uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Stanisław Goszczurny - Stella maris

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :898.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Stanisław Goszczurny - Stella maris.pdf

uzavrano EBooki S Stanisław Goszczurny
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 88 osób, 71 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 124 stron)

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.

1 Stanisław Goszczurny STELLA MARIS

2 I 1 Była zdenerwowana. Wiedziała, że jest na dole i musi się natknąć na niego. Wolałaby go nie spotkać, zwłaszcza teraz, ale nie było sposobu, aby się wymknąć tak, by jej nie zauważył. Bała się jego przenikliwego spojrzenia, pytań, władczego głosu, podejrzliwości, której nie ukrywał. Potrafił być brutalny, a wtedy dochodziło do ostrych starć. Przez moment pomyślała, że może lepiej zostać w pokoju. Przeczekać, może gdzieś wyjdzie, a wówczas ona będzie mogła bez przeszkód wyjechać. Ale zaraz przypomniał się jej tamten natarczywy, zły głos nakazujący, aby przybyła już, natychmiast, bo... Przejechała grzebieniem po włosach, rzuciła okiem na swoją twarz w lustrze, przeciągnęła dłońmi po sukience. Była zdecydowana. Złapała jeszcze małą torebkę na pasku i szybko wyszła z pokoju. Zbiegając po schodach starała się być swobodna, nawet spróbowała lekko się uśmiechać. Nie myliła się. Był w hallu. Siedział w pobliżu szeroko otwartych drzwi w głębokim, pokrytym skórą fotelu i przeglądał od niechcenia jakiś magazyn. Odłożył go na jej widok i podniósł się, zastępując drogę. Gdy chciała go ominąć, szybko chwycił ją za nadgarstek. – Wychodzisz? – głos miał spokojny, łagodny, jakby trochę senny. – Jak widzisz – odparła, starając się zachować swobodę. – Późno, zaraz będzie ciemno. – Nie jadę do lasu, nie boję się ciemności – roześmiała się sztucznie. Z jego twarzy zniknęła senność. Oczy zrobiły się ostre, złe, dłoń na jej przegubie zacisnęła się mocniej. – Puść, boli – zaprotestowała. Nie zwrócił na to uwagi. – Dokąd idziesz? – Mam swoje sprawy – podniosła głos, patrząc mu zaczepnie w oczy. – Jakie? – Nie muszę ci o wszystkich mówić. – Owszem, musisz. – Puść mnie! – już niemal krzyczała. – Puść, boli! – usiłowała się wyrwać. Nie zważając na protesty, przyciągnął ją do siebie, aż zetknęli się piersiami. Drugą ręką chwycił za włosy na karku i trzymając silnie, mówił jej prosto w twarz. – Nie masz żadnych innych swoich spraw! Tu są twoje sprawy, tu, słyszysz? Nigdzie nie pójdziesz, będziesz przy nim i przy mnie. Słyszysz, mała suczko? Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że jest świadkiem miłej sceny między dwojgiem zakochanych. On trzymał ją za rękę i włosy, ona tuliła się do niego, dotykali się niemal twarzami. Tylko różnica wieku między nimi mogłaby trochę zdziwić postronnego obserwatora. Pamela była zgrabna, niezbyt wysoka, opalona i wysportowana. Wyglądała jak jego córka i mogła nią być. Miała dwadzieścia sześć lat. Jasne, puszyste, niefarbowane włosy silnie kontrastowały z przybrązowioną przez słońce twarzą. Ubrana była w sportową sukienkę, dość krótką, do połowy kolan, ukazującą muskularne, ale smukłe nogi. Niemal nie miała makijażu, co dodawało jej świeżości i sprawiało, że wyglądała jak ktoś, kto nie dba przesadnie o siebie, bo i tak wie, że zwróci uwagę.

3 Mężczyzna był od niej dużo starszy, dobrze po pięćdziesiątce. Jednak w jasnej koszuli z krótkimi rękawami, białych, drelichowych spodniach i miękkich, skórzanych butach sprawiał wrażenie młodszego. Od jasnego stroju odcinała się jego czarna, mocno już przetykana srebrem czupryna. Cerę miał ciemną, krzaczaste, całkiem czarne brwi. Był typowym okazem Lewantyńczyka albo mieszkańca południowych stanów, w których od pokoleń mieszała się krew hiszpańska, meksykańska, indiańska i białych przybyszów z Irlandii lub Niemiec. Był dość szczupły, spod krótkich rękawów koszuli wyglądały muskularne, owłosione ramiona. Szarpnęła się. Ręką, w której trzymała torebkę, uderzyła go w piersi, usiłując się wyrwać. Twarz miała wykrzywioną ze złości. – Puść! Nie masz prawa tak do mnie mówić! Nie jestem niewolnicą ani twoją, ani jego! – Jesteś. Wiesz dobrze, że jesteś. – Roześmiał się, wykrzywiając usta w złym grymasie. – Od pierwszego dnia wiedziałaś, po co jesteś w moim domu. – To ty prosiłeś! – podniosła głos do granic histerycznego krzyku. – Ty błagałeś, żebym ratowała Joego! Ty żebrałeś, żebym była przy nim i przy tobie. Ty, ty, ty! Poprowadził ją w bok, nie zwalniając chwytu. Cisnął ją niemal na fotel i pochyliwszy się, powiedział wolno: – Siadaj, uspokój się. I nie krzycz, bo nic ci nie pomoże. Jednym, silnym ruchem ciała wyrwała się z jego rąk. Jednak w chwili, gdy rzuciła się w stronę drzwi, zdążył jeszcze chwycić ją za ramiona. Obrócił do siebie, ścisnął mocno i niespodziewanie zamknął jej usta pocałunkiem. Wiła się i szarpała, ale trzymał silnie i całował długo, aż do utraty tchu. Odsunął wreszcie dziewczynę od siebie i nie wypuszczając z ramion, powiedział łagodniej: – Przecież wszystko wiesz. Raz na zawsze ustaliliśmy. Czy mam ci tysiąc razy powtarzać, kim jesteś dla Joego i dla mnie? – Dla niego pielęgniarką, a dla ciebie kochanką, tak? – Nie mów tak. Jesteś nam obu potrzebna. – Tobie jestem potrzebna. Żeby cię wyręczyć w opiece nad tym półtrupem. – Nie mów tak! – oczy znów zabłysły mu złowrogo. – Joe to twój mąż, a mój syn! – Joe to wrak. Jest skończony i dobrze o tym wiesz. Chcesz, żebym go ratowała, ale jego nikt i nic nie uratuje. – Potrzebna mu życzliwość. Potrzebny ktoś, kto go będzie chronił... Jak ty i ja... – Ale ty jeszcze chcesz ze mną... – Przestań, Pam – jego głos złagodniał, zadźwięczała w nim nuta udręki. – Czy nie widzisz, jak bardzo mnie to wszystko boli? Jak bardzo jesteś mi potrzebna? – Tobie? – teraz jawnie drwiła. – Jesteś starym, rozpustnym kozłem. Masz dosyć dolarów, żeby sobie kupić każdą dziewczynę. Zostaw mnie w spokoju. – Więc załóżmy, że kupiłem ciebie – odparł cynicznie. – Nie. Zapamiętaj sobie: mnie nie kupiłeś. Wyżebrałeś, żebym wyszła za Joego, bo mówiłeś, że tylko ja mogę go uratować. I co? Jemu nic nie pomaga, on nikogo nie potrzebuje. A ty co robisz? Kupiłeś żonę dla syna, a sam chcesz z nią... Och, ty! – odskoczyła, bo znów ją chciał pocałować. Zaraz też krzyknęła z bólu, bo jego dłoń z rozmachem trzasnęła ją w policzek. – Dosyć! – krzyknął wściekły. – Wracaj do pokoju. Porozmawiamy, gdy się uspokoisz. Znajdę sposób, żeby to wszystko rozwiązać. – Nie! Nie zatrzymasz mnie! – także krzyczała na cały głos. – Pójdę i nie wrócę do tego przeklętego domu! Nie wrócę ani do Joego, ani do ciebie! Puść! – ostatni okrzyk wydała w chwili, gdy znów chwycił ją z całych sił i potrząsnął tak mocno, że głowa zachwiała się jej w przód i w tył. Z bocznych drzwi wyszedł czarnoskóry służący. Zatrzymał się niepewnie, widząc szamoczącą się parę. Mężczyzna dojrzał go, spojrzał wściekły, ale puścił Pamelę i zapytał

4 starając się opanować gniew: – Czego chcesz? – Telefon. – Idź do diabła. Powiedz, że mnie nie ma. – Ale to mister Hood, mówi że sprawa bardzo pilna... – Ach tak, dobrze, już idę, no, nie stercz tak, wynoś się! – Poprawił dłonią włosy, cofnął się o krok i powiedział: – Radzę ci zostań. Proszę... – Nie – odparła hardo. – Gdybyś na początku prosił, to bym została, ale teraz... – Dobrze. Idź, jeśli chcesz. Ale pamiętaj, możesz pożałować. – Od dawna żałuję. Wszystkiego. Już szedł w stronę drzwi, ale jeszcze się zatrzymał i dodał spokojniej: – Pam, nie rób głupstw. Zresztą porozmawiamy, jak wrócisz. – Jesteś pewien, że wrócę? Zawahał się przez moment, ale zaraz poszedł do telefonu. A Pamela poprawiła sukienkę, potrząsnęła głową, żeby uporządkować włosy i wyszła z domu. Było już ciemno. Na podjeździe stał sportowy kabriolet. Wsiadła, uruchomiła silnik i ruszyła, aż żwir wytrysnął spod kół. Nie wiedziała, że w ciemnym prostokącie okna na pierwszym piętrze stał długowłosy, przygarbiony młody mężczyzna i patrzył przed siebie szklanym wzrokiem. 2 Jechała ostro, biorąc zakręty z piskiem opon. Była zdenerwowana tak, że nie mogła zebrać myśli. Jeszcze czuła jego dłoń na swoim policzku, słyszała wściekły głos, widziała zwężone oczy. Chciało jej się krzyczeć ze złości i płakać z upokorzenia. A równocześnie wiedziała, że jest bezsilna. Z trudem panowała nad sobą, zdawała sobie sprawę, że jadąc w tym stanie może stracić kontrolę nad samochodem. Idiotko, idiotko, idiotko – powtarzała w duchu. Dobrze wiedziała, że sama wpakowała się w tę sytuację bez wyjścia. Dziś nie umiałaby powiedzieć, co było powodem, że się zgodziła. Czy miała dość życia na małej farmie, ze zgorzkniałymi rodzicami nieustannie narzekającymi na los, który poskąpił im sukcesu i sprawił, że wylądowali u tego bogatego mieszańca, który czasem przyjeżdżał tu, żeby odpocząć od zgiełku świata biznesu i pojeździć konno? Czy sprawiło to współczucie dla tego człowieka, który prosił, a nawet błagał o ratunek dla swojego wykolejonego syna? Czy może litość nad młodym, niespełna trzydziestoletnim mężczyzną, który chwilami przypominał bezwolny łachman, wór kości obciągniętych pożółkłą skórą i był zupełnie bezradny, cichy i spokojny, jakby nieobecny? A może pieniądze, blask życia w eleganckim świecie, w którym nie pachniało końmi jak u rodziców pracujących na cudzej farmie, nie piekło bezlitosne słońce, a w czasie upału piło się chłodnego drinka i pływało w basenie o zielonkawej wodzie łagodnie otulającej ciało? I jeszcze on... Właśnie wyszła z basenu, gdy czarnoskóry Ben poprosił ją do telefonu. Ujęła słuchawkę, wyciskając drugą ręką wodę z włosów. – Pamela, słucham – powiedziała i zdrętwiała. Usłyszała głos, który sprawił, że wszystko to, co zostało za nią, nagle znów wróciło. – Tu Ed, pamiętasz mnie chyba? – Tak, naturalnie – bąkała niepewnie. – Gdzie jesteś? Jak mnie odnalazłeś? – Przecież to nietrudne, wiadomo gdzie jesteś – głos był chłodny, obcy. – Czego chcesz? – mimo woli także przybrała oschły ton. – Muszę cię zobaczyć. – To niemożliwe.

5 – Ależ możliwe, kotku. Musisz się ze mną spotkać. – Rozzłościł ją ten ton. – Niczego nie muszę. Dobrze wiesz. I nie dzwoń... – Zaraz, zaraz, Pam, nie złość się – głos złagodniał. – Nie odkładaj słuchawki, bo możesz pożałować. – Grozisz mi? O co ci chodzi. – O nic. Tylko muszę się z tobą zobaczyć. – Po co? – Powiem, jak się zobaczymy. – Nie zobaczymy się, już ci mówiłam. – Ależ tak, zobaczymy się – głos mężczyzny znów zabrzmiał twardo. – Chyba, że chcesz żebym przypomniał komu trzeba twoje kursy z towarem dla mnie i moich przyjaciół? Co, chcesz? – To było dawno, nikt ci nie uwierzy. – Nie tak dawno. I uwierzą. O takich sprawach nie zapominają, a wiesz, co za to robią? Nawet jeśli ktoś był tylko przewoźnikiem... No, Pam, czemu się upierasz, czy trzeba żebym ci to wszystko przypominał? – Jesteś podły. – Kiedyś mówiłaś, że jestem kochany. – Bzdura, to było dawno. – Rok to nie tak dawno. A więc? – Czego chcesz? – Mówiłem. Musimy się zobaczyć. Potrzebuję cię. – Nic z tego, Ed. Dobrze wiesz, że wszystko dawno się skończyło. Żyjemy teraz na innych planetach. – Dobrze, dobrze, źle mnie zrozumiałaś. Potrzebuję twojej pomocy. A ty, jako moja stara przyjaciółka – nie odmówisz, prawda? Chyba, że chcesz... – Więc? – Przyjedź do baru „Ramona”. Wiesz gdzie to? – Wiem. – W porządku. Będę tam czekał, jak się ściemni. Tylko nie każ mi długo czekać, nie lubię tego. Pamiętaj... Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Stała jeszcze przez chwilę blada, wystraszona tą rozmową, aż w końcu położyła słuchawkę i bezwiednie poszła do swego pokoju, zostawiając na podłodze mokre ślady. Teraz jechała z nerwami napiętymi do ostateczności. Spodziewała się, że rozmowa z dawnym przyjacielem nie będzie miła. A starcie z teściem dodatkowo ją rozstroiło. Chwilami odnosiła wrażenie, jakby cały świat, który od niedawna sobie zbudowała, walił się nagle w gruzy i zewsząd groziło jej niebezpieczeństwo. W ostatniej chwili wyminęła wielkiego chevroleta, którego kierowca zatrąbił ze złością, że mu zajechała drogę. Skręciła w prawo, pozostawiła za sobą ostatnie wille eleganckiej dzielnicy i poczęła się wspinać na wzgórze poza miastem. Tu już było spokojniej, ale za to droga zwęziła się i Pamela musiała bardziej uważać. Mijała teraz stojące pod palmami małe domki, czasem mignął neon przydrożnego baru, dobiegły dźwięki głośnej muzyki. Po prawej rozciągał się bajeczny widok na Nowy Orlean rozjarzony światłami, gorący mimo wieczoru i początku jesieni, wypełniony ludzkim gwarem i duszącymi zapachami, z obskurnymi dzielnicami pełnymi kolorowych ludzi zajętych najróżniejszymi ciemnymi interesami i dzieciakami o wielkich oczach bawiącymi się przy krawężnikach ulic. Dalej widać było paciorki świateł wzdłuż nowoczesnych arterii i wreszcie port niby drugie miasto, oświetlony, pełen ruchu przez całą dobę, pobrzmiewający rykiem okrętowych syren. Od wielkiej zatoki szedł łagodny podmuch niosący wytchnienie po upalnym dniu. Światełka startujących i

6 podchodzących do lądowania odrzutowców przesuwały się wśród nieruchomych, jasnych gwiazd. Zajechała już, opanowawszy się nieco, na mały parking przed barem, którego czerwony, natarczywie mrugający neon wabił spragnionych piwa, whisky i jazgotliwej muzyki. Wyłączyła silnik i trwała przez dłuższą chwilę nieruchomo, zastanawiając się, czy wysiąść. Zdecydowała się wreszcie i sięgnęła do klamki, gdy wtem jakiś cień wyłonił się z mroku i usłyszała niezbyt głośno powiedziane słowa: – Nie wysiadaj. – Mężczyzna otworzył drzwiczki z drugiej strony, zajął miejsce koło niej i rozkazał: – Jedź! – Dokąd? – Prosto. Ruszaj wreszcie. Posłuchała bez słowa. Wytoczyła samochód z parkingu i pojechała przed siebie szczytem wzgórza. Domów było coraz mniej, także bary zostawili poza sobą. Kątem oka spoglądała na siedzącego obok mężczyznę. Było niezbyt ciemno, więc widziała ostro zarysowany profil, drugie, opadające na ramiona włosy, ciemny, kilkudniowy zarost. Poczuła też od niego zapach potu i pomyślała, że powinien się wykąpać przed tym spotkaniem. – Długo mam tak jechać? – spytała. – Tu skręć i zatrzymaj się – nakazał. Posłusznie skręciła i zatrzymała wóz na niewielkim placyku. Był to punkt widokowy na szczycie wzgórza. Roztaczał się stąd wspaniały widok na całe miasto, zatokę i dalekie, biegnące aż po horyzont morze. Od strony drogi osłaniał ich niski żywopłot. Gdy wyłączyła silnik, usłyszała koncert cykad, a z dołu dotarł nieco mdlący zapach róż i jakichś jeszcze kwiatów, których nie umiałaby nazwać. Odwróciła twarz ku mężczyźnie i spytała: – No więc? – Nie witasz mnie zbyt serdecznie – odparł z lekkim uśmiechem. – Nie spotkaliśmy się chyba dla okazywania sobie serdecznych uczuć? – Czemu nie? Kiedyś tak było, zapomniałaś? – Było, minęło, nie ma o czym mówić. O co chodzi, mam mało czasu. – Ja też. Ale spokojnie, nie denerwuj się, kotku. – Nie mów tak do mnie. Niespodziewanie objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Stawiła silny opór, ale nie zdołała wyrwać się z uścisku. – Zostaw – syknęła. – Zostaw, bo będę krzyczeć. – Tu cię nikt nie usłyszy. Zresztą o co chodzi? Siedź spokojnie, nic ci nie zrobię. Chcę, żebyśmy wyglądali jak para na randce. Popatrzyła mu z bliska w twarz. W półmroku widziała, że jest mizerny, oczy mu zapadły, a zarost sprawiał, że wyglądał jak ascetyczny mnich. Biodrem wyczuła, że pod koszulą ma zatknięty za pasek spodni rewolwer. Siedziała sztywno i czekała, co nastąpi. – Dobra – powiedział wreszcie. – Nie będę owijał w bawełnę. Potrzebuję twojej pomocy. – Cóż ja mogę dla ciebie zrobić? – wzruszyła ramionami. – Jeżeli coś narozrabiałeś, wpadłeś, szukają cię, to co ja mogę?... – Tak, wpadłem – odparł twardo. – Powiem ci, bo znasz te sprawy jeszcze z czasów, kiedy nie byłaś... – przełknął słowo, które cisnęło mu się na usta, a ona przeczekała to w milczeniu. – No dobra. Nakryli nas. Zrobili obławę i wpadliśmy. Dwóch naszych padło, paru zwinęli, a mnie udało się zmyć. – Rozpoznali cię? – Nie wiem. Ale na miejscu zostały też dwie gliny. – Ty zabiłeś. – Może ja, może nie, wszyscy strzelali. W każdym razie szukają mnie, mają rysopis, a kto wie, czy ktoś z przymkniętych nie wysypał nazwiska. Zresztą to nie ma znaczenia. Jak nie

7 gliny, to nasi mnie dopadną. Skoro udało mi się zwiać, mogą myśleć, że ja naprowadziłem policję. Sama wiesz, jak to jest. – Nie wiem, mnie nie ściga policja, do nikogo nie strzelałam... – Dobra, nie mówmy o tym. Muszę stąd zniknąć. I to szybko. Możliwie najdalej. Na Północ albo na wschodnie wybrzeże. Albo jeszcze lepiej za ocean... – To czemu tego nie robisz? – To nie takie proste. Poszukują mnie. Jestem bez kontaktów. I nie mam forsy... – Ach, o to chodzi... Nagle zza żywopłotu wytrysnęła smuga jaskrawego światła. Jakiś wóz zboczył z drogi i zajechał obok nich. Mężczyzna spojrzał i błyskawicznie chwycił Pamelę w ramiona. Przytulił do siebie, zaczął całować pochylając się nisko, nad kierownicę. Zaskoczona dziewczyna zaczęła się szarpać, ale przygniótł ją z taką siłą, że aż jęknęła i zaprzestała oporu. Wóz policyjny podjechał blisko, omiótł ich reflektorami i na moment się zatrzymał. Jeden z policjantów patrzył na całującą się parę, drugi, ten który prowadził samochód, uśmiechnął się i powiedział: – Napatrz się, Frank, jak wrócisz do domu, przerobisz to ze swoją Mary. – Daj spokój – obruszył się ten nazwany Frankiem. – Jedź, niech się kochają. Wóz policyjny wykręcił, potem wytoczył się poza żywopłot i po chwili odjechał zboczem w dół. Wtedy mężczyzna puścił Pamelę. Wciągnęła głęboko powietrze i potarła ramię, które przycisnął jej do kierownicy. – Skorzystałeś z okazji – powiedziała ze złością. Odsunęła się, a on dopiero teraz zdjął dłoń z kolby rewolweru. Dostrzegła to i jeszcze bardziej się rozzłościła. – Oszalałeś? Myślisz, że to by coś pomogło? – Wszystko jedno – odparł z determinacją. – Nie dam się zapudłować na 99 lat. Wolę, żeby mnie przedziurawili. – Ale że mnie także narażasz, to nie pomyślałeś? – Nic się przecież nie stało – wzruszył ramionami. – Masz papierosa? Podała mu paczkę, wziął jednego, resztę schował do kieszeni. Wyciągnęła rękę i poczęstował ją, ale pozostałe ponownie schował. Nic nie powiedziała, tylko podała mu ogień, zapaliła sama, a on wyjął jej z dłoni zapalniczkę i także schował. – Nie masz kompletnie nic? – spytała. – Nieważne – wzruszył ramionami. – Muszę się stąd jak najprędzej wydostać. Ty mi pomożesz. Pogrzebała w torebce, wyjęła kilka dolarów i podała mu. Przyjął, przeliczył pobieżnie. – Niewiele tego – usprawiedliwiła się – ale nie mam więcej. Nigdy nie noszę dużo pieniędzy. – Przyniesiesz jeszcze – zabrzmiało to jak rozkaz. – Już się nie zobaczymy – odpowiedziała. – Zobaczymy się, kotku. – Nie mów do mnie kotku – żachnęła się. – Nie znoszę tego. – Kiedyś lubiłaś. – Nie wracaj do tego, co było. Już mówiłam... – Pam – przybrał teraz ton perswazji – pomożesz mi, wiem, że pomożesz, bo mnie kochasz. – Zwariowałeś? – Nie. Wiem, że tak jest. Wyszłaś za tę szmatę dla forsy i żeby się wyrwać z farmy. Ale nie mogłaś zapomnieć. I ja nie zapomniałem... – Nie ma powrotu, Ed – głos jej zmiękł. – Stało się. Pójdę dalej tą drogą. Bez ciebie. – Nie, Pam. Potrzebuję cię. Nie tylko twojej forsy, ale także ciebie.

8 – O czym ty mówisz? – Wyjedziemy stąd. Razem. Weźmiesz jeszcze od nich, ile będziesz mogła, chociaż tyle, żeby nam starczyło na drogę. I wyjedziemy razem. Do San Francisco, Nowego Jorku, Bostonu albo za ocean – wszystko jedno, byle najdalej stąd i razem. – Nie łudź się, Ed. Nigdzie z tobą nie wyjadę. Zawsze byłeś marzycielem. – Ty za to zawsze twardo chodziłaś po ziemi. – Tak. I dlatego nigdzie z tobą nie pojadę. Nie chcę być z kimś, kogo nieustannie ścigają. Nie chcę życia w spelunkach, z bandziorami, narkomanami, alkoholikami. Jesteśmy już w innych światach, nie rozumiesz? – Posłuchaj, Pam – pochylił się, mówił zduszonym szeptem, jakby się bał, że ktoś ich usłyszy, choć wokół panowała cisza i spokój. – Zrobisz tak. Teraz wrócisz do tego twojego pałacu. Jutro weźmiesz forsę. Tyle, ile masz. A jak masz mało, to weź od starego. On ci niczego nie odmówi, prawda? Wieczorem przyjedziesz tu. Na to samo miejsce. Nie do baru, ale wprost tu. To wszystko. – A potem? – zapytała podejrzliwie. – Nie myśl dziś, co będzie potem. Zobaczymy. – Nie, Ed. Nigdzie z tobą nie ucieknę. – W porządku. Masz czas do namysłu. Do jutra. Ale pamiętaj, jeśli się nie zjawisz, będę bezlitosny. Byłaś w tym wszystkim, mogę to udowodnić i nie będę cię oszczędzał. Nie zostawię cię z nimi. Za dużo dla mnie znaczysz. – I dlatego mnie szantażujesz? Straszysz, że oddasz policji? – Walczę o ciebie. To wszystko. – A jeśli jutro nie przyjadę? – Już mówiłem. Pojutrze dzwonię do glin. Siedziała przez dłuższą chwilę w milczeniu. Potem nie patrząc na niego, powiedziała spokojnie, ale z taką nienawiścią, że przeszedł go dreszcz: – Jesteś wstrętny. Ohydny szantażysta. Zimny skurwysyn. – Jesteśmy warci siebie, kotku. – Nie mów tak, do cholery – krzyknęła. – No dobra – roześmiał się. – A więc wszystko jasne. Jedź. – Dokąd? – Podwieź mnie do portu. Tam łatwo się schować. No ruszaj, bo te gliny się tu kręcą i mogą się nami bliżej zainteresować. – Jadąc zaciskała mocno na kierownicy rozdygotane dłonie. Chwilami przychodziło jej do głowy, że wystarczy jeden ruch, a wóz stoczy się w przepaść. Może zdążyłaby wyskoczyć. Ale nie miała odwagi tego zrobić. Wyprowadziła samochód koło baru na szerszą drogę, potem okrążyła centrum miasta i w końcu dotarła do portu. Tu kazał jej jechać długim nabrzeżem aż do rejonu, w którym nie było ruchu, panował tu półmrok i tylko gdzieniegdzie stały przy kei stare, opuszczone statki. W pewnym miejscu kazał jej się zatrzymać. – Tu się pożegnamy – szybko pochylił się i nim zdążyła zrobić unik, pocałował ją. – Nie złość się, Pam – powiedział niefrasobliwie. – Zobaczysz, wszystko będzie okay. Tylko nie nawal. Szkoda by cię było. – Nim zdążyła odpowiedzieć, otworzył drzwiczki i zniknął w mroku za wielkim, ciemnym magazynem. Zawróciła z impetem i odjechała na pełnym gazie. 3 Zostawiła wóz na podjeździe i szybko weszła do domu. Zauważyła, że na górze, u Joego było ciemno, ale na parterze jaśniały światła. Serce jej biło, kiedy szła przez hall do schodów wiodących na piętro, gdzie był jej pokój. Spodziewała się, że go zastanie w hallu, ale nie było

9 nikogo. Tylko przez duże, szeroko otwarte drzwi wiodące do ogrodu dostrzegła seledynową wodę basenu, a na jego skraju stolik, przy którym, tyłem do niej, siedział teść. Nie poruszył się, choć z pewnością usłyszał i samochód, i jej kroki. Starając się nie biec po schodach, weszła na górę. Na moment zatrzymała się pod drzwiami pokoju Joego, ale nie usłyszawszy stamtąd żadnego odgłosu, poszła dalej i po chwili znalazła się u siebie. Był to niewielki, dobrze urządzony apartament. Umeblowany na różowo pokój sypialny z szerokim, nakrytym puchatą narzutą tapczanem, toaletką, wyściełanymi pufami, dalej łazienka z niebieskimi kafelkami i mała garderoba. Otwarte teraz szeroko okno wychodziło na ogród. Podeszła i spojrzała tam. Wierzchołek palmy sięgał parapetu. Ponad nim widziała pogrążony w mroku trawnik z rosnącymi tu i ówdzie ozdobnymi krzewami, a bliżej basen, pusty teraz, łagodnie oświetlony. Teść uniósł głowę znad szklaneczki i popatrzył na nią. Odruchowo cofnęła się w głąb pokoju. Rzuciła torebkę na puf, przyjrzała się sobie w lustrze. Na twarzy wypieki, włosy nieco zmierzwione, na ramieniu zauważyła czerwonawy znak odciśnięty przez kierownicę, gdy Ed przycisnął ją w obawie przed policjantami. Pomasowała to miejsce, potem przypudrowała. Trochę pomogło. Siadła na tapczanie, zapaliła papierosa z paczki leżącej na nocnym stoliku i wypuszczając duże kłęby dymu, z wolna się uspokajała. Pomyślała, że na dziś dosyć już emocji i chyba teść zostawi ją w spokoju, skoro nie zareagował od razu na jej powrót. Ta myśl niosła ulgę. Spodziewała się, że noc pozwoli jej uspokoić się i zastanowić nad wyjściem z sytuacji. Przypomniało jej się powiedzenie, że ranek jest mądrzejszy od wieczora i zdusiwszy papierosa, miała zamiar iść do łazienki. W tym momencie usłyszała niegłośne kroki na korytarzu. Od razu spokój zniknął, wróciło napięcie. Jeszcze przez moment łudziła się, że to może Joe skądś wraca i pójdzie do siebie, ale lekkie pukanie do drzwi potwierdziło jej obawy. Wszedł, nim zdążyła powiedzieć „proszę”. Cofnęła się pod okno i patrzyła na niego ze strachem. On jednak zdawał się nie zwracać uwagi na jej zdenerwowanie. Był spokojny, w jednej ręce trzymał dwie szklaneczki, w drugiej butelkę sherry. Rozejrzał się po pokoju, jakby tu był pierwszy raz, potem usiadł przy stoliku znajdującym się w rogu i, stawiając szklanki i butelkę, skinął głową. – Siadaj, nie bój się. – A gdy stała nadal nieruchomo, dorzucił: – Musimy porozmawiać, siadaj. Posłuchała, choć serce znów kołatało jej gwałtownie. Wolno zbliżyła się, usiadła naprzeciw niego. Ujął butelkę i zapytał: – Napijesz się? – Nie odpowiedziała, ale mimo to nalał jej, potem sobie. Ujął szklaneczkę i uśmiechając się uspokajająco, powiedział: – No, wypij łyk, dobrze ci zrobi. – Napiła się trochę, potem jednym haustem opróżniła szklaneczkę. Kiwnął głową z aprobatą. Powtórnie jej nalał i sam także się napił. – Ciężki dziś dzień – powiedział i pociągnął spory łyk. Pamela patrzyła czujnie. – Tylko to chciałeś mi powiedzieć? – zapytała zaczepnie. – Nie tylko. Napij się jeszcze. – Chcesz mnie upić? – Nie. Ale oboje musimy się trochę odprężyć. Mamy ważne sprawy do omówienia. No, prosit – uniósł szklaneczkę i czekał, aż ona uczyni to samo. Podał jej papierosa, długo celebrował zapalanie, wyraźnie zwlekał z rozpoczęciem rozmowy. – Mów – zachęciła go. – Wolę to mieć za sobą. Słusznie – zgodził się kiwając głową. – Ja też. Może jeszcze łyk? Nie, mów – zdusiła nie dopalonego papierosa. Była czujna i napięta. Czekała na atak. On tymczasem patrzył na nią jakoś inaczej niż przed wyjściem. Nie miał w oczach gniewu, wyglądał nawet na onieśmielonego. Wreszcie odezwał się: – Posłuchaj, Pam. Wiem, że nie jest ci dobrze. Mógłbym powiedzieć, że sama się na to zdecydowałaś, ale ty mi odpowiesz, że to ja cię namawiałem, nawet błagałem, żebyś wyszła za Joego i ratowała go.

10 – O tym już mówiliśmy – przerwała mu. – Tak – zgodził się. – Mówiliśmy też o innych sprawach. Choćby o tym, że i mnie na tobie także zależy. – Jako na synowej? Milczał przez długą chwilę. Ponownie sięgnął po papierosa. Zauważyła, że palce mu lekko drżały. – Powiedzmy, że nie tylko – nie patrzył jej teraz w oczy. – Ale głównie. Bo przecież Joe to mój syn i nie chcę go stracić. – Chcesz mieć i jego, i mnie, tak? – czuła się coraz spokojniejsza, wiedziała, że zdobywa nad nim przewagę. Nie odpowiedział od razu. Nalał jej i sobie, nie czekając na nią napił się, zaciągnął papierosem. – Czasem i mnie jest ciężko – wyznał. – Chociaż wiesz, że nie jestem mięczakiem. Ale bywa cholernie ciężko. – Chcesz się przede mną wyżalić? – wiedziała, że jest bezlitosna, ale nie czuła dla niego współczucia. Myślała o sobie. Ten starzejący się mężczyzna wywoływał w niej niechęć, bo podświadomie obarczała go winą za swój los. On zaś pokręcił przecząco głową i odparł bez gniewu: – Nie, nie wyżalić, ale ustalić, co mamy dalej robić. – A czy jest jakieś wyjście? Jak to sobie wyobrażasz? Mam się opiekować Joem i należeć do ciebie, być niewolnicą, kochanką teścia i kim jeszcze, no powiedz, tak to sobie wyobrażasz? – Przestań. Chcę spokojnie porozmawiać, a nie się kłócić. – No więc? – Najpierw Joe... – Co Joe, co? Myślisz, że mogę mu pomóc? W jaki sposób? Mam go nieustannie pilnować? Trzymać za rękę. Znosić jego ataki, brutalność, załamania. W imię czego? Rok minął i jest taki sam jak dawniej, albo i gorszy. Sam wiesz, że jemu nikt nie pomoże, bo on sam sobie pomóc nie chce. – A jednak trzeba go ratować, nie możemy oddać Joego walkowerem. – To go zamknij u czubków albo oddaj pod stałą opiekę lekarską, ja nic nie mogę zrobić. Próbowałam. I dobrocią, i złością – wszelkimi sposobami. I co? Nic. On jakby mnie nie widział. Czasem płacze mi na piersiach, czasem mnie bije. Ale nigdy, słyszysz, nigdy nie potraktował mnie normalnie, jak żonę, jak kobietę. Nie może. Nie chce. Nie zależy mu, rozumiesz? – Wyrzuciła to z siebie jednym tchem. Na policzkach pojawiły się jej rumieńce, oczy zabłysły z podniecenia. On zaś słuchał spokojnie i czekał, aż skończy. Znów wypiła sherry do dna. – Nie jestem tu już potrzebna – dorzuciła gwałtownie stawiając szklaneczkę. Pokręcił głową przecząco, delikatnie ujął ją za dłoń. – Mylisz się, Pam – powiedział jak do dziecka. – Jesteś potrzebna. – Po co? Komu? – Mnie. – Roześmiała się histerycznie. Nie zwrócił na to uwagi. Spokojnie słuchał, kiedy mówiła: – Tobie? Tak, nie raz dawałeś mi do zrozumienia, czego ode mnie chcesz. A dziś, na dole, pokazałeś to szczególnie dobitnie. – Zdenerwowałaś mnie. Nie byłaś miła. – Dlaczego mam być miła? Co ja tu właściwie robię? Kim jestem? – Jesteś młodą, śliczną dziewczyną, przed którą jest całe życie. – Życie? Jakie? Z wiecznie półprzytomnym, zeszmaconym Joem? I po co? Żeby mieć ten pokój? Twoje dolary? Wiesz gdzie ja mam to wszystko? Wiesz? Już mi to obrzydliwe małżeństwo z Joem i twoje zaloty bokiem wychodzą. Mam dość, dość, dość. Albo stąd ucieknę, albo popełnię samobójstwo. I ty wszystkiemu jesteś winien.

11 – Może tak – zgodził się bez gniewu. – Ale uspokój się. Myślę, że jest wyjście z tej sytuacji. – Wyjście? Jakie? Skoczyć pod samochód albo zażyć na noc sto tabletek nasennych. Albo... – zawahała się, wreszcie dokończyła spokojniej – ...wynieść się stąd, iść byle gdzie, żeby was tylko więcej nie widzieć na oczy. – Nie wpadaj w skrajności. – Podał jej sherry i odczekał, aż się napije. – I nie histeryzuj. Mądra dziewczyna zawsze znajdzie dobre wyjście. Zwłaszcza, jeśli ma kogoś życzliwego, kto jest gotów jej pomóc. – Ciebie? Co knujesz? Powiedz wreszcie. Od początku czuję, że chowasz coś w zanadrzu. – Patrzyła teraz zaczepnie, gotowa znów podjąć walkę. A on odetchnął głęboko jak przed skokiem do lodowatej wody i nie patrząc na nią zaczął: – Od dawna o tym myślałem. Tak czy owak trzeba rozwiązać tę fatalną sytuację, w jakiej się wszyscy troje znaleźliśmy. – I co wymyśliłeś – przerwała mu. – Mów, nie owijaj w bawełnę. – Dobrze. Posłuchaj, Pam. Pojedziecie z Joe’m w długą podróż. – Ja z nim? Zwariowałeś? Myślisz, że go upilnuję? Że dam sobie z nim radę? Cóż za pomysł. – Posłuchaj spokojnie – podniósł lekko głos. – Potem powiesz, co o tym myślisz. Więc wyślę was w daleką podróż. Powiedzmy do Europy. Na długo. Dwa, trzy miesiące, nawet dłużej, jeżeli uznasz, że to będzie potrzebne jemu i tobie. – Ja już uznaję, że to nie ma sensu. – Prosiłem – wysłuchaj mnie do końca. Nie polecicie samolotem, nie popłyniecie luksusowym transatlantykiem, nie będzie wspaniałych warunków. Stworzę wam sytuację inną, trudną, wyjątkową. Trzeba, żeby Joe był przez jakiś czas odcięty od świata. Żeby nie miał do niczego dostępu, żeby go otaczało jak najmniej ludzi. Wtedy będziesz miała nad nim kontrolę, może to coś pomoże, może go zmieni, rozumiesz? – A ja nadal mam być pielęgniarką, znosić jego humory, wybuchy, brutalność albo apatię? Dlaczego? – Bo jesteś jego żoną. Bo mi to obiecałaś. Bo... proszę cię o to. W końcu nie proponuję ci nic poza tym, co było w naszej umowie sprzed roku, kiedy obiecałaś pomóc mi ratować Joego. – Obiecałam, ale sam widzisz, że nie daję rady. Nikt nie da rady. – Może to, co proponuję, pomoże. To ostatnia szansa. Spędzicie w podroży kilka tygodni. Odcięci od świata. Warunki będą trudne, nawet bardzo, ale przecież ty jesteś do tego przyzwyczajona, nie zawsze żyłaś tak jak tu, w tym domu... Za to potem... – Co będzie potem? Dotrzemy do Europy i co? – Tam Joe nikogo nie zna. Będziecie sami, tylko we dwoje. Zrobicie objazd krajów, które sama wybierzesz. Francja, Włochy, Grecja – co zechcesz. Byle go oderwać, byle zapomniał. Nie będzie miał kontaktów, nie będzie miał żadnych dostaw. Może się uspokoi, zacznie żyć choć trochę normalniej. – Wierzysz w to? – Nie mam innego wyjścia. Przecież wiesz, że wszystkiego próbowałem. – A ja, co ja mam za perspektywę? Nawet jeśli Joe choć trochę wróci do życia, to i tak nie będę z nim. Już nie mogę... – Zapominasz o mnie. – O tobie? Nie za ciebie wyszłam za mąż. – Ale jesteś tu, w tym domu, blisko mnie. I chcę, żebyś została. Bez względu na to, co będzie z Joem... Nawet jeśli on... jeśli mu ta kuracja nie pomoże, to i tak jest tu dla ciebie miejsce, dobrze o tym wiesz... – Ach tak. Więc chcesz zachować mnie dla siebie?

12 – A co w tym złego? Sama mówiłaś, że Joe nie jest twoim prawdziwym mężem. A ja ci dam wszystko. Luksus. Miłość... – Powiedz prawdę – patrzyła na niego surowo, jak sędzia. – Liczysz, że Joe nie wróci z tej podróży? – Liczę, że na pewno wrócisz ty. – A jeśli nie? – Wrócisz. Przecież wiesz, że masz tu życie, jakiego pragnęłaś, i wiesz, jaki świat czeka cię poza tym domem. A ja cię w spokoju nie zostawię... – Grozisz mi? – Nie, tylko mówię z tobą szczerze. Możesz mieć wszystko lub nic. – A jeśli się nie zgodzę i wybiorę to mc? – To już teraz możesz płakać nad swoim losem. Ale wiem, że jesteś za mądra, żeby odmówić. Jesteś przecież bystrą dziewczyną, lojalną żoną Joego i moją synową, prawda? – Kpisz? – Nie. Tylko znam cię dość dobrze. Proponuję ci układ. Jedź z Joem, a potem, bez względu na to, jak dla niego skończy się ta wyprawa, będziesz miała, co tylko zechcesz. – Z tobą? – Jeśli zechcesz. – A jeśli wrócę z Joem? – Także dotrzymam obietnicy. Wstała. Była teraz opanowana i spokojna. Podczas tej rozmowy przypomniał się jej Ed. Znów poczuła ucisk kierownicy na swoim ramieniu, twardość kolby rewolweru za jego paskiem, nieznośny zapach dawno nie kąpanego ciała i niedobry smak wymuszonego pocałunku. I groźny głos wydający polecenia. Otrząsnęła się na myśl o tym, co ją czeka z tamtym człowiekiem. Przeszła się po pokoju, podeszła do toaletki, zapaliła z namysłem papierosa. Teść przez cały czas obserwował ją bacznie. Wreszcie odwróciła się do niego i powiedziała spokojnie: – Zgoda. Spróbuję. Zerwał się z miejsca, nie kryjąc radości. Podbiegł do niej, chwycił za ramiona i przygarnął do siebie. – Wiedziałem, Pam, wiedziałem, że się zgodzisz! – wykrzyknął i równocześnie pocałował ją. Odchyliła głowę, ale nie zdołała się wyrwać. Słyszała jego głośny szept. – Pam, jak się cieszę, jesteś kochana, kochana, kochana... Całował ją coraz gwałtowniej. Czuła jego gorący oddech i błądzące po jej plecach dłonie. Oszołomiona tym wszystkim nawet się zbytnio nie broniła. A on już całował jej szyję, ramiona, piersi, ręką sięgnął w dół, dotknął uda. – Nie! – szarpnęła się, usiłując go odepchnąć. Jednak trzymał ją mocno i coraz bardziej przechylał nad tapczanem. – Pam – mówił gorączkowo. – Jesteś mądra, kochana. Zawsze o tym wiedziałem... Przestań, nie broń się, wiesz, że jesteś i będziesz moja, moja, moja... Chciała krzyknąć, ale zamknął jej usta pocałunkiem. Padła na wznak. Był silny i ciężki. Nie panował nad sobą, a ona słabła coraz bardziej. W głowie się jej kręciło, czuła, że lada chwila straci przytomność. Opanował ją jakiś bezwład. Przeżycia całego dnia nałożyły się, stała się bezsilna i bezwolna, miała wrażenie, jakby stojąc z boku, obserwowała miłosną scenę, w której sama nie brała udziału. A on przygniótł ją całym sobą, kolanem rozwarł jej nogi, jednym szarpnięciem zerwał figi i zdarł z siebie spodnie. Jeszcze chciała się wydostać spod niego, wykonała rozpaczliwy skręt ciała, ale był zbyt ciężki, by mogła go zrzucić. Przycisnął jej krtań ramieniem i poczuła, że się dusi. Wówczas zwiotczała i poddała mu się już bez oporu, nieruchoma, bierna. Gdy wstał i dysząc poprawiał spodnie, leżała nadal bez ruchu, z martwą twarzą i suchymi

13 oczami. Nie zareagowała, gdy podał jej szklaneczkę sherry. Napił się sam i powiedział: – Kochanie, wszystko będzie dobrze, zobaczysz... – Idź już – wykrztusiła z trudem. Czuła, że lada moment zwymiotuje. II 1 W miarę, jak zbliżało się południe, upał tężał. Bezchmurne niebo ogromną kopułą okrywało rozległy port, jasnoseledynowe morze i wzgórza otaczające miasto wielkim zakolem. Wprawdzie zbliżał się koniec października i o tej porze powinno być chłodniej, ale w tym roku całe lato było nadzwyczaj gorące i upały nie chciały ustąpić nawet teraz. Portowcy, czarni, lśniący od potu, pracowali obnażeni do pasa, także kierowcy wielkich ciężarówek jeździli półnadzy lub w bawełnianych koszulkach bez rękawów. Nawet portowe dźwigi pochylały się leniwie nad ładowniami, jakby i im było ciężko pracować przy takiej pogodzie. Środkiem toru wodnego sunął ogromny, głęboko zanurzony tankowiec, wyglądający jak monstrualna kaczka prowadzona za dziób przez mały, przysadzisty holownik. Od strony zatoki doleciał przeciągły ryk syreny, ale wnet zamarł w nieruchomym powietrzu. Przy długim nabrzeżu stał rząd statków. Miały na rufach najrozmaitsze bandery, ale przeważała Stanów Zjednoczonych. Wokół nich panował normalny, portowy rozgardiasz. Przesuwały się podzwaniające ostrzegawczo dźwigi, z szumem przegrzanych silników zajeżdżały ciężarówki o bokach pokrytych jaskrawymi reklamami. Po trapach wchodzili i schodzili ludzie, i tylko wachtowi marynarze kryli się przed słońcem pod ochronne daszki. Na końcu nieruchomej kolejki statków, nieco na uboczu, jakby się chciał trzymać z daleka od tego zgiełku, stał niezbyt duży, ale dość okazały oceaniczny holownik. Rufę miał przysadzistą, zaokrągloną, burty dosyć niskie, dziób za to potężny, zadziornie zadarty. Stożkowato zwężający się ku górze komin nosił znak armatora mało tutaj znanego i trzy litery PRO. Na rufie leniwie zwisała biało-czerwona bandera, a poniżej, niemal nad wodą widniał napis: SMOK i pod nim nazwa portu macierzystego: GDYNIA. Holownik sprawiał wrażenie opustoszałego, jakby załoga zeszła na ląd i zostawiła go samego przy nabrzeżu. Z bliska widać było, że jest porządnie sterany i dawno nie zawijał do macierzystego portu. Burty miał odrapane, biegły po nich wielkie, rdzawe zacieki od morskiej wody, relingi gdzieniegdzie były powyginane, a biała niegdyś farba nadbudówek pożółkła teraz i wyglądała niechlujnie. Na pokładzie stały nierozpakowane skrzynki, beczka ze smarem, kilka baryłek ropy, a na rufie leżała zwinięta w „słońce” gruba lina holownicza. Holownik nie był jednak opuszczony. Znajdowała się na nim niemal cała załoga oprócz starszego mechanika i ochmistrza, którzy załatwiali w mieście jakieś swoje sprawy. Pozbawiona zajęcia załoga, nieskora do wychodzenia o tej porze dnia do miasta, pochowała się po kątach. Jedni drzemali w kabinach, inni gadali leniwie w mesie, popijając kompot lub sok grejpfrutowy, albo bez przekonania grali w karty. Pełniący wachtę portową także schowali się, bo i oni nie mieli nic do roboty. Panowało rozleniwienie, wyczekiwanie i nuda. Tylko kucharz, spocony i zły na cały świat, jak zwykle przeklinający swój los, kończył przygotowywanie obiadu, świadomy tego, że i tak usłyszy „wiązanki” pod swoim adresem, bo załoga miała taki nastrój, że nikt nie był w stanie jej dogodzić i całą złość wyładowywała na jego głowie. Z głębi statku wyszedł na pokład bosman – czterdziestoletni, przysadzisty mężczyzna z dużym brzuchem i czarną brodą, którą sobie zapuścił w tym rejsie. Popatrzył na puste

14 nabrzeże przed holownikiem, przeciągnął się, unosząc ręce wysoko nad głową, ziewnął głośno i zajrzał przez bulaj do kuchni. – Jak leci? – zapytał kucharza. Żyli w przykładnej zgodzie. Bosman, licząc na dodatkowe poczęstunki, których domagał się jego wilczy apetyt, nigdy nie dokuczał kucharzowi i nawet potrafił go bronić przed zbyt ostrymi złośliwościami. Kucharz zaś, mimo iż zdawał sobie sprawę, że bosman zwyczajnie mu się podlizuje, brał to za dobrą monetę i nie warczał na niego tak, jak na innych. – Widzisz? – kucharz pokazał zlaną potem twarz. – Jeszcze trochę i sam się usmażę razem z tą cholerną pieczenią. – Uderzył dłonią w wielką brytfannę pełną mięsa i syknął, bo się oparzył. – Nie narzekaj, nie narzekaj – dobrodusznie łagodził gniew kucharza bosman. – Na wachty nie chodzisz, woda cię nie zalewa ani wiatr w mordę nie dmucha. – A, już sam nie wiem, co bym wolał – burknął kucharz. – Masz co chłodnego do picia? Daj, bo w gardle sucho – poprosił bosman. – Idź do pentry. W lodówce jest kompot i sok. – Nie chce mi się. Daj, jak masz pod ręką. Kucharz otworzył lodówkę, wyjął pokrytą szronem puszkę soku pomarańczowego, przebił ją, nalał do kubka i podał przez bulaj. Bosman wypił, skrzywił się i oddał kubek narzekając: – Słodkie, nie gasi pragnienia. I zimne, na pewno gardło mnie rozboli. – Marudzisz, jak stara panna – odgryzł się kucharz. – Olek, cholera, gdzie siedziałeś tak długo? – wrzasnął na pomocnika. – Pewnieś się wylegiwał, a ja tu sam muszę... – Szef zapomniał, że mnie posłał do chłodni po śmietanę? O, jest – pokazał pomocnik. – Ale nie musiałeś siedzieć tam pół dnia. Jak cię kiedy pogonię, to zobaczysz, jak powinieneś się ruszać. Mucha w smole, cholera! – pomstował kucharz. Bosman odsunął się i stanął przy relingu, patrząc bezmyślnie na rozgrzany beton nabrzeża. Usłyszał za plecami czyjeś kroki, ale nie chciało mu się odwracać głowy. Obok niego stanął trzeci oficer, który właśnie pełnił portową wachtę. Z tej racji był staranniej ubrany od bosmana, który miał na sobie przepocony podkoszulek, drelichowe, wyświechtane spodnie podtrzymywane pod dużym brzuchem szerokim pasem i na nogach japonki. Oficer nosił tropikalny mundur: szorty schludne i wyprasowane, czarne starannie wyglansowane buty, białe skarpety pod kolana i czystą bluzę z krótkimi rękawami i złotym paskiem na ramieniu. Tylko czapkę zostawił w kabinie nawigacyjnej, mając nadzieję, że w takim upale nawet kapitan będzie mniej wymagający niż zazwyczaj. Oparł się o reling i wyciągnął paczkę chesterfieldów. Bosman obrzucił go krytycznym spojrzeniem. – Wyglądasz jak Anglik w Afryce pięćdziesiąt lat temu. Brak ci tylko korkowego kasku. – Daj spokój – odparł trzeci. – Wiesz, że na służbie stary każe trzymać fason. Myślisz, że nie wolałbym łazić w kąpielówkach? Zapalisz? – Upał, cholera – stwierdził kwaśno bosman – nawet palić się nie chce. Mimo to wydłubał z paczki papierosa, przyjął ogień. A kiedy obaj mocno się zaciągnęli, trzeci powiedział: – Już niedługo. Wygląda na to, że lada dzień ruszymy do domu. A wtedy i upał się skończy, i morze da nam w kość. – A niech tam, byle do domu – zgodził się bosman. – Ale nie wierzę. Stoimy i stoimy, stary wyraźnie na coś czeka. – Jest parę rzeczy do zrobienia przed skokiem przez Atlantyk. „Smok” jest trochę poharatany, trzeba go podreperować. – Wiem, wiem – mruknął bosman, pstrykając zgrabnie na nabrzeże petem. – Ale to wszystko można było już sto razy załatwić. Mówię ci, stary coś knuje. – Bzdura. Tak samo ma dosyć, jak i my. – A ja ci mówię, że jeszcze nam załatwią jakieś holowanie do Singapuru albo Australii.

15 – Tfu – trzeci rozejrzał się za kawałkiem drewna, żeby odpukać, ale nie znalazł nic pod ręką. – Nie gadaj, bo wykraczesz. Załoga chyba by się zbuntowała. Tyle miesięcy w morzu, pięć wielkich holowań bez zawijania do Gdyni. To chyba dosyć, nie? – Mnie się pytasz? Zapytaj starego, czy ma dosyć. – Ma. Sam słyszałem, jak mówił, że pora wracać. – Dużo stary ma do gadania! Armator zwącha zarobek, to każe nam płynąć i stary nawet nie piśnie. – Nie strasz, nie strasz – trzeci zorientował się, że bosman droczy się z nim. – Stary dobrze wie, że załoga ma pływania po dziurki w nosie, a i „Smok” potrzebuje przeglądu. Nie będzie tego robił tu, za ciężkie dolary, jak może za złotówki w kraju. Bosman spojrzał na niego spod oka i lekko się uśmiechnął. Trzeci był młody, miał koło trzydziestu lat. Wszyscy wiedzieli, że niedawno się ożenił i przeżywa różne niepokoje, jak każdy młody małżonek-marynarz. – Tak ci się nie chce pływać? – zapytał. Trzeci obruszył się. – Chce, ale z przerwami. – Jak najczęstszymi? – Mogą być częste. – Na Wzgórzu Nowotki? – Na Wzgórzu Nowotki. – W łóżku u Jadzi? Trzeci już na to pytanie nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się, jakby zobaczył swoją Jadzię czekającą na niego w przezroczystej nocnej koszulce. A bosman pokiwał głową i powiedział poważnie: – Trzeba było w domu siedzieć, a nie pchać się na oceaniczny holownik. Albo zamustrować na tramwajarskie rejsy w te i z powrotem do Londynu, Hamburga, Goteborgu... – Daj spokój, stary – bez gniewu obruszył się trzeci. – Gadasz i gadasz, jakby upał rzucił ci się na mózg. – No właśnie, to może przewrócimy jakie zimne piwko? – ożywił się bosman. – Masz? – Mam, ale nie teraz. Po służbie. – Cholera, to jeszcze kupa czasu. – To idź, weź sobie, tylko jedno, nie wyżłop mi wszystkich – trzeci wyciągnął klucz od kabiny. Bosman wziął, podrzucił go, potem oddał. – Nie, nie lubię sam. Poczekam, w towarzystwie lepiej smakuje. Daj jeszcze zapalić, bo zostawiłem swoje w mesie. Nim zdążyli ponownie zapalić, uwagę ich przykuł czarny ford zbliżający się do holownika. Jechał wolno, jakby i jemu upał dał się we znaki. Gdy zatrzymał się pod trapem, ujrzeli niskiego, korpulentnego mężczyznę w jasnym garniturze, wzorzystym krawacie i białej panamie na głowie. Na rzecz upału zrobił tylko takie ustępstwo, że rozpiął kołnierzyk i rozluźnił krawat. Trzasnął drzwiczkami, otarł czoło białą chustką i trzymając w dłoni czarną teczkę, wszedł na trap. Trzeci ożywił się na jego widok. – No, coś się zaczyna dziać. Jak agent przyjechał, to będą nowiny. – Iiii tam – skrzywił się bosman. – Zwyczajna wizyta, przyszedł zapytać, co słychać. A w ogóle, to dochodzi dwunasta, zaraz obiad, więc przyjechał nażreć się za darmo. – Ale ty jesteś – trzeci popatrzył na bosmana z odrazą. – Wszystko zrobisz, żeby tylko człowiekowi humor popsuć. – Znam życie – pogodnie odparł bosman. – Ale nie martw się, kiedyś to się musi skończyć. A na razie może ten grubas chociaż pocztę przywiózł. Dostaniesz list od Jadzi, pocieszysz się. – Tak myślisz? – ożywił się trzeci. – No chyba. A może jednak warto łyknąć piwa. Daj te klucze.

16 – To i ja pójdę – zdecydował się trzeci. – Stary pewnie pociągnie z agentem whisky, to nie poczuje ode mnie piwa. – Masz rację – bosman klepnął go w ramię. – Chodźmy, bo sucho... Zniknęli w głębi statku. Agent w tym czasie, posapując jakby mu było bardzo ciężko, wszedł po trapie na pokład i skierował się do kapitana. Po statku, mimo pozornej martwoty, od razu rozniosła się wieść, że przyjechał i może przywiózł pocztę albo decyzję co do ich losu. Z zakamarków poczęli się wyłaniać ospali ludzie. 2 Kapitan był w stroju bardzo niedbałym. Lekkie spodnie miał niedopięte, rozchełstaną koszulę z podwiniętymi rękawami niezbyt świeżą, a na bose stopy wsunął kąpielowe klapki. Był równie rozleniwiony upałem i znużony bezczynnością, co jego załoga. Miał dosyć czekania na decyzję z kraju. Gdyby to od niego tylko zależało, bez namysłu kazałby ruszać w stronę Gdyni. Musiał jednak czekać na pozwolenie od armatora. Nie wiedział czy tam, tysiące kilometrów od Nowego Orleanu, nie zawarto właśnie jakiegoś korzystnego kontraktu, który sprawi, że każą mu podreperować holownik, uzupełnić zaopatrzenie i popłynąć w najdalszy zakątek świata. Załoga i „Smok” mieli zarabiać. To było ich główne, a nawet jedyne zadanie. Czekał więc na decyzję, zabijał czas jak mógł i zżymał się w duchu na opieszałość „tych z biura”, którzy nie rozumieją, że załoga jest zmęczona, żony i matki tęsknią, a holownik wymaga przeglądu. A może rozumieją – poprawiał się w duchu – tylko zdrowy rozsądek każe im zwlekać, aby potężny, pracowity holownik i doświadczona załoga nie płynęli pusto przez olbrzymi ocean na drugą stronę kuli ziemskiej... Kiedy usłyszał pukanie do drzwi, ostro krzyknął: – Wejść! Na widok agenta podniósł się z kąta, gdzie siedział pod wirującym wiatraczkiem, odrzucił papiery, które przeglądał, i uradowany wyciągnął rękę. – No, nareszcie pan się pokazał. Są nowiny? – Zaraz, kapitanie, zaraz – agent wyswobodził dłoń z jego uścisku. – Niech chwilę odsapnę. Cholerny upał, w samochodzie jak w piekarniku, na powietrzu nie lepiej. – Spuściłby pan trochę brzucha, to by było chłodniej – zażartował kapitan. Byli na stopie dość zażyłej, wiedział, że agent się nie obrazi. Nie obraził się, ale rzuciwszy okiem na potężną sylwetkę kapitana, dociął: – Panu by też nie zaszkodziło. Tak ze dwadzieścia kilo... – Ja często bywam w chłodnych stronach, to mi tak nie szkodzi – kapitanowi poprawił się humor. Spodziewał się dobrych wieści. Ale agent się nie spieszył. Rzucił panamę na kanapkę, rozsiadł się w fotelu i zawołał: – Pić! – Jerry – głos kapitana zabrzmiał groźnie – musi mnie pan denerwować? – Wszystko po kolei, kapitanie – odparł spokojnie agent. – Pan chyba nie chce, żeby pańskiego agenta szlag trafił od tego upału? – Kiedyś pana i tak szlag trafi, Jerry – odparł kapitan. – Za znęcanie się nad marynarzami. Steward! – ryknął na całe gardło. – Steward! – Nie czekając aż jego wołanie odniesie skutek, otworzył lodówkę i zapytał: – Sok grejpfrutowy, coca-cola, whisky? – Nie ma lepszej rzeczy na upał niż whisky z lodem – stwierdził agent. – Sok też może być. Kapitan już stawiał na stoliku szklaneczki i butelki. Wszedł steward. Był wysoki, chudy, z zapadniętą klatką piersiową jak u suchotnika. Miał kwaśną minę żołądkowca i zaspane oczy. – Kawy? – zapytał kapitan agenta. – Coś pan zje?

17 – Jeść nie chcę, kawy tak. Też jest dobra na upał. Tylko mocna. – Słyszałeś? – kapitan zwrócił się do stewarda. – Dwie mocne kawy. I przynieś lodu, bo mi się skończył. Steward nawet nie skinął głową. Podszedł do stolika, wziął pełną niedopałków popielniczkę i zrobił ruch, jakby chciał podsunąć ją pod nos kapitanowi, by pokazać, ile wypalił od rana. Wysypał niedopałki do pojemnika na śmieci i wolno wyszedł. – Tak się rusza, że do wieczora nie przyniesie tej kawy i lodu – zauważył agent. – To dobry steward. Ma kwaśną minę i wygląda jakby miał lada chwila przejechać się na tamten świat, ale jest twardy i zna swoją robotę. Rzeczywiście, nim kapitan zdążył napełnić szklaneczki whisky i sokiem, steward ponownie się pojawił, niosąc tacę z aromatycznie pachnącą kawą i metalowe wiaderko pełne lodu. Postawił wszystko, rozejrzał się po kabinie i wyszedł, nie powiedziawszy ani słowa. Kapitan nie bacząc, że steward podał szczypce, nałożył palcami lód do szklanek i ująwszy jedną, uniósł do góry. – Pańskie zdrowie, Jerry, mam nadzieję, że przynosi pan dobre wiadomości. Upili po dużym łyku, agent pociągnął jeszcze raz i zakręciwszy szklanką, aż zagrzechotały kostki lodu, postawił ją na stole. – Zależy, co pan przez to rozumie – odparł ostrożnie. – Moim zdaniem dobre. – Sięgnął po kawę, potem łyknął soku. Kapitan patrzył na niego hamując niecierpliwość. Słowa, które usłyszał, sprawiły, że stał się czujny. – Co pan chowa w zanadrzu? – spytał. – Jest decyzja o powrocie? – Zaraz, zapomniałem o tym, co najpilniejsze, załoga czeka – odpowiedział agent. Przez chwilę manipulował przy szyfrowym zamku swej teczki, wreszcie otworzył ją, wyjął plik listów i położył na stole. Przez cały czas kapitan patrzył na niego złym okiem. Przeczuwał, że to, co usłyszy za chwilę, nie będzie zbyt przyjemne. Widząc listy ryknął znowu: – Steward! Chudzielec pojawił się natychmiast, jakby stał pod drzwiami. Kapitan podał mu listy mówiąc: – Zanieś to chiefowi, niech rozda załodze. No, szybko, znikaj! Steward nawet nie mruknął w odpowiedzi. Minę miał pełną dezaprobaty, ale listy wziął i wyszedł. Kapitan sapnął. – No, teraz chyba już pan wyczerpał wszystkie chwyty, co? – Jakie chwyty? – obraził się Jerry. – Załatwiam sprawy po kolei. Za to mi płacicie. – Dobra. No więc, pytałem, czy jest decyzja o powrocie. Agent milczał przez chwilę, unikając wzroku kapitana. Napił się znowu whisky, potem kawy i soku w takiej samej kolejności jak poprzednio. Słyszał coraz głośniejsze sapanie kapitana i zrozumiał, że dłużej nie może przeciągać struny. Ostrożnie powiedział: – I tak i, nie. – Co to znaczy? – kapitan zmarszczył brwi. – Co pan kręci, Jerry. Mów pan jasno: jest czy nie? – Niech pan się nie gorączkuje, kapitanie – łagodził agent. – Przede wszystkim jest interes do zrobienia. Kapitan poczerwieniał. Chciał coś powiedzieć, ale zdołał się pohamować. Teraz on pociągnął duży łyk whisky. Gdy odstawił szklankę, był już spokojniejszy. Wycedził wolno, z naciskiem: – Wie pan, gdzie ja mam pańskie interesy? No, wie pan? Muszę wracać do kraju, to jest mój najważniejszy interes. – W porządku – odparł agent ugodowo. – Wróci pan. I to niedługo. Ale jak przy okazji da się zrobić dobry interes, to co? Nie zrobi pan? Pan jest normalny, nie? I ja jestem normalny. Obaj chcemy zarobić. To wszystko. Nie ma co się gorączkować, niech pan lepiej spokojnie mnie wysłucha.

18 – Przecież jestem spokojny – kapitan demonstracyjnie zapalił papierosa, łyknął soku i patrzył pozornie bez gniewu. Ale Jerry znał go, wiedział, jak łatwo może wybuchnąć. Toteż mówił łagodnie: – Pan się czasem gorączkuje jak jaki Włoch. A ja mam na uwadze dobro pańskie, pańskiej firmy... – I swoje – dorzucił kapitan. – I swoje. Więc jak jest interes do zrobienia, to ja go zrobię. I pan powinien. Kapitan ścisnął szklankę tak silnie, że o mało nie pękła. Pochylił się i z trudem panując nad głosem, powiedział z naciskiem: – Co ja powinienem zrobić, Jerry, to ja dobrze wiem. Niech pan słucha uważnie. Muszę wracać do kraju. Od ośmiu miesięcy tułam się po różnych zakątkach świata. Załoga ledwie trzyma się na nogach. Holownik zdezelowany, potrzebuje gruntownego przeglądu. Muszę wracać, mam gdzieś pańskie interesy, Jerry. – Nie tylko o mnie chodzi – w głosie agenta słychać było urazę. – To przede wszystkim pański interes. Okay, niech pan wraca choćby dziś. Ale niech pan pamięta: straci pan okazję. Może pan dobrze zarobić. I to bez kłopotu... Kapitan milczał przez długą chwilę, jakby się powstrzymywał od ostrej odpowiedzi. Wiatraczek rozwiewał mu rzadkie włosy na głowie, czoło miał pokryte potem. – Niech pan posłucha, Jerry – powiedział wreszcie. – To nie mój holownik. Ja nie robię prywatnych interesów. Mój pierwszy interes to załoga i holownik. A i załoga, i holownik są w rozsypce. Rozumie pan? Miał pan uzgodnić z Gdynią sprawę mojego powrotu, a nie szukać nowych interesów. Agent wyprostował się. Był teraz skupiony, jakby słowa kapitana dotknęły go. Patrzył mu prosto w oczy mówiąc: – W porządku, kapitanie. Pan swoje powiedział, a mnie nie chce wysłuchać. Tak nie możemy pracować. – Nie ma się o co obrażać – łagodził teraz kapitan. Lubił agenta, był z nim zaprzyjaźniony, nie chciał go urazić. – Ja tylko ciągle panu tłumaczę, jaką mam sytuację. – Ja to wszystko rozumiem – zgodził się agent. – Ale jest okazja. I to duża, a pan nawet sobie nie pozwoli powiedzieć, jaka. – Mam gdzieś okazje, już panu mówiłem – przerwał mu ostro kapitan. – Osiem miesięcy wystarczy. Ma pan decyzję z Gdyni? To i tylko to miał pan dla mnie załatwić. – Już pan to mówił, kapitanie – spokojnie stwierdził agent. Otarł pot z czoła, napił się tym razem tylko soku, wstał i podszedł do bulaja. Kapitan patrzył za nim ponuro, czekając, co jeszcze usłyszy. A Jerry kiwnął ręką i powiedział: – Niech pan tu podejdzie, kapitanie. No, proszę, na chwilkę. Kapitan niechętnie podniósł się i stanął za jego plecami. Był zły. Czuł zapach potu zza kołnierza Jerry’ego, oślepiało go jaskrawe słońce zalewające światłem wodę i odbijające się ostrymi refleksami. – No, o co chodzi? – burknął. – Niech pan popatrzy – agent skinął głową, pokazując coś przed nimi. – Tam, po drugiej stronie, widzi pan? Kapitan pochylił się nieco i spojrzał uważniej. Przez okrągły bulaj miał widok niby przez olbrzymią lunetę. Widział nieruchomą jak tafla oleju wodę. Jakiś mały stateczek rybacki wolno przesuwał się naprzeciw „Smoka”. Gdy przepłynął, kapitan zobaczył zalany słońcem drugi brzeg. Było to długie, pustawe nabrzeże, przy którym stały stare, odrapane, bezludne statki na tle wielkich magazynów, które także sprawiały wrażenie opustoszałych. – No i co mi pan pokazuje – żachnął się. – Kawał nabrzeża i jakieś stare wraki! Co to za widok? – Niech pan popatrzy tam, w prawo, na samym końcu kei – wskazał Jerry. Kapitan

19 wzruszył ramionami. Nie chciał jednak dalej się spierać, wziął więc lornetę i popatrzył tam, gdzie pokazywał Jerry. 3 Minęła dwunasta. Mesa z wolna zapełniała się członkami załogi. Na obiad starali się jako tako przyodziać, przynajmniej powkładali koszule, bo kapitan twardo przestrzegał zasady, aby podczas posiłków wszyscy byli ogoleni i wyglądali w miarę przyzwoicie. Poza mesą i poza służbą tolerował niedbały wygląd, posiłek jednak uważał za moment szczególny, podczas którego mieli wyglądać i zachowywać się jak ludzie”. Rozumieli, że to wymaganie mobilizowało ich, sprawiało, że choć cztery razy dziennie czuli się zmuszeni do zadbania o siebie. Siadali na swoich miejscach. Ściśle przestrzegali kolejności. Na szczycie stołu było miejsce kapitana. Po jego prawej ręce siadał pierwszy oficer, a po lewej starszy mechanik. Dalej według starszeństwa stopni: drugi, trzeci, bosman... A po przeciwnej stronie tak samo zajmowali miejsca członkowie załogi maszynowni. Mesa, niezbyt obszerna, ale wygodna, była schludna i czysta. Długi stół, przy nim wyściełane foteliki, pod ścianą bufet, w którym steward trzymał nakrycia. Na ścianie wisiał obraz przedstawiający Tatry w zimie. Otwarte bulaje i dwa wentylatory pracujące z lekkim szumem dawały nieco chłodu. Na białym obrusie stały naczynia, wielkie salaterki pełne sałaty, owoce, a steward wnosił właśnie wazy z zupą. – O, chłodnik – ucieszył się radiooficer znany z dobrego apetytu. – Choć raz truciciel pomyślał, żeby dać coś, co pasuje w czasie upału. Nikt nie sięgał, by sobie nalać. W mesie jeszcze nie było kompletu. Właśnie wszedł starszy mechanik – łysy, drobny mężczyzna o bystrych oczach i wielkich, opadających w dół wąsach. Na widok chłodnika zatarał ręce z zadowolenia, siadł, ale także czekał. Po nim wszedł starszy oficer. Był to czterdziestoletni mężczyzna o sylwetce sportowca. Wszyscy wiedzieli, że chief systematycznie uprawia gimnastykę, w wolnym czasie chodzi po pokładzie od rufy do dziobu, robi pompki i rozciąga sprężyny. Chciał utrzymać dobrą kondycję, żeby – jak mówił – nie zardzewieć na statku. Wszyscy na jego widok poruszyli się z ożywieniem. Chief miał w ręku plik listów. Przy stole brakowało tylko kapitana, a na statku panował zwyczaj, że bez niego nie zaczynano posiłku, chyba że nie przychodził, zostając podczas złej pogody na mostku, albo zajęty był czymś ważnym w czasie postoju w porcie. Teraz wszyscy wiedzieli, że jest u niego agent, ale nie było sygnału, czy stary zajdzie na obiad, czy zje z Jerrym u siebie, więc czekali nadal. Tymczasem chief rozejrzał się stwierdziwszy, że wszystko w porządku, skinął zadowolony głową. Położył listy przed sobą, obok talerza, i zaczął je rozdawać wyczytując kolejno nazwiska. Pozornie nie okazywali podniecenia, spokojnie czekali na swoją kolej. Ale wiadomo było, że ten moment zawsze stanowił dla każdego przeżycie. Jedni cieszyli się, gdy otrzymali kopertę, inni z trudem ukrywali rozczarowanie, kiedy chief nie wyczytał ich nazwiska. Szczęśliwcy oglądali listy, czytali nazwiska nadawców, ale nikt nie rozrywał koperty. Chowali listy w kieszeniach albo za koszulami. To była ich intymna sprawa, nie chcieli czytać przy kolegach, zdradzać swoich uczuć – radości, rozczarowań, czasem nawet gniewu lub smutku. Czekali, aż znajdą się sam na sam z tym, kto do nich napisał. – Co ze starym? – zapytał starszy mechanik, który już miał ochotę sięgnąć po łyżkę. Chief wzruszył ramionami. – Agent jest u niego. Może przyjdą razem na obiad. – O – ucieszył się starszy mechanik. – Znaczy, że coś się dzieje. Może wreszcie ruszymy. – Tak czy owak pewnie się wreszcie wyjaśni – dość obojętnie zauważył chief. – A na

20 wszelki wypadek warto być w pogotowiu. Niech pan ruszy ludzi – zwrócił się do bosmana – trzeba zrobić trochę porządku na deku, statek wygląda jak chlew. – Dobra, chiefie – odparł kwaśno bosman. – Tylko że mechanicy stale coś wyciągają i robią bałagan. Szkoda roboty, póki nie skończą, ciągle będą jakieś smary, beczki, części. – Zostaw pan mechaników – odburknął chief. – Muszą zrobić, co do nich należy, a wy pilnujcie swojej roboty. Do wieczora ma być porządek. – Jasne – mruknął bosman. Chief zwrócił się teraz do kolegi z maszyny. – A co u ciebie? Załatwiłeś wszystko? – To, co najpotrzebniejsze – odparł chief maszyny. – Sam wiesz, że stary nie pozwala kupować nic ponad to, co niezbędne, żeby statek utrzymał się na wodzie. Żałuje każdego dolara... – I ma rację. Jakby ci pozwolił, to byś nachapał części na dziesięć lat naprzód. – Moja wina, że w kraju wszystkiego brakuje? – obruszył się mechanik. – Nie gadaj. Po powrocie idziemy na przegląd, więc zrobią wszystko za złotówki. – Ale do radaru podzespoły by się przydały – wtrącił elektryk nie patrząc na chiefów. – Masz, drugi chce chomikować. Przecież radar chodzi. – Chodzi, ale ledwie zipie. Już mówiłem, że w każdej chwili może wysiąść. Dałem zapotrzebowanie. – Przyda się do stoczni w kraju – roześmiał się chief. – Byle stąd wreszcie ruszyć. – No, co ze starym – zdenerwował się mechanik. – Do wieczora nas będzie trzymał nad pustymi talerzami? W tej chwili wszedł steward kapitański. Zatrzymał się przy drzwiach i powiedział głosem takim, jakby obwieszczał koniec świata: – Jedzcie, kapitan teraz nie zejdzie na obiad. Jest zajęty. – Co tam się dzieje? – spytał pierwszy oficer. – O czym gadają? Nie powiesz, żeś nie podsłuchał. Steward spojrzał zgorszony, wzruszył ramionami i nie odpowiedziawszy wyszedł z mesy. Starszy mechanik rozzłościł się. – Czasem mam ochotę kopnąć go w dupę – rozsierdził się. – Powiedz, kiedy ten łobuz przestanie zadzierać nosa? – Czuje się bezpieczny, bo go stary lubi – odparł chief. – Jedzmy lepiej, szkoda nerwów. – Pierwszy sięgnął po łyżkę wazową, bo należało mu się to, gdy nie było kapitana. Jednak nalał najpierw starszemu mechanikowi, potem sobie i posunął wazę dalej. 4 Kapitan wolno przesuwał wzrok po przeciwległym nabrzeżu. Przez silnie powiększające szkła widział dokładnie każdy szczegół. Było tam martwo i pusto, jak na starym, opuszczonym i zaniedbanym cmentarzu. Bo było to cmentarzysko wysłużonych, przeznaczonych na złom statków. Stały przy nabrzeżu smutne, bezsilne, pordzewiałe, czekając na dopełnienie żałosnego losu. Przejechał koło nich jakiś równie zdezelowany samochód, potem w szkłach lornetki pojawił się człowiek, który wysunął się zza magazynu i pobiegł spiesznie po nabrzeżu ku najdalej stojącym statkom. – No, widzi pan? – niecierpliwił się agent. – Co, do cholery? Kupa wraków i tyle. To mi pan chciał pokazać? – Mówiłem, na prawo, niech pan patrzy tam, na koniec nabrzeża. Znów przyłożył lornetkę do oczu. Tym razem zobaczył wielki niby wielopiętrowy budynek kadłub statku. Był zaniedbany i opuszczony jak wszystkie, które tam stały. Różnił

21 się tylko wielkością – mógł mieć na oko ponad piętnaście tysięcy ton nośności. Kapitan wyregulował ostrość i uważnie obejrzał wrak od dziobu po rufę. Dojrzał pordzewiałe nadbudówki, komin z zatartym znakiem armatora, powyginane tu i ówdzie relingi, przekrzywione bomy. Kadłub był rudy od rdzy, poznaczony pasmami ciemnych zacieków. Kapitan dostrzegł na dziobie duży, miejscami trochę już niewyraźny napis: STELLA MARIS. Pomyślał, że kiedyś ta „Gwiazda Mórz” dumnie obnosiła nazwę po oceanach i w setkach portów, a teraz stoi potulnie przy ostatnim w swoim życiu nabrzeżu i czeka, aż zamieni się na żyletki. Odłożył lornetkę, wrócił do stołu i usiadł. Domyślił się bez trudu, o co chodziło agentowi. Doznał dziwnego uczucia. Był rasowym kapitanem oceanicznego holownika. Kiedy nadarzała się okazja do wielkiej akcji ratowniczej albo trudnego holowania, czuł dreszcz emocji, pragnął ryzykownej akcji. Nie pamiętał wtedy, że jest to sposób zarabiania. Pokonać morze raz jeszcze, wypróbować potężnego „Smoka”, wykonać robotę, której nie każdy by się podjął – to się wówczas liczyło. Ale tym razem wiedział, że nie może przeciągnąć struny. Wszystko, co mówił agentowi o holowniku, załodze i sobie, było prawdą. Ale jednocześnie myśl, aby to wielkie, bezwładne pudło wziąć na hol i poprowadzić jak posłuszne dziecko albo raczej jak narowistego konia, który szarpie się i chce uwolnić od wędzidła, ciągle wracała i stawała się coraz bardziej natarczywa. Nalał whisky agentowi i sobie. Dorzucił lodu, zapomiał rozcieńczyć wodą sodową. W milczeniu obaj pociągnęli po sporym łyku. – No i co, widział pan? – dopytywał Jerry. – Wrak jak setki innych – wzruszył ramionami, udając obojętność. – Tyle, że wielki jak stodoła i stary jak świat. Ma pewnie ze sto dziur w kadłubie od rdzy. – Nie jest tak źle – oświadczył agent. – Pływałby jeszcze, ale to przestarzały typ, za wolny, przestał się opłacać. – Dobra – uciął kapitan – To sprawa armatora. Niech sobie tnie „Stellę” na żyletki, co ja mam do tego? – Armator chce to zrobić w Hiszpanii. Sprzedał go, wie pan, że tam najlepiej sprzedaje się stare statki na złom. – To też sprawa armatora, nie moja. – Pańska sprawa to przeholować go przez Atlantyk. – No jasne. Od początku domyślałem się, że chodzi o coś takiego. Agent poprawił się w fotelu, ponownie otarł czoło, ale był już nieco swobodniejszy. Wyczuł, że najgorsza burza minęła i rozmowa staje się bardziej rzeczowa. Zaczął przekonywać. – Nic pan nie ryzykuje, kapitanie. Wraca pan do domu, po drodze bierze pan na sznurek „Stellę” i w ten sposób bez kłopotu, bez ryzyka, po prostu po drodze, zarabia pan kupę forsy. Czysty interes, nie? Czy ja bym panu proponował inny? Kapitan uśmiechnął się i pokręcił głową. Bawiła go ta argumentacja agenta, nawet był skłonny przyznać mu rację, ale nie mógł przezwyciężyć oporów. – Dobry pan jest, Jerry – powiedział. – Gada pan jak adwokat. Ale już mówiłem. Holownik jest wykończony. Załoga też. A do takiej roboty i holownik, i załoga muszą być w pełnej formie. Przeprowadzić takie wielkie pudło przez Atlantyk to wielkie ryzyko. Chyba za wielkie jak na moje możliwości. Agent roześmiał się głośno. Klepnął kapitana poufale po kolanie i zawołał: – Mnie pan mówi o ryzyku? Pan? Taki kapitan? – No, no, Jerry, niech pan mnie nie bierze pod włos – bronił się kapitan mile połechtany słowami agenta. A ten naciskał. – Czego pan się obawia? Ryzyka? Przecież cała pańska robota to jedno wielkie ryzyko. Pan szuka ryzyka, bo to pański biznes. No, nie mam racji? Każde holowanie to ryzyko, nie? – Są jednak granice – poważnie odparł kapitan. – A poza tym, to by co najmniej o dwa

22 tygodnie opóźniło mój powrót do kraju. – Zdąży pan wrócić, zdąży. A niech mi pan wierzy, lepiej się wraca z pełniejszą kieszenią. – Daj pan spokój, Jerry – żachnął się kapitan. – Ciągle pan gada o tej forsie, a przecież są jeszcze inne ważne sprawy poza forsą. Czasem od niej ważniejsze. – W porządku, kapitanie – zgodził się Jerry. – Są. Owszem, ale te ważne sprawy lepiej się znosi, kiedy się ma forsę. Zresztą dobrze, mówi pan, że to wydłuży rejs o dwa tygodnie. No i co? Co to znaczy dwa tygodnie? – To kawał czasu, zwłaszcza jeśli się tak długo nie widziało domu. – Jasne – zgodził się agent. – Ale można też spojrzeć na to z innej strony. Na przykład: czy pan wie, co to jest kot? – O czym pan mówi? – zdumiał się kapitan. – No, wie pan? Gówno w porównaniu z tygrysem – Jerry roześmiał się z własnego dowcipu. Już był niemal pewien, że przekona upartego kapitana. Ciągnął dalej swobodnie. – Tak samo pańskie dwa tygodnie to jest nic w porównaniu z ośmioma miesiącami. Jest pan w rejsie osiem miesięcy, będzie pan razem osiem i pół. Z tym holowaniem. I zarobi pan. A przecież zarabianie, to główny cel pańskiej roboty na tym holowniku, nie? – Jerry – poważnie spojrzał kapitan – ma pan rację, zarabianie jest moim głównym zadaniem. Ale nie za wszelką cenę. Są granice ryzyka. Ja odpowiadam, jeżeli źle pracuję, ale też jeśli te granice przekroczę. – Wiem, ale pan przesadza. Chyba tym razem jest pan zbyt ostrożny, kapitanie. A ma pan opinię odważnego człowieka. Zresztą czego pan się obawia? Tego pudła? Nie takie zadania pan wykonywał... – Tak – przyznał kapitan. – Ale panu łatwo się o tym gada tu, na lądzie, w bezpiecznym porcie. Mamy koniec października, tu grzeje słońce jak w pełni lata, ale co będzie tysiąc, dwa tysiące mil na wschód? I czy pan wie, co znaczy ciągnąć takie wielkie, bezwładne pudło przez dwa tygodnie przez ten cholerny Atlantyk, który wcale nie jest łagodnym jeziorem, zwłaszcza jesienią? Czy pan wie, co może być, jak się trafi huragan albo choćby tylko poważny sztorm? A trafi się na pewno, bo to taka pora roku. Mogę nie dociągnąć „Stelli” do Hiszpanii, mogę nawet utopić mój holownik razem z załogą. Takie jest ryzyko, Jerry. Nawet odważny kapitan musi o tym pamiętać. – Co innego rozwaga, a co innego nadmierna ostrożność – odparował Jerry. – Ma pan ryzyko wkalkulowane w swój zawód. Pan nawet lubi ryzyko, nie? Więc nie rozumiem czemu pan wyszukuje wszystkie możliwe i niemożliwe trudności? Boi się pan? – Niech mi pan nie zarzuca tchórzostwa! – obraził się kapitan. – W porządku, nie jest pan tchórzem, nie powiedziałem tego. Ale przecież nie takie statki pan holował, i nie tylko jesienią, ale nawet w zimie... – Tak, ale zawsze holownik był w porządku, a załoga w pełnej formie. – Mówił to, ale czuł, że coraz bardziej traci grunt pod nogami. Zdawał sobie sprawę, że nie tyle Jerry go przekonał, ile sam nabierał coraz większej ochoty do tej akcji. I pamiętał też to, o czym mu przypominał agent: po to pływał, żeby zarabiać. Dyrekcja nie byłaby zadowolona, gdyby agent zawiadomił ich, że nie skorzystał z dobrej okazji zarobku podczas powrotu do kraju. Jednak coś go wstrzymywało od podjęcia ostatecznej decyzji. Jakby podświadomie czuł, że nie powinien się zgodzić. – Wszystko da się załatwić, kapitanie – agent bagatelizował tymczasem jego argumenty. – Holownik jeszcze można przejrzeć, nawet szybko naprawić. Załoga odzyska formę, jak pan podejmie decyzję. Przecież w gruncie rzeczy popłyną do kraju. – Dwóch ludzi mi brakuje – opierał się jeszcze kapitan. – Oddałem do szpitala. – Czy to taki problem? Weźmie pan innych. W Hiszpanii ich pan zmustruje i po sprawie. – Na wszystko ma pan odpowiedź, Jerry – ni to z pretensją, ni z uznaniem powiedział kapitan.

23 – Jasne – wesoło odparł Jerry. – Od tego jestem agentem. A agent – sam pan powiedział – to jak adwokat. Zresztą nie namawiałbym pana, gdyby nie było warto. A warto, ja to panu mówię. Armator tego pudła zapłaci i to dobrze. Zysk dla pańskiej dyrekcji. – Jerry sięgnął jeszcze po argument, który kapitan poprzednio już sam sobie uświadomił. – Jeśli pan odmówi, w Gdyni nie będą zadowoleni, że wolał pan wracać pusto, zamiast zarobić parę tysięcy dolarów i to po drodze do domu. – Idź pan do cholery – kapitan palnął dłonią w blat stołu. – To jest szantaż. – To poważny argument. – Dobra – kapitan pozornie ustąpił, ale jeszcze chwycił się ostatniej deski. – Jestem najemnikiem, kapitanem na służbie u armatora. Depeszuj pan do Gdyni, niech dyrekcja zdecyduje, czy mam holować, czy nie. Jerry uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową jakby z politowaniem. Wypił resztę wystygłej kawy, sięgnął po swoją teczkę, wyjął kartkę oddartą z dalekopisu i podał kapitanowi. – Okay – powiedział, nie przestając się uśmiechać. – Niech pan to przeczyta. – Kapitan spojrzał na niego podejrzliwie, przebiegł wzrokiem po kartce i zmarszczył brwi. Czuł się wyprowadzony w pole, ale ukrył niezadowolenie i tylko powiedział z przekąsem: – Szybki pan jest, Jerry. Już się pan z nimi porozumiał bez mojej wiedzy. Inny by panu wziął to za złe. – Ale pan nie weźmie. Znam pana, wiedziałem, że w końcu się dogadamy. Na wszelki wypadek chciałem formalności z Gdynią mieć za sobą. Na kartce dalekopis wystukał: Decyzję w sprawie holowania stella maris pozostawiamy kapitanowi, dyrekcja pro. – Niech pan się nie złości, kapitanie – ciągnął pojednawczo agent. – Gdyby pan się nie zgodził, zawsze mogłem ten papierek wyrzucić. A poza tym jestem agentem pańskiej firmy, mam obowiązek dbać o jej interesy. Robię to, jak umiem. – Nieźle pan dba o te interesy – przyznał kapitan i zaraz dodał złośliwie – i o swoje. – Jasne – zgodził się Jerry. – I o pańskie. Z tego interesu każdy będzie zadowolony. Jak pan widzi, wszystko teraz w pańskich rękach. Dyrekcja nie zgłasza sprzeciwu. Kapitan wstał. Miał dosyć tej rozmowy. Wiedział, że przegrał i musi ulec, choć nadal nie pozbył się wątpliwości. Podszedł do bulaja, jeszcze raz przez lornetę obejrzał wrak „Stelli”. Złapał się na tym, że myśli już teraz o nim nieco inaczej, jakby stary statek stał mu się bliższy. – No więc? – agent chciał wyraźnie usłyszeć ostatnie słowo. Kapitan nie odwracając się powiedział niezdecydowanie: – Sam nie wiem... – Wie pan, kapitanie – roześmiał się Jerry. – No, ale rozumiem, że chce pan jeszcze trochę czasu. Okay. Ale z armatorem może pan chyba porozmawiać, prawda? – Uważa pan, że jestem już dostatecznie zmiękczony – zauważył kapitan. – Uważam i zawsze uważałem, że jest pan rozsądnym facetem – odparował Jerry. – Nie ma pan argumentów. – Jerry – kapitan mówił na pół żartobliwie – lubię pana, ale czasem jest pan bezczelny. – Trudno – rozłożył ręce agent. – To cecha mojego zawodu. Pogada pan? – W porządku, czemu nie – kapitan wzruszył ramionami. – Niech przyjdzie. – Niech pan nie żartuje, kapitanie – powiedział Jerry ze zgorszeniem. – On zaprasza pana do siebie. – A ja go zapraszam do siebie. – Kapitanie – Jerry był teraz poważny. – Niech pan nie przesadza. Ten armator nie chodzi

24 do kapitanów. Oni chodzą do niego. Jeśli zaprasza. – Po co? – Nie wiem i nie moja sprawa – wzruszył ramionami agent. – Może chce z panem omówić jakieś ważne dla niego i dla pana szczegóły? Zresztą co panu szkodzi wypić drinka w eleganckiej willi? – Rzeczywiście – ustąpił kapitan. Sam nie wiedział, dlaczego się droczył. Był poirytowany przebiegiem całej rozmowy. Może grała w nim nieco urażona ambicja, że agent z góry wszystko przewidział, a jego potraktował jak kogoś, z kim tylko formalnie trzeba pogadać, bo w końcu i tak musi się zgodzić. Uznał jednak, że nie ma co się dłużej nad tym zastanawiać i zapytał: – Kiedy i gdzie mam być? – Przyjadę do pana po szóstej, jak zrobi się chłodniej – powiedział agent wyraźnie zadowolony. – On będzie czekał. – Taki był pewny, że się zgodzę? – Jerry wzruszył ramionami i patrząc bezczelnie kapitanowi w oczy odparł: – Był pewny, że ma do czynienia z rozsądnym człowiekiem, który przyjmie jego korzystną ofertę. – Kapitan żachnął się i ze złością rzucił: – Jeszcze jej nie przyjąłem... – Dobrze, kapitanie – agent wstał biorąc teczkę do ręki. – Będę po szóstej. Aha, niech pan każe zrobić listę tego, co pan potrzebuje dla statku i załogi. Wszystko załatwię jak najszybciej, zgoda? – Kapitan skinął głową. Poczuł się bezsilny. Ten człowiek naprawdę wszystko przewidział i nawet jeśli zachowywał się bezczelnie, to na pewno był dobrym agentem. – Zje pan ze mną obiad? – zapytał. – Dziękuję, kapitanie – odparł Jerry. – Zawsze z ochotą, macie świetną kuchnię, ale tym razem nie mogę. Nasza rozmowa zabrała nam sporo czasu. Mam jeszcze wiele spraw do załatwienia. Nie powiedział, że armator nakazał mu, aby natychmiast po rozmowie zgłosił się do niego. Wiedział, co w ustach tego człowieka znaczy słowo „natychmiast”... Kapitan podał mu dłoń i Jerry szybko opuścił statek. Jego starawy samochód, wielki niczym karawan, zawarczał głośno, strzelił z rury wydechowej i potoczył się po nabrzeżu w stronę bramy portowej. 5 Kapitan umył ręce, włożył czystą koszulę, dopiął spodnie, na nogi wsunął letnie pantofle i poszedł do mesy. Załoga była już po obiedzie, ale wszyscy siedzieli jeszcze przy stole. Ujrzał pełne zaciekawienia oczy skierowane na niego. Udał, że tego nie dostrzegł. Siadając na swoim miejscu powiedział: – Przepraszam, był u mnie agent, strasznie mnie wymordował. Czekali, że powie coś jeszcze, ale on urwał i sięgnął po chłodnik. Napełnił talerz po brzegi, zaczął jeść. Przy stole panowała cisza, jedni patrzyli na starego, oczekując dalszych informacji, inni udawali obojętność, dłubali w zębach drewnianymi wykałaczkami, wolno popijali kompot albo wysączali resztki przydzielonego im do obiadu w tropiku czerwonego wina. Zdenerwowała go ta sytuacja. Odsunął gwałtownie nie opróżniony do końca talerz i zapytał ze złością: – Co tak siedzicie jak na stypie? Nikt nie ma nic do roboty? Ktoś uniósł się, ktoś inny odsunął nieco fotelik od stołu, ale nikt nie wyszedł. W końcu starszy mechanik, najbardziej zżyty z kapitanem i najstarszy z nich, odezwał się udając