. Umyła się, przebrała, zrobiła makijaż i także wyszła, starannie sprawdzając czy dobrze zamknęła wszystkie trzy zamki. Postój był niedaleko, więc wsiadła do pierwszej taksówki i rzuciła krótko: – Na Przymorze. Taksówkarz spojrzał na nią w lusterku, włączył taksometr i ruszył. 2 Na jej widok Zośka ucieszyła się i powitała ją serdecznie. Jolka zauważyła jednak u niej pewną powściągliwość. Pomyślała, że może matka ma żal za to, że tak rzadko ją odwiedza. Lubiła tu przychodzić, choć nie robiła tego często. Podobało jej się niewielkie mieszkanko, zawsze czyste, starannie utrzymane, nieźle urządzone. Dwa nieduże pokoje z kuchnią i ła- zienką były nieco za ciasne, kiedy mieszkały tu obie, ale dla samej matki wystarczały w zu- pełności. Jolka wiedziała, że matka nie jest taka samotna, ma bliskiego jej człowieka, z któ- rym żyje od wielu lat, choć nigdy nie zamieszkali razem. On był znanym, cenionym leka- rzem, chirurgiem, Zośka od wielu lat pracowała tam jako przełożona pielęgniarek. Doszła do tej pozycji, poczynając od salowej, a lata praktyki sprawiły, że cieszyła się uznaniem i sza- cunkiem przełożonych i sympatią pacjentów. Na nocnych dyżurach zbliżyli się do siebie. Po- tem ta przygoda zamieniła się w przyjaźń, aż wreszcie stała się trwałym związkiem, w którym żyli mieszkając osobno. Wprawdzie on chciał się dla niej rozwieść, lecz Zośka nigdy o tym nie chciała słyszeć i twierdziła, że dobrze jej tak właśnie, kiedy może mieć kogoś bliskiego, kochanego, ale zarazem zachować swobodę i niezależność. Było jeszcze inne, dalekie już dziś tło tej decyzji, ale mało kto o tym wiedział, bo sprawy, które wpływały na postanowienie Zośki, odeszły w przeszłość, liczącą ponad trzydzieści lat. Nie wiedziała o tych sprawach także Jolka, która zawsze pamiętała matkę tylko jako pielęgniarkę, osobę troskliwą, ener- giczną, zaradną i nie powracającą do wspomnień z wczesnej młodości. Niemal nie znała też Jolka swojego ojca. Kostka, który w jej życiu pojawił się dwa czy trzy razy. Matka o nim mówić nie chciała. Dziewczyna wiedziała, że jest to człowiek, z którego nie może być dumna. Owszem, pamiętała go, ale milczenie matki na jego temat, jakaś nieuchwytna atmosfera wstydliwej tajemniczości nie pozwalały jej pytać, kim naprawdę był ten Kostek, co znaczył w życiu Zośki, dlaczego nie został jej legalnym mężem a pozostał tylko ojcem Jolki, noszącej zresztą nazwisko matki. Matka sama ją wychowywała, posyłała do szkoły, namawiała do ukończenia Technikum Gastronomicznego. Z matką mieszkała sporo lat, nawet gdy już pra- cowała jako kelnerka w sopockiej restauracji. Matka też z rezerwą patrzyła na jej związek z Markiem, ale nie protestowała, gdy Jolka przeprowadziła się do niego. Córka wtedy była już bardzo dorosła i Zośka uznała jej prawo do samodzielnych decyzji. Ale zawsze widywały się chętnie, miały sobie wiele do powiedzenia, istniała między nimi bliska, nawet serdeczna więź, choć czasem nie widywały się po kilka tygodni... Ucałowały się i matka zauważyła: – Nieźle wyglądasz. Dawno cię nie widziałam... – Jolka wyczuła odrobinę sztuczności w tym powitaniu. – Coś nie tak, mamo? Jeśli przyszłam nie w porę, to... – Nie zawracaj głowy – ofuknęła ją niezbyt szczerze Zośka. – Zawsze jesteś w porę, tylko wiesz... – Widzę, gdzieś się wybierasz?
7 – Tak. Edward przyjdzie po mnie. Umówiliśmy się do kina, potem na kolację. Rzadko ra- zem wychodzimy, rozumiesz... – Ależ mamo! – roześmiała się Jolka. – Nie tłumacz się. Wpadłam niespodziewanie, moja wina, mogłam zadzwonić i uprzedzić. Ale tak się złożyło, że Marek ma swoje sprawy i mam pusty wieczór, a nie chciałam zostać w domu sama. Nie martw się, zaraz się wynoszę... – Zwariowałaś? – zaprotestowała matka. – Masz tu zawsze dom. Do tego kina chyba pój- dę, bo nie chcę sprawić Edkowi zawodu, ale zaraz potem wracam i zjemy razem kolację. Mo- że on też zostanie, chyba, że masz jakieś sprawy, o których nie powinien wiedzieć. – Ależ nie – zaprzeczyła Jolka. – Tak, zwyczajnie przyszłam, bo cię dawno nie widziałam. Zaraz sobie idę, nie będę ci burzyła planu na wieczór. – Jolciu – matka objęła ją i przytuliła. – Wiesz, jak się zawsze cieszę, kiedy przychodzisz. Zostań. Wrócimy po dwóch godzinach, potem on pójdzie, a my sobie posiedzimy, pogadamy, no, dobrze? – Fajno – skinęła głową Jolka. Propozycja była jej na rękę. Nie wiedziała dokładnie dla- czego, ale nie chciała być dziś wieczorem sama w domu Marka. Tu jakoś czuła się bezpiecz- niej. Nie umiałaby tego wytłumaczyć, ale ów lęk, o którym wspomniała Markowi, nie opusz- czał jej, był irracjonalny, nie miał żadnych podstaw, nic złego się nie działo, a jednak tkwił w niej i potrzebowała towarzystwa, czyjejś bliskości, rozmowy, poczucia bezpieczeństwa. – Zanocujesz? – zapytała jeszcze matka. – Mogę. Marek nie mówił, kiedy wróci, zresztą zobaczymy. Zośka w tym czasie już kończyła przygotowania do wyjścia. Jolka siadła i paląc papierosa obserwowała matkę kręcącą się po mieszkaniu. Znów stwierdziła, że odczuwa podziw dla niej. Zośka, choć dawno przekroczyła pięćdziesiątkę, ciągle była kobietą atrakcyjną, nie wy- glądającą na swoje lata. Figurę miała niemal doskonałą, ani śladu tłuszczu na biodrach, talię jak osa, skórę gładką, lekko śniadą, a włosy bujne, kasztanowe leciutko tylko przyprószone na skroniach siwizną, którą zresztą dość dobrze maskowały płukanki ziołowe. Za oknem zapadł wczesnojesienny zmrok. Dochodziła siódma. Jeszcze widać było czubki drzew rosnących pod blokami, za nimi jarzyło się czerwonawe niebo, jakby poza wzgórzami morenowymi płonął daleki ogień. Przez uchylone okno nie dobiegał żaden powiew, powietrze było spokojne, dzień zamierał łagodnie i niedostrzegalnie przechodził w wieczór. Gotowa do wyjścia Zośka usiadła na kanapie obok córki, stawiając dwie szklaneczki soku pomarańczowego. Spojrzała na zegarek i stwierdziła: – Jeszcze trochę, idziemy na ósmą. No, co u ciebie? – W porządku. Wszystko dobrze. – Żadnych problemów? – Absolutnie. – I naprawdę przyszłaś tylko tak, po prostu mnie odwiedzić? – Przecież mówiłam. – Dobrze. Wiesz, że zawsze mnie to cieszy. Ale wiem, że jak długo nie przychodzisz, to rzeczywiście nie masz problemów. – No właśnie, długo nie byłam u ciebie. – Ale przyszłaś. No, ale skoro mówisz, że wszystko dobrze, to nie ma co szukać dziury w całym. Cieszę się. Zostań na noc, dobrze? – Chyba zostanę. Milczały przez jakiś czas. Zośka wzięła od córki papierosa i choć paliła rzadko, bez spe- cjalnej przyjemności, to teraz poczuła, że potrzebny jest jej haust dymu tytoniowego. Mimo zapewnień córki, czuła, że coś się za tą niespodziewaną wizytą kryje. Nie chciała teraz naci- skać Jolki zbyt mocno, uznała, że będą miały dosyć czasu na rozmowę, gdy wróci. Czuła podświadomie jednak, że córka ma jakieś kłopoty.
8 Dzwonek do drzwi przerwał jej rozmyślania. Obydwie odczuły pewną ulgę, bo milczały dłuższą chwilę i zaczynało to im ciążyć. Wszedł szczupły, wysoki pan o prezencji profesora z amerykańskich filmów. Włosy miał nieco szpakowate, krótko przycięte, okulary w złotej oprawie, szary garnitur nienagannie skrojony i wyprasowany, buty lśniące od pasty kiwi, wą- skie dłonie o długich, niemal kobiecych palcach. Jolka znała go, zawsze jej okazywał życzli- we zainteresowanie, nawet sympatię, a jednak czuła się w jego towarzystwie onieśmielona. Dla niej był to człowiek z innego świata. Nie z takiego, w którym żyła razem z Markiem, nie z kawiarni czy nocnych lokali, a raczej właśnie z filmów o biznesmenach, intelektualistach i w ogóle ludziach, którym się powiodło. Ale była rada, że matka właśnie z nim się związała. Wiedziała, że darzy ją uczuciem, jest do niej bardzo przywiązany, a także zapewnia jej do- brobyt, bo z pielęgniarskiej pensji nie mogłaby żyć tak swobodnie i mieć tak dobrze urządzo- nego, samodzielnego mieszkania, w dodatku wykupionego na własność. Wiedziała też, że matka czuje się z nim szczęśliwa i nigdy nie dociekała, czemu właściwie nie są na stałe ra- zem. Zresztą nie było to najważniejsze, sama przecież żyła z Markiem bez żadnych zobowią- zań, a jednak łączyło ich wspólne mieszkanie, łóżko, wiele zainteresowań i właściwie gdyby nie te jego tajemnicze sprawy, do których jej nie dopuszczał, uznałaby swoje współżycie z nim za w pełni szczęśliwe. – O, dobry wieczór! – powitał ją doktor, lekko zaskoczony tym, że Zośka nie jest sama. Gospodyni pospieszyła z wyjaśnieniem: – Jola przyszła niespodziewanie, ale to nic, idziemy do kina, potem... – Potem pójdziecie na kolację, jak zaplanowaliście – wpadła jej w słowo córka. – Nie ma powodu żebyście sobie psuli wieczór. Chciałam odejść – wyjaśniła Edwardowi – ale mama nalegała abym została. Mam czas, poczekam na nią. Nie musicie się spieszyć, przecież nie jestem tu gościem, poradzę sobie... – No dobrze – zgodziła się Zośka wyraźnie rada, że mimo wizyty córki, ich plany nie zo- staną zakłócone. Cieszyła się na ten wspólny wieczór z Edwardem, miała ochotę i na kino i na kolację w dobrej restauracji, bo lubiła takie wypady, a nie urządzali ich zbyt często. – To wobec tego rozgość się. Jedzenie jest w lodówce, nawet jeśli masz ochotę na drinka, to wiesz, gdzie jest. Kanapę sobie przygotuj, zresztą co ci będę mówiła, znasz mieszkanie, wszystko wiesz, jesteś u siebie. – Jasne. Bawcie się dobrze. Wyszli i po chwili usłyszała pod oknem warkot silnika Edwardowego BMW. 3 Po ostatnim rozlaniu w butelce pokazało się dno. Wanda nalała do szklaneczek wody mi- neralnej, gospodarz kieliszek uniósł do góry: – No, Kostek, twoje, za udany start! – Kostek uśmiechnął się i stuknął kieliszkiem w kieli- szek gospodarza, potem jego kobiety. Wypili. Sięgnął do półmiska po plasterek bekonu, zjadł, popił wodą. – Nie wierzę w udany start – powiedział. – Już mi nic nie wyjdzie... – Co się łamiesz? – zaprotestował gospodarz. – Ty, zawsze taki chojrak? Kostek, teraz jest inne życie, możliwości takie, że tylko łapać okazje... – Nie, Gruby – pokręcił głową Kostek. – Dla mnie to inny świat, niż ten sprzed kicia. Nie masz pojęcia, co to jest tyle lat przerwy. Nie będę umiał teraz się urządzić, stary, to nie mój świat. – Gadanie – mruknęła Wanda. – A ty się nie wtrącaj – ofuknął ją gospodarz. – Lepiej zrób herbaty... – Dobrze, dobrze – podniosła się niechętnie i powędrowała przez dużą, niechlujną bara- kową izbę do pseudokuchni. Kostek popatrzył za nią, kiwnął się na krześle i powiedział:
9 – Mój Boże, Gruby, jakby mi ktoś powiedział, że tyle lat z nią wytrzymasz, to bym go wziął za wariata. Ile to? Dwadzieścia? Trzydzieści? – Nie liczę lat – burknął gospodarz. – A do wszystkiego można się przyzwyczaić. – Wbrew temu, jak go nazywał Kostek, nie był gruby. Niski, nalany, o niezdrowej cerze, kiedyś był otyły, ale teraz sprawiał wrażenie worka ze starej skóry, z którego wypuszczono znaczną część powietrza. Tylko oczy miał bystre i choć wypił tyle, co jego gość, trzymał się całkiem dobrze. – Zawsze ją traktowałeś jak ścierkę – otwarcie powiedział Kostek. – Bo była i jest ścierką – beznamiętnie odparł Gruby. – Ale moją ścierką. Przejechały ją załogi wszystkich armatorów świata, ale zawsze mnie oddawała grosz. Jak mi się źle działo, to warowała przy mnie jak suka. To co, teraz, kiedy nie znajdzie amatora nawet najbardziej pijanego, mam ją wygonić? Zresztą mam w tym swój interes. Przydaje mi się. Czasami kanto- ru popilnuje, w domu wszystko zrobi. Flejtuch jest, to fakt, ale co tam, czasem coś ugotuje, herbatę zaparzy a i wypić mam z kim, jeśli żaden kumpel się nie zjawi. A kumple, wiesz Ko- stek, już się mało kiedy pokazują. Inna gwardia, inne interesy, inni kumple. Zresztą nie mam kumpli. – Ale masz kantorek, sam mówiłeś – zauważył Kostek. – Iii, zawracanie głowy – machnął ręką Gruby. – Drewniana buda na targowisku. Tyle mojego, co wykołuję na kursach ruskich, bo oni się nie zawsze kapują i przelicznik na ruble mają niesamowity. Ale w ogóle to, co można zarobić, jak na dolarze masz pięćdziesiątkę, najwyżej stówę, a obrót dzienny sto, no, najwyżej trzysta dolców? Grosze mówię ci Kostek, bida z nędzą i w dodatku konkurencja, wielki biznes bankowy, a jeszcze dola dla ochroniarzy. Szkoda gadać, to nie to, co kiedyś, jak było przebicie na dolcu dwie, trzy stówy, miały one swoją wartość. Kostek słuchał, kiwał głową, zagryzał z wolna baleronem na przemian z pomidorem. W końcu powiedział: – Zawsze byłeś kutwa i krętacz. Gruby. Znam cię. Gadasz, owijasz w bawełnę, płaczesz żeby tylko się mnie pozbyć i nie pomóc. – Ale, co ja ci mogę pomóc, człowieku, ledwo sam na te pół litra zarobię. I Wandzi trzeba od czasu do czasu sprawić nowy ciuch. I jeszcze podatek trzeba zapłacić, bo to teraz legalny interes, więc trzeba dać państwu, kurwa, bo jak nie, to cię zgnoją. Zobacz, w jakich portkach chodzę, wyglądam na milionera, no powiedz, wyglądam? – Gadanie – warknął Kostek. – Zawsze byłeś flejtuch, a przyjaciel z ciebie był jak koziej dupy trąba. – To po coś tu przyszedł, prosto z kicia? – rozzłościł się Gruby. – Bo nie miałem gdzie. Jaki jesteś, taki jesteś, ale kielicha jednak postawiłeś. Po dwunastu latach, wiesz jak to smakuje? – I idzie do głowy – wtrąciła Wanda, niosąc herbatę – uważaj, Kostuś, bo się zalejesz, na- rozrabiasz i znowu cię przymkną. – Na noc, to może by i było dobrze – mruknął. Popatrzyła na niego z litością. Znała go tyle lat, pamiętała jako chłopaka, za którym poszłyby wszystkie mewki z Nowego Portu. I wszystkie zazdrościły Zośce, że go miała. Ale zaraz przypomniała sobie, jakie słodkie życie miała z nim Zośka, jak szarpała się sama, bo albo go nie było, albo siedział w pudle. Wybiła się, była najlepsza, fakt, ale nie dzięki niemu. Po prostu miała szczęście. I figurę. I fart do chłopów... Otrząsnęła się z tych wspomnień i postawiła przed nimi szklanki z herbatą. – Napij się. Kostek – powiedziała miękko. – Dobrze ci zrobi, chandra przejdzie i wszystko będzie okej. _ Chandra mi przejdzie, jak jeszcze strzelimy po jednym – odparł Kostek. – Nie ma już – Gruby uniósł butelkę i pokazał, że jest pusta.
10 – To powiedz jej, żeby przyniosła – upierał się Kostek. – Nigdzie nie pójdę, macie dosyć – powiedziała Wanda, rozzłoszczona takim obrotem sprawy. – Kto ma dość, ja? – zdziwił się Kostek niemal łagodnie. Oboje gospodarze wiedzieli, że taki ton przybiera zawsze wtedy, gdy ma zamiar wszcząć awanturę. Gruby położył mu rękę na ramieniu i powiedział spokojnie: – Dobra, Kostek, napiliśmy się, więcej nie ma i nie będzie. Nie rób draki, bo to nie ma sen- su. Chociaż mówisz, że jestem szmaciarz nie kumpel, to cię mogę przenocować, jeśli nie masz, gdzie się podziać, ale gorzały więcej nie będzie. Już nie mam takiej kondycji jak daw- niej, a nie chcę żeby mnie odwieźli karetką reanimacyjną. Kostek popatrzył na niego uważnie, szarpnął ramieniem, zrzucając rękę Grubego i powie- dział ostro: – Nie, to nie, pies cię trącał. Ją też. – Dobra, Kostek, – Gruby nie dawał się sprowokować. – Chcesz tu przenocować? – Mam was w dupie. – No i dobrze – powiedziała ze złością Wanda. – Zawsze byłeś hardy palant i taki zostałeś. Zjeżdżaj, bo zaczynasz mi działać na nerwy. – Ona także sporo wypiła i zachowanie Kostka wprawiło ją w irytację. Gruby jeszcze łagodził: – Gdzie pójdziesz? Zostań, jak chcesz, tylko nie rób draki. Rano wszystko zawsze jest ładniej- sze. Pójdziesz gdzieś, wdasz się w jakąś drakę i znów cię wsadzą na parę lat. No jak, zostaniesz? – Daj mu spokój, niech idzie do diabła! – piekliła się Wanda. – Jak zostanie i to jeszcze ciebie dziabnie jak tamtego faceta i znów dostanie dwanaście lat. Kostek łypnął na nią wście- kle, ale pohamował wybuch. Odpowiedział tylko: – Za ciebie to bym nawet roku nie dostał. Idę, pies wam mordę lizał! – Wstał, lekko się za- chwiał, ale zaraz się wyprostował i ruszył ku drzwiom. – Czekaj, Kostek, czekaj – Gruby ruszył za nim. Pogrzebał w kieszeni, wyjął zwitek bank- notów i wcisnął kilka Kostkowi do garści. – Weź, pewnie jesteś goły. Tylko nie chlej, a załatw sobie jakąś bezpieczną metę. – Dobra, dobra, nie bądź taki miłosierny – mamrotał nieco udobruchany Kostek. – A może jednak zostaniesz – nalegał Gruby. – Gdzie pójdziesz, nie masz przecież nikogo, po tylu latach. Rano pomyślimy, coś ci się załatwi... – Jak to, nie mam nikogo? – Kostek wyprostował się i zaśmiał nieszczerze. – Przecież, Zośka to jak żona. I córkę z nią mam. Czy to nie rodzina? Jest żona, jest córka, jest chata, mam gdzie iść, no nie? – Kostek, na litość boską! – krzyknął przestraszony Gruby. Ale Wanda, zła już na dobre i gdzieś, w głębi serca rozgoryczona tym, że ciągle jeszcze pamiętał o tamtej i do niej ciągnął, wrzasnęła: – Zostaw go, do cholery! Niech robi, co chce! Pójdzie tam, to zobaczy, co go czeka i jak go przyjmie teraz ta jego ż o n a ... – Zobaczymy – odparł spokojnie Kostek i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami aż zadrżał stary barak, pamiętający przedwojenne czasy. Gruby pokręcił głową i bez specjalnego gniewu po- wiedział do Wandy: – Ależ z ciebie zołza, wiesz jak on tam może narozrabiać? – Gówno mnie to obchodzi. A ty byś się jeszcze nad nim litował. – Zawsze to stary kumpel – mruknął Gruby. – On by cię sprzedał bez wyrzutów sumienia – warknęła. – Poszedł i dobrze, będzie trochę spokoju. A ty, jak chcesz się jeszcze napić, to może coś znajdę. – Zawsze byłaś niezła – powiedział Gruby, obejmując ją niezgrabnie. – Nie wiedziałem, że jeszcze jesteś o nią zazdrosna... – Idź do cholery – odepchnęła go i poszła do kuchni, gdzie miała jeszcze schowane pół li- tra. Bardzo chciała się jeszcze napić.
11 4 Wyprowadził samochód z garażu i wolno ruszył w dół zadrzewioną ulicą. Wokół było spokojnie i cicho. Wille stojące w uliczkach górnego Sopotu zdawały się senne i puste, tylko w niektórych mieszkańcy już zapalali światła. Spojrzał w lusterko wsteczne i upewniwszy się, że w pobliżu nie widać żadnego samochodu, nieco przyspieszył, przeciął ulicę z pierwszeń- stwem przejazdu, zatrzymał się na skrzyżowaniu, co znów było okazją do zbadania, czy nikt go nie obserwuje. Główną ulicą pojechał w lewo, w stronę Gdyni, potem, za wiaduktem skrę- cił w prawo i już niemal pewny, że nie ma „ogona” sunął dalej w stronę Grand Hotelu. Z rzadka mijały go samochody, jadące w przeciwnym kierunku. Sezon urlopowy w Sopocie dawno minął. W mieście było pustawo, szczególnie o tej porze, kiedy ruch dzienny zamierał, a nocne życie jeszcze się nie rozpoczęło. Tylko w parku po lewej stronie drogi spacerowali właściciele piesków, a z pawilonu w Łazienkach Północnych dolatywał przez otwarte okno głośny łomot młodzieżowej muzyki. Przed kortami tenisowymi zmniejszył szybkość do minimum, raz jeszcze popatrzył w lu- sterka, i za willą ZAIKS-u dosyć ostro skręcił w następną, wąską, ciemnawą uliczkę. Z daleka zobaczył sylwetkę człowieka wolno idącego brzegiem wąskiego chodnika. Podjechał do nie- go od tyłu, zahamował i przechylając się w prawo otworzył drzwiczki, nie zatrzymując samo- chodu. Mężczyzna zwinnie wskoczył na siedzenie. Trzasnęły drzwiczki i wóz ruszył z rosną- cą szybkością. Na ostrym zakręcie zapiszczał oponami. Zakręt w prawo, jeszcze raz w prawo, potem prosto, na pełnej już szybkości przeleciał tuż przed zmieniającymi się koło mola świa- tłami dla pieszych tak, że nawet, jeśli ktoś jechał za nim, to nie mógł zdążyć przed zapale- niem się czerwonego sygnału. Wyskoczył na szeroką ulicę prowadzącą do Gdańska, potem na rondzie skręcił w prawo i po chwili zagłębił się w dość wąską leśną drogę biegnącą przez wzgórza poza miastem. Przez cały czas nie zamienili ani słowa. Mężczyzna w ciemnej wiatrówce i czapeczce z długim daszkiem siedział milczący i obojętny. Jazda leśną drogą trwała kilkanaście minut. Potem Marek wydostał się na szosę w kierun- ku Chwaszczyna, a po przecięciu biegnącej poza Trójmiastem obwodnicy skręcił w lewo, potem jeszcze raz w lewo aż wreszcie począł zjeżdżać w dół drogą do Gdańska. Tu, w pew- nym momencie zjechał z asfaltowej szosy i zagłębił się w wąską dróżką zadrzewionego tere- nu, na którym widać było w gęstniejącym mroku małe domki. Był to teren ogródków dział- kowych, pustych o tej porze, choć w ciągu dnia pełnych krzątających się pracowicie właści- cieli. Pokonawszy labirynt wąskich uliczek i dróżek między ogrodowymi starannie utrzyma- nymi działkami, Marek zatrzymał samochód w odległym od głównej drogi zakamarku. Wy- siadł, otworzył metalową furtkę, potem bramę, wprowadził wóz i ustawił go poza domkiem tak, że z uliczki był niewidoczny. – No, jesteśmy – to były jego pierwsze słowa od momentu zabrania pasażera. – Chodźmy. Ruszył przodem, otworzył drzwi domku i zapalił światło. Marek szczelnie zasłonił okna, za- miast górnego światła zapalił małą lampkę w kąciku i zaprosił gościa: – Siadaj, napijesz się czegoś? – Nie, daj spokój. Też jestem wozem. Zajęli miejsce przy niskim stoliku. Siedząc naprzeciwko siebie przez jakiś czas patrzyli na siebie w milczeniu. Domek okazał się całkiem przestronny i dobrze urządzony. Większość powierzchni zaj- mował duży, wyłożony surowymi deskami pokój z jednym oknem wychodzącym na uliczkę, którą przyjechali. W oknie były założone solidne kraty, a grube zasłony, teraz zaciągnięte, sprawiały, że z zewnątrz nie można było stwierdzić, czy ktoś jest w środku. Pod ścianą stał bufet z wmontowaną lodówką, przy drugiej ścianie stał dość szeroki tapczan, przy trzeciej stolik z czterema wygodnymi krzesłami. Telewizor, radio, wideo, elektryczny piec olejowy
12 świadczyły, że gospodarz bywa tutaj w różnych porach roku i spędza sporo czasu, a także noce. Na bufecie stał aparat telefoniczny, co w tym działkowym osiedlu było wielką rzadko- ścią. Teraz zamknięte drzwi prowadziły do kuchni i łazienki. Z kuchni też było drugie wyjście z domku, na tyły, skąd można było wydostać się inną drogą niż ta, którą przyjechali. – No więc? – zapytał gość. – Co to za alarm? – Spokojnie – odparł Marek. – Nie ma co się spieszyć, musimy porządnie pogadać. Może jednak coś łykniemy, przecież ci nic nie zrobią. – Nie. Nie chcę się tłumaczyć i legitymować. Po co zostawiać ślady? Ciebie mam tego uczyć? – W porządku – roześmiał się Marek i poczęstowawszy gościa, zapalił papierosa. – Nawet nie zapalisz? Dobra, dobra, żadnych śladów, wiem... – Za dużo mówisz o niczym. Lepiej od razu mów o co chodzi, wolę tu być jak najkrócej. Co masz za sprawę? – Sprawy – sprostował Marek i zdusiwszy niedopałek pochylił się nad stołem. – Potrze- buję więcej informacji. I lepszego zabezpieczenia. Gość odsunął się, jakby raził go oddech Marka. Twardo patrząc mu w oczy, powiedział: – Słuchaj, stary, sam wiesz, w co gram z tobą. Jeden nieostrożny ruch, jedna najmniejsza poszlaka i leżę do końca życia. Dobrze o tym wiesz. Robię dla ciebie co mogę, ale więcej nie mogę. – Jasiu – łagodnie odpowiedział Marek – umówmy się, że nie będziemy się zachowywali jak smarkacze, dobra? Robisz, bo musisz, przecież to wiesz... – Boś mnie zmusił. Sam nigdy bym na to nie poszedł. – Gadanie – machnął ręką Marek. – Znamy się sto lat i obaj wiemy, jak to jest. Przycisną- łem cię, fakt, ale gdybyś nie chciał, to znalazłbyś sposób, żeby się mnie pozbyć. Robiłeś to z innymi, zrobiłbyś i ze mną. – Mam teraz mniejsze możliwości. – To nie stare czasy, teraz nadzór jest ostry, patrzą człowiekowi na ręce, nie pozwalają zapomnieć, że jest ze „starego portfela”, i choć zweryfi- kowali, to w każdej chwili mogą się ze mną pożegnać. Mam ci to tłumaczyć? – Tym bardziej staraj się, żeby jak najwięcej załapać szmalu, to będziesz miał potem z czego żyć – cynicznie odparł Marek. – Łatwo ci mówić. Wymagania masz coraz większe, a mnie coraz trudniej je spełnić. – Nic za darmo, Jasiu – przypomniał Marek. – Ty mi dajesz to, czego potrzebuję, ja ci pła- cę i to nieźle chyba, co? A może masz mało? – Zawsze przyda się więcej – teraz gość lekko się uśmiechnął. – Tym bardziej że sam mó- wisz, żeby się spieszyć i łapać, co się da... – Jednak naleję po jednym – zdecydował Marek. – Leciutkim, żeby nie zaszumiało... Wstał, podszedł do bufetu, nalał do wysokich szklanek nieco ginu, dolał wermutu, z lodówki wyjął po dwie kostki lodu i postawił napoje na stole. – Twoje zdrowie, Jasiu, za powodzenie – stuknął swoją szklanką o brzeg szklanki gościa i obaj napili się po małym łyku. – No więc? – gość patrzył czujnie na Marka. A ten zapalił ponownie, zaciągnął się głęboko i powiedział: – Trzeba rozkręcać interesy, Jasiu, trzeba iść naprzód. Kto stoi w miejscu, ten się cofa. – Nie pieprz banałów. Mówże, o co idzie? – Jasiu – ton Marka był łagodny, przyjacielski. – Musisz wiedzieć, że już mi nie wystarczy to, co dajesz. Nie wystarczy cynk, na kogo zbieracie materiały, kogo macie na oku, dla kogo szykuje pudło prokurator, albo kiedy będą przetrząsali teren, żeby znaleźć parę starych wra- ków samochodowych, które komuś tam zginęły.
13 – Marek – gość zmarszczył brwi – wiesz, że robię więcej. Dzięki mnie to i ludzie mają spokój, ode mnie masz papiery, jakich potrzebujesz, nie jednego z twoich wyciągnąłem z pu- dła, a i ciebie od niego uchroniłem, może nie? – Nie przeczę. Chociaż co do mnie, to pewnie się przechwalasz, żeby mi zaimponować al- bo wywołać wdzięczność. Ale pamiętaj, co za to masz. – No dobra, dajmy spokój. Robię dla ciebie to, co robię. Co chcesz jeszcze? – Rozkręcam nowy, duży interes. Inicjatywa teraz potrzebna, sam wiesz. – Znów pieprzysz, zamiast mówić konkretnie – zirytował się gość. – Dobra, więc ci powiem jasno. Ta historia ze sklepikarzami, którzy płacą za ochronę, to mała rzecz. Cieszy, ale ledwo wyrabiam na siebie, chłopaków, a i na ciebie też, Jasiu. – I na Jolkę – złośliwie zauważył gość. – Jolkę zostaw – warknął Marek. – Ona jest wkalkulowana w moje dochody. Może kiedyś ją włączę głębiej, to wtedy też będziemy liczyli dolę dla niej. A w ogóle, to zostaw ją raz na zawsze. I matkę też. – Do matki teraz nic nie mamy. Co było, to było, dużo lat temu, teraz pracuje, żyje spokoj- nie, ma przyzwoitego faceta, wszystko gra. Ale Jolka jeszcze ma przyszłość, zwłaszcza przy tobie. – Daj spokój, Jasiu, bo się naprawdę zdenerwuję. Słuchaj lepiej, zamiast tyle gadać. Pociągnęli po łyku koktajlu a Marek mówił dalej: – Samochody w skali lokalnej to też nie za wielka sprawa. Trafił się facet, który chce hur- towo i za granicę. – Co? – zdumiał się gość. – To może zamówi na Żeraniu. – Dowcipny jesteś, Jasiu – roześmiał się Marek. – Wańka chce wozy pierwszej klasy. Mercedesy, volvo, BMW, audi, volkswageny, no, w ostateczności ople. Jak się trafi peugeot albo renault, to też weźmie. – Rolls royceów i jaguarów nie chce? – ironizował gość. Marek mówił dalej, wyraźnie rozgrzewając się myślą o nowym interesie. – Jak się jaki trafi, to na pewno też weźmie. – Duże zapotrzebowanie. – W kraju takich wozów dla niego nie wystarczy. – Co się da wziąć z kraju, to weźmiemy. – Ale tak planuję, żeby główne źródło było na Zachodzie. Niemcy mają za dużo wozów. Austriacy też. Francuzom też można, coś niecoś wyjąć. Tam nie ma prawie granic, więc byle doprowadzić do naszej kochanej Odry. Tu już nas nie dosięgną, właściciel nie straci, a firmy ubezpieczeniowe są bogate, nie muszę ich ża- łować. – Więc, w czym problem? – Mam już prawie zorganizowanych dostawców stamtąd – chwalił się Marek, nie ukrywa- jąc zadowolenia. – Mam też odbiorców, ale za naszą granicą na wschodzie. Cały problem, żeby taki wózek bezpiecznie przejechał przez Polskę, od Odry do Bugu. I oczywiście przez obie granice. – Co ja tu mogę zrobić? – Dużo, Jasiu, dużo i liczę na ciebie. – No, więc? – Po pierwsze, musisz mi pomóc zabezpieczyć przed waszymi ludźmi całą operację. I przed zanadto wścibskimi celnikami, zwłaszcza na wschodzie. – W jaki sposób? – Jasiu, nie bądź dzieckiem. Trzeba chronić takiego ładnego mercedesa, jak będzie wę- drował przez naszą ojczyznę. – Mam mu dać patrol drogówki jako ochronę, żartujesz? – Nie. Masz mi mówić, które rejony są najmniej kontrolowane przez waszych ludzi. W ra- zie wpadki masz wyciągać moich ludzi. Papiery będą mieli, ale jak nakryją mojego pilota
14 prowadzącego trefny wóz, to musisz go pomóc wyciągnąć. Masz dać blankiety rejestracyjne, bo lepiej, żeby większość jechała na polskiej rejestracji. Masz wybadać celników i pogranicz- ników, który jest „miękki”, kiedy ma służbę, czy bierze, a jeśli twardy, to lepiej przeczekać aż skończy służbę. Masz Jasiu sporo roboty. Sam wiesz, że przy takiej operacji potrzeba dużo zachodu i musi być maksymalne bezpieczeństwo. Ty mi je zapewnisz. Albo jesteś u was szy- chą, albo nie... – To wszystko? – Nie, Jasiu. Jest jeszcze taki jeden facet, nasz wspólny znajomy. Mówią na niego Cygan, bo jest Cyganem. Trzeba go uziemić. – Na zawsze? – Nie. Ale postraszyć, wyeliminować, bo to duży konkurent i ma niezłą grupę. Już tu mi sprawia sporo kłopotów, a co będzie, jak się dowie o tym dużym biznesie i zechce też się za to wziąć, albo zacznie mnie rugować, a znasz jego metody. – Twoje też znam. – A ja znam twoje. Na razie sam go trochę wyciszę, ale w razie grubszego zagrożenia z je- go strony będziesz musiał wkroczyć i raz na zawsze go wyeliminować. – Raz na zawsze, to możesz ty. Ja mogę na parę lat – chmurnie odparł gość. – No i dobrze. Starczy. Czy wszystko jasne? – Poza jednym. – No, pytaj, Jasiu. – A co będzie, jak się nie zgodzę? Marek uniósł brwi i uśmiechnął się ironicznie: – Jasiu, nie żartuj. Po pierwsze, lubisz forsę, a na tym zarobisz. A po drugie... wypił odro- binę koktajlu, wstał, wyłączył telewizor i włożył kasetę do magnetowidu. Po chwili na ekra- nie telewizora pojawiły się obrazy. Na taśmie wideo widać było Jana w towarzystwie kobiety. Najpierw przy restauracyjnym stoliku, potem w samochodzie, wreszcie w pokoju. Tu, bez zbędnych ceregieli począł się do niej dobierać. Kobieta słabo się broniła, potem uległa. Sceny miłosne dwojga nagich ludzi były wyraźne, a niejeden producent filmów pornograficznych by się ich nie powstydził. Po- tem, w tym samym mieszkaniu został ukazany następny seans Jana z inną kobietą. Ta kobieta wykazywała dużo więcej inwencji niż poprzednia, a i partner nie pozostawał biernym uczest- nikiem spektaklu. – Dosyć, przestań! – krzyknął Jan. – Czemu, to przecież ładne – roześmiał się Marek. – Pokazałem ci drugi raz, żeby przy- pomnieć. Wiesz, że szefowie by cię nie pochwalili za te numery z funkcjonariuszką i z byłą szefową. A co by powiedziała twoja żona i córka, wolimy obaj nie myśleć, prawda, Jasiu? – Jesteś zimny skurwysyn – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Nie zapominaj, że ty mógłbyś mieć za to ładną sprawę. Wykorzystanie lokalu i sprzętu do szantażu kolegi... – Co mi mogą zrobić – roześmiał się Marek. – Ja już w tym interesie nie jestem, mogą mi nadmuchać. Ale ty? Jesteś, i chcesz być do emerytury, czy nie? A nawet, jeśli nie dotrwasz, to grosz ci się przyda. I teraz, i w przyszłości. Zwłaszcza dobrze ulokowany, a ty wiesz, jak go ulokować, nie, Jasiu? Jan milczał długą chwilę. Wypił nawet do dna koktajl i zapalił papierosa. W końcu powie- dział: – Dobrze wiesz, że nie wszystko mogę, dużo spraw jest poza moim zasięgiem... – Wiem, Jasiu, wiem, znam tę robotę. Biorę to pod uwagę. Ale wiem, że mimo wszystko, masz wielkie możliwości, masz kolegów tu i tam, dasz sobie radę, pomożesz mi, prawda? – A mam wyjście? – zapytał zrezygnowany Jan. Marek wzruszył ramionami: – Jakubowski mówił, że z każdej sytuacji są dwa wyjścia. Tylko, że to drugie w twoim przypadku jest raczej nieprzyjemne.
15 – Dziś zdecydowanie za dużo filozofujesz – kąśliwie zauważył Jan. – No dobra – uciął Marek. – Więc jak, umowa stoi? – Zaraz – Jan patrzył mu teraz twardo w oczy. – Jeszcze jedno pytanie. – No? – Co ja z tego będę miał? Bo nie myślisz chyba, że tyle dodatkowego ryzyka podejmę za tyle, co teraz? – O, fajno, teraz jesteś rzeczowy – ucieszył się Marek. – Czy ja cię kiedy skrzywdziłem? Starego kumpla ze wspólnej roboty? – No więc? – Każdy wóz przeprowadzony przez Polskę, aż do granicy brata – trzysta papierków. Ma- ło. Pięćset. – Puknij się, Jasiu! Policz moje koszty. Połowa zostaje tam, skąd jest wóz. Taniej go nie wezmą i nie doprowadzą do granicy albo i do Polski. Potem zrobienie papierów, przebicie numerów, ukrycie, transport przez cały kraj, coś dla celnika, coś dla wopisty, moja działka, chłopaków za ochronę, twój grosz – widzisz, ile tego? A nieprzewidziane koszty? Stary, to przecież deficytowy interes. Robię to dla sportu i tyle... Jan roześmiał się głośno. Marek mu zawtórował. Potem powiedział: – Mniejszy i starszy wóz – dwieście, nowszy, większy, luksus – czterysta. Czasem, za trudniejszą robotę coś ekstra. Za Cygana, jak zajdzie potrzeba, też będzie ekstra. Stoi? – wy- ciągnął dłoń do gościa. – Stoi – Jan klasnął swoją dłonią, dobijając targu. – Ale pamiętaj, mnie nie ma, nie istnieję, mgła, powietrze, choćby palili, smażyli. – Jasne, to też mój interes. Ale, jak będę potrzebował coś poza tym, to nie odmówisz? – Czy, kiedy odmówiłem? – A czy, kiedy nie zapłaciłem? – Z fotografem za plecami – skrzywił się Jan. – Nie martw się, to grób, mogiła. Przyjdzie czas, to wszystko zniknie. A teraz co, jeszcze po jednym na zakończenie? – Ale małym – zgodził się Jan. – Ty jedziesz bokiem, potem prosto do chaty, a ja muszę jeszcze prawie przez całe Trójmiasto. – Dobra, co ci kto może zrobić – roześmiał się Marek. – Taka fisza, na sam widok twojej legitymacji drzewa stają na baczność, a co dopiero zwyczajna glina z drogówki. No, Jasiu, zdrowie, żeby dobrze poszło. Powrotną drogę odbyli tą samą trasą. Marek widział jak z terenu ogródków wyjechał za nim samochód bez świateł, które włączył dopiero na szosie. Nie przejął się tym. To było jego zabezpieczenie na działkach. Gdyby Janek zamierzał w domku coś zadziałać przeciwko nie- mu, wystarczyło krzyknąć. Teraz byli już niepotrzebni, ale jechali za nim, bo też wracali do Sopotu... 5 Jolka nie bardzo była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Jadąc do matki chciała tylko uniknąć samotności w Markowym mieszkaniu. Wyszła także dlatego, że szarpał ją jakiś nie- uzasadniony niepokój, nie mający racjonalnych podstaw. Kładła to na karb zmiennej pogody, niżu barycznego, przedmiesiączkowego okresu, ale w gruncie rzeczy zdawała sobie sprawę, że bez konkretnych przyczyn lęka się o siebie, Marka, o wszystko, co się wokół nich dzieje. Nie było żadnych oznak zwiastujących jakieś zagrożenie czy niebezpieczeństwo, jednak od czasu do czasu serce jej łomotało szybciej, gdy zadawała sobie pytanie: Co dalej? Co właści- wie się dzieje?
16 Żyła z Markiem już długo. Mijał czwarty rok jak zgodziła się zamieszkać u niego, niczym legalna żona. Przedtem bywało różnie, rzadko wspominała te czasy, ale jeśli już, to raczej niechętnie. Związek z Markiem – mężczyzną dobiegającym czterdziestki, a więc dużo star- szym, spokojnym, zawsze szczodrym, chętnym do rozrywek, wyraźnie darzącym ją uczuciem – był dla niej miły. Miała dostatek, nie musiała pracować i żyła spokojniej, z większym po- czuciem własnej wartości. Ale, mimo to nie czuła się całkowicie bezpiecznie. Były bowiem sprawy, o których Marek jej nie mówił. Nie wszystko z nią dzielił. Wychodził nie mówiąc dokąd, ani kiedy wróci. Miał jakichś znajomych, może przyjaciół, może partnerów w intere- sach, ale Jolka ich nie znała. Widziała przelotnie jednego czy drugiego. Nie podobali jej się, choć niczego nie mogła im zarzucić. Istniała jakaś tajemnicza sfera, poza którą nie miała do- stępu. Była to sfera owych interesów Marka. Miał pieniądze. Zawsze dużo, przeważnie dola- rów. Ale nie wiedziała skąd pochodzą. W jaki sposób je zarabia, kto ma w tym udział. Już sporo lat stykała się z tym przesyconym seksem, szpanem, nawet brutalnością i zawsze obra- cającym dużymi sumami półświatkiem. A że była inteligentna, więc bez trudu domyślała się, że z tego właśnie środowiska, z interesów tam właśnie robionych pochodzą pieniądze Marka i że na nich opierało się jej dostatnie życie. Marek specjalnie nie afiszował się forsą. Nie był skąpy, raczej dla niej hojny, ale nie szastał, nie kłuł innych w oczy. Jednak czasem widziała u niego duże pliki zielonych banknotów i nie były to jedno– czy pięciodolarówki. Nie pytała, bo i tak by jej nie powiedział. Gdy kiedyś zobaczyła, że ma pistolet, przestraszyła się. Uspo- koił ją, że to gazowy, a gdy stwierdziła, że kłamie – wyjaśnił, że ma zezwolenie i dodał, że dziś każdy, kto ma do czynienia z pieniędzmi, musi się jakoś zabezpieczyć, bo świat jest bru- talny, a ludzie bywają gorsi od wilków. Zawsze umiał mówić ładnie, przekonywająco, a gdy mu już brakowało argumentów, sięgał po ten ostatni, który zawsze odnosił skutek i zamykał jej usta. Był dobry. Nie miała nigdy takiego mężczyzny. Potrafił ją zaspokoić aż do fizyczne- go bólu. Był gotowy zawsze, wszędzie o każdej porze dnia; w samochodzie, sypialni, kuchni, na stole, na fotelu, na podłodze, na schodach, w piwnicy, w lesie – wszędzie i zawsze mógł, chciał i robił to zarazem czule, delikatnie sprawiając jej nie tylko fizyczną przyjemność, ale dając satysfakcję ze świadomości, że jest tak pożądana a może nawet kochana. Dlatego też od czasu, gdy byli razem, przez myśl jej nie przeszło spróbować z innym mężczyzną, choć wielu chciało, bo była atrakcyjna, a i okazji nie brakowało, gdyż Marek często zostawiał jej dużo swobody, jak choćby dziś, odchodząc na noc. Był jej chyba pewny, bo nie okazywał zazdro- ści, ale kiedyś powiedział groźnie: – Spróbuj tylko, a zobaczysz, co zrobię! Tobie i facetowi... Wiedziała, że mówi serio, bała się go nawet, gdy tak przemawiał ze zmarszczonymi brwiami, ściągniętą twarzą i przez zaciśnięte zęby. W tej akurat sprawie nie obawiała się go, bo była czysta i nie miała najmniejszego zamiaru robić „skoku w bok”. A czy on robił? My- ślała o tym niekiedy. Nawet wypróbowywała go, gdy wracał po dłuższej nieobecności nad ranem, wyraźnie zmęczony. Zawsze odpowiadał na jej prowokacyjny zew, udowadniał, że jest dla niej gotów – jak zwykle – do wyczynów, po których stawała się spokojna i łagodna jak nasycona kotka. Więc nie „te sprawy” leżały u podłoża lęku, który niekiedy nachodził ją niespodziewanie. Także nie przyszłość, bo rzadko o niej myślała, żyjąc beztrosko dniem dzisiejszym. To, co robił Marek w owej sferze, do której nie miała dostępu, co mu tam zagraża i czym to się może skończyć, stanowiło źródło jej niepokoju. Choć sama przed sobą nie zawsze się do tego przy- znawała, wierzyła lub pragnęła wierzyć w zapewnienia Marka, iż wszystko jest okej, a jego interesy całkiem legalne – są prawdziwe. Dziś liczyła, że lęk ucichnie, gdy posiedzi z matką. Pogadają sobie jak to miały w zwy- czaju, gdy jeszcze mieszkały razem przed „epoką” Marka, a potem wróci do domu, gdzie go zastanie śpiącego po tajemniczej nocnej wyprawie.
17 A jednak wszystko ułożyło się inaczej. Przyplątał się ten wyprasowany doktor w złotych okularach. Poszli do kina, sama ich zachęciła do pójścia na kolację, bo co miała im powie- dzieć? Że potrzebuje matki, że nie chce być samotna, że czegoś się boi? Bzdura. Tak się zło- żyło i dobrze. Matka też ma swoje potrzeby, jest jeszcze absolutnie na chodzie, należy jej się dobry facet, a że doktor jest dobry – Jola wiedziała, bo jego związek z Zośką trwał od wielu lat i matka nieraz mówiła o tym człowieku z sympatią, czułością, może nawet wdzięcznością, że wypełnił jej życie, które bez Joli byłoby puste i samotne, z perspektywą nieuchronnie nad- chodzącej starości. Na oko daleko jeszcze było Zośce do starości, imponowała wyglądem, temperamentem, figurą, powodzeniem, ale dla Jolki była przecież matką, osobą z innej epoki, odległej, tak dawnej, że nie warto było o niej mówić. I też na ogół nie mówiły. Jola wiedziała, iż z Kostkiem matce życie się nie układało, przeważnie wymykał się z domu, miesiące i także lata spędzał w areszcie lub w więzieniu. A ostatnio, przed długim, dwunastoletnim wyrokiem pokazał się na krótko i jego pobyt skończył się awanturą o pieniądze, o wychowanie Joli, o wszystko, wszystko, co zapewne narosło w nim przez lata nieudanego, cinkciarskiego życia. Zjadła kolację w kuchni. Nie miała specjalnie apetytu, wypiła jednak szklankę zimnego mleka i wmusiła w siebie dwie kromki chleba z szynką i serem. Potem wzięła chrupki i po- szła z nimi do pokoju. Oglądała stary, amerykański film, w którym scenarzysta, reżyser, akto- rzy i producent usiłowali ją przekonać, że czarny policjant jest w Ameryce taki sam dobry, a nawet lepszy niż biały, bo mniej brutalny, ale za to bardziej cwany i w dodatku dowcipny. Dotrwała do końca. Było już po dziesiątej, lecz jeszcze nie chciało jej się spać, więc wybrała pierwszą lepszą kasetę i włączyła wideo. W połowie jednak zrezygnowała z oglądania strze- laniny, wybuchów, zwycięstw jednego byłego komandosa nad armią przygłupich policjan- tów. Zaczęła szykować się do snu. Pościeliła matce tapczan w pokoju a sobie kanapę w dru- gim, tu gdzie stał telewizor. Jeszcze wypiła szklankę mleka, wzięła prysznic i włożywszy nocną koszulę matki usiadła na kanapie. Obok stała niewielka szafka. Mimo woli otworzyła drzwiczki, pogrzebała w leżących tam kosmetykach, potem wysunęła szufladę. Gwizdnęła na widok tego, co tam zobaczyła. W oczy rzucał się kolorowy wizerunek nagiej dziewczyny spoczywającej w nadzwyczaj swobodnej pozie na puszystym dywanie. Była to okładka pisma, którego treść nie budziła wątpliwości i składała się wyłącznie z obrazków podobnych do tego, i niektórych jeszcze bardziej wyuzdanych. Leżało tam też ładne pudełeczko z widniejącą na nim przytuloną do siebie parą oraz napisem o seksie. Jolka wiedziała, że w środku są pigułki zawierające afro- dyzjak. Ale największe jej zainteresowanie wzbudził przedmiot z różowego plastyku. Był to okazały fallus, zadziornie sterczący ku górze, do złudzenia przypominający prawdziwego. Jolka wzięła atrapę do ręki, i uśmiechnęła się. Nie spodziewała się znaleźć czegoś takiego u matki. Przyszło jej do głowy, że być może doktor nie jest tak sprawny jakby się mogło wy- dawać na podstawie jego wyglądu, a może matka miała większe potrzeby, których on nie mógł zaspokoić. Nie wzbudziło to jednak w niej niechęci do zainteresowań Zośki. Sama nig- dy dotąd takiego penisa nie miała w ręku, z ciekawością więc obejrzała go dokładnie, naci- snęła palcami i stwierdziła, że ma tę samą giętkość a zarazem jędrność co ten, którego znała ze swych kontaktów z Markiem. Po dłuższych oględzinach odłożyła go w końcu na miejsce i zamknęła szufladę. Zgasiła światło i przymknęła oczy. Było już dość późno, dochodziła jedenasta, lecz nie czuła senności. Była przyzwyczajona do późniejszego zasypiania, a także do silnych przeżyć z Markiem, po których zawsze spała dobrze. Dziś Marka nie było, a ogarniający ją lęk w ciemności spotęgował się i sprawił, iż wiedziała, że nie zaśnie. Zaczęła rozmyślać o swoim życiu, o stosunku Marka do niej, o tym, co by się z nią stało, gdyby nagle zniknął, co by wówczas zrobiła, gdzie by mieszkała, z czego żyła. Miała wpraw- dzie zawód, była specjalistką od gastronomii, doskonale radziła sobie jako kelnerka, ale teraz,
18 po latach spędzonych bez trosk materialnych i pod skrzydłami Marka przerażeniem napawała ją myśl, że musiałaby wrócić do tej pracy i do dawnego życia. Przewracała się z boku na bok, usiłowała w nieskończoność liczyć, ale złe myśli ciągle wracały, i odbierały sen. Chcąc się uspokoić zaczęła myśleć o seksie i sięgnęła do szuflady. Dotyk elastycznego plastyku przywrócił uczucie, jakiego doznawała, gdy sięgała do takiego samego, ale prawdziwego u Marka. Fala ciepła uderzyła jej do głowy. Niemal poczuła jego obecność koło siebie a potrzeba połączenia z mężczyzną stała się tak silna, że gotowa była głośno krzyczeć by przywołać Marka. Palcami ugniatała plastykowego fallusa i wsunęła pod kołdrę. Chwilę bawiła się, dotykając nim swego brzucha, ud, aż wreszcie zbliżyła do miejsca, dla którego był przeznaczony. Już nie myślała, że to nie ma sensu, działała rozluźniona, pragnąca rozkoszy, wyobrażająca sobie, że to Marek jest blisko, przytula ją i dąży do tego, co oboje tak bardzo lubili. Stwierdziła, że to, co z wolna zanurza się w niej jest teraz ciepłe, ogrzane jej własnym ciałem. Rozchyliła nogi, zapomniała o wszystkim, a tylko szeptała: Och, chodź, chodź, Marek, Mareeek!... – wykrzyczała głośno i niemal się tego przestraszyła. Napięcie opadło, chwilę tylko oddychała jak po długim biegu. Poczuła ulgę, nadeszło odprężenie i zadowolenie. Wstała, w łazience starannie umyła własność matki, schowała ją ponownie do szuflady i położywszy się znów zgasiła światło. Teraz była spokojna, lęki uleciały, sen nadszedł szybko. 6 Kostek długo stał na ulicy. Był wściekły, że tak się skończyła jego wizyta u starego kom- pana. Nigdy nie uważał Grubego za przyjaciela, ale w przeszłości łączyło ich wiele interesów, nieraz wzajemnie sobie pomagali i teraz liczył, że w momencie, gdy po długim pobycie w więzieniu stawał do ponownego startu życiowego, od niego właśnie uzyska jakąś pomoc a przynajmniej wsparcie na początek. Lata izolacji sprawiły, iż czuł się jakby go przeniesiono do innego świata niż ten, który znał tak dobrze i w którym umiał sobie radzić. Czuł się wy- rzucony, bezradny, wściekły na Grubego i jego przyjaciółkę. Szukając papierosa natrafił w kieszeni na banknoty, które wetknął mu Gruby na odchod- nym. Trochę mu to dodało otuchy. Pomyślał, że zanim coś zdecyduje, powinien się jeszcze napić, a poza tym czuł potrzebę obecności ludzi, nie chciał być sam, w nocy, w odległej od centrum, niebezpiecznej dzielnicy. Przypomniał sobie starego „Albatrosa”, knajpę w Nowym Porcie, która była jego przystanią, miejscem interesów, spotkań z kumplami i dziewczynka- mi, zawsze gwarną, wypełnioną dymem i oparami alkoholu, a także dźwiękami muzyki ta- necznej. Zatęsknił do tego miejsca. Poszedł do pobliskiego przystanku tramwajowego, cie- sząc się w duchu, że z miejsca, w którym się znajdował, było niedaleko do Nowego Portu. Zanim wypalił papierosa, nadjechał tramwaj. Był niemal pusty, tylko jakaś starsza kobieta biednie ubrana drzemała na siedzeniu w pobliżu motorniczego, a w drugim końcu para mło- dych przytulała się tak, że wyglądali jakby przeżywali miłosne spełnienie. Kostek uświadomił sobie, że nie ma biletu, ale zlekceważył to. Siadł i podrygując w takt podskoków wagonu pa- trzył przez ciemne okno. Nie była to zabudowana dzielnica, z rzadka tylko przesuwało się światło jakiegoś domku na działkach, potem było Brzeźno, także niezbyt imponujące, zwłasz- cza nocą. Wreszcie tramwaj dojechał do pętli przy dawnej strefie wolnocłowej, do dziś ogro- dzonej wysoką, metalową siatką. Kostek wyszedł i powędrował znajomymi ulicami w głąb dzielnicy Nowy Port. Początkowo miał po lewej stronie basen portowy, widział oświetlone statki, niektóre załadowane, inne puste i ciche o tej porze, budynki magazynów i dźwigi, któ- rych szczyty ginęły w ciemności. Potem zaczęły się stare zabudowania Nowego Portu. Stąd już było blisko do znajomej knajpy. Uderzył go tylko brak ruchu, wokół nie było niemal ni- kogo, a pamiętał, że w czasie jego dobrych lat o takiej właśnie porze, od bramy portowej wę- drowały liczne grupki mężczyzn, marynarzy pragnących nocnej rozrywki; że bywały tu
19 dziewczynki, przepędzone przez konkurentki z restauracji, kręcili się cinkciarze wymieniają- cy marynarskie waluty na polskie złotówki po korzystnym kursie obydwu stron. Teraz nikogo prawie nie było, nie licząc rzadkich przechodniów spiesznie gdzieś podążających. Dotarł w końcu do centrum dzielnicy. Na rogu znajdował się „Albatros”, jego knajpa, w której spędził większość życia, pomiędzy odsiadkami. Było ciemnawo i pusto. Daleka, słaba latarnia oświetlała jednak trochę ów narożnik. Zobaczył nawet trzy schodki, po których wchodziło się do wnętrza „Albatrosa”. Ale nie było tam napisu świetlnego, który dawniej, pokazywał drogę marynarzom, mew- kom, cinkciarzom i wszystkim spragnionym zabawy w nocnej, portowej knajpie. Także drzwi były zamknięte, a wokół nie było widać ani jednego człowieka. Kostek stanął przed wejściem i długo patrzył na zamknięte drzwi, nad którymi z trudem odczytał nieoświetlony napis „Sklep spożywczy”. Na bocznych szybach lokalu, dawniej szczelnie zasłoniętych, by gapie nie mogli podglądać jak tu się bawi portowe towarzystwo, teraz widniały ukośne, białe napisy: sery, masło, drób, pieczywo, wędliny... Kostek splunął, zapalił wymiętego papierosa i gapił się przez długą chwilę na lokal, który kiedyś był dla niego drugim domem. Poczuł się naprawdę samotny i bezradny. Nie był sen- tymentalny, ale kiedy mu się przypomniało, jak tu się bawił i kim był dla licznych bywalców „Albatrosa”, zrobiło mu się smutno jakby utracił coś bliskiego. To miejsce pamiętał, o nim myślał często, gdy nostalgia za wolnością stawała się za grubymi murami nie do zniesienia. Tu przecież bywał z Zośką, tu ona królowała, tu... Zośka. Wypluł niedopałek na chodnik i wyprostował się. Przecież żyje, mieszka w tym mieście, pracuje, ma córkę. J e g o córkę. Poczuł przypływ optymizmu. Ale również przypo- mniał sobie w jaki sposób rozstali się ostatnio. W gniewie, z wzajemnymi oskarżeniami, nie- mal z nienawiścią. On nie mógł darować jej ciągłych wymówek i żądań by wreszcie zaczął normalnie żyć, a nie wegetować na marginesie i to przeważnie na jej koszt. On ciągle wypo- minał jej przeszłość, że go zdradziła, opuściła, gdy po raz pierwszy poszedł do więzienia zła- pany na gorącym uczynku. Ona na to rzucała oskarżenie, że to przez niego, przez głupie uczucie, którym go darzyła, stała się mewką, że nawet potem, gdy ją odszukał po wyjściu z więzienia i gdy mimo wszystko przyjęła go pokaleczonego, samotnego, ale jeszcze jej bli- skiego, nawet wówczas nie umiał zerwać ze starym życiem, choć ona już z ogromnym wysił- kiem to uczyniła. Takie kłótnie przeplatały się z przebaczeniami, nienawiść z miłością, roz- stania z powrotami, bo Kostek niejeden raz odchodził i niejeden raz wędrował za kratki. Na- wet narodziny Jolki nie potrafiły go zmienić. A kiedy w złości poddał w wątpliwość swoje ojcostwo, Zośka nie mogła tego ścierpieć i wyrzuciła go za drzwi. Nie obeszło się przy tym bez bijatyki, interwencji sąsiadów, nawet milicyjnego patrolu, który jednak uznał, że nie bę- dzie się wtrącał do rodzinnej dyskusji. A kiedy wówczas, gdy zapadał ów ostatni, długi wyrok, ubłagał ją w liście by przyszła na widzenie, ona poszła, ale tylko po to, żeby mu powiedzieć, że nigdy więcej nie chce go wi- dzieć, bo nie wierzy, żeby się zmienił i lepiej jeśli Jolka będzie żyła bez ojca niż ze świado- mością tego, że jest nim typ spod ciemnej gwiazdy, opryszek, bandzior, nawet morderca. Bo ten wyrok za rozprawę nożową między cinkciarskimi konkurentami otrzymał właśnie Kostek. Według zeznań świadków – zadał śmiertelny cios młodemu, butnemu chłopakowi, który wszedł do jego rejonu działania. Nie pomogły zaprzeczenia Kostka, że jest niewinny zabój- stwa, że w tej ogólnej bijatyce ktoś inny zbyt mocno pchnął nożem chłopaka – przeszłość przemawiała przeciwko niemu i sąd jako notorycznemu recydywiście wydał surowy wyrok, a on odsiedział go w całości. A jakby teraz zareagowała Zośka, gdyby się u niej pojawił? Zadał sobie w duchu to pyta- nie i wiedział jaka byłaby odpowiedź. Ale wiedział też, że była dobra, potrafiła okazać wyro- zumiałość czy litość, a on potrzebował i jednego, i drugiego. Potrzebował wsparcia, pomocy na starcie, kąta, a potem jakoś się urządzi, jeśli ona nie zechce, żeby został na stałe.
20 Myślał tak, a równocześnie nie miał odwagi ruszyć do Zośki. Postanowił dodać sobie jesz- cze trochę odwagi. Zamroczenie, jakie odczuwał u Grubego, już niemal minęło, czuł się zbyt trzeźwy, by stanąć przed Zośką, która na pewno najpierw wpadnie w złość, a może dopiero potem, zmięknie i pozwoli mu zostać. Rozejrzał się po ulicy, powędrował przed siebie ufając, że w końcu znajdzie jakąś knajpę czy bar, bo pora była jeszcze nie tak późna jak na portową dzielnicę. Nie zawiódł się, po przejściu paru przecznic zobaczył nędzny neon i z daleka poczuł znajomą woń, charaktery- styczną dla nocnych lokali. Był to podrzędny bar, dosyć pustawy, o mocno przyciemnionych światłach. Prosty bufet w kącie, za nim rząd butelek z alkoholami, raczej nie najwyższej jakości, kran od piwa i grube, niedomyte kufle, barman o ponurym spojrzeniu, na wzór westernowy w kamizelce i z podwi- niętymi rękawami białej niegdyś koszuli. Kilku zalanych facetów kiwało się na stołkach, dwie czy trzy pary siedziały w półmroku przy stolikach z plastykowymi blatami, zmęczona kelner- ka niosąca tacę z ciężkimi kuflami gdzieś na zaplecze – to obraz, jaki zarejestrował Kostek, gdy wszedł do środka. Nie zraziło go to, był nawet rad, że nie trafił na knajpę o lepszym stan- dardzie, bo on ubrany nędznie, nieogolony, mógłby spotkać się z nieprzyjemnym przyjęciem. Tu zresztą także barman, najwyraźniej właściciel, nie okazał się dla niego życzliwy. Gdy Ko- stek stanął przy barze opierając się łokciami o mokry blat, spojrzał na niego ponuro i mruk- nął: – No? – Nie „no” – warknął Kostek – tylko dużą wódkę i duże piwo. – Duża wódka, duże piwo, duży pieniądz – odparł barman. – Mówiłem: wódka i piwo – Kostek już patrzył ze złością na barmana. – A ja mówiłem: forsa – odparł barman. – Tu się na kredyt nie daje. Zwłaszcza obcym. – Jestem tu swój bardziej niż inni – odparł Kostek. – No, mam jeszcze raz prosić? – To mówiąc wyciągnął z kieszeni banknoty od Grubego i położył je na bufecie. Było tam kilka niebieskich papierków stutysięcznych, Gruby okazał się hojniejszy niż Kostek przypuszczał. Ale barman spojrzał na pieniądze i mruknął: – Bez zakąski nie podaję. – To dzwonko śledzia i wodę mineralną – zamówił Kostek, patrząc bezczelnie w oczy barmanowi. – Tylko? – barman wyraźnie nie miał ochoty go obsłużyć. – Wystarczy, nie jestem głodny. No, długo jeszcze trzeba prosić, czy mam złożyć skargę, że tu się spokojnych gości źle traktuje? – drwił Kostek. Barman pochylił się nad pieniędzmi, wy- brał kilka banknotów, nawet wydał jakąś resztę, potem nalał setkę wódki, napełnił kufel piwem, na talerzyku położył śledzia w oleju i dołożył butelkę wody mineralnej. Wszystko postawił przed Kostkiem z ponurą miną, bez jednego słowa. Kostek uśmiechnął się promiennie: – Dziękuję... Wypił połowę wódki, pociągnął duży łyk piwa, popchnął to wodą i chuchnął zadowolony. Jakiś mocno pijany jegomość, w kapeluszu, z dwudniową szczeciną na policzkach przysunął się i zabełkotał do Kostka: – Aaaa, kogo ja widzę, jak się masz, kolego. Sto lat się nie widzieliśmy. Jak leci? – Dobrze, a bo co? – odparł Kostek. Nie znał tego człowieka, choć wiedział o co mu chodzi. – Nic, cieszę się, że widzę kolesia. Postaw kielicha, pogadamy... – Spierdalaj! – warknął barman do natręta. – Zostaw gości w spokoju, już swoje wypiłeś. – Ale jeszcze bym się napił – żałośnie powiedział pijak. – Słyszałeś, co powiedział szef? – zapytał Kostek. – Spierdalaj! – Wypił resztę wódki pod- sunął kieliszek do barmana i poprosił: – Jeszcze raz. Piwo też – dodał, opróżniając kufel. – A zakąska?
21 – Mówiłem, że nie jestem głodny – odparł Kostek, który nie ruszył pierwszego kawałka śledzia. – Ale jak musi być, to niech będzie. Jeszcze raz to samo. I daj mu pan też jednego – skinął głową do pijaka. – Znam życie, wiem, jak to jest, kiedy się chce pić, a nie ma za co. No, pij bracie i spływaj... Barman spełnił jego polecenia, znów starannie odbierając sobie należność. Kostek poczuł się teraz znacznie lepiej. Było mu ciepło, perspektywa spotkania z Zośką już nie napawała go takim strachem jak poprzednio. Pomyślał, że chyba wypije jeszcze jeden kieliszek wódki i pójdzie do niej. Jak pomyślał, tak zrobił. Zresztą więcej by nie dostał, bo barman twardo oznajmił, że zamyka lokal, który zdążył już całkiem opustoszeć... 7 Wysadził pasażera, tak jak go wziął – na bocznej ulicy, szybko, niemal nie zatrzymując wozu. Odczekał aż tamten zniknął za zakrętem, jeszcze przez jakiś czas obserwował ulicę przez przednią szybę i lusterka wsteczne. W końcu zobaczył zbliżające się światła samocho- du. Raz, szybko mrugnął reflektorami. Tamten odpowiedział tym samym. Marek ruszył i skierował wóz w stronę Jelitkowa. Widział, że tamten samochód jedzie za nim w dostatecznej odległości i by go nie stracić z oczu i nie wzbudzić podejrzeń zbyt natrętnym „siedzeniem na ogonie”. Teraz Marek nie chciał, aby się nim ktokolwiek interesował... Zajechał na parking, zamknął starannie wóz. Nie był nowy, nawet na pierwszy rzut oka ro- bił wrażenie wysłużonego, niegodnego kradzieży, ale miał nowy silnik citroena, a poza tym Marek wiedział, że bywają amatorzy nawet starych, wysłużonych wozów. Najczęściej mło- dziaki, którzy chcą się przejechać, przeważnie z dziewczyną do pobliskiego lasu. Wolał unik- nąć takich niespodzianek. Odczekał aż pilnujący go samochód zatrzymał się w pobliżu, potem widząc, że jego dwaj pasażerowie wysiedli – wszedł do lokalu. Tamci, w pewnej odległości poszli za nim, starając się trzymać blisko, ale tak, żeby się to nie rzucało się w oczy. Lokal był na pierwszy rzut elegancki, z błyszczącym od niklu barem, kolorowymi lamp- kami na wyłożonymi ciemnoczerwonymi tapetami ścianach, stolikami rozstawionymi w ni- szach po rogach i wokół okrągłego parkietu. Orkiestra znajdująca się na niewielkim podium grała właśnie rumbę, w takt której chudawa stripteaserka rozbierała się, udając przy tym, że ekscytująco tańczy. Odsłoniła właśnie niezbyt jędrne piersi i rzuciwszy gościom przy najbliż- szym stoliku stanik poczęła długo i wcale niepodniecająco ściągać figi. Marek przeleciał wzrokiem po ciemnawym wnętrzu lokalu. Przy barze zauważył znajomą postać – szczupłego, wysokiego, śniadego mężczyznę, który z kieliszkiem whisky w dłoni przyglądał się pokazowi rozbierania. W jego pobliżu, za wygięciem barowgo blatu popijało dwóch młodych, ciemnowłosych, jaskrawo ubranych osiłków. Jeden z nich zauważył Marka i trącił lekko łokciem kolegę. Ten spojrzał i skrzyżował wzrok z wchodzącym. Marek uśmiechnął się krzywo. Kiedy za jego plecami ukazali się tamci dwaj, z samochodu, ci przy barze coś szeptali do siebie i jeden zrobił dwa kroki w kierunku śniadego gościa z whisky. W przelocie coś do niego powiedział. Śniady popatrzył na przybyłych i zmarszczył brwi. Zaraz jednak przybrał beztroski wyraz twarzy i skinął ręką do Marka, zapraszając go do baru. Ma- rek pokręcił przecząco głową. Wrócił do szatni, wykręcił numer wewnętrzny i gdy usłyszał „haloo”, powiedział cicho: – Kaziu? Spadnij na dół. Ale nie do baru, będę w kąciku. – Nie czekając na odpowiedź odłożył słuchawkę, ponownie wszedł do środka i zajął miej- sce w rogu sali. Był to kąt zasłonięty ścianką od strony baru a otwarty tylko na parkiet. Tam- ci, pijąc przy barze, nie mogli go już bezpośrednio obserwować. Kelner, nie bacząc, że podczas striptisu nie obsługiwano gości, natychmiast podszedł do stolika. Marek zamówił dwie lampki koniaku, orzeszki i wodę. Patrzył na striptiserkę, która
22 już rozebrała się całkowicie i kokietowała gości, kręcąc biodrami. Orkiestra zagrała tusz, dziewczyna powiewając majteczkami i podrygując w ukłonach zeszła z parkietu. Zabrzmiała melodia taneczna i już pierwsze pary poczęły wstawać od stolików. W wejściu ukazał się czterdziestoletni mężczyzna, uważnie rozglądający się po sali. Był niski, pulchny, twarz błyszczała mu jakby się przed chwilą ogolił i nasmarował kremem. Miał na sobie szary garnitur, białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem i bordową apaszką. Wyglą- dał jak średniej klasy biznesmen ze skłonnościami do młodych chłopców. Dostrzegł Marka i na ukos, poprzez parkiet poszedł prosto do jego stolika. Śniady przy bufecie obserwował go dyskretnie przez cały czas. Spojrzał znacząco na dwóch swoich kompanów, którzy odpowie- dzieli mu lekkimi skinięciami głowy. – Kaziu – Marek nie wstając wyciągnął rękę na powitanie. – Sto lat. już myślałem, żeś gdzieś popłynął... – mówił to głośno, na pokaz, jakby chciał by go słyszano. Przybysz uści- snął mu dłoń, rozsiadł się przy stoliku, blisko Marka i także głośno odpowiedział: – A po co? Tu jest wszystko, czego człowiek potrzebuje: bar, orkiestra, dziewczynki, a jak się umoczę, to mam blisko do łóżka – roześmiał się na cały głos, a na widok kelnera nadcho- dzącego z lampkami koniaku na tacy dodał radośnie: – O, zamówiłeś już, doskonale, twoje zdrowie! Łyknęli nieco koniaku, lecz Marek zamarkował picie pamiętając, że jest samochodem. Od- stawiając kieliszek pochylił się nieco w bok i szepnął: – Tu lepiej nie rozmawiajmy, na parkingu jest mój polonez. Wyjdziesz chwilę po mnie... – To chodźmy do mnie, na górę – zaproponował także półgłosem pulchny gość. Marek pokręcił przecząco głową. – Nie, Kaziu. W hotelach ściany mają uszy. – Jeszcze teraz? – zdziwił się Kazio. – Przecież podobno pozdejmowali podsłuchy, pisali... – Kaziu, nie bądź dzieckiem. Pisze się różne rzeczy. A faceci biorą pieniądze za to żeby wiedzieli, co się dzieje na świecie. U nas, u was. – Jasne. – Ale jak tu jest trefnie, to i na twojego poloneza mogą mieć oko. Mój golf stoi na końcu, po prawej stronie parkingu. Wyjdę pierwszy, ty chwilę za mną, dobra? U mnie „plu- skwy” chyba nie zdążyli założyć. – Dobra. Posiedźmy trochę. – Jasne – ucieszył się Kazio. – Starzy kumple mają o czym pogadać, nie? Ej, panie starszy, jeszcze dwa koniaki, pij Marek. Marek dyskretnie wylał swój koniak do wazonika z kwiatkiem, a Kazik powiedział: – Masz rację. Ale ja nie będę już dziś nigdzie jechał, mogę sobie łyknąć. Przez jakiś czas wspominali stare czasy, kiedy Kazio jeszcze był taksówkarzem na Wybrze- żu i robił w konia pijanych gości. Od paru lat mieszkał w Niemczech, lecz kontaktów nie ze- rwał. Co rok przyjeżdżał na stare śmieci – jak sam mówił – trochę szpanował coraz to nowymi samochodami, popijał nieźle, spotykał się z dawnymi kolegami, a szczególnie z Markiem, z którym znali się od wielu lat. W pewnej chwili, znów ściszonym głosem Kazio zapytał: – Ktoś tu jest? – Tu zawsze ktoś jest. Ale na tamtego, przy barze trzeba uważać, pamiętasz go? – Pewnie. – To Cygan, mały gnojek, jego się boisz? – Z małego gnojka zrobił się duży – wyjaśnił Marek. – Kabluje? – Gorzej. Konkuruje. Ma swoich chłopaków i robi na własną rękę. Gdzie może włazi mi w drogę. Twardy się zrobił, nie ma z nim żartów. – Nie możesz sobie z nim poradzić? – Jak przyjdzie pora, to go załatwię – ponuro oświadczył Marek. – Na razie nie chcę większej draki. – To o co ci idzie? On robi swoje, ty swoje...
23 – Dla dwóch trochę tu za mało miejsca – wyjaśnił Marek. Znów wylał koniak do flakoni- ka, a Kazio zamówił po raz trzeci. Potem obaj trochę potańczyli z wesołymi dziewczynkami. Dwie z nich nawet zaprosili do stolika. Koło północy Kazio wziął swoją partnerkę i poprowa- dził ostentacyjnie przez całą salę, jakby ją holował do hotelowego pokoju. Jednak za drzwia- mi restauracji wcisnął jej do ręki pięćdziesiąt dolarów i powiedział: – Bierz mała manatki i spływaj stąd. – Co ty? – żachnęła się dziewczyna. – O tej porze nawet niemowlaki nie idą jeszcze spać. – Ty możesz iść. Starczy ci na dziś? – Normalnie mam obrót większy. Niżej stówy nie schodzę. Za pięćdziesiątkę to ci mogę najwyżej... – Dobra, dobra – przerwał jej Kazio. – Masz drugie i spływaj. Niech cię tu nie widzą. Wy- szliśmy razem, jasne? – Dobra – dziewczyna schowała pieniądze i zniknęła. Kazio był pewny, że nie poszła do domu, tylko zmieni lokal, ale to go już nie interesowało. Chciał żeby widziano, iż opuścił restaurację z dziewczyną i poszedł z nią do swego pokoju. Tymczasem wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się, czy ktoś go nie obserwuje i poszedł na parking do swojego golfa. Usiadł na przednim siedzeniu, zapalił cienką cygaretkę i czekał. Marek tymczasem bawił się z drugą dziewczyną, wlewając w nią coraz to nowe porcje ko- niaku. Gdy uznał, że jest już dostatecznie wstawiona, zamówił dla niej jeszcze jedną lampkę i powiedział: – Siedź tu, Lala, ja muszę na chwilę wyskoczyć. – Dziewczyna jakby nagle otrzeźwiała chwyciła go za rękaw. – Spływasz? – nachmurzyła się. – Nie wyrolujesz mnie... – Zamknij jadaczkę – brutalnie uciął Marek. – Powiedziałem, że na chwilę muszę wyjść. – A ja mam zapłacić rachunek i iść spać, co? – podniosła głos. Marek uścisnął jej rękę aż skrzywiła twarz z bólu. Miał teraz złe oczy i zdawało się, że za chwilę ją uderzy. – Siedź – syknął. – Powiedziałem, że wrócę. A jak się boisz, to masz tu, starczy na rachu- nek i dla ciebie. – Położył jej na kolana dwa milionowe banknoty. Dziewczyna skrzywiła się: – Wolę zielone. – Te też mają ładny kolor – stwierdził już rozluźniony Marek. – Zresztą i tak zapłacę kelnerowi jak wrócę, a to zostanie dla ciebie. No, siedź grzecznie i czekaj. Idę do to- alety – roześmiał się pogodnie i zostawiwszy ją przy stoliku poszedł przez salę ku wyjściu. Cygan nadal stał na swoim miejscu i popijał whisky. Dwaj jego goryle sennie kiwali się nad barem, wypili więcej niż szef i czuli się trochę zmęczeni. Natomiast dwaj dobrze zbudo- wani, młodzi ludzie, którzy przyszli tu zaraz za Markiem, popatrzyli na siebie, potem na wy- chodzącego szefa, jakby nie wiedzieli, co robić. Obaj byli w towarzystwie dziewczynek i nie- zręcznie im było tak od razu je zostawić, a nie mogli pozwolić by Marek wyszedł z lokalu bez opieki. On widocznie rozumiał ich rozterkę, bo przechodząc obok podniósł lekko do góry jeden palec. W moment po jego wyjściu jeden z mężczyzn wstał i powędrował niespiesznie za nim, drugi pozostał przy stoliku z obiema dziewczynami. Marek bez trudu znalazł golfa i ujrzał profil siedzącego w nim Kazika. Zaszedł z drugiej strony, siadł obok niego i dla pewności rozejrzał się po parkingu. Zobaczył, jak jego ochro- niarz wyszedł, powędrował pod budynkiem, jakby chciał zaczerpnąć świeżego powietrza i zaczął spacerować w pobliżu golfa. Nikt inny nie wyszedł z jasno oświetlonych drzwi. – No, dość chyba tej konspiracji – roześmiał się Kazio. Był nieco podchmielony, miał do- skonały humor, zachowywał się swobodnie, mimo nieco niezwykłej sytuacji w jakiej się obaj znaleźli. – Sprawa jest za duża, żeby głupio wpaść, i to zaraz na starcie – odparł poważnie Marek. – Na jakim starcie? – zdziwił się Kazio. – Przecież interes idzie od dawna. – To była mała zabawa. Kaziu, trzeba rozkręcać biznes a nie ciułać grosze i żyć z dnia na dzień. – Co kombinujesz?
24 – Zrobimy duży szmal przez krótki czas, a potem zmienimy branżę albo się przyczaimy, albo wymyślimy coś jeszcze innego. – Mów jasno – zażądał Kazik. – W co mnie chcesz wrobić? – Nie chcę cię wrobić – odparł gniewnie Marek – tylko chcę robić interesy na dużą skalę, a nie chałupniczo. – No? – Mamy za mały obrót. Jedna, dwie gabloty na miesiąc, to tyle, co nic. – Nie mów, że tylko ze mnie żyjesz. Przecież tu też bierzecie, co się da. – Jasne, ale sezon na Wybrzeżu jest krótki. Teraz gości mało, chłopaki robią co mogą, ale więcej jak dwa, trzy miesięcznie nie da rady. – Twoja sprawa i twoich chłopaków. Jak się nastawiliście tylko na zachodnie maszyny, to macie mały obrót, ale za to większy zysk. Mam rację? – Częściowo. Ale koszty też są duże. Wiesz, ilu ludzi trzeba mieć, żeby wszystko grało? – Twoja sprawa. Ale nie powiesz mi, że dopłacasz. – Nie, ale jak wszystkich pospłacam, to mam tyle, co nic. Policz sam: ci, co muszą wyka- pować wóz, ci, co go zwijają, potem papiery, obstawa, czasem przebicie numerów, nawet nowy lakier, pilotowanie, zbyt, ktoś tam jeszcze, sam wiesz, żeby było bezpiecznie i tak to idzie. Forsa łatwo się rozchodzi, a zarobić ciężko. – Jak masz deficyt, to weź się za coś innego, a ten interes zwiń – zadrwił Kazik. – Mówmy poważnie, Kaziu. Interes trzeba rozwijać, zamiast go zwijać. – Masz pomysł? – Jasne. Przecież wiesz, że otworzył się rynek wschodni. – Mówisz jak minister handlu zagranicznego – zauważył ze śmiechem Kazik. – Bo to jest handel zagraniczny. Dotychczas tylko od czasu do czasu szły tam nasze wozy. Ale teraz mogę sprzedać ile zechcę. – Żartujesz? Jak? Przecież Ruscy nie otworzyli granicy specjalnie dla ciebie. – Na wszystko jest sposób, Kaziu. Granica to małe piwo. Ważne jest, czy masz tam na- bywcę. – A ty masz? – Mam. Hurtowego. – Żartujesz? – Za poważna sprawa na żarty. Złapałem kontakt z takim Wańką, który weźmie każdy wóz, byle zachodni, ładny i niestary. – Jak płaci, rublami? – Zielonymi, Kaziu, zielonymi. Ten kraj też się zmienił. – To brzmi nieźle. Ile chce? – Ile będę miał, tyle weźmie. – Tak, po prostu? Bez kłopotu? – Nie ma życia bez kłopotu. Nasz problem to przyjąć wóz od ciebie i dostawić poza ich granicę. Dalej oni przyjmują i kamień w wodę. To wielki kraj i nikt nie pyta nawet, skąd u nich się wziął śliczny mercedes albo BMW, czy choćby taki golf jak twój. Kazik milczał przez chwilę przetrawiając to, co usłyszał. Od razu pojął, że Marek otwiera przed nim niezwykłe perspektywy. Zamiast dorywczego przerzucania skradzionych na Za- chodzie samochodów, mieli się zamienić w hurtowników, robiących to systematycznie i na dużą skalę. – Jakbym trochę zwiększył swoją brygadę – Kazik mówił niczym fachowy producent albo handlowiec – to można by zwiększyć obroty. – Musimy, Kaziu – naciskał Marek. – Musimy to zrobić, póki jest ten chętny Wańka. On tam ma swoje chody, swoją grupę, zresztą jego sprawa, jak i co. Ja mam mu tylko dostarczać maszyny za nasz szlaban graniczny. On daje szmal i po sprawie.
25 – Lepiej by było, żeby odbierał u nas. – Nie da się. Żaden Ruski nie przejedzie zachodnim wozem, bo go zwiną jak nie nasi, to ich celnicy. Nam to pójdzie łatwiej. Papiery się zrobi, dwóch, trzech pilotów zaangażuje, ubierze jak biznesmenów jadących na wschód robić interesy z wielkim krajem, a kto spraw- dzi, że potem wrócą pociągiem albo samolotem? – A ja? – Co ty? Będziesz robił to, co teraz, tylko więcej. Wóz do kraju, a tu ja go przejmuję. Bie- rzesz szmal i jedziesz po następny. – A po dwóch, trzech rundach miesięcznie tak mnie zapamiętają, że zrobią mi bramę po- witalną i wyścielą chodnikiem drogę do pudła – ponuro zauważył Kazik. – Kaziu, duży jesteś, a mówisz jak dziecko. Kto ci każe samemu przyprowadzać maszyny? Masz ludzi? Masz. A jak mało, to wynajmij innych. Płać od sztuki, czy raczej od kursu. Le- piej nawet żeby się zmieniali, mniej będą wiedzieli o całym interesie. Ty działasz tam, ja tu, Wańka na wschodzie i wszystko gra. – Łatwo się mówi... – wahał się Kazik. – Co innego skok z wozem raz na jakiś czas, a co innego taki stały interes na dużą skalę. Raz dwa się połapią, że to zorganizowana sprawa. – No to co? – zlekceważył Marek. – I tak wiedzą albo się domyślają. Sądzisz, że w tym bałaganie ma ktoś głowę do tego, żeby się poważnie zająć samochodami? Nie takie szwindle faceci robią, miliardowe a może i bilionowe, i co? Nic. Trochę szumu, gadanie na postrach a potem cisza. My im nie damy szansy nawet zrobienia szumu. Popracujemy z rok i potem zwiniemy interes. A co złapiemy, to nasze. Będzie z czym startować do innego biznesu. Otworzymy sobie na przykład polsko-niemiecki bank, kupimy jaką fabrykę z prywatyzacji, albo jeszcze coś innego wykombinujemy. Pamiętaj, Kaziu w dużym biznesie pierwszy milion zawsze pochodzi ze szwindlu albo kradzieży... – Ty już masz ten pierwszy. Nie milion a miliard, albo Więcej – zauważył Kazik. – Żartujesz, Kaziu – obruszył się Marek. – W naszej forsie tak, ale wiesz, co to warte. Złotówki teraz się liczy na kilogramy. A w zielonych daleko mi jeszcze do miliona. Ale teraz go zrobimy, spokojna głowa. – Coś w tym jest. – Fajno. To przemyśl sprawę, wracaj do Vaterlandu, zorganizuj sobie większą grupę od- ważniaków i ze dwóch, trzech dostawców do mnie, a ja zajmę się resztą. Tylko szybko, Ka- ziu, Wania ma forsę, klientów, nie chce czekać. Jak będziesz się guzdrać, to ktoś nam wsko- czy w interes. Choćby taki Cygan... – Chyba się nie dasz wykołować? – przestraszył się Kazik. Był już całkiem przekonany do propozycji Marka i traktował rzecz jako w zasadzie uzgodnioną. Pozostało jeszcze tylko za- sadnicze pytanie. – Ile od sztuki? – Jak dotychczas. Mógłbym zmniejszyć trochę stawkę, bo będzie duży obrót, więc zaro- bisz więcej niż teraz, ale znasz mnie, nie jestem pazerny i kumpli nie krzywdzę. Kazik przeżuwał przez chwilę to, co usłyszał, potem odpowiedział: – Zarobię więcej ja, ale i ty. A ryzyko będzie dużo większe. I będę musiał chyba rozsze- rzyć obszar na Austrię, Francję, może Włochy, Szwajcarię. – Boisz się, że u was wozów zabraknie? – Większy obszar, większe ryzyko. – Dobra, dobra – uciął Marek. – To twoje zmartwienie. Ja chcę mieć dziesięć, dwadzieścia, a jak dobrze pójdzie, to i więcej wózków miesięcznie. – Ile będzie, tyle będzie. Pierwszy w tydzień po moim powrocie do domu. Dostaniesz cynk, kiedy będzie na granicy. Forsa jak zwykle, po dostawie do rączki pilotowi, stoi? – Stoi – zgodził się Marek. – No, Kaziu – dodał – coś mi się zdaje, że zaczynamy duży biznes i czeka nas wielki szmal.