uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Stanisław Goszczurny - Skrawek nieba

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :797.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Stanisław Goszczurny - Skrawek nieba.pdf

uzavrano EBooki S Stanisław Goszczurny
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 119 stron)

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.

2 Stanisław Goszczurny SKRAWEK NIEBA

3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

4 Rozdział pierwszy Lubił to miejsce. Miasto było o krok, a tu panował spokój. Las pachniał jak na wsi, czasem rozlegał się głos rozbawionego psa czy ktoś wolnym krokiem przechodził w pobliżu. Przez gałęzie drzew, lekko drgające pod wpływem łagodnego, wieczornego wiatru, migotały gwiazdy, jakby z góry dawały tajemnicze znaki. Z rzadka tylko dolatujące odgłosy miejskie: krótki, ostry klakson, przytłumiony jęk syreny stoczniowej albo gwizd parowozu ciągnącego wagony ruchliwą trasą do Gdyni były jakieś nierealne. Stawał się tutaj częścią lasu, przyrody, czuł w sobie wyrozumiałość, nawet życzliwość, właściwą dojrzałemu wiekowi, płynącą ze świadomości, że swoje już przeżył, sprawiającą, iż nie raziły go pary pośpiesznie skręcające głębiej w krzaki na jego widok lub niekrępujące się wcale, przytulone ciasno i całujące się zapamiętale. Niedaleko miał do tego zakątka. Ulica Morska, której wylot dotykał najruchliwszej arterii Trójmiasta, tutaj dochodziła prawie do samego lasu. Wystarczyło wyjść z domu, skręcić w lewo, przespacerować kilkaset kroków i już zaczynał się ten las-park. Nie uporządkowane i przez to sympatyczne alejki prowadziły między wzgórza przez małe polanki i dolinki, zakąt- ki, gdzie można się było ukryć, posiedzieć na ławeczce albo jeszcze lepiej, gdy słońce moc- niej przygrzewało – na trawie, wystawiając twarz ku ciepłu płynącemu z nieba. Było tam miejsce szczególnie przez niego ulubione, do którego musiał iść dość długo, wspinać się wy- soko. Ale za to, kiedy osiągał szczyt wzgórza, na którym niegdyś zbudowano coś w rodzaju małej baszty otoczonej metalową barierką, miał przed sobą piękną, rozległą panoramę. Nad koronami drzew wzrok swobodnie biegł aż ku zatoce, całkowicie wypełniającej horyzont, o kolorze i wyglądzie zależnym od pogody, pory dnia i roku. Raz była bladoniebieska, łagodna, spokojna, to znów biaława, okryta lekką drgającą mgiełką, kiedy indziej ciemniała jak butel- kowe szkło, robiła się granatowa, poważna i obca. Widać stąd było statki posuwające się ru- chem nie od razu dostrzegalnym dla oka, idące w kierunku Gdyni lub od razu za ostrogą por- tową kierujące się bardziej na północ, ku otwartemu morzu za Półwyspom Helskim, a nieraz wyczekujące cierpliwie na wprowadzenie do portu. Morze i wszystko, co się na nim działo, było tłem dla obrazu, który rozpościerał się bliżej, tuż za zielonym dachem drzew. Miasto wypełniało tę przestrzeń, jak tylko mógł sięgnąć wzrok. Spomiędzy czerwonych dachów wyrastały szare bryły wysokich nowoczesnych blo- ków o oknach jarzących się czerwonymi odblaskami zachodzącego słońca, bodły niebo cha- rakterystyczne gdańskie wieże: tępa, potężna – kościoła Mariackiego; wysmukła, połyskująca złotą figurą króla Zygmunta – Ratusza Głównomiejskiego, a wokół nich wiele innych, już niższych. Teraz, po zmroku, nie widział tego wszystkiego tak dokładnie. Tylko światła miasta, mru- gające jak gwiazdy w górze, wyznaczały obszar tętniący życiem. Schodził w dół. Wieczór był wyjątkowo ciepły, nie taki jak zazwyczaj u schyłku lata, gdy chłód i wilgoć wciska się za kołnierz. Toteż nie spieszył się. Z bocznej ścieżki, wiodącej skrótem od jego ulubionego punktu widokowego, wyszedł na nieco szerszą alejkę. Już nie- wielka przestrzeń dzieliła go od pierwszych zabudowań, a dalej była Morska i w pobliżu dom, w którym mieszkał. Niedaleko zabrzmiał krótki, nerwowy śmiech kobiety. Zaraz jednak ucichł i tylko szelest krzaków wskazywał miejsce, w którym ktoś się znajdował. Z rejonu stanowiącego zaplecze domów akademickich dobiegały dźwięki gitary i niewyraźny, przytłumiony śpiew.

5 Dochodził do skraju lasu. Już widział przed sobą ciemny asfalt ulicy i nikłe światło latarni. Krzyk zabrzmiał nagle i sprawił, że stanął przestraszony. Znów krzyk. Dreszcz przeszedł mu po plecach, a serce zaczęło bić szybciej. Ktoś krzyczał przeraźliwie, rozdzierająco, w śmiertelnym niebezpieczeństwie. – Aaaa! Głos załamał się i przeszedł w skowyt jak u katowanego psa, a potem wybuchnął wezwa- niem: – Na pooomoc! Usłyszał też inne niewyraźne głosy przekleństwa, zawołanie: „Zatkaj mu pysk!” To było całkiem blisko. Gdy krzyk ucichł, słyszał odgłosy szamotaniny, zduszone słowa, sapanie, uderzenia i szuranie nóg. Wreszcie gwałtowny tupot ucieczki, gonitwy, sapanie, od- głosy uderzeń, charkot bitego człowieka, klaskanie butów po asfalcie towarzyszące wołaniu: „Trzymaj go!” Nie namyślał się ani chwili, gdy otrząsnął się z szoku, w jaki wprawił go rozpaczliwy krzyk, tak brutalnie wdarłszy się w miły nastrój. Nie pomyślał, że mogą to być bandyckie porachunki, do których lepiej się nie mieszać. Nie przyszło mu także na myśl, że napastników może być kilku, w dodatku silnych, młodych i bezwzględnych, wobec niego jednego, co lato życia dawno miał za sobą. Nie miał czasu myśleć o tym wszystkim. Poderwał się, pchnięty pierwszym odruchem człowieka przyzwyczajonego reagować na krzywdę, na wszelki sygnał alarmowy. Skoczył najszybciej jak mógł przed siebie. Z góry łatwo mu było dobiec do miejsca, w któ- rym rozgrywała się bójka. Było to tuż na skraju ulicy, pod pierwszymi krzakami. W słabym oświetleniu niewyraźnie widział kotłujące się sylwetki ludzkie. Nieprzytomnie jazgotał pies na terenie pobliskich zabudowań, światło w oknach wskazywało, że ludzie są w domu, a krzyk był tak głośny, iż musieli go słyszeć, nikt jednak nie wyszedł na pomoc. Wpadł pomię- dzy skłębione, ruchliwe ciała. – Stój! – krzyknął jak umiał najgłośniej. – Zostawcie go! – zamachnął się i z całej siły ude- rzył najbliższego. Ten krzyknął nie tyle z bólu, ile ze zdziwienia. Napadnięty, widząc, że ktoś przyszedł mu z pomocą, natychmiast rzucił się do walki, ude- rzył drugiego. Ale napastników było trzech. Szybko zorientowali się, że na pomoc przybył tylko jeden człowiek, toteż rzucili się na niego. Poczuł silne kopnięcie w nogę, a przed ciosem w głowę zdołał się osłonić, sam nie rezygnując i razem z napadniętym nie żałując ciosów. Niespodziewanie z boku rozległy się okrzyki: – Tu, szybciej! – Milicja! – krzyknął starszy człowiek, byli to jednak studenci z pobliskiego akademika, ściągnięci odgłosami awantury. Teraz sytuacja się zmieniła. Tamci trzej od razu odskoczyli i wpadli w krzaki. – Gońcie, tam, uciekają! – wzywał rozedrganym głosem młody poszkodowany człowiek. Sam pierwszy rzucił się za uciekinierami, ale student chwycił go za ramię. – Stój, zwariowałeś? Kto ich znajdzie w lesie? Zaczają się i może być źle. Od strony latarni rozległ się tupot nóg. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Ujrzeli trzech ludzi w mundurach i czapkach z paskami pod brodą, biegiem zbliżających się w ich kierunku. – Jest milicja – stwierdził ktoś. – Panowie, zmywamy się, jesteśmy już niepotrzebni, władza da sobie radę sama – i stu- denci, nieciekawi epilogu tej historii, odeszli. Napadnięty dyszał ciężko. Mężczyzna poczuł zalatujący od niego alkohol. Światło latarni wydobywało z mroku sylwetkę młodego chłopaka w poszarpanym ubraniu, z potarganymi włosami, pokrwawioną twarzą. Chciał się do niego odezwać, kiedy nagle stało się coś nie- przewidzianego.

6 Milicjanci byli blisko – na tle świecącej z tyłu latarni wyraźnie rysowały się ich umundu- rowane sylwetki. Chłopak nagle szarpnął się, uskoczył w bok i chciał dać nura w krzaki. Na- wet nie spojrzał na człowieka, który mu przybył na ratunek. Mężczyzna znów zadziałał odruchowo. Błyskawicznie złapał chłopaka za rękę i przytrzy- mał. – Stój! Gdzie to?! – rzucił ostro. – Zostaw pan! – chłopak szarpnął się, ale nie zdołał wyswobodzić ręki. Milicjanci byli już przy nich, otoczyli, któryś zaświecił ręczną latarkę. – Co jest? Co tu się stało? – zapytał plutonowy, dowódca patrolu. – Nic, wszystko w porządku – odpowiedział chłopak. Teraz już stał spokojnie, a nawet przysunął się bliżej do starego człowieka, jakby u tego obcego szukał opieki. – Kto tu wołał o ratunek? – Napadli go – mężczyzna puścił wreszcie rękę chłopaka. – Była bójka, jest pokrwawiony. – Kto cię napadł? Znasz ich? – światło milicyjnej latarki wydobyło z mroku podrapaną, spoconą twarz chłopca. – Tacy jedni... Nie znam – bąknął niezbyt pewnie. – Naprawdę? – milicjant podejrzliwie przeciągnął pytanie. Nagle zwrócił się do mężczy- zny: – A wy, obywatelu? Coście za jedni? Skąd się tu wzięliście? – Ratowałem go, interweniowałem – z godnością odparł starszy człowiek. – Aha. A przed kim? – Było ich trzech. Uciekli tam, do lasu – ruchem głowy pokazał kierunek. – Za co cię napadli? – milicjant przysunął się bliżej do poszkodowanego, a ten cofnął się o krok. – Nie wiem. Skąd mam wiedzieć. Nie znam ich... – Tak sobie spokojnie szedłeś i nagle cię napadli, co? I wcale nie wiesz, kto to był? – głos milicjanta był coraz bardziej ironiczny. Chłopak nie odpowiedział. Przejechał dłonią po twarzy i starł krew z rozbitej wargi. – Pokaż no, bracie, dokumenty. Chłopak poruszył się niespokojnie. Nadal nie odpowiadał. Mężczyzna przysłuchiwał się w milczeniu. Wyczuwał, że chłopak boi się milicjantów. Był trochę oszołomiony całym zaj- ściem, nie bardzo wiedział, jak ma się zachować. Próba ucieczki, a teraz te objawy strachu wskazywały, że ma do czynienia z jednym spośród owych młodych ludzi, którzy wolą mrok od światła, unikają kontaktów z przedstawicielami władzy, a swoje porachunki załatwiają między sobą. – No, słyszałeś? – ponaglił dowódca patrolu. Chłopak skulił się. Spojrzał na swego wybawcę i mężczyzna przez moment dostrzegł w szarym świetle błysk jego przerażonych oczu. – Nie mam – cicho powiedział chłopak. – Nic, żadnego papierka nie masz? – zdziwił się milicjant. – Nic. – I tak chodzisz po świecie bez żadnego dowodu albo legitymacji? – Ja... eee... zostawiłem w domu. – Tak? To może powiesz, gdzie mieszkasz? Pójdziemy z tobą albo damy znać, żeby ktoś przyniósł dokumenty, a ty sobie poczekasz w areszcie... – W areszcie? Za co, panowie, to mnie pobili... – W głosie chłopaka zadrgał taki lęk, że mężczyzna niespodziewanie poczuł litość. Postąpił krok naprzód i odezwał się: – Panowie, zostawcie go, przecież widzicie, że jest pobity. To rzeczywiście jego napadnięto. – A pan co? – plutonowy przysunął się do mężczyzny i błysnął mu w twarz latarką. – Już przecież mówiłem, udzielałem pomocy, widziałem wszystko.

7 – Proszę o dokumenty. – Ja? – Tak. – A to dlaczego? – Sam pan mówi, że był świadkiem zajścia. – Proszę. Mężczyzna był zdenerwowany. Nieco trzęsącymi się palcami wyjął portfel, poszperał w nim przez chwilę i wyjął dowód osobisty. Milicjant przez cały czas usłużnie mu przyświecał. Potem wziął dokument, uważnie go obejrzał, zapisał w swoim notesie imię, nazwisko i adres. Zakończywszy te czynności, zwrócił się do chłopaka. – A ty, synku, pójdziesz z nami. – Ale za co, dlaczego?... Mężczyzna sam nie wiedział, co nim kierowało. Niespodziewanie ujął chłopaka pod ramię, przyciągnął do siebie i powiedział: – Zostawcie go, panowie. Ja go odprowadzę do domu. – Pan? Pan go zna? – Ależ oczywiście. To syn sąsiadów. Wyszliśmy razem, żeby się przejść. Często ze mną wychodzi wieczorem. Dziś napadli go, a ja mu pomogłem. – Coś mi tu nie gra – mruknął drugi milicjant. – Czemu pan od razu nie mówił, że to znajomy? – nie dowierzał plutonowy. – Bo pan mnie nie pytał. Mieszkamy tu, niedaleko, przy Morskiej. – To niech mu pan powie, żeby na przyszłość nosił ze sobą jakiś dokument. Następnym ra- zem wyląduje w komendzie. – Oczywiście, mógłbyś coś mieć przy sobie – starszy pan skarcił chłopaka. – Chodź, w domu będą przerażeni twoim wyglądem. Jeszcze i mnie się dostanie... Ruszył z wolna w dół, trzymając chłopaka pod rękę. Milicjanci rozstąpili się niechętnie. Jeden z nich powiedział półgłosem: – A ja bym go jednak wziął i sprawdził... Nikt mu nie odpowiedział. Cała trójka milicjantów ruszyła także w dół ulicy o parę kro- ków za oddalającymi się mężczyznami. Prowadził chłopaka wolno, silnie przyciskając jego ramię do swego boku. Wyczuwał, że tamten drży, jest napięty i czujny. Gdy doszli do miejsca, w którym należało skręcić w lewo, w ulicę Morską, mężczyzna poczuł, że chłopak drgnął, jakby chciał się wyrwać i skoczyć przed siebie, na pola za akademikami. Z całej siły przytrzymał go i rzucił ostrym szeptem: – Nie rób głupich kawałów. – Co pan? – żachnął się chłopak. – Idą za nami. Dogonią cię i ja też będę miał przykrości. Napięcie u chłopaka zelżało. Teraz już pozwalał się prowadzić. Szedł krokiem ciężkim, niemal się zataczał. Był zmęczony tym, co przeżył przed chwilą, a i nie całkiem trzeźwy. Milicjanci uparcie kroczyli za nimi. Nie spuszczali ich z oczu. Chłopak obejrzał się ukrad- kiem. – Idą? – zapytał mężczyzna. – Idą. Przyczepili się... – Chodź spokojnie, oni podejrzewają, że ich okłamałem. – Dokąd mnie pan prowadzi? – Chodź. Naprawdę mieszkam tu blisko, o, w tamtym domu. – Oni poczekają na dole. – Tak bardzo ich się boisz? Chłopak nie odpowiedział. Mężczyzna spojrzał na niego spod oka i zobaczył chmurną mi- nę, spuszczone oczy, zły wyraz pokiereszowanej twarzy. Odczuł lekki niepokój, ale zarazem i żal.

8 – Nie bój się – powiedział. – Nie zostawię cię... – Co pan – chłopak poderwał głowę. – Nie boję się. Nic nie zrobiłem. – Dobrze, dobrze, chodź. Ciągle nie zastanawiał się nad tym, co robi. Był po prostu konsekwentny. Skoro raz posta- nowił ochronić chłopaka i udzielić mu pomocy, nie mógł się już cofnąć. Rozumiał, że teraz miałby sam poważne kłopoty z milicjantami, którzy wciąż czujnie ich obserwowali. Przed wejściem do budynku chłopak jeszcze raz przez moment się zawahał, lekko jednak popchnięty, wszedł do wnętrza. Był to stary, odrapany dom. Na dole połowę parteru zajmowało mieszkanie, a drugą sklep spożywczy, którego szyba wystawowa, zakratowana teraz, była jasno oświetlona i ukazywała lekko zakurzone kolorowe opakowania artykułów żywnościowych. Mężczyzna mieszkał na drugim piętrze. Czuł się już mocno zmęczony całym dniem, a zwłaszcza ostatnimi przeżyciami, toteż wspinał się wolno po niezbyt czystych, stromych, drewnianych schodach. Jedną ręką trzymał się pomalowanej kiedyś na brązowo, chwiejącej się poręczy, drugą zaś ciągle trzymał chłopaka, jakby się obawiał, że jeszcze tu mu ucieknie. Chłopak szedł obok niego w milczeniu. Nie rozglądał się, nawet nie patrzył na swego wy- bawcę, dyszał tylko ciężko, jakby wykonał bardzo męczącą pracę albo przebiegł kilka kilo- metrów. Dopiero kiedy stanęli pod drzwiami mieszkania na drugim piętrze, wyprostował się, lekkim szarpnięciem wyswobodził ramię i spojrzał na mężczyznę. – No co? – Nie pójdę dalej – powiedział. – A co zrobisz? – Poczekam tu, aż odejdą. Dziękuję panu – zabrzmiało to niespodziewanie ciepło. Mężczyzna spojrzał na chłopaka uważnie, lecz ten odwrócił twarz, jakby się wstydził spoj- rzeć w oczy swemu wybawcy. W słabym świetle popstrzonej przez muchy, zakurzonej ża- rówki jego sylwetka rysowała się niewyraźnie. – Nie zawracaj głowy. Oni będą czekali. Złapią cię, gdy tylko wyjdziesz na ulicę. – Ale... – Chodź. Mieszkam sam. Niczego się nie bój. Doprowadzisz się do porządku, jesteś moc- no poturbowany. Chłopak odruchowo dotknął dłonią twarzy. Skrzywił się lekko. Mężczyzna tymczasem wygrzebał z kieszeni klucz i otworzył drzwi. Popchnął przed sobą chłopaka i sam przekroczył próg mówiąc: – Wchodź, wchodź, niczego się nie bój... Zaświecił światło w przedpokoju. Chłopak dostrzegł otwarte drzwi i szybko postąpił na- przód. Nie pytając gospodarza o nic, przeszedł ciemny pokój, dotarł do okna, otworzył je i wychylił się. Gospodarz stanął za nim i zapytał: – No co, są? – Stoją skur... – urwał wpół słowa i speszył się. Gospodarz udał, że nie słyszał. Roześmiał się trochę sztucznie. – Widzisz, puścili cię, a jesteś prawie jak w areszcie. Ale nie traktuj mojego mieszkania jak aresztu. Proszę, rozgość się, mamy chyba czas, przynajmniej ja... Zapalił światło i odwróciwszy się, popatrzył uważnie na swego niedobrowolnego gościa. Dopiero teraz mógł mu się przyjrzeć dokładnie. Uczynił to bez zbytniej dyskrecji, uważa- jąc widocznie, że skoro tak daleko posunął swoją troskę o niego, to ma prawo poznać swego przypadkowego podopiecznego. Chłopak na oko mógł liczyć nieco ponad dwadzieścia lat. Był niewysoki, szczupły, ale do- brze zbudowany, miał ciemne włosy i zarost dość gęsty, lecz jeszcze miękki. Szczotka niemal czarnych włosów wichrzyła mu się na głowie. Spod nich błyskały ciekawie, a zarazem nieuf- nie piwne oczy z rzęsami długimi jak u dziewczyny. Twarz znaczyła czerwona pręga biegną-

9 ca przez policzek od rozciętego łuku brwiowego. W kącikach warg czerniała zakrzepła krew, pod okiem wystąpił siniak. Zakrwawione ucho dopełniało obrazu uszkodzeń. Dłonie miał szczupłe, ładne, o palcach długich, nerwowych jak u pianisty, ciemnych od zaskorupiałego brudu. Był ubrany źle, nawet biednie. Miał na sobie zniszczone farmerki, flanelową kraciastą koszulę, rozchełstaną na piersiach, i mocno sfatygowaną marynarkę o lekko poszarpanych rękawach. Stał pod oknem, odwrócony w stronę pokoju, z czujnie ściągniętą twarzą i wyglądał żało- śnie. Patrzył w milczeniu na swego gospodarza, jakby czekając, co będzie dalej... Obaj mie- rzyli się wzrokiem, przyglądali się sobie z nie ukrywaną ciekawością. Gospodarz był człowiekiem mocno już starszym: sądząc po niemal białej czuprynie, głę- bokich bruzdach na twarzy i pomarszczonych rękach, obciągniętych skórą przypominającą pergamin – mógł mieć dobrze po sześćdziesiątce. Trzymał się prosto, był ubrany skromnie, lecz schludnie i starannie. Chwila wzajemnej lustracji przeciągała się. Najwyraźniej obaj nie bardzo wiedzieli, co dalej robić. Gospodarz patrzył uparcie chłopakowi w oczy. Co to znaczy? Dlaczego to zrobiłem? Chłopak wygląda jak bandzior, ale jest w nim coś sympatycznego. Oczy. Ma ładne oczy. Patrzy bystro i uważnie. Jest na pewno inteligentny. Strasznie zaniedbany. Sympatyczny... Sympatyczny, inteligentny, a może mnie tu napaść, pobić, okraść, może zrobić, co mu się podoba i sam sobie będę winien. Zwariowałem chyba... Skąd ten odruch samarytański? Na pewno coś ma na sumieniu, musi mieć, bo by się tak nie bał milicjantów. Banda łobuzów załatwiała swoje porachunki. Niepotrzebnie się wmieszałem. Ale by go poważnie poturbowali. Mogłem jednak nie brnąć dalej. Kto mi kazał taszczyć do domu? Robiłem, nie myślałem. Trzeba się go pozbyć jak najprędzej. Zamknęliby go. Może i powinien siedzieć w areszcie, a nie w moim mieszka- niu? Do licha... Podejrzany typ... Nic nie mówi... Wystraszony i speszony. Zaskoczony. On też nie rozumie, dlaczego go obroniłem. Pewnie uważa mnie za starego durnia. I słusznie. Ale nie patrzy zaczepnie ani obraźliwie. Bodaj to wszystko... Chłopak nie spuszczał wzroku, zmarszczył lekko brwi, dłonie wparł w parapet. Po jaką cholerę dałem się tu przyprowadzić? Co to za facet? Chyba lekko stuknięty. Nikt, kto ma dobrze pod sufitem, nie postąpiłby tak jak on. Przecież mnie nie zna. A może?... Nie, skądże by mógł mnie znać! Bronił mnie i sam by dostał wycisk, gdyby nie studenci i milicja. Wariat. Czemu potem ratował? Może ma też porachunki z gliniarzami i chciał ich wykoło- wać, żeby im zrobić na złość? Eee, taki stary, co może z nimi mieć? A jednak zrobił z nich balonów. Żeby nie to – zabraliby mnie. Ciekawy facet. Może zrobił to z litości? A może mu się podobam? To byłaby heca! Ale nie, wygląda normalnie. Nienachalny, spokojny. Ciekawe, co on kombinuje? Pewnie poczeka, aż tamci odejdą i pokaże mi drzwi. No i dobrze. Pójdę, byle prędzej. I byle o nic nie pytał. Nic mu nie powiem. Raz go widzę i więcej nie zobaczę. Nie dam się wybebeszyć. O jasny gwint, jak boli! Najgorzej nad okiem. I ten policzek. Ucho mam chyba naderwane. Byłoby marnie, gdyby ten dziadek nie doskoczył. Wygląda na siedem dych, a rzucił się do nich, jakby miał osiemnastaka. Odważny. Co teraz powie, co zrobi?... – Musi cię boleć, masz mocno porozbijaną głowę – powiedział gospodarz. Chłopak odprężył się. Widocznie nie spodziewał się tych słów. Poruszył się, postąpił krok naprzód. Zachwiał się przy tym lekko i odruchowo chwycił za oparcie krzesła. – Solidnie cię poturbowali – stwierdził gospodarz. – Eee tam, przejdzie. Zresztą ja im też dosunąłem! – Wyciągnął przed siebie rękę i pokazał knykcie z pozdzieraną skórką. – Nie dałbyś rady, ich było trzech – zauważył rzeczowo gospodarz. Chłopak nie odpowiedział. Nadal trzymał się krzesła, jakby się obawiał, że kiedy stanie bez oparcia, runie na podłogę. Mężczyzna to zauważył. Zakrzątnął się, podszedł bliżej, ujął go pod łokieć.

10 – Chodź – pociągnął lekko. – Umyjesz się. Trzeba ci to zajodynować. – Co pan? – żachnął się chłopak. – Nic mi nie jest. Poczekam, aż tamci odejdą i pójdę so- bie. Już może odeszli? – Chodź, nie zawracaj głowy. W takim stanie nigdzie nie możesz iść. – Niech mnie pan zostawi – chłopak usiłował wyszarpnąć ramię, ale uczynił to słabo. Gospodarz zmarszczył brwi, popatrzył na niego ze złością i powiedział gniewnie: – Słuchaj no, siłą cię tu nie mam zamiaru trzymać. Możesz iść od razu, proszę bardzo. Ale jak ci chcę pomóc, to nie szarp się jak małe dziecko. Ja w tym interesu nie mam... Do niczego cię nie chcę zmuszać. Wolna droga. Chłopak wyprostował się. W pierwszym odruchu zamierzał ruszyć do drzwi, lecz ból silnie mu się przypomniał, aż się skrzywił i oczy mu przygasły. Wróciła świadomość rzeczywistości – być może milicjanci jeszcze nie odeszli, a i napastnicy mogą gdzieś czaić się w pobliżu. Poddał się. Nie patrząc na gospodarza ruszył wolno w stronę łazienki. Starszy pan dał mu ręcznik i mydło, asystował przy myciu, a gdy brud zniknął z rąk i twa- rzy, wyciągnął jodynę i posmarował zadrapania. Chłopak syknął, ale zaraz się opanował i już cierpliwie znosił sanitarne zabiegi opiekuna. Gospodarz krytycznie popatrzył na jego ubiór, pokręcił głową. – Ściągnij to wszystko – powiedział. – Wykąp się porządnie, cały, nie żałuj mydła. – Ale co pan... – protestował słabo chłopak. – Nie gadaj – dyrygował bezceremonialnie gospodarz. Rozumiał, że skoro gość raz mu uległ, będzie i nadal posłuszny. – Masz tu wszystko, czego ci potrzeba. A to włóż na siebie, jak wyjdziesz z wanny – rzucił swoją piżamę. – Twoje łachy musisz trochę wyczyścić, nie możesz chodzić taki niechlujny. Zamknął za sobą drzwi łazienki, ale stał chwilę pod nimi i nasłuchiwał. Przez długi moment. panowała tam kompletna cisza. Potem jednak gość zaczął się ruszać, w końcu zaszumiała woda lecąca do wanny. Gospodarz uśmiechnął się i odszedł do kuchni. Mieszkanie było malutkie: składało się z dwóch mikroskopijnych pokoi, które powstały z jednego dużego, przedzielonego cienką ścianą. Łazienka zajmowała parę metrów kwadrato- wych, a kuchnia była taka, że dwie osoby z trudem mogły się w niej poruszać. Dawniej całe piętro zajmowało jedno mieszkanie, obecnie było ono podzielone i przerobione tak, że po- wstały dwa odrębne. Jednakże ściany oddzielające te dwa mieszkania, a także poszczególne pokoje, były tak cienkie, że niemal wszystko się słyszało, co się dzieje na całym piętrze. Gospodarz krzątał się po kuchni. Nie umiejąc sobie odpowiedzieć, po co zajmuje się przy- błędą, czuł coś w rodzaju zadowolenia. Może to sprawił fakt, że chłopak w końcu okazał się uległy, może poczucie spełnionego obowiązku wobec skrzywdzonego, a może inne jeszcze jakieś nieuświadomione uczucia, w każdym razie gospodarz był teraz pogodny, niemal wesół. Wyciągnął cały zapas kiełbasy, nieco zeschnięty żółty ser, chleb, masło, a nawet wyszperał dżem śliwkowy, bo pomyślał, że tego wszystkiego może być za mało dla chłopaka, który za- pewne jest bardzo głodny. Nastawił czajnik i zaparzył świeżą herbatę. Kiedy ustawił jedzenie na stole w pokoju, uśmiechnął się sam do siebie. Przez długą chwilę stał przed szafką w pokoju i zastanawiał się. W końcu otworzył drzwiczki. Stała tam napoczęta półlitrówka wódki, otoczona niewielkimi kieliszkami. Ujął butelkę w dłoń i patrzył na nią. Wahał się. Sam poczuł ochotę na kieliszek. Nalał więc sobie, wypił szybko, ukradkiem spoglądając ku łazience, czy gość nie zaskoczy go, po czym schował butelkę i kieliszek na powrót do szafki. Chłopak wyszedł z łazienki. W przyciasnej piżamie wyglądał nieco śmiesznie, ale był czy- sty, zaczerwieniony od ciepłej wody. Lśniły wilgocią przylizane włosy. Był jakiś bezbronny w tym stroju i boso.

11 – Weź moje pantofle – gospodarz podsunął mu łapcie. Chłopak bez protestu włożył je i wszedł do pokoju. Stanął zdumiony na widok zastawio- nego stołu. Gospodarz z uciechą patrzył na jego zaskoczoną, minę. – Coś tak zbaraniał – powiedział wesoło. – Siadaj, na pewno jesteś głodny. Chłopak chciał coś powiedzieć, może zaprotestować, może podziękować, ale przełknął tylko ślinę i bez słowa zajął miejsce przy stole. Nawet nie czekał na zaproszenie, od razu się- gnął po chleb. Nie umiał zapanować nad sobą. Był głodny i nagle wszystko przestało go ob- chodzić. Rzucił się na jedzenie z żarłocznością wilka w czasie surowej zimy. Cztery grube na dwa palce pajdy chleba z kiełbasą i serem połknął w oka mgnieniu. I dopiero wtedy sięgnął po herbatę. Wypił całą szklankę niemal jednym haustem i jęknął: – Och, ale mi się chciało pić. – Naleję ci jeszcze – gospodarz, który zaledwie zdążył zjeść jedną kromkę chleba, wstał, poszedł do kuchenki i po chwili wrócił z pełną szklanką, którą postawił przed gościem. Chłopak nagle odsunął talerzyk. Podniósł głowę, popatrzył na swego dobroczyńcę. Ten wytrzymał jego wzrok. Nawet uśmiechnął się zachęcająco: – Jedz jeszcze. Ale chłopak pokręcił przecząco głową i niespodziewanie powiedział: – Dziwny facet z pana. – Tak myślisz? Dlaczego? – No pewnie! Jak mnie tamci obskoczyli, to pan ratował. A mógł pan nieźle oberwać. – Mogłem. – Potem jak mnie męczyli gliniarze, to pan też ich wykołował. Czemu? – Sam nie wiem. – Naprawdę? – Nie możesz tego zrozumieć – gospodarz uśmiechnął się – że obcy jegomość cię ratuje, co? – No właśnie. – Nie martw się, ja też tego nie rozumiem. – O, to jednak mam rację, że pan jest dziwny. – Myślisz pewnie, że trochę stuknięty, co? Chłopak zaczerwienił się. Opuścił wzrok. Gospodarz nadal lekko się uśmiechał. – Zjedz jeszcze coś – podsunął mu talerzyk z dżemem. – Już się najadłem – chłopak pokręcił odmownie głową. – Chyba sobie pójdę. – Nie wsta- wał jednak, siedział z opuszczonymi oczyma, trochę przygaszony, niepewny, jak powinien postąpić. Gospodarz uważnie mu się przyglądał. Teraz był to już całkiem inny chłopak. Stracił sporo ze swej dzikości, był wręcz bezradny i speszony. – Mógłbyś mi chociaż powiedzieć swoje imię – odezwał się gospodarz. – A po co to panu? – chmurnie odparł chłopak. – Przecież zaraz sobie pójdę i więcej się nie zobaczymy. – Nie chcesz zostawiać po sobie śladów? – Co? – żachnął się i oczy mu zabłysły. Natychmiast zrobił się czujny. Wyprostował się, odchylił głowę do tyłu i patrzył wyczekująco na gospodarza. – Niech pan nie myśli, że... Ni- czego się nie boję... – Jak chcesz – gospodarz wzruszył ramionami. – Nie mam zamiaru cię badać ani pchać nosa do twoich spraw. Ale jak już jesteśmy razem, to powinniśmy się trochę poznać. Nawet nie wiem, jak mam cię nazywać. – Kostek – burknął chłopak.

12 – W porządku. Ja się nazywam Karaś. Józef Karaś. Nie musisz się mnie bać ani przede mną spowiadać. Nie jestem ani milicjantem, ani prokuratorem, ani sędzią. Jestem zwyczaj- nym emerytem. Pewnie trochę zwariowanym, jak to pomyślałeś. – Ja nie... Przepraszam... – bąknął chłopak. – Nie czuję się obrażony. Zapadło trochę niezręczne milczenie. Gospodarz zamyślił się. Nie jadł prawie nic, po prze- żytych emocjach stracił apetyt. Miał znów ochotę na kieliszek wódki, ale nie chciał wyciągać butelki, bo musiałby poczęstować gościa, a uważał, że nie powinien tego czynić. Chłopak zaś spod oka obserwował starszego mężczyznę i nie wiedział, jak postąpić. Wreszcie poruszył się. Nie patrząc gospodarzowi w oczy powiedział: – To ja już sobie pójdę. – A masz dokąd iść? – Nieważne – zrobił ruch, jakby się chciał podnieść. Karaś machnął dłonią. – Siedź, chyba ci się nie spieszy? – Pewnie że nie – skwapliwie zgodził się Kostek. Dopił herbaty. Z kieszeni spodni wy- grzebał zmiętą paczkę sportów. – Można? – zapytał. Karaś skinął głową i chłopak zapalił. Zaciągnął się głęboko, z przyjemnością. Nagle zreflektował się: – Może pan? – Dziękuję, palę fajkę, i to tylko czasem, ale ty się nie krępuj, dym mi nie przeszkadza, nawet lubię... Było już późno. Przez otwarte okno płynęło chłodne, przyjemne powietrze, z pustej ulicy nie dobiegały żadne odgłosy. Tylko skądś od sąsiadów rozlegały się dźwięki muzyki ze zbyt głośno nastawionego radia. Karaś dostrzegł, że chłopak jest zmęczony. Powstrzymywał ziew- nięcia, oczy mu przygasły, powieki opadały. Poczuł się także zmęczony i senny. Ale jeszcze się wahał. Nie wiedział, jak rozwiązać sytuację, którą sam stworzył. Rozumiał, że teraz wła- śnie powinien kazać się Kostkowi ubrać i pożegnać go. Zrobił dla niego wszystko, co mógł, nikt inny tyle by nie zrobił. Ale coś go powstrzymywało. Nie umiał, nie mógł tak zwyczajnie, po prostu powiedzieć chłopakowi, że już pora się pożegnać. Pochylił się i usiłując zajrzeć mu w oczy powtórzył pytanie: – Masz dokąd iść? – Co? – Kostek ocknął się. – No, pytam, czy masz gdzie się podziać? – Nieważne. Zaraz sobie pójdę – chłopak zdusił niedopałek na brzegu talerzyka. – Jak chcesz, możesz zostać – powiedziało mu się jakby samo. – Miejsca jest dosyć. Prze- śpisz się, a rano, jeśli zechcesz, to sobie pójdziesz. – Poważnie? – Przecież mówię. – I nie boi się pan? – A sądzisz, że powinienem się ciebie bać? – Przecież pan mnie wcale nie zna. Nie wie pan, co jestem za jeden. – No i co możesz mi zrobić? – Mogę w nocy dać w czapę, obrobić mieszkanie i sobie iść. Mogę... – Możesz, wszystko możesz... – zgodził się Karaś. – Masz rację, że jestem dziwny facet, może nawet trochę stuknięty. Ni stąd, ni zowąd zachciało mi się twojego towarzystwa. Jak będziesz mi chciał dać w czapę, to nic na to nie poradzę. A jak zechcesz mnie okraść, to patrz, tu jest wszystko, co mam. – Podszedł do małego stolika, kluczykiem tkwiącym w zamku otworzył szufladę i wyjął kopertę. Pokazał kilka czerwonych banknotów. – Żeby to zdobyć, nie musisz zabijać. – Co pan?! – chłopak zerwał się z krzesła. Oczy błyszczały mu gniewem. – Już sobie idę, niech pan nie myśli, że za to wszystko chcę pana jeszcze obrobić...

13 – Wcale tak nie myślę, ale sam mówiłeś, że możesz to zrobić, więc ci odpowiedziałem. No już nie szarp się. Jak chcesz, możesz zostać. Jest tu gdzie się przespać. Jak widzisz, mieszka- nie trochę dla mnie za duże. Nie zawsze tu byłem sam... – dorzucił bezwiednie. Kostek stał na środku pokoju i nie odpowiadał. Patrzył teraz na gospodarza wzrokiem mniej obcym, jakby w końcu obudziło się w nim uczucie wdzięczności. Nie wiedział, co po- wiedzieć. Miał ochotę zostać, a równocześnie krępowało go to wszystko, bo nie rozumiał postępowania Karasia. Gospodarz tymczasem poszedł do sąsiedniego pokoju, posłał kozetkę, potem wszedł do ła- zienki. Kostek wypalił jeszcze jednego papierosa, wciąż stojąc na środku pokoju. Kiedy Karaś wyszedł umyty i rozebrany, zastał go tak, ciągle niepewnego, czy ma zostać, czy mimo wszystko odejść. – No, czego stoisz? – zirytował się. – Masz zamiar się certować? Może mam cię błagać, żebyś został? Kładź się, jak chcesz, a jak nie, to idź sobie i daj mi spokój. Jestem zmęczony – odwrócił się i zaczął przygotowywać sobie posłanie. Chłopak zrobił zwrot na pięcie i bez słowa wszedł do drugiego pokoju. Położył się, nacią- gnął koc aż po brodę i leżał cicho, z oczami szeroko otwartymi, skierowanymi ku górze. Karaś zajrzał do niego. Stojąc w drzwiach chwilę patrzył, potem zapytał: – Nie boli cię? – Nie. – No to śpij. – Zgasił światło i stał jeszcze moment na progu. Chłopak nie odpowiedział. Gospodarz cicho wycofał się do siebie. Nie zamknął drzwi, czuł obecność Kostka, słyszał radio grające zbyt głośno, kroki pojedynczego przechodnia stukające o płyty chodnika na uli- cy. Z sąsiedniego mieszkania dochodziły głosy i jakieś inne dźwięki. Pogrążył się w myślach. I do Kostka, mimo zmęczenia, nie przychodził sen. – Śpi pan już? – Chciałeś czegoś? – Nie. Chwila ciszy. Za ścianą rozległo się głośniejsze stuknięcie. Głosy były całkiem wyraźne. Jakiś mężczyzna mówił coś gderliwie, kobieta odpowiadała spokojnie. – To nie byli moi kumple – niespodziewanie powiedział Kostek. – Prawie ich nie znam. – Przecież cię nie pytam – cicho odpowiedział Karaś. – Poznaliśmy się przypadkowo. Potem byliśmy w Sopocie. – Tak z nieznajomymi poszedłeś? – A cóż to... Mieli trochę forsy. Ja też miałem parę złotych. Wypiliśmy pół litra. Nie było co robić. Wczasowiczów już prawie nie ma... Potem wzięliśmy dwie butelki wina i przyje- chaliśmy tu, w górki. – Zakąski nie mieliście? Nic nie jadłeś? – Pewnie. Wypiliśmy to wino i graliśmy w oczko. Obrobili mnie. Miałem półtorej setki i przegrałem. Potem chcieli jeszcze forsy. Jak powiedziałem, że nie mam, to się wściekli. – Wtedy cię zaczęli bić? – Nie. Powiedzieli, że zrobimy skok na kiosk. Jak go zrobimy, to będą papierosy i różne inne rzeczy, a może nawet trochę grosza na wino. Nie chciałem się zgodzić. Zaczęli podska- kiwać. Powiedzieli, że muszę. Bali się, że jak z nimi nie pójdę, to ich sypnę. Uparłem się. Byłem trochę pod gazem i nie bałem się ich. Oni też byli pijani. Więcej niż ja wypili, bo mnie kiwali. Zaczęła się draka. – O ten skok na kiosk?

14 – O to i o wszystko. Już potem im się moja gęba nie podobała. Proponowali, że jak nie chcę kiosku, to obrobimy jakąś babę. Torebkę się jej weźmie, zawsze będzie parę złotych. Też nie chciałem. Wtedy mnie obskoczyli i zaczęło się. – Zjawiłem się w porę? – Pan mógł też dostać. – Mogłem, ale udało się. – Powiedzieli, że mi nie darują. – Boisz się ich? – Iii, sam nie wiem. W dzień mi nic nie zrobią. Zresztą co tam... Chwila ciszy ciągnęła się dość długo. Wreszcie Karaś odezwał się: – Milicja by ci pomogła. Jakbyś pokazał tamtych, to miałbyś spokój. – Naiwny pan. Nigdy by mi nie darowali. Takie rzeczy się nie ukryją. Zapłaciliby mi. Jak nie oni, to inni. Znów milczenie. Karaś miał ochotę jeszcze o coś zapytać, ale się powstrzymał. Rozumiał, że chłopak powie mu tylko tyle, ile sam zechce, i uznał, że tak jest lepiej. Nie pomylił się. – Gliny by mnie też zapudłowały... – powiedział Kostek. – Co? – nie zrozumiał gospodarz. – No, zamknęliby mnie. Widział pan, że mieli ochotę. – Jak nic nie masz na sumieniu, to nie musisz się ich bać. Kostek nie odpowiedział. Karaś nieco podniecony czekał na jego dalsze słowa, ale chłopak milczał. Niespodziewanie głośny rumor rozległ się w mieszkaniu. Zabrzmiało to tak, jakby ktoś grubym kijem z całych sil uderzał w podłogę. Karaś usłyszał, że chłopak zerwał się z posłania. – Co to? Co się dzieje? – zapytał przestraszony. – Nie bój się – uspokoił go Karaś. – To sąsiad... – Aaa – w głosie chłopaka zabrzmiała ulga. – Co drzewo teraz rąbie czy co? – Nie. To kaleka. Nie ma obydwóch nóg, jednej ręki i oka. Z wielkim trudem się porusza. Ma protezy i jeszcze kule. Jak próbuje chodzić, to wtedy tak stuka... Znów zabrzmiały te głośne stuki. Obaj słuchali, jak sąsiad wlokąc za sobą protezy i pod- pierając się kulami przesuwa się przez mieszkanie. – Pewnie idzie spać – wyjaśnił Karaś. – Zaraz będzie cicho. Rzeczywiście hałasy wkrótce umilkły. Jeszcze tylko stuknęły kule odkładane na podłogę, sąsiad coś powiedział, kobieta mu odpowiedziała i zapadła cisza. Radio także już nie grało. Północ była blisko i cały dom ogarnął spokój i cisza. – Spij – powiedział Karaś. Nic się nie martw, wszystko będzie w porządku. Kostek nie odpowiedział. Karaś jeszcze przez długą chwilę słyszał, jak sapie i przewraca się z boku na bok. W końcu jednak oddech stał się równy i spokojny. Wówczas gospodarz zasnął także. Rozdział drugi Ten dzień miał już dokładnie przewidziany. Wyliczył go kreskami na ścianie, miskami co- dziennej zupy, krokami spaceru odmierzanymi na niewielkim, wybrukowanym placyku, gdzie chodziło się wkoło, jeden za drugim, stale za plecami poprzednika.

15 Okno było małe, zakratowane i jeszcze do trzech czwartych przesłonięte deskami. Widział przez nie tylko skrawek nieba. Kiedy się stanęło głębiej, w pobliżu drzwi, tego nieba nie było wcale. Ale bliżej, pod samym oknem, było widoczne. Wystarczyło unieść głowę ku górze, by dojrzeć jasny błękit, białe lub ciemne, brzuchate chmury, lekkie obłoki. A nocą gwiazdy dale- kie, chłodne, obojętne, jak okruchy złota rozrzucone na czarnej patelni nieba. Czasem na kra- wędzi deski za brudną szybą siadał wesoły wróbel, ciekawie rozglądał się dokoła czy robił toaletę, dziobem wygładzając piórka. Potem znikał błyskawicznie w pogoni za samiczką albo zwabiony widokiem pożywienia. Z początku nie mógł się pogodzić ze współlokatorami. Było ich dwóch, także młodych, choć obaj liczyli po więcej lat od niego. Najstarszy, milczący, mrukliwy, gburowaty, odzywał się, gdy czegoś chciał, a i to przeważnie tylko bluzgał przekleństwami. Miał za sobą jakieś nożowe porachunki w czasie sezonu letniego na Wybrzeżu. Został przy tym zraniony Bogu ducha wi- nien przechodzień, który próbował rozdzielić pijanych. Prokurator domagał się wysokiego wy- miaru kary, ale sędzia uwzględnił młody wiek, przychylił się do zdania obrony, że było to nie- umyślne zranienie, w ferworze walki. Ponieważ poszkodowany wracał do zdrowia, skończyło się na dwóch latach, które Benek przyjął z ulgą i teraz odsiadywał w ponurym milczeniu. Ten drugi uważał, że został skrzywdzony. Nie zrobił nic tak strasznego. Był kierowcą. Wypili trochę po robocie. Potem okazało się, że niedaleko, w sąsiedniej wiosce jest zabawa. Postanowili tam jechać. Bo jakże to, iść pieszo? Dosiadł ciężarówki, pozwolił całej gromadzie załadować się pod plandekę, ruszył sprawnie, z fantazją. Dwa kilometry dalej tył wozu zarzu- ciło na błotnistym odcinku drogi. Chciał wyprowadzić, dodał gazu, ale zbyt gwałtownie i za mocno szarpnął kierownicą. Ciężarówka zatoczyła się, nagle pijana jak on, potem stuknęła o drzewo, przeleciała na drugą stronę i wykopyrtnęła się do rowu bokiem. Pod plandeką już w pierwszej chwili wybuchła panika. Niektórzy zdążyli wyskoczyć, bo szybkość nie była zbyt wielka, ale inni poturlali się po deskach jak bezwładne worki. Dwóch odniosło dość ciężkie rany. Wóz był solidnie uszko- dzony. Sąd oszacował to na dwa i pół roku. Kostek miał największy wyrok. Trzy lata. Z po- czątku próbował to lekceważyć. Ale szybko zrozumiał, czym są beznadziejnie wlokące się dni, jakby ranek odległy był o wieczność od wieczora, czym noce puste, wypełnione tęsknotą, myślami o tym, co zostało za murami, a co teraz wydawało się dobre, bliskie, potrzebne. W celi na ogół panował spokój. Nie kochali się wzajemne, ale też nie gryźli, bo nie było o co. Razem w lecie i jesienią jeździli na roboty do pobliskich pegeerów i te dni jakoś przechodziły szybciej. Tylko Benek nie wytrzymał smaku wolności. Próbował zalecać się do jednej z dziewczyn. Zachęcony jej początkowym brakiem oporu, któregoś dnia przydybał ją samotną za wozem. Dziewczyna schylała się po coś, zobaczył brązowe uda wyłaniające się spod spód- nicy, poczuł zawrót głowy. Rzucił się na nią cicho, znienacka, jak głodny wilk. Padła na zie- mię. Nie zdążył zatkać jej ust, a kiedy usiłował to zrobić, ugryzła go wściekle, ile sił w szczę- kach. I wtedy zaczęła krzyczeć. Rozpaczliwie, głośno, na całą okolicę. Zbiegli się ludzie, nie- którzy z widłami. Odciągnęli go od dziewczyny, zaczęli tarmosić, byliby porządnie pobili. Zanim nadbiegł strażnik, Kostek rzucił się na pomoc. Odruchowo, bez namysłu. Nie lubił Benka, ale to był jego kolega z celi. Nim wywiązała się większa bitka, już strażnik ściągnął automat z ramienia wszystkich rozpędził. – Co tu się stało? – zapytał groźnie. – To on – dziewczyna pokazała Benka palcem. – Co ci zrobił? Nagle z koła ludzi otaczającego więźniów, dziewczynę i strażnika wystąpił starszy męż- czyzna z rudymi wąsami jak dwa wiechcie, sterczącymi po obu stronach policzków. Złapał dziewczynę za rękę, pociągnął i powiedział: – Chodź do domu, nie mieszaj się... – Kiedy on, tato – próbowała protestować, ale ojciec mocno szarpnął. – Mówiłem, nie wtrącaj się i nie leź gdzie nie trzeba.

16 Strażnik nie dopytał się, co zaszło. Zgłosił więc, że była bójka między więźniami. Ale i Kostek, i Benek lekceważąco wzruszyli ramionami i mówili, że szkoda gadać, zwykła sprzeczka. Benkowi uszło na sucho, tylko przez trzy miesiące zabroniono im wychodzenia do pracy poza więzieniem. Kostek odczuł to boleśnie, ale nic nie mówił, a Benek po swojemu bluzgał najgorszymi słowami i odgrażał się, że jeszcze jej pokaże, bo najpierw chciała, zachęcała go, a potem narobiła wrzasku. Był to epizod, który szybko oddalił się, zbladł, choć w monotonii więziennego życia sta- nowił niemałe urozmaicenie. Potem znów były dni szare, coraz gorsze, bo chłodne, późnojesienne, w końcu zimowe, bez wyjść do pracy, urozmaicane krótkimi spacerami, czasem oglądaniem telewizji albo umo- ralniającym filmem. Mierzone kreskami robionymi paznokciem na ścianie. Czuł, że tamci mu zazdrościli. Miał pierwszy stąd wyjść, bo wyrok zaczął odsiadywać grubo przed nimi. Z półsłówek, z pojedynczych zdań, krótkich pytań wnioskował, że każdy z nich chętnie by się z nim zamienił. A on sam nie wiedział, czy się cieszy ze zbliżającej się wolności. Myślał o tym bardzo dużo i często. Tęsknił do wolności. Wróbel siadający na desce okiennej wywoływał w nim czasem tak straszny skurcz krtani, że musiał chować twarz, by tamci nie dostrzegli, co się z nim dzieje. Jednocześnie zupełnie nie umiał sobie wyobrazić, co będzie, gdy otworzy się przed nim ciężka furta w więziennym murze. Nie potrafił nic przewidzieć ani zaplanować. To, co zosta- wił poza sobą, co było jego życiem, zanim znalazł się w tej celi, teraz stało się blade, nieważ- ne, mało pociągające. Było to jakby przykry sen, który minął i którego nie chciałoby się śnić po raz drugi. Było w tym nieco zamazanym, rzadko przywoływanym śnie coś, co omijał myślami. Tkwiło jednak, wracało i zdarzało się, że nadchodziło z taką siłą, że chciało mu się gryźć pal- ce albo rozpocząć bójkę z którymś ze współlokatorów. Łatwo wtedy wybuchał, umiał operować przekleństwami nie gorzej od Benka, odpowiadał na pytania opryskliwie i niechętnie, z lada powodu wszczynał awantury. Tamci znali jego stany i potrafili zrozumieć, że lepiej go wtedy nie ruszać. Po śniadaniu strażnik przyszedł do ich celi. Uśmiechał się, był trochę uroczysty, trochę protekcjonalny, jakby to on wyświadczał Kostkowi łaskę. – No, Kostek – powiedział życzliwie – pożegnałeś się z kumplami? Kostek mruknął coś niewyraźnie pod nosem. Tamci podeszli bliżej, obaj byli dziś sympa- tyczniejsi. – Daj, kurwa, łapę – odezwał się Benek. – Jak wyjdę, kurwa, to się chyba spotkamy, kur- wa, nie? Pożegnał się z nimi szybko, bez serdeczności i pośpiesznie poszedł za strażnikiem. Pobrał swoje rzeczy z magazynu, przebrał się i niecierpliwie czekał, kiedy go wypuszczą. Ale jesz- cze musiał przejść przez gabinet naczelnika. Niechętnie tam szedł, czując z daleka zapach umoralniającego kazania. W ciemnym, niezbyt przytulnym gabinecie siedział starszy, grubawy człowiek w cywil- nym ubraniu. Miał dobroduszny wygląd, pulchne dłonie położył na blacie biurka, na widok Kostka uśmiechnął się życzliwie. – Siadaj – powiedział. – Chyba się bardzo nie spieszysz, pogadamy trochę. – Kostek usiadł, ale był najeżony. Czuł się teraz niezależny od tego człowieka, złościło go, że na drogę chce mu zaaplikować pogadankę. A tamten – nauczony wieloletnim doświadczeniem i wie- dziony instynktem – wyczuł nastrój byłego więźnia. Znów się uśmiechnął. – Nie bój się, nie mam zamiaru cię tu pouczać ani mordować przykazaniami na drogę. Ale mam obowiązek trochę pogadać, chyba nie masz nic przeciwko temu?

17 – O co chodzi? – zapytał chłopak niezbyt grzecznie. – Jak wychodzi od nas taki gość jak ty – wolno posiedział naczelnik – to chcielibyśmy, że- by więcej tu nie wracał. Kostek podniósł głowę. Nachmurzony popatrzył w oczy naczelnikowi. – Ja bym też chciał tu nie wracać – powiedział niezgrabnie. – To w porządku, zgadzamy się – ucieszył się naczelnik. – Ale wiesz co? Każdy by chciał tak jak ty, ale niestety sporo wraca. Jak nie do nas, to do innego pensjonatu. Kostek nie odpowiedział. Milczał czekając, kiedy to się skończy. A naczelnik już się nie uśmiechał. Mówił patrząc w okno. – To dobrze, żeś sobie tak postanowił. Ale ja się zastanawiam, jak ci pomóc, żebyś tego postanowienia dotrzymał. – Pan? – No tak, ja... i nie tylko... – Kto jeszcze? – No, różni ludzie. Na przykład milicja. – Nie daj Boże – warknął Kostek. – Już niech oni lepiej mi nie pomagają. Dam sobie radę bez nich. – Dobrze by było – zgodził się naczelnik. – Ale niepotrzebnie się stawiasz. Oni ci krzywdy nie zrobili. – Jasne, nie ma o czym mówić – uciął Kostek. – Coś mi się wydaje, że nie bardzo sobie zdajesz sprawę, jaka jest twoja sytuacja – zauwa- żył naczelnik, a widząc zdziwioną minę Kostka wyjaśnił: – Jak stąd wyjdziesz, masz zamiar wrócić do Gdańska? – No tak. – Zresztą wszystko jedno, dokąd pojedziesz, i tak musisz się zgłosić do najbliższej komen- dy milicji. – Po co? – zdziwił się Kostek. – Zwyczajnie, musisz im się zameldować. O, tu masz papierek od nas, żeś odbył karę i je- steś skwitowany z państwem. Oddasz im to... – Jak jestem skwitowany, to po co mam iść do milicji? – buntował się Kostek. Naczelnik pokiwał głową. – Nie ma rady, synku – to było jego ulubione słowo, Kostek go nie znosił, ale przełknął w milczeniu. – Jak przeszedłeś przez nasze ręce, to milicja chce wiedzieć, co dalej się z tobą dzieje. Zresztą możemy chyba mówić z sobą otwarcie, prawda? – No... – Kostek ni to zgodził się, ni potwierdził. – Więc nie ma co chować głowy w piasek. Aniołem nie byłeś. Wpadłeś na niezbyt miłych historiach i w dodatku nie byłeś zbyt potulny, jak cię usiłowali zatrzymać. – Dołożyli mi za to – mruknął chłopak. – Dołożyli. Ale nie możesz oczekiwać, że teraz cię będą pieścili albo że ci będą ufali. Mu- sisz udowodnić, że tamto się skończyło. To trochę potrwa, popatrzą na ciebie, pomeldujesz się, a jak się przekonają, że wszystko w porządku, to zostawią cię w spokoju. – To takie nawracanie grzesznika? – próbował z wisielczym humorem zażartować. Naczelnik podjął żart. – Coś takiego właśnie. Nie martw się, nie jesteś uprzywilejowany. Na całym świecie poli- cja to robi. A wiesz co, to czasem pomaga. Jak facet chce trochę skręcić na bok, to najpierw pomyśli, że go prędzej zauważą niż zwykłego obywatela. To działa hamująco. Kostek znów nic nie odpowiedział. Miał już dosyć tej rozmowy. Czuł się rozgoryczony i zły. Myślał, że opuściwszy więzienie, od razu będzie wolny i samodzielny. Tymczasem oka- zało się, że nadal będą go obserwowali, że musi się meldować, że każdy jego krok będzie kontrolowany. Czuł narastający w sobie bunt i gniew tym silniejszy, że bezsilny. Naczelnik,

18 który silił się na ciepły, niemal ojcowski ton, drażnił go niezmiernie i Kostek powstrzymywał się z całej mocy, żeby mu nie powiedzieć, co myśli. – Naprawdę nie masz nikogo bliskiego? – niespodziewanie zapytał naczelnik. – Przecież pan zna mój życiorys. – Znam, ale może jakaś dalsza rodzina, ciotka, wujek? – Nie ma o czym mówić... – Szkoda. Niedobrze będzie, jeśli wrócisz do świata, z którego tu przyszedłeś. Gdybyś miał na początek w kimś oparcie.. – Koledzy mi pomogą. Zresztą mam trochę pieniędzy, zarobiłem tu. – Pieniądze pójdą szybko. A koledzy jeszcze pomogą ci je przepuścić. O robocie jakiejś nie myślałeś? – Jakoś sobie dam radę – powiedział Kostek, pragnąc, by naczelnik wreszcie zakończył tę rozmowę i odczepił się od niego. Ale ten nie dawał za wygraną. – A dziewczyny nie masz? – dociekał. Kostek nachmurzył się. To było najboleśniejsze miejsce. Czuł, że jeszcze moment, a wy- buchnie. Siedział skurczony, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Naczelnik zauważył to. Milczał przez moment, w końcu powiedział z westchnieniem: – Taak, martwię się, że nie wszystko może ci się od razu dobrze ułożyć. W każdym razie, jeżeli naprawdę masz szczere zamiary, będzie cię to kosztowało sporo trudu. Jakby co, pa- miętaj, komenda ci pomoże. Nie bocz się, im też zależy, żeby tacy jak ty nie wracali za kratki. Choćby z tego względu, żeby mieć mniej kłopotów... – Pomilczał chwilę, potem jeszcze do- rzucił: – Masz dwadzieścia jeden lat... chociaż nie wyglądasz na tyle. Pobór już się odbył, więc do wojska pójdziesz dopiero w przyszłym roku... Postaraj się jakoś do tej pory wytrzy- mać, potem już ci pójdzie. W wojsku czegoś możesz się nauczyć, szoferki albo innego zawodu. Byle zacząć, pamię- taj... No, widzę, że cię wynudziłem... – Ale skąd – bąknął Kostek. – Znam się na tym – uśmiechnął się naczelnik. – Nie musisz udawać. Ale wiesz, co ci po- wiem? – pochylił się i jego głos stał się cieplejszy. – Szkoda mi ciebie. Jesteś młody, sympa- tyczny, tylko pozujesz na twardego i szorstkiego. Napatrzyłem się tu na wielu takich jak ty. Od razu poznam bandziora. Jesteś trochę inny. Myślę, że masz jeszcze szansę. Nie zmarnuj jej. Jak wrócisz tu jeszcze raz, to będzie z tobą koniec... No idź, nie złość się, że tak długo cię piłowałem. Muszę z racji swoich obowiązków pogadać z opuszczającymi więzienie. To nie zawsze miłe zadanie. Ale z tobą rozmawiałem chętnie. Życzę ci wszystkiego najlepszego. I... nie do widzenia, a w każdym razie nie tutaj... Kostek wstał. Podniósł głowę i popatrzył na pulchnego naczelnika. Wrogość do tego czło- wieka przeszła mu zupełnie. Może to sprawiły ostatnie słowa, a może świadomość, że naresz- cie wszystko się skończyło, za chwilę wyjdzie i pozostawi za sobą miesiące tu stracone, cia- sne podwórko, grubiańskich strażników, zakratowane okno i ludzi w szarych, szorstkich ubraniach i okrągłych myckach... Pożegnał się z naczelnikiem i opuścił gabinet. Strażnik wytrwale czekał na korytarzu. Te- raz poprowadził go do wyjścia drogą, o której tyle razy marzył. Po raz ostatni usłyszał brzęk kluczy. Gdy przekroczył bramę, wydało mu się, że od razu swobodniej oddycha, słońce jest jaśniejsze niż po tamtej stronie, a świat wesoły i życzliwy. Odetchnął głęboko. Stał długą chwilę, jakby nie wiedząc, co z sobą począć, potem nie oglądając się ruszył przed siebie. W pobliskim kiosku kupił papierosy i zapałki, zapytał o drogę i pomaszerował przez całe miasto do dworca kolejowego. Do Gdańska nie było daleko. Chociaż więc pociąg wlókł się niemiłosiernie i niczym staro- świecka ciuchcia przystawał na każdej stacyjce, po półtoragodzinnej jeździe był na miejscu.

19 Przy Dworcu Głównym rozejrzał się z ciekawością i zarejestrował wzrokiem zmiany: wiadukt po lewej stronie i wysoki oszklony biurowiec stanowiły nowość w tym pejzażu. Przez chwilę wahał się, co zrobić. Kusił go „Monopol”, miał ochotę wejść, napić się kawy, kieliszek wina, posiedzieć przy stoliku. Spodziewał się, że spotka którąś ze znajomych dziew- czyn, a może nawet trafi się jakiś kolega. Jednakże nie poszedł tam. Pomyślał, że na znajome towarzystwo jest jeszcze za wcześnie. Zresztą nie czuł się zbyt pewnie. Wiedział, że jest nie- naturalnie blady, co teraz, pod koniec lata, kiedy wszyscy obnosili swą opaleniznę, musi rzu- cać się w oczy. Przy ulicznym wózku napił się wody z sokiem. Potem wolno poszedł przed siebie. Ominął hotel, obok kwiaciarni wszedł na Heweliusza i zajrzał do „Delikatesów”. Oglądał wszystko z ciekawością, jak człowiek, który wrócił do znajomych, dawno niewidzianych kątów i teraz sprawdza, czy wszystko jest takie, jak pozo- stawił. Postał chwilę w najdłuższej kolejce, kupił u pięknej, opalonej na czekoladowo i sympa- tycznie uśmiechniętej ekspedientki pół litra wyborowej. Wepchnął butelkę w kieszeń i poma- szerował w stronę przystanku tramwajowego. Trójka nadjechała szybko. Tu był nowością automat do biletów. Wrzucił monetę, oderwał bilet i stanął na przednim pomoście. Przez cały czas obserwował trasę, którą jechał tramwaj. Minęli stocznię z dźwigami wyrastającymi wysoko ponad pochylnie i dachy czerwonych hal montażowych. Potem były place, jakieś stare, dobrze mu znajome zabudowania, po lewej kilka nowych, jasnych wieżowców i już tramwaj jechał wzdłuż drogi z jednej, a ciągu budyn- ków nad portowym kanałem z drugiej strony. Wysiadł na małym placyku. Otaczały go stare, odrapane domy. Było późne popołudnie. Dzieciaki hałasowały w pobliżu, od portu doleciał znajomy, bliski aż do bólu bas syreny okrętowej, tramwaj dzwonił zawzięcie, a niewidoczny pociąg elektryczny zastukał na szy- nach. Przymrużył oczy. Poczuł się tak, jakby wypił duży kielich mocnej wódki. Był w Nowym Porcie. Do drzwi pukał z dziwnym uczuciem. Czuł się zażenowany, właściwie nie bardzo wie- dział, co powie, kiedy ktoś otworzy. Zanim jednak to nastąpiło, usłyszał szczebiot dziecięcy i to przyprawiło go o przyspieszone bicie serca. Kobiecy głos brzmiał wewnątrz niewyraźnie. Kostek cofnął się o pół kroku, jakby miał zamiar odejść. Spojrzał dokoła, upewniając się, czy znajduje się we właściwym miejscu. Ale drzwi były znajome, nawet napisy na ścianach klatki schodowej pamiętał dokładnie. Zanim zdążył coś postanowić, spoza drzwi rozległ się głos: – Kto tam? Nigdy nie wiedział, co odpowiedzieć na takie pytanie. Powiedział: – Swój – i pomyślał, że przecież każdy oprych może powiedzieć to samo. Ale poskutkowało, bo zgrzytnęło i drzwi otwarły się. W szparze ujrzał młodą kobiecą twarz okoloną kędzierzawymi włosami. Duże ciemne oczy uważnie go zlustrowały. – Pan do nas? – Eee, tak... – bąknął i zaciął się, bo widok tej kobiety wytrącił go z równowagi. Nie ją spodziewał się tutaj zobaczyć. – No słucham, o co chodzi? – spytała ostrzej. Nie otwierała drzwi szerzej. Małe, śmiesznie balansujące na nogach dziecko próbowało się wysunąć spoza niej, ale chwyciła je za ramię i przytrzymała przy swej nodze. – Przepraszam – Kostek starał się być bardzo uprzejmy. – Czy prócz państwa nikt tu nie mieszka? – Panie, jakim cudem?! – wykrzyknęła kobieta. – Przecież to jeden pokój! I tak nas troje za dużo! A pan co, z kwaterunku czy jak? – Nie... Szukam znajomych... Dawno państwo tu mieszkacie?

20 – Trzeci rok – odparła. – A... przedtem? To znaczy poprzednia lokatorka? – Nie wiem. Jak zajmowaliśmy ten pokój, był pusty. – Powiedziała to niechętnie, najwy- raźniej nie mając zamiaru kontynuować rozmowy. – Tak... To pani nie wie? – Czego? – No, gdzie ona?... – Nie wiem. – Już zamykała drzwi. Kostek jeszcze chciał o coś zapytać, ale nie dopuściła do tego. Został sam na pustej klatce schodowej. Patrzył na znajome drzwi z popękaną farbą łusz- czącą się i odpadającą płatami. Nie wiedział, co ma teraz zrobić. Nie przewidział, że zastanie tu obcych ludzi, którzy w dodatku nie udzielą mu żadnej informacji. Postał chwilę, bezradny, półświadomie odbierając odgłosy dobiegające z wnętrza miesz- kania. Dziecko biegało, pokrzykiwało, nie zwracając uwagi na strofowanie matki. Gdzieś z dołu doleciał warkot samochodu, wyżej, na ostatnim piętrze skrzypnęły drzwi i rozległy się kroki kogoś zstępującego po schodach. Kostek uznał, że nie może stać dłużej. Nie miał tu nic więcej do szukania. Odwrócił się i przeskakując po dwa stopnie zbiegł na dół. Gdy znalazł się na ulicy, znów stanął bezradnie. Słońce już znacznie się pochyliło i teraz na ulicę padał cień. Od morza ciągnął lekki przedwieczorny chłód, ale dzieciaki nadal hasały w pobliżu. Pomyślał, że może warto zapytać kogoś z sąsiadów, ale zaraz porzucił ten zamiar. Nigdy nie utrzymywał przyjaznych stosunków z nikim z sąsiedztwa, nawet mało kogo znał, pomyślał więc, że niewiele jest szans, by mogli mu coś powiedzieć. Poszedł wolno przed siebie do końca ulicy, potem skręcił w następną i dotarł do narożnika. Chciało mu się jeść, pomyślał więc że w znajomej knajpie nasyci głód, a przy tym może się czegoś dowie, bo znali go tam dawniej dobrze. Ale gdy się zbliżył do miejsca tak wiele razy odwiedzanego, znów spotkało go rozczaro- wanie. Narożnik domu wyglądał co prawda podobnie jak wtedy, gdy widział go po raz ostat- ni, ale duża witryna od ulicy już nie była przesłonięta firanką i nie widniał na niej napis ,,Restauracja”. Teraz za szybą znajdowały się poukładane w piramidy, stożki, prostokąty i bloki artykuły żywnościowe: paczki makaronu, słoiki z dżemami i inne towary. Napis zaś głosił, że znajduje się tu spółdzielnia spożywców. Nie miał więc czego szukać. Odszedł pospiesznie, nie rozglądając się dokoła i nie patrząc na mijanych ludzi. Znając każdy zaułek, bez wahania zmierzał da najbliższego baru mleczne- go. Kupił dwie bułki z serem i kubek kawy. Jadł powoli przy zaplamionym mlekiem stoliku, bezmyślnie patrząc przez duże okno na ulicę. Wśród niespiesznie przechodzących ludzi bezbłędnie rozpoznawał marynarzy. Jacyś chłopcy z rękami wbitymi w kieszenie, zajmując cały chodnik, wędrowali w kierunku przy- stanku tramwajowego. Wtem mignęła mu znajoma sylwetka kobieca. Omal się nie zakrztusił kawą, kiedy ją dojrzał. Mimo jaskrawego makijażu, wysoko utapirowanych włosów nie wzbudzała w nikim zainteresowania. Szła na lekko przekrzywionych niebotycznych szpilkach w pękającej w szwach sukience – nieciekawa z tym wszystkim. Kostek szybko odstawił ku- bek, rzucił niedojedzoną bułkę i wybiegł z baru. W drzwiach zderzył się z wchodzącymi do baru młodzieńcami, tymi samymi co szli do tramwaju. Widać zmienili swe zamiary. Nie usu- nęli się, wpadł więc z rozmachem na ich twarde ramiona, ujrzał przed sobą wrogie twarze, ironicznie uśmiechnięte, oczy pobłyskujące cwaniacką złośliwością. – Patrzcie, koleś się spieszy – warknął jeden i odepchnął go ramieniem. – Pociąg mu ucieka – roześmiał się drugi. – Przepra... – zaczął Kostek i połknął to słowo, które w tym wypadku nie miało sensu. Momentalnie przybrał postawę zaczepną, pochylił głowę i rzucił groźnie: – No, czego? – Ej, stawia się – niemal radośnie zawołał ten pierwszy.

21 – Wont, bo dam w ryja – Kostek znał ich język. – Nie ograniczywszy się do pogróżki, na- parł na zagradzającego mu drogę dryblasa. Uczynił to tak ostro i zdecydowanie, że tamten, speszony, cofnął się pół kroku, a jego koledzy otworzyli usta. Ludzie pragnący wyjść z baru, widząc zamieszanie w drzwiach, wołali: – No, co tam, proszę przepuścić! Kostek skorzystał z konsternacji, jaka opanowała przeciwników, i wyskoczył na ulicę, re- zygnując z dalszej kłótni. Tamci nieco ochłonęli. Najmłodszy zakrzyknął: – Wieje, trzymajcie go! – Daj spokój – powiedział pierwszy. – Zjemy coś, potem go znajdziemy. – Dobra – odkrzyknął Kostek i już biegł ulicą w kierunku, w którym poszła widziana przez szybę kobieta. Ale gdy dotarł do rogu, rozejrzał się i stanął. Kobieta zniknęła. Darmo szukał jej wzrokiem, ulicą przechodzili obcy, nieznani ludzie, a jej nigdzie nie było. Pomyślał, że musiała wejść do któregoś z domów albo do sklepu. Zajrzał tam, a gdy jej nie dostrzegł, znów poczuł się bezradny i zawiedziony. Nagle przypomnieli mu się tamci trzej i opanowała go gwałtowna chęć, by wdać się z nimi w bijatykę. Czuł potrzebę robienia czegoś, wyładowania się. Rosła w nim niewytłumaczalna wściekłość. Nie namyślając się, ruszył z powrotem. Był gotów rozprawić się z tymi chłopa- kami, choć scysja była błaha, niewarta awantury. Stanął przed szybą baru, zajrzał do środka i poszukał ich wzrokiem. Siedzieli w trójkę pod oknem, jedli makaron na mleku. Pierwszy dojrzał go najmłodszy. Powiedział coś do pozo- stałych i wszyscy trzej spojrzeli na niego. Ten, który zaczepił go pierwszy, ryżawy, z pucha- tym zarostem pokrywającym policzki, skinął mu głową i odsunął talerz. Dwaj pozostali po- spiesznie kończyli jedzenie. Kostek przeszedł na drugą stronę ulicy. Jedna z czterech uliczek rozchodzących się z tego miejsca była węższa niż inne, pustawa, wiodła na ubocze. Robiło się już szaro i okolica z wolna pustoszała. Zobaczył ich, jak wychodzą wolno, z rękami w kieszeniach. Mówili coś do siebie, trzymali się blisko, niemal dotykając się ramionami. Ryży musiał być przywódcą, bo mówił najwięcej, pokazując głową Kostka. Przeszli przez jezdnię i od razu otoczyli go. Za plecami miał ścianę domu, wokół ironicznie uśmiechnięte twarze. Byli niemal jego rówieśnikami, z wyjątkiem tego, który chciał go gonić. Niższy i szczuplejszy, miał nie więcej niż osiemnaście lat. – No? – odezwał się ryży. – Koleś chciał z nami pogadać – raczej stwierdził, niż zapytał drugi. – Mówił coś o ryju – judził najmłodszy. Ryży niespodziewanie cofnął się pół kroku, równocześnie wyrzucił prawą nogę przed sie- bie na wysokość twarzy Kostka. Gdyby czubek jego buta dosięgnął celu, roztrzaskałby Kost- kowi szczękę, ale zaatakowany szarpnął głową w bok, błyskawicznym ruchem złapał za stopę i pociągnął w górę. Ryży stracił równowagę i poleciał do tyłu. Rąbnął na bruk, aż zadudniło. Jęknął, a jego koledzy odsunęli się z wrażenia. Natychmiast jednak ochłonęli i obaj rzucili się na Kostka. Mały pochylił się i zaatakował głową, celując w brzuch, trzeci zaś zamachnął się z boku pięścią, usiłując sierpowym trafić w głowę. Kostek nie zdążył już uniknąć tego ciosu. Poczuł ból w uchu i momentalnie oddał tamtemu kopniakiem w podbrzusze. Niespodziewanie do ich uszu dotarł ostry gwizd. Leżący na ziemi ryży podnosił się ślama- zarnie. Najmłodszy, po nieudanym ataku głową, szykując się dopaść Kostka z prawej strony, odskoczył teraz i nie oglądając się na kolegów zniknął za pierwszym domem uliczki. Kop- nięty przez Kostka chłopak zwinął się, wykonał półobrót i chciał uciekać w przeciwną stronę niż mały, ale tu od razu wpadł w ramiona dwóch milicjantów biegiem zbliżających się do miejsca bójki. Ryży, choć oszołomiony, miał zamiar uciekać w przeciwległą ulicę, ale tam zagrodzili mu drogę nadchodzący z portu robotnicy. Poddał się bez oporu i po chwili wszy- scy, z wyjątkiem najmłodszego, stali otoczeni przez milicjantów i cywilów.

22 Starszy sierżant z białą pałką w ręku patrzył na nich i lekko się uśmiechnął. Jego towa- rzysz, młody kapral, był czujnie nastroszony, gotów zrobić użytek ze swej pałki w razie naj- mniejszego przejawu chęci ucieczki. Ale trzej zatrzymani stali spokojnie. Tamci dwaj patrzyli wilkiem na milicjantów. Kostek dyszał jeszcze po niedawnej walce odczuwając dziwne uczu- cie lekkości. Nie bał się. Czuł się niewinny, czekał spokojnie na dalszy ciąg i spodziewał się, że jemu ze strony milicjantów nic nie grozi. Starszy sierżant schował pałkę. – Dziękuję wam, obywatele – powiedział do tych, którzy pomogli mu zatrzymać chłopa- ków. Tamci jednak nie odeszli, ciekawi finału. – No co, Rudy – starszy sierżant zwrócił się do nachmurzonego chłopaka. – Znowu podpa- dłeś? – Nic nie zrobiłem – odpowiedział Rudy, siląc się na spokój. – To on – głową wskazał Kostka. – Coś za jeden? – milicjant zwrócił się do Kostka. – Nietutejszy, co? Pokaż no jakiś doku- ment. – To oni mnie zaczepili – odparł Kostek. – Trzech na jednego. Musiałem się bronić. – Nie sięgnął po dokumenty. Przestraszył się tego żądania. Dopiero teraz uświadomił sobie, że jego sytuacja wcale nie jest najlepsza. Od razu przecież stanie się podejrzany, wystarczy, żeby przeczytali tamto zaświadczenie. Sierżant powtórzył: – Daj dowód osobisty. – Nie mam. – bąknął Kostek. – O, naprawdę? – Jaaa... e... tego... – Kostek zająknął się, bo nie mogło mu przejść przez gardło, skąd się tutaj wziął. Koło otaczające ich nagle się zacieśniło, starszy sierżant przestał się uśmiechać. Popatrzył uważnie na Kostka. Zmarszczył czoło. – To jak będzie? Przejdziemy się do komendy, co? – Nie zrobiłem nic złego – próbował jeszcze Kostek, choć już, wiedział, że to nic nie po- może. – Oni mnie napadli, jak wychodziłem z baru mlecznego. – Dobra, wszystko sobie wyjaśnimy spokojnie. Chodźcie. – A my po co? – próbował wykręcić się Rudy. – To on nas pobił. – Dobrze, dobrze. Chodź, niewinny baranku. Oskarżysz go oficjalnie, że cię pobił, dobrze? No, jazda – starszy sierżant zmienił ton. Obaj z kapralem wzięli między siebie zatrzymanych. Robotnicy ruszyli za nimi i doszli aż pod drzwi komendy dzielnicowej milicji. Dyżurny powitał wchodzących zaciekawionym spojrzeniem. Przez moment zatrzymał wzrok na Kostku, a na widok Rudego i jego kompana zawołał niemal radośnie: – Aaa, mamy gości! Jak się masz, Rudy? Znowu tu jesteś? Co zmalowali? – pytanie było skierowane do milicjantów. – Tłukli się z tym tutaj – wskazał brodą Kostka. – Zwinęliśmy ich. Rudemu dawno się na- leży, a ten nie ma dokumentów. – O, obcy? Występy gościnne? – dyżurny sierżant wstał i zbliżył się do Kostka. Zatrzymał się tuż przed nim i długo, badawczo patrzył mu w oczy. Kostek poznał go od razu. Był to na pozór dobroduszny, nieco przyciężki człowiek, równy mu niemal wzrostem. Pamiętał go doskonale. Nieraz przypominał sobie to pamiętne starcie, pistoletowy wystrzał, ucieczkę, gwizd pociągu, szarpnięcie, potem ciosy pałką i szczęk me- talowych obrączek zaciskających się na przegubach rąk. Milicjant patrzył długo i milczał. Ręce założył do tyłu, lekko wspiął się na palce. – Ej – mruknął wreszcie – coś mi się zdaje, że my się znamy... No powiedz, znamy się czy nie?

23 Kostek nie odpowiedział. Wszyscy teraz patrzyli na niego z nieukrywaną ciekawością. Starszy sierżant, który go przyprowadził, zbliżył się, przymrużył oczy i powiedział do kolegi: – Rzeczywiście, gęba jakby znajoma. – Na pewno, tylko nie mogę sobie przypomnieć, skąd go znam. No co, nie pomożesz mi? – sierżant opadł na pięty i czekał chwilę. Nie usłyszawszy odpowiedzi, pokiwał głową. – Mil- czysz, to znaczy, że mam rację. No nic, pogadamy, przypomnimy sobie, mamy czas... Dawaj- cie dokumenty – wyciągnął rękę do Rudego. – Panie władzo, ja nic... – zaczął skamleć Rudy. – Jak Boga mego. To on. Rzucił się na nas. Mnie skopał, przewrócił na bruk. Tego kopnął w jajka... – To musi być duży kozak, że was tak załatwił. A przecież jeszcze był trzeci – zauważył złośliwie starszy sierżant. – Zaskoczył nas – bronił się kolega Rudego. – No dobra, dosyć żartów – rozzłościł się dyżurny. – Wywracajcie kieszenie. Ale już, szybko! Posiedzicie do rana, to skruszejecie. My sobie tu tymczasem opiszemy wszystko, rano uzgodnimy z wami, co? Może da się za to załatwić jakiś wyrok. Przydałoby ci się z rok albo dwa, co, Rudy? – Za co? Pan sierżant żartuje – przymilnie rzekł Rudy. Nie kwapił się do oddawania swo- ich rzeczy, ale milicjanci pomogli mu. Nie było rady, oddał wszystko, a jego kolega także przestał się wzbraniać. Obaj powędrowali do aresztu, obrzucając na pożegnanie Kostka spoj- rzeniami pełnymi nienawiści. Kostek przez cały czas stał w kącie pokoju i z ponurą miną obserwował czynności wykony- wane przez milicjantów. Pozornie nie zwracali na niego uwagi, ale wiedział, że wzbudził w nich niemałe zainteresowanie. Dowodem tego było, iż kapral, nie wypuszczając pałki z ręki, stał obok, zagradzając sobą drogę do drzwi, jakby się obawiał, że Kostek może spróbować ucieczki. Czuł się coraz bardziej przygnębiony. Przygniatało go uczucie osamotnienia. Wiedział, że wszyscy ci ludzie są teraz do niego wrogo nastawieni i nie widział wyjścia z sytuacji, w jakiej się znalazł. Żałował tego, że wdał się w awanturę, był zły sam na siebie, że wtedy poczuł tę głupią chęć wyładowania złości, co będzie musiał odpokutować, a zarazem nie czuł się win- ny, więc przygnębienie było tym większe. Czy milicjanci zrozumieją jego sytuację? Czy będą chcieli zastanawiać się nad jego położeniem? Co robić? Przez moment naprawdę myślał o tym, żeby skoczyć do drzwi i uciec. Przed komendą nie było wartownika. Gdyby wypadł na ulicę, uciekłby znajomymi zaułkami. Ale zaraz przypomniała mu się tamta ucieczka i jej fi- nał. Dojrzał też manewry kaprala, zrezygnowany więc czekał na swoją kolej. Gdy tamci dwaj zniknęli we wnętrzu gmachu, odprowadzeni do aresztu, sierżant przywołał go ruchem dłoni. – Chodź tu bliżej, przyjacielu, nie bój się, chodź. Nie chowaj się w cieniu. Jak masz na- prawdę czyste sumienie, to ci nic nie zrobię. No jak to z tobą jest? Opowiesz trochę? Kostek podszedł da drewnianej barierki oddzielającej część dyżurki od stołu, za którym siedział sierżant. Starszy sierżant także się zbliżył i niemal dotykając go ramieniem, patrzył na niego ciekawie z boku. – Przypomnisz mi, skąd się znamy? – zapytał dyżurny. Kostek skinął głową. Nie mógł jednak wydobyć z siebie głosu, zbyt trudno mu było o tym mówić, zwłaszcza teraz, kiedy przypomnienie tamtego zdarzenia mogło tylko pogorszyć jego obecną sytuację. Przełknął ślinę, potem z pewnym wahaniem sięgnął do kieszeni na piersiach. Wyciągnął kopertę z pa- pierami i podał dyżurnemu. – Więc jednak masz jakieś dokumenty – ucieszył się sierżant. – To dobrze. Tylko czemu od razu nie pokazałeś? – Niech pan najpierw obejrzy to – cicho powiedział Kostek. Sierżant spojrzał trochę zdziwiony, nic jednak nie mówiąc wziął dokumenty. Obejrzał je i gwizdnął cicho.

24 – Co jest? – zapytał starszy sierżant, który stał dotychczas w milczeniu. Kolega podał mu papierek. Teraz ten uniósł brwi i pokiwał głową. – To taka sprawa – mruknął, oddając pismo dyżurnemu. – Wszystko jasne – powiedział dyżurny. – Niedługo byłeś na wolności. – Jak to?– przestraszył się Kostek. – No a co myślisz? Dziś wyszedłeś z więzienia i od razu bójka. Mamy cię za to pochwalić i może odstawić radiowozem do domciu? – Ale przecież... – próbował Kostek. – To nie ja... Oni mnie zaczepili... Jak wychodziłem z baru mlecznego, zagrodzili mi drogę. Szukali zaczepki. Potem mnie otoczyli. Jeszcze był trzeci. Ten Rudy chciał mnie kopnąć w szczękę, to ja go szarpnąłem za nogę. Upadł. Tamci rzucili się na mnie. Broniłem się, to nie moja wina... – mówił szybko, gorączkowo, połykając wyrazy, byle zdążyć, zanim milicjanci przerwą tę obronę. Ale oni nie przerywali. Słuchali, kiwali głowami, miny mieli nieprzeniknione, a oczy zimne i wrogie. – Nie dałeś się, jak widać – zauważył starszy sierżant. – Rudy, taki bandzior, leżał na ziemi i ma łeb rozharatany, a ten drugi też pewnie dostał... – Broniłem się – powtórzył Kostek. – Jasne – zgodził się dyżurny. – To mogę zrozumieć. Znam Rudego i jego sitwę. Ale co dalej? – Z czym? – nie zrozumiał chłopak. – Czemu się od razu nie zameldowałeś u nas? Zacząłeś od baru mlecznego i bójki. W do- mu byłeś chociaż? – Nie – bąknął cicho Kostek. – To jak? Ani u nas, ani w domu, tylko od razu na ulicę, tak? Prosto z marszu do roboty, co? – Nie, naprawdę nie, panie sierżancie... Nie zdążyłem... – Co nie zdążyłem? – Zameldować się u was. Najpierw chciałem do domu. – I co? Kostek nie odpowiedział. Opuścił głowę. Poczuł teraz, że opuszczają go siły. Już było mu wszystko jedno, nie widział możliwości dalszej obrony, wyczuwał nieufność i wrogość ze strony milicjantów i nawet nie miał im tego za złe, bo rozumiał, że sam się w to wszystko wplątał. – No, odpowiadaj – ponaglił go dyżurny. – Co z tym domem? – Nie mam... Pokój zajęty, nikogo nie zastałem znajomego... Poszedłem do baru, bo byłem głodny od rana... Wtedy nawinęli się tamci. – Może i tak było – starszy sierżant jakby nieco złagodniał. A dyżurny zapytał: – To nikogo nie masz? Rodziny, znajomych, nikogo? – Nie. Pokój jest zajęty. – No widzisz? – dyżurny patrzył na niego niemal ze współczuciem. – Sam widzisz, że mu- szę cię przenocować. – Ale za co? – Nie zameldowałeś się u nas prosto z więzienia. Wdałeś się w chuligańską bójkę. I w do- datku jesteś bezdomny. Gdzie pójdziesz? Muszę ci dać nocleg w areszcie. – Ja kogoś znajdę, kolegów, znajomych, może gdzieś są... – Dobrze, dobrze, jutro. Na razie masz nasz hotel. Ściągnij pasek i opróżnij kieszenie. Kostek podniósł głowę. Chciało mu się nagle zacząć krzyczeć, protestować, prosić. Prze- cież to był jego pierwszy dzień na wolności, pierwsza noc i od razu w areszcie? Nie mógł

25 tego pojąć, buntował się, a zarazem wiedział, że nic na to nie poradzi i poczucie bezsilności doprowadzało go do rozpaczy. – Panie sierżancie... – zaczął. Tamten uciął: – Nic ci nie poradzę. Rano sobie wszystko wyjaśnimy. Mogłaby cię spotkać jeszcze jakaś przygoda, jak z Rudym i jego kompanami. U nas będziesz bezpieczniejszy. Już bez słowa wyłożył swoje rzeczy na stół. Sierżant wszystko skrupulatnie spisał, dał mu protokół do podpisania i skinął na kaprala. Nim jednak Kostek wyszedł, zatrzymał go ruchem ręki. – Nie przypomniałeś mi, skąd się znamy, a ja ciągle mam wrażenie, że gdzieś się musieli- śmy już spotkać. Kostek stał chwilę, zastanawiając się, czy odpowiedzieć. Wreszcie patrząc prosto w oczy sierżantowi wyrzucił z siebie: – Tak, znamy się. To pan mnie zamknął wtedy, trzy lata temu. – Co ty powiesz? – sierżant niemal się ucieszył. – A za co? Tym razem Kostek już nie odpowiedział, ruszył w stronę aresztu tak szybko, że kapral nie mógł za nim nadążyć. Sierżant zaś podumał przez chwilę, usiłując sobie przypomnieć, za co aresztował Kostka. Wielu takich chłopaków przewinęło się przez jego ręce, nic zatem dziwnego, że pamięć nie zachowywała szczegółów. Nagle odezwał się starszy sierżant: – Czy to czasem nie ten, coś go tak wtedy gonił? – Aaa, tak, teraz już wiem! – dyżurny rozpogodził się i razem ze starszym sierżantem za- częli sobie przypominać szczegóły aresztowania Kostka. Kiedy zatrzasnęły się za nim drzwi, stał przez chwile nie mając odwagi postąpić dalej, w głąb celi. Była czysta, przestronna; budynek Komendy Dzielnicowej w Nowym Porcie stanął niedawno, więc i areszt tutejszy był lepszy niż w starych komendach, gdzie na te pomieszcze- nia zaadaptowano piwnice. Trzy spośród czterech znajdujących się w celi prycz były zajęte. Na dwóch leżeli całkiem pijani osobnicy. Jeden brudny, nieogolony, rozkudłany miał za sobą chyba tygodniówkę za- kończoną zatrzymaniem w areszcie. Drugi, młodszy, spał z twarzą odwróconą do ściany. Trzeci – trzeźwy – siedział oparty plecami o ścianę i patrzył ciekawie na Kostka. A on stał, jakby nie miał odwagi oderwać się od chłodnych, metalowych drzwi. Trzymał go przy nich lęk przed tymi ludźmi, przed czterema ścianami i zakratowanym oknem. – Za co cię zgarnęli? – zapytał ten siedzący. Był niechlujny, o żółtawej twarzy, długich włosach opadających z obu stron policzków jak u dziewczyny. Miał na sobie drelichowe nie- bieskie spodnie, zniszczony sweter nałożony na gołe ciało, na szyi ażurową damską apaszkę, którą milicjanci zostawili, uznawszy, że nie można się na niej powiesić. Kostek nie odpowiedział na pytanie. Tkwił jak sparaliżowany. Wzrok skierował ku przeciwległej ścianie, ku umieszczonemu wysoko, niemal pod sufi- tem, niewielkiemu oknu przesłonionemu prostokątami kraty. – No co, niemowa jesteś? – bez gniewu pytał długowłosy. – Nie raczysz odpowiedzieć? Kostek oderwał się wreszcie od drzwi. Postąpił kilka kroków przed siebie. Zatrzymał się pod samą ścianą, głowę zadarł ku źródłu światła wpuszczającemu szarość nadchodzącej sierpniowej nocy. Na widocznym skrawku nieba dojrzał parę pierwszych gwiazd. Niespodziewanie poczuł silny skurcz szczęk i dławienie, nie wiedział, spowodowane żalem czy gniewem. Mógłby teraz krzyczeć z całych sił, ale oparł się tylko rozczapierzonymi dłońmi o mur i trwał tak, odwrócony tyłem do celi, obojętny na wszystko. – Te, papierosa masz? – z pryczy zawołał zapity typ. Kostek nie drgnął. Chyba nie docierały do niego żadne głowa.