uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Stephen Coonts - Hongkong

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen Coonts - Hongkong.pdf

uzavrano EBooki S Stephen Coonts
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 50 osób, 51 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 209 stron)

Stephen Coonts Hongkong Johnowi i Nancy Coontsom PODZIĘKOWANIA Zbieranie informacji stanowiących tło powieści takiej jak ta zawsze jest przygodą samą w sobie. Przyjaciel i sąsiad autora, Gilbert Pascal, fizyk i inżynier w jednej osobie, czytał szkice rozdziałów powstającej książki i wzbogacał je wieloma cennymi sugestiami. Paul K. Chan również czytał i komentował rękopis. Treść niniejszej powieści jest owocem współpracy autora i jego żony - Deborah uwielbia wymyślać literackie intrygi. Rewolucje oraz związane z nimi działania wojenne są nieuniknionym zjawiskiem w społeczeństwie klasowym. Bez nich niemożliwy jest jakikolwiek skok w rozwoju społeczeństwa i obalenie reakcyjnych klas rządzących, a zatem niemożliwe jest też przejęcie władzy politycznej przez lud... Zbrojne przejęcie władzy, rozstrzygnięcie klasowego konfliktu na drodze wojny, jest naczelnym zadaniem i najwyższą formą rewolucji. Ta marksistowsko-leninowska zasada rewolucji ma uniwersalne znaczenie, sprawdza się zarówno w odniesieniu do Chin, jak i wszystkich innych krajów. Mao Tse-tung

ROZDZIAŁ 1 Pośrodku zgrabnego, niedużego otworu w czole Chiny Boba Chana, mniej więcej dwa i pół centymetra nad jego prawym okiem, widniała maleńka czerwona kropelka krwi. Oczy mężczyzny były szeroko otwarte. Na jego twarzy, zdaniem Tommy’ego Carmelliniego, zastygł wyraz zaskoczenia. Carmellini zdjął lateksową rękawiczkę z prawej dłoni, pochylił się i dotknął policzka Chana. Był jeszcze ciepły. Śmierć przyszła niewiele minut temu i musiała być natychmiastowa, pomyślał Tom, na powrót wkładając rękawiczkę. Niepozorne ciało mężczyzny leżało na podłodze za biurkiem z filipińskiego mahoniu, w bibliotece jego rezydencji na południu wyspy Hongkong. Kilka sekund wcześniej, gdy Carmellini otworzył drzwi pokoju, zobaczył jedynie stopę wystającą zza mebla. Rozejrzał się uważnie, zanim wszedł dalej. W ścianie naprzeciwko drzwi rozmieszczono kilka okien o dużych, litych szybach przedzielonych bordowymi zasłonami. Rozpościerała się za nimi wspaniała panorama portu Aberdeen. Dalej widać było kanał oddzielający wyspy Hongkong i Lamma. Tę drugą, słabo zaludnioną, wyróżniały z mroku dość nieliczne światła. Ponad nią aż po horyzont rozciągała się ciemna plama Morza Południowochińskiego. Niewidoczne stąd światła wielkiego miasta Hongkong, zajmującego północną część wyspy, rzucały bladą poświatę na nisko zalegającą warstwę stratusów. Z sali mieszczącej się piętro niżej, w której trwało właśnie przyjęcie, dobiegała muzyka. Zespół grał stare przeboje amerykańskiego popu - słowa piosenek były niezrozumiałe, ale melodie dawały się rozróżnić, mimo iż w bibliotece pełno było tłumiących dźwięk, tapicerowanych mebli oraz książek ułożonych na półkach sięgających sufitu. Tommy rozejrzał się w poszukiwaniu łuski. Dostrzegł błysk metalu tuż obok nogi krzesła - mało brakowało, a przegapiłby go w skąpym świetle. Podszedł bliżej, schylił się i spojrzał. Kaliber 7,65. Takie naboje były przeznaczone do małych, łatwych do ukrycia pistoletów kieszonkowych. Trudno strzelać nimi celnie, ale z najkrótszego dystansu to śmiercionośna broń. Carmellini stanął przed biurkiem, wsparł ręce na biodrach i po raz kolejny rozejrzał się uważnie po bibliotece. Gdzieś tutaj Harold Barnes ukrył przed jedenastoma dniami magnetofon, kiedy instalował okablowanie do anteny satelitarnej. Zapewne Chan zamówił zestaw, by oglądać amerykańską telewizję. Niewykluczone, że był fanem kanału C-Span, nadającego ostatnio relacje z przesłuchań przed komisją senacką w sprawie zagranicznych - czytaj: chińskich - dotacji dla amerykańskich partii politycznych w niedawnych wyborach. W ciągu ostatnich dziesięciu dni przesłuchiwani wymieniali jego nazwisko wielokrotnie. Barnes nie zdążył nikogo zawiadomić o tym, gdzie ukrył sprzęt - nazajutrz po dokonaniu instalacji ktoś wpakował mu kulę w łeb. Carmellini był jednak pewien, że chodzi o magnetofon, a nie nadajnik, który zbyt łatwo byłoby namierzyć i odnaleźć. Pewność ta brała się stąd, iż osobiście znał Barnesa - cichego, ostrożnego, cokolwiek bezbarwnego technika, który razem z nim odbywał wstępne szkolenie dla kandydatów do pracy w CIA. Kto by pomyślał, że Barnes będzie pierwszym z tej grupy, który odda życie na służbie? Mikrofony... Harold spędził na instalowaniu odbiornika satelitarnego cztery godziny, podczas gdy zwyczajnemu monterowi robota zajęłaby najwyżej dwie. Jeżeli trzymał się procedury, powinien był umieścić gdzieś dwa miniaturowe mikrofony, po jednym na każdą ścieżkę magnetofonu.

Uwagę Tommy’ego przykuł żyrandol wiszący nad mahoniowym biurkiem. Bogato zdobiony, obciążony kilkudziesięcioma małymi żarówkami, zapewne zwabił Harolda Barnesa tak, jak cukier wabi muchy. Carmellini przyjrzał się w skupieniu łańcuchowi, na którym wisiał żyrandol. Zobaczył biegnący w nim przewód... nie, dwa przewody - jeden grubszy, czarny, a drugi znacznie cieńszy; oba pracowicie przeplecione między ogniwami. Barnes mógł umieścić w żyrandolu jeden z mikrofonów, a drugi w dowolnym miejscu pokoju - może pod biurkiem albo przy stoliku do czytania - sam zaś magnetofon za książkami, gdzieś na najwyższej półce. Na pewno nie brakowało tam tomów, po które nikt nie sięgał częściej niż raz na dziesięć lat. Carmellini podszedł do najbliższego regału i przyjrzał się grzbietom stojących na nim książek. Ani drobiny kurzu. Nawet najpilniejsza sprzątaczka nie utrzymałaby ich w takim stanie. A zatem... Agent podstawił krzesło pod żyrandol i stanął na nim. Ha! Magnetofon był przyklejony taśmą u nasady ramion żyrandola. Żarówki dawały silne światło, praktycznie uniemożliwiając dostrzeżenie urządzenia z dołu. Carmellini wyciągnął rękę i sekundę później miał już w niej dwie rolki z taśmą. Zużyte było mniej więcej trzy czwarte taśmy, nagranie więc musiało trwać jakieś sześć godzin. Zszedł na podłogę. Kusiło go, żeby po prostu schować zdobycz do kieszeni, ale zwyciężył zdrowy rozsądek. Podciągnął nogawkę i starannie umieścił taśmy w skarpetce. W drugiej miał nową, czystą taśmę, ale skoro China Bob był martwy, magnetofon w zasadzie przestał być potrzebny. Może warto przeciąć kable i zabrać sprzęt? Ile czasu pozostało? Czy gdyby to China Bob Chan zabił Harolda Barnesa, magnetofon pozostałby na swoim miejscu? Tom nagle zdał sobie sprawę, że czas ucieka. Odstawił krzesło na miejsce i energicznie przetarł jego miękkie siedzenie, by zlikwidować wszelkie ślady butów. Kiedy się prostował, usłyszał dźwięk dochodzący z sekretariatu znajdującego się tuż za ścianą. Zrobił krok w stronę drzwi i w tym momencie w sąsiednim pomieszczeniu zapaliło się światło. Agent skoczył zwinnie i przywarł do ściany. Uchylone drzwi do sekretariatu miał teraz po prawej. W napięciu nasłuchiwał odgłosu kroków. Bardzo, ale to bardzo nie chciał, by ktoś zastał go w tym pokoju z trupem na podłodze i taśmą w skarpetce. To prawda, że jako młodszemu radcy do spraw rolnictwa w miejscowym konsulacie przysługiwał mu immunitet dyplomatyczny, ale medialny zamęt wokół aresztowania i przesłuchania, a zwłaszcza nieuchronne wydalenie z kraju nie pomogłyby mu w karierze. Usłyszał szuranie odsuwanego krzesła. Sprężony, gotów do skoku, gdyby tylko ktoś szerzej otworzył drzwi, zbliżył się nieco do plamy światła. Przy biurku sekretarki siedział ktoś niewysoki. Dobry Boże, to jakiś dzieciak, pomyślał Carmellini. Chłopiec miał dziesięć, może dwanaście lat. Agent cofnął się o krok, by nie znaleźć się w polu widzenia, gdyby dziecko spojrzało w jego stronę. Usłyszał odgłos uruchamiania komputera. W przeciwległym końcu biblioteki były jeszcze jedne drzwi. Carmellini nie wiedział, czy są otwarte. Pamiętał, że prowadzą do kilku pomieszczeń biurowych i dalej, na korytarz z windą. Podszedł do nich szybkim, cichym krokiem. Nie zdołał obrócić gałki. Drzwi były zamknięte. Obok dziurki od klucza nie znalazł ani nazwy producenta, ani oznaczenia typu zamka. Dopiero gdy się pochylił, by popracować

nad mechanizmem, dostrzegł główki śrub wystające z drzwi. Pomalowano je tym samym, ciemnym kolorem co całe skrzydło, aby nie rzucały się w oczy. Nawet gdyby otworzył zamek, pozostałyby jeszcze zasuwki po drugiej stronie, a tych nie zdołałby sforsować. Schował wytrych i idąc z powrotem w stronę drzwi sekretariatu, wsunął etui do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zatrzymał się mniej więcej dwa metry od nich i ostrożnie zerknął do środka. Dzieciak siedział przy klawiaturze i pisał. Po chwili usiadł wygodniej. Czekał. Minęło kilka sekund i na ekranie pojawiła się kobieta trzymająca w ręku coś, co wyglądało na olbrzymiego penisa. Zaczęła... Jezu, dzieciak ogląda pornosa! Tego, co naga kobieta zrobiła z wielkim penisem, Tommy Carmellini nigdy się nie dowiedział, ponieważ w tym momencie otworzyły się drzwi na korytarz i do sekretariatu weszła kobieta. Chłopiec zerknął na nią i szybko zamknął program, ale nie zdążył. Kobieta trzepnęła go w ramię i powiedziała coś po chińsku. Dzieciak kliknął kilka ikon i zamknął połączenie z Internetem. Kobieta trajkotała teraz jak najęta. Carmellini cofnął się pod ścianę, żeby przeczekać. Wreszcie rozległy się dźwięki wyłączania komputera, przysuwania krzesła i cichych kroków, a potem mocne trzaśnięcie drzwiami. Agent zajrzał do sekretariatu. Pusto. Uchylił drzwi prowadzące na korytarz, w samą porę by zobaczyć, jak kobieta i chłopiec znikają w windzie na końcu holu. Odczekał chwilę, a potem wrócił do biblioteki i ponownie ustawił krzesło pod żyrandolem. Założenie szpulek z nową taśmą zajęło mu mniej więcej trzydzieści sekund. Wyczuł palcami kształt klawisza i upewnił się, że magnetofon jest wyłączony. Zszedł na podłogę, po raz drugi przetarł krzesło i odstawił je na miejsce. W biurze sekretarki sprawdził, czy korytarz jest pusty, po czym wyszedł i ostrożnie zatrzasnął za sobą drzwi. Z dołu dobiegały dźwięki Amerykanina w Paryżu Gershwina. Zbiegając po schodach do sal, w których trwało przyjęcie, Carmellini zdjął lateksowe rękawiczki i schował je do kieszeni. Na dole odszukał Kerry Kent, sączącą szampana i z ożywieniem dyskutującą z długowłosym intelektualistą, który gapił się na nią z wyraźną nadzieją. Kerry była wysoką Angielką o bujnej, ciemnorudej czuprynie. Mówiła płynnie po kantońsku i po mandaryńsku. Na co dzień pracowała jako tłumaczka w firmie ubezpieczeniowej - Chińskim Towarzystwie Wzajemnej Pomocy - ale przede wszystkim była oficerem brytyjskiej tajnej służby wywiadowczej, SIS. Tego wieczoru miała na sobie elegancką granatową suknię sięgającą kostek, a jej dekolt zdobił skromny, pożyczony naszyjnik. - Tu jesteś, kochanie - odezwała się pogodnie, kładąc rękę na ramieniu Carmelliniego. - Właśnie rozmawiam z tym wspaniałym dramatopisarzem... - wymieniła nazwisko. - Jego nową sztukę będą grać na West Endzie już w przyszłym tygodniu. Siostra wiele mi o niej opowiadała. Cóż za zbieg okoliczności! Gdy tylko wrócimy do Londynu, wybierzemy się do teatru. Carmellini podał rękę pisarzowi i po chwili dyskretnie porwał Kerry. - Ktoś widział, jak szedłem na górę? - spytał na tyle głośno, by mimo gwaru i muzyki usłyszała go. - Nie wydaje mi się, żeby ktoś zwrócił uwagę. Go tam robiłeś tak długo? - Oglądałem pornosa w Internecie. Fascynujące! Później ci opowiem. Kim jest ten świr, który tak się na ciebie gapi? Jakiś Chińczyk istotnie stał nie dalej niż dwa metry od nich i otwarcie wpatrywał się w Kerry. Kiedy robiła krok, czynił to samo.

- Admirator z prowincji, beznadziejnie zadurzony. Przez całe życie mam na mężczyzn taki druzgocący wpływ. To doprawdy nudne. Zastanawiam się nad pomniejszeniem piersi, żeby wreszcie mieć trochę spokoju. Żart był niezły, jako że Kerry miała szczupłą, sportową sylwetkę. Carmellini posłał Chińczykowi niechętne spojrzenie i odszedł, trzymając towarzyszkę pod łokieć. - Zabrałeś? - spytała, mając na myśli taśmę. - Nie było jej. A China Bob leżał za biurkiem z ładną dziurą w głowie. - Martwy? - upewniła się, marszcząc brwi. - Nawet bardzo. -. Znalazłeś magnetofon? - Był w żyrandolu. Pusty. Kerry upiła łyk szampana, trawiąc łgarstwo Tommy’ego. Amerykanin nie bardzo wiedział, dlaczego okłamywanie jej wydaje mu się tak dobrym pomysłem, ale instynkt nakazywał mu nie ufać nikomu. Ktoś zastrzelił Harolda Barnesa. Ktoś być może ta sama osoba - umieścił kulę w głowie Chiny Boba Chana. A Carmellini znał pannę Kent dosłownie od trzech dni i zdecydowanie nie nazwałby jej starą znajomą. Na wyższe piętro rezydencji wiodły trzy drogi - ten, kto chciał wejść do biblioteki, mógł skorzystać z dwóch klatek schodowych lub windy. Agent wybrał schody, na które dostał się pod pretekstem wyjścia do toalety, położonej na końcu korytarza i niewidocznej od strony głównej sali balowej. W ciągu ostatnich kilku godzin każdy, kto brał udział w imprezie, mógł zrobić to samo - i zapewne niektórzy zrobili. Być może odpowiedzią była taśma. Carmellini omiótł tłum wzrokiem, próbując zapamiętać jak najwięcej twarzy. W sali balowej zebrała się tej nocy śmietanka towarzyska Hongkongu. - Powiedz mi jeszcze raz, kim są ci ludzie - zwrócił się do Kerry. Angielka zerknęła na najbliżej stojących i kiwnęła głową w stronę mężczyzny po sześćdziesiątce, wokół którego zebrała się spora grupka gości. - To gubernator Sun Siu Ki i jego świta, mieszanka oficjeli, urzędników i prywatnych przedsiębiorców włażących mu w tyłek. Dystyngowany dżentelmen, który z nim rozmawia, to sir Robert MacDonald, brytyjski konsul generalny. Wysoki, jasnowłosy Australijczyk, który udaje, że ich nie podsłuchuje, to Rip Buckingham, naczelny „China Post”, największego anglojęzycznego dziennika w Hongkongu. Obok stoi jego żona, Sue Lin. Dalej, w samym kącie masz konsula generalnego Stanów Zjednoczonych, Virgila Cole’a. Rozmawia z siostrą Chiny Boba, Amy Chan. Kto jeszcze? - Może ten gość w mundurze, z koktajlem w dłoni. - Generał Tang, dowódca dywizji Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej stacjonującej w Hongkongu. Jest tu dopiero od paru tygodni. Gazety sporo pisały o jego przybyciu. - Kto z nim rozmawia? - Albert Cheung. Wykształcony w Oksfordzie, najlepszy adwokat w Hongkongu. Słodki, gładki i podobno dobrze poinformowany. Kerry wskazała Tommy’emu jeszcze sześciu przemysłowców, trzech magnatów branży spedycyjnej i dwóch prezesów banków. - Wszystko to potomkowie kupców i armatorów, którzy tutaj dorobili się niewiarygodnych fortun - dodała, wymieniwszy ich nazwiska. - Jeżeli ktokolwiek opłakiwał tu odejście Brytyjczyków, to właśnie oni. Nigdy przedtem nie widziałam, żeby dyskutowali w tak licznym gronie. Każdy z obecnych na przyjęciu mógł pójść na piętro i stuknąć Chinę Boba, pomyślał Tommy. Każdy przynajmniej raz lub dwa w ciągu wieczoru przeprosił towarzystwo i udał się na krótką wycieczkę w stronę toalety. A może ktoś obcy wjechał windą z piwnicy albo

wszedł do biblioteki z zupełnie innej części rezydencji? Możliwości było mnóstwo. Mimo to Carmellini przyglądał się wskazywanym przez Kerry gościom z wielką uwagą. - Nie wiem, czy nie powinniśmy urwać się stąd, zanim zacznie się zamieszanie. - Doskonały pomysł. Możemy zacząć dryfować w stronę wyjścia, ale po drodze muszę pożegnać parę osób. Pięć minut później, gdy czekali na samochód z konsulatu, Carmellini zapytał: - Jakie masz plany na resztę wieczoru? - Nie wiem - odparła beztrosko, odwracając się ku niemu. Przyjmując zaproszenie, przycisnął usta do jej warg. Kerry objęła go i odwzajemniła pocałunek. - Jakiś ty romantyczny - powiedziała, kiedy oderwali się od siebie. - A jaki nieżonaty. - Pamiętam o tym. - Nie przypominam sobie, żebym wspominał ci o moim statusie rodzinnym. - Nie wspominałeś. Twoja reputacja jest szybsza od ciebie. Tommy Carmellini, kawaler, włamywacz, złodziej... - I w ogóle świetny gość. - James Bond dla ubogich. - Nie daj się zwieść pozorom. - Będziesz musiał mnie przekonać. - Chętnie spróbuję. - Opowiedz mi lepiej o internetowej pornografii. Lepiej się czyta raporty z akcji ozdobione pikantnymi szczególikami. Pracownik rezydencji zatrzymał samochód należący do konsulatu i wysiadł. - Ten apetyczny kawałek chciałem zostawić na później odparł Carmellini, wręczając mu napiwek i odbierając kluczyki. - Noc jest jeszcze młoda. ROZDZIAŁ 2 Kiedy Jake Grafton rozsunął szklane drzwi balkonowe, do hotelowego pokoju na piątym piętrze wpadło intensywne światło słonecznego poranka. Zgiełk ulicy kontrastował z ciszą apartamentu, ale to nie przeszkodziło mu z uśmiechem usiąść przy małym, okrągłym stoliku. Popijając kawę, chłonął zapachy, widoki i dźwięki Hongkongu. Jego żona, Callie, wyszła na balkon. Była szykownie ubrana i prawie niedostrzegalnie umalowana. Na prawym ramieniu niosła torebkę, a w lewej ręce aktówkę. Kiedy pochyliła się, żeby pocałować go na pożegnanie, Jake wyczuł aromat. - Pięknie pani pachnie tego ranka, pani Grafton. Zatrzymała się w drzwiach i odwróciła, marszcząc brwi. - Co zamierzasz dzisiaj robić? - spytała. - Polenić się trochę, przeczytać gazetę, spieniężyć czeki podróżne i spotkać się z tobą na lunchu. - Kiedy zaczniesz realizować zadanie? - Pracuję nad nim nawet teraz. Wiem, że tego nie widać, ale kółka maszyny już się kręcą. Był to trzeci dzień konferencji - intensywnego, siedmiodniowego zanurzenia w kulturze Zachodu zgotowanego chińskim studentom przez przyjezdnych profesorów. Callie była jednym z wykładowców. - Nasiąkam atmosferą - dodał Jake. - Nie wiem, czy pamiętasz, ale oficjalnie spędzam tu wakacje. Callie nie mogła wykluczyć, że to widok męża ubranego jeszcze w piżamę - o ósmej rano, w dzień powszedni! - wywołuje w niej dziwne wrażenie. Uśmiechnęła się, skinęła głową i pożegnała go.

Jake pił kawę i przyglądał się starym koszarom policyjnym widocznym po drugiej stronie ulicy. Otaczał je trzymetrowy mur z cegieł, zasłaniający teren przed wzrokiem przechodniów. Wysoki na trzy piętra budynek na planie litery T wzniesiono z cegły lub kamienia i pobielono. Za oknami jego części równoległej do ulicy Jake dostrzegł sale z pryczami i szafkami, prysznice, pralnie oraz kuchnię i jadalnię. Drzwi do wszystkich pomieszczeń znajdowały się na długich galeriach ciągnących się wzdłuż zewnętrznych ścian każdej kondygnacji - podobnie jak w większości amerykańskich moteli. Daszkiem litery T był budynek administracyjny, w którym mieściły się wyłącznie biura. Parking przed koszarami był pełen wozów policyjnych. Trawnik został zamieniony w obóz wojskowy, z kuchnią polową, ogniskami i namiotami. Co najmniej pięciuset żołnierzy Armii Ludowo-Wyzwoleńczej zaanektowało na swoje potrzeby dosłownie każdy skrawek zieleni. W nieruchomym powietrzu poranka unosiły się cieniutkie smużki ogniskowego dymu. W czasach kolonialnych służba w Królewskiej Policji Hongkongu musiała być niezłą przygodą dla brytyjskich kawalerów, którzy mieli ochotę zaznać w życiu trochę egzotyki - a przynajmniej wieść nudnawy żywot w egzotycznym otoczeniu - zarabiając przy okazji zupełnie przyzwoite pieniądze. Podobnie jak wszystkie mundurowe służby kolonialne, Królewska z Hongkongu słynęła swego czasu z korupcji - tak było już od chwili, gdy na ulicach miasta pojawił się pierwszy Brytyjczyk w policyjnym mundurze. Tego ranka chińscy policjanci i żołnierze krzątali się wokół budynku jak mrówki. Jake zastanawiał się, ilu jeszcze Brytyjczyków nosi mundur hongkońskiego stróża prawa. Dopił kawę, odstawił filiżankę i pochylił się nad angielskojęzyczną gazetą „China Post”, którą wczesnym rankiem ktoś wsunął pod drzwiami. Pierwszą stronę zdominował artykuł o kryzysie finansowym w Japonii, przeplatany rozwlekłymi oświadczeniami rządu w Pekinie na temat tej sprawy. Pojawiła się w nim także wypowiedź amerykańskiego konsula generalnego, Virgila Cole’a. Jake pokiwał głową, kiedy natknął się w tekście na to nazwisko. Latał z Cole’em podczas swej ostatniej tury służby w Wietnamie; razem przeżyli zestrzelenie. Nie widział go od tamtej pory. Cole wycofał się ze służby i przez lata korespondowali, ale kiedy w jednej z przeprowadzek Jake zgubił jego adres, ustała nawet wymiana kartek świątecznych. Minęło już dziesięć lat, odkąd pisali do siebie po raz ostatni. „Tygrys” Cole... Kiedy wyleczył uraz czaszki, rzucił marynarkę wojenną i poszedł na studia. W końcu wylądował w Krzemowej Dolinie jako spec od zaawansowanych technologii. Kiedy przed dwoma laty mianowano go konsulem generalnym w Hongkongu, pismo „Fortune” szacowało jego majątek na ponad miliard dolarów. Cole był, ma się rozumieć, hojnym darczyńcą w światku amerykańskiej polityki. Może wypada do niego zadzwonić, zaprosić na kolację, pomyślał Grafton. Ale z drugiej strony... Jeżeli Tygrys się nie odezwie, jutro sam to zrobię, postanowił. Na drugiej stronie gazety znalazł kolumnę poświęconą morderstwu, którego dokonano ostatniej nocy. Tuż przed zamknięciem numeru odnaleziono zwłoki Chiny Boba Chana. Jake znał to nazwisko. Czytał artykuł z rosnącym niepokojem. Jako czołowa postać skandalu finansowego związanego z kampanią wyborczą w Stanach Zjednoczonych, China Bob był ostatnio częstym gościem na łamach amerykańskich gazet. Większość dotyczących go publikacji była utrzymana w tonie, jakiego przyzwoity człowiek raczej by sobie nie życzył. Wiadomość o przedwczesnej śmierci Chana wskutek gwałtownego zatrucia ołowiem z pewnością zatrzęsła Kapitolem. Przyjemna niespodzianka czekała Jake’a na pierwszej stronie drugiego działu gazety: zobaczył zdjęcie Callie z dwojgiem amerykańskich profesorów - dodatek do trzyakapitowego artykułu. O dziwo, reporter nawet się nie pomylił, zapisując imię Callie. Jake złożył tę stronę, żeby zachować ją na pamiątkę.

Przyszło mu do głowy, że miejscowa gazeta wygląda tak, jak powinna: jak biuletyn informacyjny publikowany pod czujnym okiem totalitarnego rządu, który nie toleruje żadnej krytyki, żadnego sprzeciwu. Artykuły nie wspominały ani słowem o chińskich żołnierzach blokujących ulice, sterczących na każdym rogu, w drzwiach każdego sklepu, we wszystkich urzędach; nie mówiły o kontekście zabójstwa Chiny Boba; wymieniały jedynie suche fakty, nie analizując ich wpływu na stosunki chińsko-amerykańskie. Jake zajrzał na przedostatnią stronę, do kolumn poświęconych wynikom z zagranicznych lig. Z rozbawieniem stwierdził, że australijskiemu futbolowi poświęcono znacznie więcej miejsca niż rezultatom gier amerykańskich zawodowców. Rzucił gazetę na stolik i przeciągnął się. Ach... Ktoś zapukał do drzwi.. - Chwileczkę! Jake zerknął w lustro wiszące nad toaletką - nie zamierzał przecież szokować pokojówki - i uchylił drzwi. Zobaczył przybysza z Zachodu, ubranego w niezły garnitur - Tommy’ego Carmelliniego. - Proszę - powiedział, otwierając szerzej drzwi. - Obawiam się, że trochę się guzdrałem tego ranka... - Czytał pan już poranną gazetę? - Mówi pan o Chanie? - Tak. - Czytałem. - To prawda. Chan jest tak nieżywy, jak to tylko możliwe. - Proszę zaczekać. Wezmę prysznic i pójdziemy na dół na śniadanie. - Dobrze. - Tommy Carmellini usiadł na jedynym krześle i otworzył teczkę. Kiedy po kwadransie Jake wrócił z łazienki, Carmellini chował już do teczki swój zestaw detektorów. - Pluskiew nie ma - zameldował. - Co z telefonem? - Trudno powiedzieć. Nie mam pojęcia, jaka jest normalna oporność tutejszych linii. - W porządku. Skąd pan wie, że ten artykuł jest prawdziwy? - Stąd, że widziałem Boba chwilę po tym, jak dołączył do grona niedawno zmarłych. Był ciepły jak grzanka, a w czole miał bardzo ładną, nowiutką dziurkę. Pod stołem znalazłem łuskę kalibru 7,65. - Kto go zastrzelił? - Nie ja... tylko tego jestem pewien. - Ma pan przy sobie taśmę? Carmellini usiadł i wyjął rolkę ze skarpetki. Jake Grafton obejrzał ją z zaciekawieniem i schował do kieszeni spodni. Zamówiwszy śniadanie w hotelowej restauracji, dwaj Amerykanie zaczęli rozmawiać o mieście, do którego sprowadziła ich misja. Jake opowiedział Carmelliniemu o tym, jak w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku właśnie tu, w Hongkongu, poznał Callie. - Nie byłem tu od tamtej pory - powiedział. - Myślę, że to był błąd. Miasto jest wspaniałe, powinniśmy byli wpadać tu raz na jakiś czas i podziwiać, jak się rozwija. Carmellini okazywał admirałowi minimum uprzejmego zainteresowania. - Jak to się stało - spytał w końcu - że wysłano mnie tu, żebym panu pomógł? Przecież nie jest pan z CIA. - Taki pan jest pewny? - odpowiedział pytaniem Jake. Carmellini spostrzegł uśmiech w jego szarych oczach, zanim jeszcze pojawił się na ustach. Grafton miał opaloną, szczupłą twarz z nieco zbyt dużym nosem. Jego skroń znaczyła nierówna, wyblakła już blizna.

- W dzisiejszych czasach niczego nie można być pewnym - zgodził się agent. - Ale o ile sobie przypominam, kiedy spotkaliśmy się w zeszłym roku po raz pierwszy, nosił pan mundur marynarki i dowodził grupą bojową okrętów. Choć oczywiście Agencja robi ostatnio wszystko, żeby zapewnić swoim ludziom odpowiednią przykrywkę. Jake zachichotał. - Przekładałem papierki w Pentagonie, a potrzebny był ktoś, kto mógłby tu przylecieć i powęszyć. Najwidoczniej ktoś na górze odkrył moją dawną znajomość z Cole’em, zaczął kombinować i tyle... Kiedy zapytali mnie, czy podejmę się zadania, odpowiedziałem: tak ale pod warunkiem że pojadę z żoną. No i jestem. Carmellini zmarszczył brwi. - W takim razie, skąd ja się wziąłem w tym bałaganie? Miałem dwa abonamenty na cały sezon meczów Orioles i świetną panienkę na siedzenie obok. - Poprosiłem o pana imiennie - odparł Jake. - Nowy dyrektor CIA próbował mi to wyperswadować. „To złodziej, włamywacz”, mówił. „W zeszłym roku, kiedy zamordowano profesora Olafa Svensona, nikt nie potrafił ustalić, gdzie jest Carmellini”. Podobno był pan wtedy na wakacjach, co akurat nie jest przestępstwem, ale pańscy koledzy zaczęli grzebać w sprawie... i oczywiście niczego nie znaleźli; nikt niczego nie udowodnił. Mimo to, w pańskich aktach pojawiła się kolejna skaza. - Tak powiedział? - Tak. Zdaje się, że pańskie dane osobowe mogą być pasjonującą lekturą. - Wie pan, co futboliści mówią zawsze o niesprzyjających warunkach, prawda? - odrzekł Tommy Carmellini. - To także mój problem. No i te skazy. Dzikie mnóstwo skaz. - Aha. - Ale skoro jestem taki skażony, to dlaczego poprosił pan właśnie o mnie? - To pomysł mojego asystenta, Ropucha Tarkingtona. Z jakiegoś powodu zrobił pan na nim wrażenie. - Rozumiem. Kelner podał śniadanie i odszedł. - Niech mi pan opowie o wczorajszym wieczorze - poprosił Jake. - Wszystko, co tylko pan pamięta. Carmellini mówił, jedząc. - Kazali mi pracować z Brytyjką z SIS, Kerry Kent. Świetna babka, a do tego gada po chińsku, jakby się tu urodziła. Znam ją trzy dni i jeden wieczór. - Uhm. Carmellini opowiedział o przyjęciu, o tym, jak Kent zdobyła dwa zaproszenia i zaproponowała mu rolę partnera. Szybko dotarł do drugiej godziny imprezy, kiedy postanowił wykorzystać szansę i wymknąć się na górę. - Naprawdę miałem stracha, kiedy zobaczyłem zwłoki Chiny Boba na podłodze. Wyjąłem taśmę z magnetofonu i włożyłem czystą. Jeśli ktoś go znajdzie, być może uzna, że po prostu nie ruszył... tak sobie pomyślałem, może niezbyt mądrze. Starczyło mi przynajmniej przytomności umysłu, żeby wyłączyć magnetofon. Przekonamy się, czy ktoś kupi ten podstęp. Kto wie... Zanim dotarłem z powrotem na dół, rozumiałem już, że w zasadzie guzik wiem. Każdy, kto był na imprezie, mógł stuknąć Chinę Boba, i to z najrozmaitszych powodów. Naturalnie nie wykluczam nawet udziału Kerry Kent. Zanim poszedłem na górę, spędziła kwadrans w damskiej toalecie, tak przynajmniej twierdzi. Dlatego na wszelki wypadek powiedziałem jej, że w magnetofonie nie było taśmy - dokończył Tommy. Jake Grafton spojrzał na niego znad filiżanki kawy. - I? - rzucił pytająco. - I niech mnie szlag, jeśli nie przeszukała mnie, kiedy czekaliśmy przed rezydencją na samochód. Buzi, buzi, uściski, a rękami przeleciała po moich kieszeniach. - Jest pan pewien, że szukała taśmy?

- Obszukała mnie, tyle wiem. - Może próbowała dać panu do zrozumienia, że ma ochotę na romantyczny wieczór - zasugerował Grafton, filuternie unosząc brew. - Miałem nadzieję - wyznał Carmellini. - To naprawdę miła kobitka, opanowana i gotowa do akcji, ale kazała zawieźć się prosto do domu i nawet nie zaproponowała piwa na do widzenia. - Sądziłem, że tajni agenci przeciwnych płci zawsze lądują w łóżku. - Ja też - przytaknął z zapałem Carmellini. - Właśnie dlatego zapisałem się do Agencji. Niestety, rzeczywistość mnie rozczarowała. Kolejne drobne kłamstwo. Zgodził się pracować dla CIA, żeby uniknąć oskarżenia o włamanie i parę innych przestępstw, ale nie widział powodu, żeby dzielić się niewesołymi szczegółami życiorysu z osobami, które trafiły do tego biznesu w normalniejszy sposób. - Znalazła w końcu tę taśmę? - Nie, nie zajrzała do skarpetki. - Była uzbrojona? - Na pewno nie schowała pistoletu w skarpecie, a w staniku nie miała miejsca, może mi pan wierzyć. - Może w torebce? - Miała bardzo małą, do noszenia w dłoni. Ścisnąłem ją raz... na pewno nie było w niej broni. Choć oczywiście ten, kto rąbnął Chinę Boba, najprawdopodobniej natychmiast pozbył się pistoletu. - Ma pan jakichś podejrzanych? - To mógł być każdy, kto przebywał tej nocy w Hongkongu. Każdy, kto był na przyjęciu albo wszedł z ulicy i zwyczajnie wjechał czy wspiął się na górę. Mimo to Kent i konsul generalny stoją najwyżej na mojej liście. Jak mówiłem, dziewczyna była w toalecie na krótko przed moją wycieczką do biblioteki. Cole’a widziałem na schodach pięć minut przed akcją, wracał z góry. Virgil Cole, wojownik doskonały. To Jake wymyślił mu przydomek Tygrys, jesienią tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego, gdy po śmierci Morgana McPhersona Cole został bombardierem-nawigatorem w jego maszynie. Grafton westchnął głęboko, wspominając tamte dni i Cole’a, jakiego wtedy znał. Wydawało się, że to odległa historia, a jednak... Chińscy pracownicy Banku Orientu od wielu dni znali prawdę i zdążyli zawiadomić przyjaciół, którzy w porę wycofali pieniądze z rachunków. Kiedy wieści rozeszły się po mieście, kolejki w sali operacyjnej błyskawicznie się wydłużyły. W pogodny czerwcowy poranek co najmniej dwa tysiące ludzi zebrało się na chodniku i wypielęgnowanym trawniku przed budynkiem, czekając na otwarcie drzwi. Siedzibą banku była potężna wieża ze szkła i kamienia, wzniesiona w samym sercu finansowej dzielnicy Victoria, między stokami Victoria Peak a nabrzeżami promowymi. Nazwa instytucji wypisana była po angielsku i po chińsku, wielkimi literami, na frontonie budynku. Jeszcze większe znaki świeciły się dniem i nocą na bocznej ścianie, na wysokości dwudziestego piętra, tak aby były widoczne z całej wyspy, z Kowloonu, a przy dobrej pogodzie nawet z kontynentalnych Chin - była to japońska nazwa banku, właściciele Banku Orientu byli bowiem Japończykami i nie kryli dumy z tego powodu. Po pilnych konsultacjach i wielu niespokojnych spojrzeniach za szybę kierownictwo banku postanowiło nie otwierać drzwi. Nawiązało natomiast kontakt z Ministerstwem Finansów w Tokio. Kiedy prezes czekał przy telefonie na rozmowę z wiceministrem do spraw handlu zagranicznego, ktoś wrzucił z ulicy pierwszy kamień, rozbijając szybę. Jeden z kasjerów wezwał policję. Policjanci tylko spojrzeli na tłum i wezwali gubernatora Sun Siu Ki. Gubernator nawet nie pofatygował się na miejsce. Zlecił rozwiązanie problemu

generałowi Tangowi Tso Mingowi, nowemu dowódcy dywizji Chińskiej Armii Ludowo- Wyzwoleńczej stacjonującej w Hongkongu. Pół godziny później w okolicy pojawiło się kilkuset żołnierzy. Podwójnym kordonem zamknęli wyloty ulicy i oddzielili tłum od parku położonego po drugiej stronie skweru. W zasadzie było ich zbyt mało, by fizycznie odciąć drogę ludziom zgromadzonym przed bankiem, dlatego też nie robili właściwie nic - czekali na rozkazy. Po pewnym czasie z klekotem gąsienic zrywających asfalt wjechały na ulicę cztery czołgi. Zatrzymały się i wycelowały w tłum potężne działa. Wraz z nimi pojawił się generał Tang. Spojrzał na niespokojnych ludzi i na swoich żołnierzy. Kazał oficerom poprawić nieco rozmieszczenie jednostki, a potem podszedł do szklanych drzwi banku i załomotał w nie pięścią. Nikt nie otworzył. Tang wyjął z kabury pistolet i uderzył w drzwi kolbą. Teraz dopiero ktoś mu otworzył. Generał Tang i dwaj jego pułkownicy wmaszerowali do Banku Orientu i zażądali widzenia z prezesem. - Panie admirale, jestem zmuszony działać na ślepo powiedział Tommy Carmellini, kiedy spacerowym krokiem zmierzali w stronę przystani promowej. - Ludzie z Langley wysłali mnie tutaj z rozkazem pomagania panu, ale nie powiedzieli mi, o co w ogóle chodzi w tej sprawie. - Zostałem tu skierowany - odparł Grafton - ponieważ w Wietnamie poznałem Tygrysa Cole’a. Najwyraźniej jestem jedną z niewielu osób z kręgów zbliżonych do władzy, które znają go osobiście. Waszyngton chce wiedzieć, co, do ciężkiej cholery, dzieje się w Hongkongu. - A co niby miałoby się dziać? Kupili bilety pierwszej klasy i weszli na najwyższy pokład promu. Kiedy statek odbijał od brzegu, Jake Grafton zaczął mówić. - Chiny wchodzą w stadium kryzysu. Cały kraj przypomina beczkę prochu... wystarczy iskra, żeby doszło do wybuchu. Komuniści chcą się utrzymać przy władzy, ofiarowując społeczeństwu ekonomiczny dobrobyt, ale on może nastać tylko w wyniku zmiany ustroju. Oczywiście jest to sytuacja wewnętrznie sprzeczna: „tak” dla przemian gospodarczych, „nie” dla przemian społecznych i politycznych. Swoją drogą, biznesmeni ze Stanów Zjednoczonych mają ochotę na wielki kawał chińskiego tortu. Dlatego sprzedają nowoczesne technologie i przenoszą kapitał... chcą uzyskać dostęp do tutejszego rynku i taniej siły roboczej. Innymi słowy, inwestują w polityczne status quo, czyli komunistyczną dyktaturę. Tommy Carmellini ze zrozumieniem pokiwał głową. - System komunistyczny opiera się na totalnej korupcji - ciągnął Jake. - Jeżeli chiński importer chce sprowadzić z zagranicy towar, musi zdobyć koncesję. Liczba takich zezwoleń jest ograniczona, ponieważ władza stara się utrudnić prywatnym przedsiębiorcom konkurowanie z państwowymi firmami. I tu zaczyna się rola dla Chiny Boba Chana i tysiąca jemu podobnych. Jeżeli jesteś rzutkim chińskim biznesmenem, Chan za drobną opłatą może zdobyć dla ciebie koncesję importową... potrąci sobie część łapówki, a resztę wręczy odpowiedniemu urzędnikowi. Taki system gwarantuje skorumpowanie urzędników od góry do dołu. Każdy, kto należy do władz, bierze... członkowie partii, urzędnicy wszystkich szczebli, generałowie... Dosłownie wszyscy. System wytwarza olbrzymie dochody, płynące wprost do ich kieszeni, a uprzemysłowiony Zachód przekazuje Chinom najnowocześniejsze technologie. - I tylko zwyczajni zjadacze chleba tracą - mruknął Carmellini. - Właśnie. Ściśle rzecz biorąc, władze chińskie wykorzystały kontakty Chiny Boba Chana do sponsorowania partii w Stanach Zjednoczonych... „smarowanie” miało pozwolić na uzyskanie amerykańskich zezwoleń eksportowych dotyczących zastrzeżonych dotąd

technologii, zwłaszcza wojskowych. Powiedziałbym, że system zezwoleń czy koncesji sprzyja korupcji i w Chinach, i w Stanach. W tym wypadku Armia Ludowo-Wyzwoleńcza zapragnęła dostępu do amerykańskiego sprzętu wojskowego. Niestety, China Bob zgarnął do własnej kieszeni mniej więcej połowę kwoty, którą ALW przeznaczyła na smarowanie. Człowiekiem, który dogadywał się z nim z ramienia Armii, był generał Tang, obecnie dowódca miejscowego garnizonu. - Ach tak. - Oficjalnie Tang przybył tu, żeby odnaleźć i zatrzymać przestępcę politycznego, Wu Tai Kwonga. Pamięta pan tego człowieka, który w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym na placu Tian’anmen stanął naprzeciw czołgu? - Zdawało mi się, że zginął. - Może i tak, ale żywy lub martwy, jest wrogiem publicznym numer jeden. Odważył się pokazać władzy środkowy palec, a ci ludzie są paranoikami. - To choroba zawodowa wszystkich dyktatorów - stwierdził beztrosko Carmellini. - Tak czy inaczej, teoretycznie z tego powodu sprowadzono tu wojsko. W rzeczywistości jednak Tang i jego ludzie mają zapobiec politycznemu powstaniu w Hongkongu. CIA uważa, że China Bob Chan prał pieniądze, żeby wspierać rewolucję. - Pracował dla obu stron? - Tak twierdzi Agencja. Politycy z Kongresu chcieli, żeby ktoś tu przyjechał i ustalił obiektywnie, jak głęboko zaangażowany jest w te sprawy amerykański konsul. Z braku lepszego kandydata Biały Dom postawił na mnie. - Virgil Cole? - Tak jest. - Ale dlaczego właśnie pan? - Mam wrażenie, że oczekuje się ode mnie zdobycia jego zaufania i skłonienia go do mówienia o sprawach, o których nie powiedziałby nikomu innemu. W każdym razie tak kombinowano w Waszyngtonie. Nie wygląda to najpiękniej, ale taka jest prawda. - A może to wszystko bzdury? - zasugerował agent. - Po świecie krążą najróżniejsze plotki... Wiem coś o tym, bo jestem ekspertem od plotek. Grafton oparł się dłońmi o reling. - Wszystko wskazuje na to, że coś łączy Cole’a z Amy Chan. Jej ojciec był brytyjskim żołnierzem, a matka, Chinka, przybyła do Hongkongu, kiedy nacjonaliści przegrali i Mao przejął kontrolę nad kontynentalną częścią kraju. Zdążyła w ostatniej chwili... Musiała zostać prostytutką, żeby się utrzymać. Podobno była bardzo piękna; należała do elity w swoim zawodzie. W końcu zakochała się w tym żołnierzu i urodziła mu córkę, Amy. Facet był oczywiście gnojkiem i wrócił do Wielkiej Brytanii, kiedy tylko skończył służbę. Zdaje się, że tam też miał żonę. Matka oszczędzała pieniądze i kiedy nadeszła pora, wysłała Amy na studia do Ameryki. Dziewczyna zdobyła dyplom UCLA, wróciła i podjęła pracę w biurze wizowym amerykańskiego konsulatu. Wtedy pojawił się Cole i od razu coś między nimi zaiskrzyło. - Aha. - China Bob Chan był przyrodnim bratem Amy. Zaraz zaczął wykorzystywać Cole’a jako żywą reklamę swoich amerykańskich wpływów. Pokazywał się z nim przed grubymi rybami z rządu, przed generałem Tangiem i wszystkimi innymi liczącymi się przybyszami z Pekinu. Trwało to mniej więcej rok. Cole rozmawiał już z komisją śledczą Kongresu i jest świadom zawiłości tej sprawy. Z drugiej jednak strony Tygrys Cole, którego pamiętam sprzed lat, miałby głęboko w tyle to, co cały świat sądzi o jego życiu intymnym. - Ja też mam takie wrażenie - przytaknął Carmellini. - Przeglądałem jego akta i spędziłem z nim może godzinę... Powiedziałbym, że trafnie go pan scharakteryzował.

- Musimy się dowiedzieć, co zamierzali Cole i China Bob - podsumował Jake. - Na początek przesłucham tę taśmę. Callie pomoże mi z chińskim - dodał, wyczuwając dotyk rolek, które teraz spoczywały w jego skarpetce. - Będę musiał przynieść odtwarzacz z konsulatu - uprzedził Tommy Carmellini, kiedy dołączyli do tłumu oczekujących na zejście na ląd. Prom przybijał właśnie do nabrzeża w Dzielnicy Centralnej. - Do takich taśm potrzeba specjalnego sprzętu. - Zainstaluje pan pluskwy w gabinecie Cole’a i przeszuka jego biurko. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Gdy tylko nadarzy się okazja, otworzy pan sejfy i przejrzy dokumenty. Chcę mieć dowód na to, że Tygrys Cole współuczestniczy w spisku, którego celem jest obalenie chińskiego rządu. Jeżeli nie istnieje nawet skrawek fizycznego dowodu, to też chcę o tym wiedzieć. - Jezu, gdzie pan się uczył prowadzenia śledztw? - Nie mamy czasu na subtelności. Chcę wiedzieć, co się dzieje w tym cholernym Hongkongu, i to natychmiast. Jeżeli oficjalni przedstawiciele Stanów Zjednoczonych są członkami spisku przeciwko legalnej władzy w Chinach, można to uznać za akt wojny. Kiedy wyszli z terminalu linii Star Ferry, Tommy Carmellini skinął głową na pożegnanie i ruszył w stronę konsulatu przy Garden Road. Prezesem Banku Orientu był Saburo Genda. Gdy do jego gabinetu wprowadzono generała Tanga i oficerów, rozmawiał właśnie przez telefon z gubernatorem Sunem, próbując wyjaśnić mu sytuację. - Nie mamy w tej chwili wystarczających środków, żeby wypłacić depozyty czekającym na zewnątrz - wyjaśniał tak cierpliwie, jak tylko potrafił. Przez chwilę słuchał gwałtownego potoku chińszczyzny, którą władał całkiem nieźle. - Oczywiście, że bank utrzymuje płynność finansową - odparł. - Tak, mamy rezerwy. Niestety, w tej chwili w sejfach brakuje gotówki, którą moglibyśmy zasilić kasy... Tak, otworzymy za kilka godzin. Zapewniam pana, gubernatorze. Saburo Genda odłożył słuchawkę i otarł pot z czoła. Tang bardzo chciał wiedzieć, dlaczego bank jest zamknięty. Japończyk powtórzył wyjaśnienia. - Więc sprowadźcie pieniądze - powiedział generał Tang. - Próbujemy, panie generale, ale nie mamy w podziemiach prasy do ich drukowania, więc musimy polegać na zasileniach z innych banków. I właśnie na nie czekamy. Tang nie lubił, kiedy ktoś traktował go protekcjonalnie. Zawsze uważał, że to obraza dla jego osobistej godności i zajmowanej pozycji. Powiedział o tym Gendzie w bardzo konkretnych słowach. Kończył właśnie, gdy na biurku Japończyka zadzwonił telefon. - Panie prezesie, Tokio na linii. Ministerstwo Finansów. Genda przeszedł na japoński, zostawiając generała samemu sobie, by trochę pogotował się z wściekłości. Tang czuł się obco w tym wielkim, zbytkownym biurze, zdobionym drewnem z tropikalnych lasów, wyposażonym w indywidualnie projektowane meble, mieszczącym się na czwartym piętrze wielkiej świątyni bogini mamony. Tang urodził się bowiem w chłopskiej rodzinie podczas drugiej wojny światowej, a jego najwcześniejszymi wspomnieniami z dzieciństwa były te, w których wraz z rodziną uciekał przed nacierającymi Japończykami. Całe dorosłe życie spędził w armii; był żołnierzem do szpiku kości. Głęboko wierzył w społeczne cele komunizmu i, jak większość jego rodaków, był zagorzałym ksenofobem kulturowym i rasowym. Zanim wysłano go do Hongkongu, tylko dwa razy w życiu widział obcokrajowców, składających oficjalne wizyty w Pekinie. Widział ich z daleka i nigdy z żadnym nie rozmawiał. Siedząc w ogromnym gabinecie i przyglądając się nienagannie ubranemu, niemłodemu już Japończykowi, który rozprawiał w obcym języku o zupełnie niepojętych sprawach, generał Tang był coraz bardziej rozdrażniony.

Ktoś zadzwonił z telefonu komórkowego do naczelnego redaktora dziennika „China Post” i poinformował go, że przed siedzibą Banku Orientu zebrał się niespokojny tłum klientów. Redaktor, Rip Buckingham, już od dwóch dni słyszał plotki o możliwym ogłoszeniu upadłości banku, toteż gdy słuchał relacji o ludziach otoczonych kordonem żołnierzy, przeczucie podpowiedziało mu, że to jest to. Natychmiast zwołał redakcję i wysłał na miejsce wydarzeń czterech reporterów i dwóch fotografów. Następnie zadzwonił do naocznego świadka i przepytał go dokładnie, pospiesznie notując wszystko. Kiedy skończył, odruchowo zerknął za okno swego narożnego biura, na ogromny neon Coca-Coli zdobiący wierzchołek wieżowca Banku Orientu, imponującego, siedemdziesięciopiętrowego gmachu górującego nad Dzielnicą Centralną. W typowo hongkońskim stylu developer zaangażowany w tę inwestycję skłonił największych gigantów rynku dóbr konsumpcyjnych do walki o przestrzeń reklamową umieszczoną na szczycie najwyższego budynku w całej kolonii. Podobno lokalna filia Coca-Coli zapłaciła za ten zaszczyt ponad dziesięć milionów dolarów amerykańskich. Było to w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym, dwa lata przed przekazaniem kolonii przez Brytyjczyków chińskim komunistom. Teraz w Hongkongu już nikt tak nie buduje, pomyślał gorzko Rip. Był Australijczykiem i miał za sobą cudowną, szaloną młodość. Naprawiał maszyny do gry w Las Vegas, był motorniczym tramwaju w San Francisco, tłukł się po Pacyfiku i Oceanie Indyjskim w dziobówkach pordzewiałych liberyjskich trampów i wreszcie zjeździł rowerem niemal całe Chiny, nie wyłączając Jedwabnego Szlaku, który pokonał od samego początku, to jest od wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego. Wreszcie, dobiegając trzydziestki, Rip Buckingham osiadł w Hongkongu - ostrzygł się, zamienił sandały na skórzane buty i nawet ożenił się z miejscową dziewczyną. Usiadł przy komputerze, stojącym na stoliku obok biurka, i zaczął pisać. Chciał uwiecznić zeznanie naocznego świadka natychmiast, póki było świeże i wyraziste. Wkrótce reporterzy zaczęli dzwonić z miejsca wydarzeń. Zadawał im pytania i na bieżąco wplatał w treść relacji nowe fakty. Rip nie zamierzał robić tego, co zrobiłby każdy dziennikarz pracujący na Zachodzie - dzwonić do biura gubernatora, komendantury policji czy dowództwa garnizonu z prośbą o komentarz albo po to, by dać władzom szansę zaprzeczenia słowom reporterów. Robił to przed laty, kiedy powierzono mu stanowisko naczelnego. Wkrótce potem usłyszał od jednego z oficjeli: „Nie może pan tego wydrukować”. W siedzibie gazety pojawiła się policja, żeby dopilnować, czy sugestia została dobrze zrozumiana. Jak dotąd Buckingham umiejętnie unikał gniewu komunistów rządzących Hongkongiem. Nie było to łatwe. Stałem się mistrzem potępiania w ciepłych słowach, myślał ironicznie. „Jestem królem aluzji”, zwierzył się kiedyś żonie. W gruncie rzeczy wiedział jednak, że udaje mu się tak długo unikać ingerencji cenzury głównie dlatego, że jego gazeta wydawana jest w języku angielskim, którym bodaj żadna z rządowych osobistości nie włada w zadowalającym stopniu. W chińskojęzycznych redakcjach już od dawna rezydowały ekipy aparatczyków z New China News Agency - ich aprobatę musiał uzyskać każdy publikowany tekst. Kiedy Rip pracował nad artykułem, ogarnęło go przeczucie nadciągającej katastrofy. W Hongkongu istniało kilkaset banków, w większości prywatnych, ale w Chinach nie było instytucji pełniącej rolę gwaranta złożonych w nich depozytów. Chińskie banki poza byłą kolonią należały do państwa i teoretycznie nie mogły upaść. Oczywiście gdyby ktoś zbadał ich kondycję według zachodnich norm księgowych, okazałoby się, że żaden nie ma wymaganej płynności. Zasadniczym problemem były finansowe kłopoty chińskich władz, które postrzegały prywatne hongkońskie banki jako źródło niskooprocentowanych pożyczek dla mało

konkurencyjnych państwowych przedsiębiorstw, gotowych upaść bez zewnętrznej pomocy, a zatrudniających na kontynencie dziesiątki milionów pracowników. Japończycy, do których należał Bank Orientu, odmówili udzielenia chińskiemu rządowi takiej pożyczki. A teraz ich bank upadał, a tysiące ludzi miały zostać bez grosza po pracowitym i oszczędnym życiu. Czy chińskie władze zamierzały w jakikolwiek sposób przeciwdziałać takiemu rozstrzygnięciu? Tak się złożyło, że opuściwszy terminal Star Ferry, wiceadmirał Jake Grafton w zamyśleniu podążył z nurtem ludzkiej rzeki płynącej ulicami. Kiedy wreszcie ocknął się z zadumy, stwierdził, że jest na placu przed Bankiem Orientu, w samym środku parotysięcznego tłumu. Drzwi gmachu były zamknięte - co pewien czas ktoś ze zgromadzonych podchodził do nich i sprawdzał, ale bez skutku. Tu i ówdzie widać było uzbrojonych żołnierzy, którzy trzymali się z daleka i w żaden sposób nie próbowali rozproszyć ludzi czy choćby nie dopuścić ich do drzwi banku. Czekający mogli więc łomotać do woli i przyciskać czoła do szklanych tafli. Niektórzy stali w grupkach i dyskutowali zawzięcie, wymachując książeczkami oszczędnościowymi i rzucając żołnierzom pełne buntu spojrzenia. Jake zastanawiał się przez chwilę, czy nie byłoby dobrze poszukać innego banku, w którym mógłby spieniężyć czeki podróżne. Był pewien, że nie wszystkie będą tego dnia zamknięte. Coś jednak kazało mu zaczekać. Znalazł więc skrawek wolnego murka i usiadł. Tymczasem w przestronnym gabinecie prezes Saburo Genda wysłuchiwał z ust japońskiego wiceministra finansów bardzo złych wiadomości. - Nie udzielimy pańskiemu bankowi kolejnej pożyczki. Przykro mi, ale premier i minister finansów nie wyrazili na to zgody. Specjalnością prezesa Gendy były kredyty komercyjne dla wielkich firm. Całe dorosłe życie spędził w otoczeniu zamożnych biznesmenów, pewnie czujących się w twardej rzeczywistości gospodarczej. Z trudem panował nad sobą podczas rozmowy z upartym urzędnikiem. - Pan nie rozumie - powiedział, z wysiłkiem kontrolując głos. - Doświadczamy tu prawdziwego szturmu. Przed drzwiami kłębi się tłum kilku tysięcy klientów żądających wypłaty wkładów. Bez dodatkowego zasilenia gotówką bank nie będzie w stanie zaspokoić roszczeń. Krótko mówiąc, bez wsparcia mój bank upadnie. - Przykro mi, panie Genda - odparł urzędnik. - To pan nie rozumie sytuacji. Rząd postanowił, że pozwoli bankowi upaść. Jego ratowanie byłoby zbyt kosztowne. - Ależ... - Bank Orientu udzielił zbyt wielu kredytów na zakup nieruchomości w Hongkongu po niewiarygodnie zawyżonych cenach. Jak pan wie, rynek załamał się po przejęciu kolonii przez komunistów. Być może minie dwadzieścia lat, zanim sytuacja wróci do normy. Być może nie wróci już nigdy. - Panie wiceministrze, przecież wiedzieliście o tych złych kredytach od lat! Pańscy koledzy współpracowali z nami w tej sprawie. Mamy dość aktywów, by wypłacić pieniądze depozytariuszom, ale zostały one zamrożone przez was na naszych rachunkach w Japonii. Nie zmienia to faktu, że to pieniądze Banku Orientu! Proszę odblokować nasze konta, a my zdobędziemy gotówkę na lokalnym rynku międzybankowym. - Przykro mi, panie Genda. Rząd zadecydował o zajęciu waszych aktywów na poczet zadłużenia banku wobec Skarbu Państwa. - Nie możecie tego zrobić - zaprotestował Genda. - Tak nie wolno! Łamiecie prawo bankowe! - Decyzja została już podjęta.

- Czy omawialiście kwestię upadłości mojego banku z gubernatorem Hongkongu lub władzami w Pekinie? - Tak. Bank nie jest chiński, więc Chiny nie zamierzają gwarantować spłaty jego długów. Genda się nie poddawał. Coraz bardziej rozpaczliwie próbował tchnąć w urzędnika odrobinę rozsądku. - To jest japoński bank! Jego kierownictwo składa się w niemałym stopniu z byłych pracowników Ministerstwa Finansów. Z rządem łączą nas bliskie, bardzo bliskie kontakty. - Przykro mi, panie Genda - powtórzył niezmiennie uprzejmy urzędnik. - Jak powiedziałem, decyzja została podjęta. Ministerstwo oczekuje, że przyjmie pan osobistą odpowiedzialność za kondycję firmy. Do widzenia. Wiceminister przerwał połączenie. Saburo Genda zamarł z słuchawką w dłoni, zbyt oszołomiony, by odłożyć ją na miejsce i odezwać się do podwładnych, którzy czekali na sprawozdanie z rozmowy. Czuł się tak, jakby jego głowa została właśnie oddzielona od ciała. W zaledwie dwuminutowej rozmowie urzędnik Ministerstwa Finansów zniszczył go bez litości. Genda już nigdy nie miał podjąć pracy w banku; jego całe życie zmieniło się w zgliszcza. - Otworzyć bank - powiedział po chińsku generał Tang. Rozkazuję panu otworzyć drzwi banku. - Bank upadł - odpowiedział Saburo Genda, ledwie poruszając ustami. - Tokio odmawia gwarantowania pożyczek, które umożliwiłyby wypłaty dla depozytariuszy. Generał daremnie starał się zrozumieć. Ci obcokrajowcy! - Przecież to bank. Na pewno macie tu w skarbcu pieniądze. Dajcie je ludziom, a kiedy zapas się skończy, każcie pozostałym przyjść jutro. - Wtedy będziemy mieli rozruchy w sali operacyjnej. - Musicie mieć pieniądze! - Tang wyciągnął rękę w stronę tłumu za oknem. - Co zrobiliście z ich oszczędnościami? Genda miał serdecznie dość tego głupca. - Pożyczyliśmy - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Tak działają banki: przyjmują depozyty i udzielają kredytów. Tang wyprostował się dumnie. Spojrzał na załamanego Gendę siedzącego za wypolerowanym biurkiem, potem na swoich pułkowników, na sekretarkę prezesa i wreszcie na tłum widoczny w dole. - Idziemy - warknął w stronę swoich ludzi i wyszedł z gabinetu. Jake Grafton czuł się coraz mniej pewnie wśród dyszących gniewem Azjatów. Pomyślał, że najwyższy czas oddalić się od tych ludzi, którzy każdej chwili mogą wzniecić klasyczne rozruchy. A jednak się ociągał. Powstrzymywała go ciekawość. Wprawdzie nie znał ani słowa po chińsku, ale wystarczały mu emocje widoczne na twarzach. Kilka osób płakało w ciszy, kołysząc się w kucki do przodu i do tyłu. Inni bezustannie rozmawiali przez telefony komórkowe, zapewne dzieląc się swoim nieszczęściem z rodzinami i przyjaciółmi. Liczba komórek w ich rękach zaskoczyła Jake’a - Chiny należały przecież do Trzeciego, a może i Czwartego Świata. W Hongkongu, rzecz jasna, nie brakowało kapitału, inwestowanego głównie w najnowocześniejsze technologie. Mimo to większość zwykłych łudzi, takich jak ci, którzy teraz szczelnie wypełniali skwer przed bankiem, żyła zapewne za ułamek dochodów przeciętnej amerykańskiej rodziny. Siedząc na murku z dwoma tysiącami dolarów w czekach podróżnych, które mógł spieniężyć w każdym z banków w tym mieście, Jake poczuł nagle, że jak nigdy dotąd dostrzega przepaść ziejącą między wygodnym życiem członka klasy średniej, które

zawsze prowadził, a codzienną, trudną egzystencją setek milionów - może nawet miliardów - ludzi na całym świecie. Nie miał specjalnie tkliwej natury, ale los innych nie był mu obojętny. Zawsze tak było - interesował się ludźmi i umiał postawić się w ich sytuacji; być może dlatego był dobrym oficerem marynarki wojennej i dowódcą, a także przyzwoitym człowiekiem. Generał Tang wskoczył do kabiny furgonetki, na której dachu zainstalowane były megafony. Siedząc w fotelu pasażera z mikrofonem w dłoni, oficer wyjaśnił sprawy tak, jak sam je rozumiał: bank pożyczył innym zgromadzone pieniądze i nie mógł ich oddać czekającym. Dlatego drzwi miały pozostać zamknięte. Jako że dalsze okupowanie banku wydawało mu się niecelowe, rozkazał zebranym się rozejść. Tang mówił dialektem mandaryńskim, używanym na północy Chin, w Pekinie, zrozumiałym dla większości żołnierzy z jego jednostki. Niestety ci, którzy przybyli gromadnie pod siedzibę Banku Orientu, by domagać się swoich pieniędzy, posługiwali się na co dzień kantońskim lub angielskim. Kiedy więc głos oficera mówiącego niezrozumiałym językiem począł huczeć blaszanym echem z megafonów, tłum stał się jeszcze bardziej niespokojny. Niektórzy zaczęli krzyczeć, inni sięgnęli po kamienie i kawałki betonu, by obrzucić nimi szyby banku. Kilku mężczyzn stojących najbliżej drzwi zaczęło szarpać je i tłuc pięściami, wołając: „Otwierać i płacić!” Inni, przeczuwając kłopoty, zaczęli się rozchodzić na wszystkie strony, lecz napotkali niezbyt szczelny kordon chińskich żołnierzy, którzy odruchowo zagrodzili im drogę. Posypały się pierwsze ciosy policyjnymi pałkami i kolbami karabinów. To wywołało panikę wśród zgromadzonych i teraz już wszyscy próbowali się wyrwać z okrążenia. Stojący pośrodku zaczęli spychać pozostałych wprost na żołnierzy. Padł pierwszy strzał, a potem następne. Generał Tang wciąż jeszcze przemawiał do mikrofonu w kabinie furgonetki, gdy w stronę tłumu pomknęła pierwsza seria, wystrzelona przez przerażonego żołnierza. Ludzie zaczęli wrzeszczeć. Strzały padały coraz szybciej, chaotycznie. Mimo to żołnierze mogli już tylko uciekać lub dać się stratować oszalałej tłuszczy. Sierżant dowodzący jednym z czołgów stojących na skraju parku postanowił ułatwić grupce żołnierzy odwrót przed ścianą równie przerażonych ludzi. Otworzył ogień z karabinu maszynowego zainstalowanego na wieży. Kule zdążyły dopaść kilkudziesięciu uciekających, po czym mechanizm broni zaciął się na dobre. Po trzech minutach na chodniku i ulicy przed bankiem leżeli już tylko martwi, umierający i ciężko ranni ludzie, w tym wielu stratowanych. Na betonie, w trawie i między kwietnikami było ich ponad stu. Ci, którzy jeszcze żyli, byli w głębokim szoku. Generał Tang wysiadł z szoferki i przystanął, ze zdumieniem wpatrując się w pobojowisko. Chwilę wcześniej megafony ryczały nad jego głową tak potężnie, że nie słyszał ani jednego wystrzału, a kiedy ludzie zaczęli się rozpraszać na jego oczach, wziął to za oznakę zrozumienia dla jego rzeczowego apelu. Zrozumiał, że sytuacja wymknęła się spod kontroli, dopiero wtedy, gdy dostrzegł panikę w oczach cywilów otaczających furgonetkę. Umilkłszy, usłyszał strzały, krzyki i jęki rannych. Teraz zaś spoglądał na ciała leżące na opustoszałej ulicy, nie zwracając uwagi na krzyki oficerów, którzy zasypywali go pytaniami. Przyszło mu do głowy, że ludzie nie powinni byli uciekać. W zasadzie sami byli sobie winni. On przecież nie rozkazał żołnierzom strzelać. - Zabierzcie ich - powiedział, wskazując na zabitych i rannych. Oficerowie spojrzeli na niego ze zdziwieniem. - Zabierzcie ich - powtórzył generał Tang. - Trzeba ich zawieźć do szpitala. I oczyścić ulicę. Kiedy padł pierwszy strzał, mocno już zdenerwowany Jake Grafton pochwycił dwie starsze panie siedzące obok na murku, cisnął je na ziemię i rzucił się na nie.

Nie ruszył się, póki strzelanina nie ucichła, a większość ludzi nie oddaliła z miejsca zdarzeń. Wtedy ostrożnie wstał i się rozejrzał. Zobaczył zabitych, rannych i tych, którzy podobnie jak on, w zdrowym odruchu zdołali znaleźć jakieś schronienie. Pomógł wstać dwóm starszym kobietom. Były całe. Spojrzały na pobojowisko szeroko otwartymi, pełnymi strachu oczami i odeszły bez słowa, jak najdalej od żołnierzy i ich ofiar. Jake Grafton odczekał jeszcze chwilę, przyglądając się, jak ludzie Tanga pochylają się nad leżącymi. Potem wsunął dłonie do kieszeni, minął żołnierzy i zniknął w głębi ulicy. Żołnierz, który wystrzelił pierwszy, pochodził z wioski rybackiej w północnej części chińskiego wybrzeża. Miał osiemnaście lat, a od niemal dwóch służył w armii. W Hongkongu przebywał od szesnastu dni - liczył je starannie, by móc szczegółowo relacjonować swoje przeżycia za każdym razem, gdy miał okazję podyktować pisarzowi kompanijnemu list do rodziny. Nazwał się Ng Choy. I płakał. Siedząc na twardym, zadbanym, a teraz zakrwawionym chodniku na skwerku przed bankiem, nie umiał powstrzymać łez. Ciało człowieka, którego zastrzelił, leżało tuż przed nim. W panice Ng wpakował siedem kul w pierś mężczyzny w średnim wieku. Jakimś cudem serce śmiertelnie rannego pracowało jeszcze przez minutę, pompując przez dziury w ciele ogromne ilości krwi, która teraz zastygała z wolna i ciemniała. Ng Choy nic z tego nie rozumiał. Nie pojmował, dlaczego tu jest, po co wszyscy tak krzyczeli, czego oczekiwał od niego sierżant i z jakiego powodu ten obcy człowiek tak bardzo chciał go odepchnąć. Nie rozumiał też, dlaczego go zastrzelił. Siedział więc, płacząc histerycznie, a towarzysze żołnierze mijali go obojętnie, niosąc rannych i zabitych. Wreszcie dwaj podnieśli i ciało leżące przed Ngiem, zostawiając go na zimnym chodniku, w kałuży lepkiej krwi, z karabinem na kolanach. Rip Buckingham automatycznym ruchem wsunął słuchawkę między policzek a bark. - Ilu zabitych? - spytał reportera. - Żołnierze twierdzą, że piętnastu. Jedna kobieta zmarła, kiedy nieśli ją do karetki. Co najmniej czterdzieści osób ma rany postrzałowe. Szacuję, że dziesięć, może dwadzieścia zostało stratowanych. Trudno będzie ustalić dokładną liczbę rannych. - Spróbuj dotrzeć do zarządu banku. Dowiedz się, dlaczego nie otwarto drzwi. Ten artykuł miał być wiadomością dnia na całym świecie. Jego tytuł brzmiał: „15 OSÓB ZGINĘŁO W HONGKONGU Z RĄK ŻOŁNIERZY ARMII LUDOWO-WYZWOLEŃCZEJ”. Poniżej miał widnieć podtytuł: „Strzały w tłum pod siedzibą japońskiego banku”. Dziesięć minut później Rip kolejny raz usłyszał głos reportera. - Rozmawiałem z kasjerką. Kierownictwo jest na spotkaniu, nikt nie ma czasu. Bank jest niewypłacalny. Tokio odmawia dalszych pożyczek i gwarancji. - Co?! - Tak. Japończycy pozwalają, żeby bank upadł. Podobno rząd wpompował weń już ponad dwadzieścia miliardów jenów. Wygląda na to, że więcej nie chce. Ta historia z każdą chwilą robi się ciekawsza, pomyślał Rip. Zadzwonił do znajomego z japońskiej gazety i poprosił o pomoc. Po dwudziestu minutach znajomy uzyskał potwierdzenie wiadomości z Ministerstwa Finansów: rząd postanowił nie ratować Banku Orientu, należącego do Japończyków, z siedzibą w Hongkongu. Po konsultacjach z japońskim ministerstwem władze chińskie uznały, że nie należy interweniować. Rip spojrzał na zegarek. Miał jeszcze czas. Chwycił notatnik, zarzucił sportową kurtkę i ruszył w stronę drzwi. Chińscy żołnierze kończyli już porządkowanie skweru przed Bankiem Orientu. Ładowali ostatnie ciała do ambulansów i wojskowych ciężarówek. Rip przyglądał się ich pracy przez kilka minut. Gapiów nie było wielu; żołnierze otaczający miejsce zdarzeń nie byli im zbyt

przychylni. Buckingham był biały, być może dlatego minęła długa chwila, zanim jeden z pilnujących nakazał mu gestem, by odszedł. Rip wszedł do budynku wejściem w części administracyjnej, okazując strażnikowi legitymację dziennikarską. Kosztowało go to sporo słów i kilkaset hongkońskich dolarów, ale wreszcie zdołał dotrzeć na czwarte piętro, do pomieszczeń zarządu. Wyjaśnił sekretarce, że chciałby porozmawiać z prezesem banku. Wręczył jej swoją wizytówkę: Rip Buckingham, redaktor naczelny, „China Post”, z tytułem gazety wypisanym charakterystyczną firmową czcionką. Sekretarka kazała mu usiąść i zaczekać. Niespiesznie przyjrzał się dziełom sztuki wiszącym na ścianach i przewertował czasopisma leżące na stoliku. Nie spodziewał się, że uda mu się dotrzeć do kogokolwiek z kierownictwa banku. Pomyślał, że byłoby dobrze jeszcze raz obejrzeć miejsce zdarzeń; dzięki temu mógłby sobie wyobrazić sytuację z meldunków reporterów. Ostateczna chwila zamknięcia numeru była coraz bliższa... Zdziwił się bardzo, kiedy sekretarka stanęła w drzwiach i powiedziała: - Pan Genda ma kilka wolnych minut. Proszę wejść. Gabinet Sabura Gendy mieścił się w narożniku gmachu. Za oknami Rip dostrzegł ostatnią wojskową ciężarówkę opuszczającą pobojowisko. Jeśli nie liczyć kilku policjantów, plac był już pusty. Genda siedział w wielkim, miękkim fotelu za biurkiem, plecami do okna. Nie podniósł głowy, kiedy pojawił się Rip. Nie zwrócił nań najmniejszej uwagi, póki Australijczyk nie usiadł przed nim. Wtedy spojrzał na wizytówkę, którą trzymał w dłoni. - Proszę, panie Buckingham - powiedział po angielsku z silnym akcentem. - Niech pan zadaje pytania. Rip pomyślał, że Japończyk wygląda tak, jakby spał w ubraniu. Miał modnie przystrzyżone siwe włosy, elegancki ciemny garnitur i krawat, szczupłą sylwetkę... ale wyglądał na wyczerpanego, wymiętego. - Co się stało, panie Genda? - Oni zabili bank. - Oni? Jacy oni? - spytał Rip, zapisując odpowiedź własnym systemem skrótów. - Ci z Ministerstwa Finansów. Zajęli nasze aktywa w Japonii. Odmówili nam wykorzystania ich jako gwarancji umożliwiającej zdobycie gotówki niezbędnej do normalnej pracy banku. Nastąpił przeciek i wkrótce mieliśmy tu szturm klientów. Wypadliśmy z interesu, panie Buckingham. Utraciliśmy płynność. Nasz bank... - Genda westchnął głęboko... - upadł - dokończył, unosząc ręce i pozwalając im opaść bezwładnie na podłokietniki. Spojrzał na swoje dłonie tak, jakby zobaczył je po raz pierwszy. - Twierdzi pan, że Ministerstwo Finansów postanowiło wykończyć wasz bank? - Tak jest. - Wie pan dlaczego? - Powiedziano nam, że z powodu złych kredytów na zakup nieruchomości. - Wydawało mi się, że ministerstwo wiedziało o nich od lat. - Wiedziało. - Zatem... - Zatem ktoś w Japonii podjął decyzję, panie Buckingham. Nie wiem kto i z jakiego powodu, ale była to decyzja o wywołaniu upadłości Banku Orientu. - O wywołaniu upadłości? Chciał pan powiedzieć o dopuszczeniu do upadłości. - Nie, mój panie. Kiedy Ministerstwo Finansów zajęło nasze aktywa w Japonii, niejako zmusiło nas do zamknięcia drzwi. W żaden sposób nie mogliśmy kontynuować działalności. Urzędnicy wszczęli takie działania, które musiały doprowadzić do upadłości banku. Rip dokładnie zanotował słowa prezesa.

- Panie Genda, słyszałem, że Bank Orientu nie ugiął się przed żądaniami władz chińskich, domagających się niskooprocentowanych kredytów. Czy gdyby to zrobił, nie znalazłby się dziś w stanie upadłości? Genda bardzo się starał panować nad twarzą. Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale się rozmyślił. Spuścił głowę. Wydawało się, że zapada się w siebie i nie jest już świadomy obecności dziennikarza. Rip spróbował zadać mu jeszcze jedno pytanie, a potem wstał i wyszedł z gabinetu. Starannie zamknął za sobą drzwi. ROZDZIAŁ 3 - Opowiedz mi jeszcze raz o Tygrysie - poprosiła męża Callie Grafton. Jedli lunch na balkonie hotelowego pokoju. Jake zdążył już opowiedzieć o porannej przygodzie na placu przed bankiem i wspólnym śniadaniu z Tommym Carmellinim. - Pamiętam, w ostatnich miesiącach wojny polecieliście z Cole’em z lotniskowca do Cubi Point - dodała Callie. - I że pojechałam na Filipiny specjalnie po to, żeby się z tobą spotkać. O ile mnie pamięć nie myli, widziałam się z nim na lotnisku, przed waszym odlotem, kiedy pokazywałeś mi samolot. Jake skinął głową. On także pamiętał. - A parę tygodni później zestrzelili nas - uzupełnił. - Pamiętam, że Tygrys był wysoki, milczący i skupiony. - Taki był. Nie odzywał się często, ale kiedy już to robił, ludzie słuchali. W tamtych czasach Callie była początkującym tłumaczem w amerykańskim konsulacie w Hongkongu. Teraz zaś Tygrys był konsulem generalnym... Kto by pomyślał? - Złamał kręgosłup, kiedy się katapultowaliśmy - ciągnął Jake, wspominając chwile, o których nie myślał od lat. Kiedy nas uratowali, spędził w szpitalu długi czas, a potem dostał skierowanie na rehabilitację w Pensacoli. W końcu powiedział „do diabła z tym wszystkim”, rzucił służbę i wrócił na studia do Kalifornii. Zdobył dyplom i trafił do branży komputerowej. - Zgubiłam jego adres chyba z dziesięć lat temu - wtrąciła Callie. - Przysyłał nam kartki świąteczne, aż w końcu się wyprowadziliśmy... a może to on się przeniósł? Sama już nie wiem. Jake Grafton zaśmiał się cicho. - Czasem się zdarza, że w rozdaniu trafi się człowiekowi od życia as. W zeszłym miesiącu napisali w „Fortune”, że był w gronie założycieli trzech największych firm z branży nowych technologii. - A teraz został konsulem generalnym - dodała Callie w roztargnieniu. - Powiedz, dlaczego chcesz, żebym przetłumaczyła tę taśmę? Jake streścił jej poranną rozmowę z Carmellinim. - Możliwe, że taśma zawiera cenne informacje - podsumował. - China Bob był niezłym krętaczem; robił interesy z kim się dało. Niewykluczone, że dzięki nagraniu dowiemy się czegoś o tym, co dzieje się w tym mieście. - Masz na myśli udział Amerykanów? - O ile w ogóle zachodzi coś takiego. - A co z tym oficerem CIA, Carmellinim? Ufasz mu? - Poznałem go w zeszłym roku na Kubie - wyjaśnił Jake. - Pracował wtedy ze starszym kolegą, który zginął w akcji. Wcześniej tamten powiedział mi, że Carmellini był kasiarzem, zanim został zwerbowany przez Agencję. - Nie jest to zajęcie, którym chwaliłabym się w życiorysie - stwierdziła Callie. - Może nam się to nie podobać, ale do służby trafiają różni ludzie. - Chcesz, żebyśmy przesłuchali nagranie wieczorem? - Trudno zgadnąć, kiedy Carmellini przyniesie odtwarzacz. - Wiesz, nie mam zamiaru siedzieć tu przez cały wieczór i czekać na niego.

- Nie powiedziałem, że musimy. - Więc może zadzwonisz do Tygrysa Cole’a i zaprosisz go na obiad? - Myślisz, że przyjdzie? - spytał Jake z powątpiewaniem. - Na miłość boską, jasne, że tak! Oczywiście pod warunkiem że nie jest już z kimś umówiony, a jeśli jest, to spotka się z nami jutro. Zadzwoń. Powiedz, że jesteś w mieście i że go zapraszasz. Przecież ocaliłeś mu życie, kiedy was zestrzelili. - To fakt - przyznał Jake. - Ale teraz on jest konsulem generalnym, ma mnóstwo zajęć i... - A ty jesteś dwugwiazdkowym admirałem w marynarce wojennej Wujka Sama. Jake’u Graftonie, możesz postawić drinka każdemu człowiekowi na tej planecie. Rip Buckingham był w zasadzie gotowy do przesłania artykułu o banku do obróbki graficznej, kiedy zadzwonił telefon. - Panie Buckingham, mówi asystent gubernatora Suna. Pańska gazeta puszcza artykuł o tragedia przed Bankiem Orientu? Dziś rano? - Tak. - Gubernator Sun Siu Ki wydał oświadczenie. Oświadczenie być w artykuł. Rip miał poważne problemy ze zrozumieniem angielszczyzny asystenta, więc postanowił przejść na kantoński. - Proszę je przeczytać - powiedział, starając się zamaskować niechęć. - „Tłum pałających sprawiedliwym gniewem obywateli zebrał się dziś rano przed Bankiem Orientu, aby wycofać pieniądze. Panikę zgromadzonych wywołała decyzja zarządu o nieotwieraniu drzwi banku” - czytał wolno asystent. - „Kilka osób zginęło, kiedy odważni żołnierze Armii Ludowo-Wyzwoleńczej otworzyli ogień do rozjuszonego tłumu. Pełną odpowiedzialność za tragedię ponosi zarząd Banku Orientu, który...” Asystent gubernatora podyktował po kantońsku jeszcze kilka akapitów tekstu, a Rip zapisał je szybko po angielsku. Przeczytał je, kiedy skończył, a potem szybko przepisał na komputerze. Ponad treścią oświadczenia dodał notatkę dla składacza, w której zalecił umieszczenie gubernatorskiego pisma pośrodku pierwszej strony, w ramce. Nie zmienił jednak ani jednego słowa we własnym artykule, podającym fakty na gorąco i bez komentarza, tak, jak przedstawili je reporterzy. Gdy tylko wysłał artykuł w elektroniczną drogę do działu technicznego „China Post”, zaraz wywołał go ponownie i wprowadził kilka poprawek. Jego palce tańczyły po klawiaturze, zmieniając wydźwięk tekstu tak, aby lepiej uchwycić rozpacz Sabura Gendy oraz beznadziejność sytuacji klientów czekających na pieniądze, które się im należały i których nigdy nie mieli otrzymać. Buckingham próbował też uchwycić bezwzględność żołnierzy, którzy nie zawahali się użyć karabinów przeciwko bezbronnym ludziom. Kiedy ukończył artykuł, ponownie wysłał go e-mailem wraz z oświadczeniem gubernatora, tym razem do gazet ukazujących się w innych krajach, a należących do Buckingham Newspapers, Ltd. - wydawnictwa, którego prezesem był jego ojciec, Richard Buckingham. Ojciec Ripa zaczynał od jednego tytułu, wychodzącego w Adelajdzie pod koniec drugiej wojny światowej. Jak sam lubił mawiać, dzięki ciężkiej pracy, uporowi, determinacji, wytrwałości i hojnej pomocy PIL - pieniędzy innych ludzi - udało mu się zbudować imperium prasowe obejmujące cały glob. Richard był wciąż właścicielem niemal sześćdziesięciu procent akcji koncernu, a jego udziały nie podlegały publicznemu obrotowi. Seria romantycznych przygód sprawiła, że pozostała część majątku znalazła się w rękach innych osób; nawet Rip miał swoje pięć procent akcji. Pół godziny po tym, jak wysłał artykuł do Sydney, odezwał się telefon. Dzwonił ojciec. - Wygląda na to, że w Hongkongu robi się gorąco - warknął Richard. - Owszem. - Więc kiedy wreszcie spakujesz manatki? - Rozmawialiśmy o tym wiele razy, tato.

- Właśnie. I będziemy rozmawiać jeszcze nie raz. Czasem budzę się spocony w środku nocy, wyobrażając sobie, jak gnijesz w komunistycznym więzieniu tylko za to, że coś ci odbiło i napisałeś trochę prawdy o tych śmierdzących szczurach. - Wszyscy politycy są śmierdzącymi szczurami, nie tylko nasi. - Zacytuję twoje słowa przy pierwszej okazji. - Bardzo proszę. - Więc kiedy wyjeżdżasz? - Nie wiem, czy moja żona i teściowa kiedykolwiek zechcą opuścić Hongkong, tato. To ich dom. Ich lud. - Nie, Rip. Ty jesteś ich ludem. Jesteś mężem i zięciem, a w Chinach to liczy się najbardziej. Podejmiesz decyzję, a one usłuchają. Dobrze o tym wiesz. - A co z „Postem”? - Przyślę kogoś innego, żeby poprowadził redakcję. A może sprzedam tytuł. - Nikt nie zapłaci poważnej kwoty za gazetę wydawaną w komunistycznych Chinach, tato. Nie w tym miejscu i nie w takiej chwili. - Zobaczymy. Nigdy nie miałeś głowy do interesów, Rip. Jesteś za to cholernie dobrym dziennikarzem; masz wyjątkowy talent. Wróć do Sydney, a dam ci każdą posadę w firmie, jakiej sobie zażyczysz... oprócz mojej, rzecz jasna, ale i tę możesz mieć za parę lat. - Zastanowię się. - Kiedy pomyślę, że mógłbyś siedzieć w jednym z ich więzień, żrąc szczury... No cóż - mruknął Richard Buckingham i odłożył słuchawkę, nie czekając na odpowiedź. Masakra przed Bankiem Orientu stała się głównym tematem rozmów między uczestnikami Konferencji Kultury Amerykańskiej podczas popołudniowej przerwy. Jedna z koleżanek Callie Grafton powiedziała jej o tym po dłuższej chwili obserwowania gwałtownych gestów i słuchania pełnych emocji szeptów studentów. Kilku próbowało ukradkiem rozmawiać przez telefony komórkowe. Callie nie poinformowała koleżanki o tym, że Jake był w tłumie przed bankiem i że jako naoczny świadek zdał jej relację podczas lunchu. Co najmniej dwadzieścia osób zginęło - ta liczba zdumiała Callie. Jake nie wspomniał jej ani słowem o ofiarach, mówił tylko o strzałach. Zapewne nie chciał jej niepokoić. „Martwić się po fakcie? To bez sensu”. Tak mawiał, a potem uśmiechał się tym uśmiechem, który zawsze pojawiał się na jego ustach, gdy niebezpieczeństwo mijało. Przez wszystkie lata służby Jake niejeden raz miał do czynienia z realnym zagrożeniem. Kiedy został oficerem flagowym, Callie łudziła się, że te chwile minęły bezpowrotnie. Admirał mógł być może pójść na dno ze swoim okrętem podczas jakiejś wielkiej wojny, ale czy w dzisiejszych czasach ktoś jeszcze prowadził wielkie wojny? Teraz admirałowie siedzieli w zacisznych gabinetach i przekładali papierki... A jednak, jakimś cudem, Jake Grafton znalazł się tego ranka w samym środku brutalnych zamieszek! Może powinniśmy wrócić do domu, pomyślała Callie, ale zaraz przypomniała sobie z niechęcią, że Jake nie przybył do Hongkongu bez powodu i że nie może tak po prostu wyjechać. Postanowiła, że postara się zapomnieć o rozruchach, ofiarach i niezawodnym instynkcie męża do znajdowania kłopotów, a skoncentruje się na udziale w konferencji. Niestety, jednym z uczestników spotkań był przedstawiciel władz pełniący funkcję oficera politycznego. Przysłano go tu z zadaniem notowania „niewygodnych” pytań i odpowiedzi, a także nazwisk Chińczyków, którym przyszłoby do głowy „podważać powagę obowiązujących praw”, jak to ujął, wyjaśniając swój udział w konferencji. Był to łysy aparatczyk w średnim wieku, co najmniej o pokolenie odstający od przeciętnej, większość uczestników stanowili bowiem dwudziestoparoletni studenci. Pierwszego dnia Callie Grafton nie mogła oderwać wzroku od jego twarzy, za każdym razem gdy któryś ze studentów wstawał, by zadać pytanie.

Była zła na siebie, że dała się zastraszyć, lecz mimo to starała się bardzo ostrożnie formułować komentarze. Wprawdzie nie groziło jej oskarżenie o polityczną herezję, ale jej udział w konferencji mógł się zakończyć w jednej chwili, za sprawą chińskiego urzędnika. Właśnie taki los spotkał pierwszego dnia profesora nauk politycznych z Cornell. Callie była wtedy gotowa zabrać swój notatnik i wyjść w ślad za nim, ale uznała, że nie zachowałaby się fair w stosunku do studentów, którzy przyszli przecież po to, by wysłuchać jej wykładu o kulturze amerykańskiej. - Możliwe, że mój udział w tej konferencji jest błędem - powiedziała Jake’owi pierwszego wieczoru. - Możliwe - zgodził się. - Ale żadne z nas tak nie myślało, kiedy Departament Stanu przysłał nam zaproszenie. Zaproszenie dla Callie było oczywiście przykrywką, która miała wyjaśnić obecność Graftona w Hongkongu. - Nie daj się zastraszyć - ciągnął. - Odpowiadaj na pytania studentów najlepiej jak potrafisz, a jeśli organizatorzy ci podziękują, przez resztę pobytu będziemy podziwiać widoki. Nie widzę problemu. Tego dnia po przerwie tematem dyskusji miał być system bankowy Stanów Zjednoczonych. Hu Chiang, który należał do najaktywniejszych studentów w poprzednich trzech dniach konferencji, i tym razem podniósł rękę, gdy tylko na sali zapadła cisza. - Pani Grafton, kto decyduje o tym, komu amerykański bank pożyczy pieniądze? - zapytał po chińsku, czyli w jedynym języku używanym podczas konferencji. Hu był wysoki i znacznie muskularniejszy niż przeciętny Chińczyk w jego wieku. Callie pomyślała, że jest typowym mieszkańcem Hongkongu, zdecydowanie lepiej odżywionym niż jego rówieśnicy z kontynentu. - Komitet kredytowy banku - odpowiedziała. - Ale rząd udziela komitetowi wskazówek? - Nie. Rząd ustala obowiązujące normy finansowe dla banków, ale, z nielicznymi wyjątkami, banki pożyczają pieniądze tym ludziom i instytucjom, które wykazują największą zdolność kredytową, czyli rokują nadzieje na oddanie pożyczonego kapitału i odsetek. W ten sposób właściciele banku zarabiają. Podczas trwającej kilka minut rozmowy przedstawiciel partii zdradzał narastający niepokój. Wreszcie Hu, nie spoglądając nawet w jego stronę, zapytał: - Pani Grafton, czy pani zdaniem kapitalizm ma rację bytu w społeczeństwie, w którym nie ma wolności politycznej? Aparatczyk zerwał się z krzesła, odwrócił ku studentowi i wyciągnął w jego stronę palec. - Nie mogę dłużej milczeć! To pytanie jest prowokacją, zniewagą dla państwa. Próbuje pan zniszczyć coś, czego nawet pan nie rozumie. Ale my mamy broń, by zniszczyć tych, którzy knują przeciwko państwu - zapewnił, odwracając się do Callie. - Proszę ignorować prowokacje przestępczego elementu - rozkazał kategorycznie, zamykając dyskusję, a potem opadł ciężko na krzesło i otarł twarz chustką. Callie drżała. Dobrze rozumiała miejscowy język, ale nagle bardzo boleśnie odczuła obcość tutejszej kultury. Bała się też, że jeśli powie coś niewłaściwego, zaszkodzi uczestnikom konferencji lub ludziom, którzy ją tu zaprosili. - Pan Hu tylko spytał o moją opinię - odparła, próbując zapanować nad drżeniem głosu. - A ja zamierzam odpowiedzieć. Twarz reprezentanta władz poczerwieniała, a jego obwisłe policzki zadrżały nieznacznie. - Wyjść! - ryknął, wstając z krzesła i wskazując ręką na drzwi. - To zupełny brak szacunku i obraza dla państwa chińskiego! Callie wzięła torebkę i ruszyła w stronę wyjścia. Nie zatrzymując się, spojrzała na Hu Chianga, który wciąż jeszcze stał pośród milczącej publiczności.

- Odpowiedź na pańskie pytanie, Hu, brzmi: nie. Wolność polityczna i swoboda gospodarcza to dwie strony tej samej monety, nie mogą istnieć niezależnie od siebie. - Wyrzucili mnie - powiedziała, kiedy weszła do hotelowego pokoju i znalazła Jake’a na balkonie, pogrążonego w lekturze. - Spodziewałem się, że prędzej czy później to zrobią odrzekł i uśmiechnął się szeroko. - Nadal cieszysz się, że tu przyjechaliśmy? Callie przysiadła na krawędzi łóżka i ukryła twarz w dłoniach. Jake wziął ją w ramiona. - Dzwoniłem do konsulatu. Jutro wieczorem jemy kolację z Tygrysem Cole’em. - Mówiłam ci, że się zgodzi - odpowiedziała Callie i spróbowała się uśmiechnąć przez łzy. Tommy Carmellini dostrzegał co najmniej kilka problemów w pozornie prostym zadaniu, jakim było zabranie specjalnego magnetofonu - takiego samego jak ten, który został w bibliotece Chiny Boba - ze składziku ze sprzętem w piwnicy konsulatu. Najważniejszy polegał na tym, że urządzenie nie mogło znajdować się w dwóch miejscach równocześnie. Kerry Kent również miała dostęp do pomieszczenia w podziemiach. Carmellini wiedział zaś, że gdyby przyszło jej do głowy poszukać odtwarzacza i nie znalazłaby go, zrozumiałaby, że została okłamana i że partner jej nie ufa. Niewykluczone, że doszłaby nawet do wniosku, iż jest podejrzana o zamordowanie Chiny Boba. Przede wszystkim jednak chodziło o unikatowy magnetofon, obsługujący niestandardowe taśmy, na których mieściło się do ośmiu godzin nagrania. Agent nie mógł mieć nadziei, że uda mu się kupić taki sprzęt w pierwszym lepszym sklepie z gadżetami elektronicznymi. Tommy rozmyślał o tym wszystkim, stojąc w ciasnej kanciapie i wbijając wzrok w jedyny sprawny magnetofon... A może nie jedyny? Pomieszczenie było pełne części elektronicznych i całych urządzeń rozmaitego przeznaczenia. Może po prostu nie wiedział, że gdzieś wśród nich znajduje się drugi egzemplarz? Rozpoczął poszukiwania pod dużym stołem roboczym, a potem przyjrzał się zawartości wielkich stalowych regałów, stojących pod ścianą w głębi. Aha! Na samym szczycie jednego z nich, za przestarzałym magnetofonem szpulowym marki Sanyo, znalazł niewielkie urządzenie wyglądające tak samo jak to, którego użyto w bibliotece Chiny Boba. Zdjął je, zdmuchnął kurz i ustawił dwa miniaturowe magnetofony obok siebie. Tak. Ten sam model, te same przyciski i kolory. Podłączył urządzenie do zasilacza i w jednej z szuflad znalazł taśmę, która powinna pasować. Założył ją starannie i nacisnął klawisz odtwarzania. Nic. Mechanizm nie zareagował. Carmellini bez wahania włożył do teczki sprawny magnetofon, a na jego miejscu zostawił uszkodzony. Słuchawek rozmaitych kształtów nie brakowało; wybrał jedną parę i schował razem z urządzeniem. Zastał Kerry przy pisaniu raportu, w biurze używanym przez agentów CIA. Towarzyszyli jej trzej stali członkowie miejscowej ekipy agentów: niemłody już Bubba Lee oraz George Wang i Carson Eisenberg. Wszyscy byli Amerykanami chińskiego pochodzenia; Lee i Wang mieli chińskich rodziców, a Eisenberg tylko matkę. Perfekcyjnie władali kantońskim i śmiało mogli uchodzić za tutejszych, co zresztą często wykorzystywali. Tego ranka zebrali się, żeby pogadać o Haroldzie Barnesie, który został zabity zaledwie po kilku miesiącach służby w Hongkongu. - Byłem z samego rana na policji - powiedział Tommy’emu Eisenberg. - Chciałem sprawdzić, czy mają już jakieś tropy w sprawie Barnesa, ale w tej chwili interesuje ich wyłącznie zabójstwo Chiny Boba. Wyszliście z Kerry w samą porę; policja przetrzymała wszystkich aż do świtu, nie wyłączając pana Cole’a. - Znaleźli narzędzie zbrodni? - Na przykład małe, automatyczne, niklowane? - Możliwe.

- Było w koszu na śmieci, w sekretariacie tuż przy bibliotece. - Logiczne - stwierdziła Kerry Kent. - Gdybym kogoś zastrzeliła, postarałabym się jak najszybciej porzucić broń. Tommy Carmellini spojrzał na nią ze zdumieniem. Albo była słodką idiotką, albo miała większy tupet niż jakakolwiek inna babka, którą zdarzyło mu się spotkać. Lee i pozostali spędzili jeszcze urocze pół godziny, dyskutując z Tommym o smutnym losie Chana, spekulując na temat motywów, podsumowując informacje i nie dochodząc do absolutnie żadnych wniosków. Kiedy wreszcie powrócili do swoich pokojów, zamknęli drzwi, otworzyli prywatne sejfy i zajęli się codzienną pracą szpiegostwem - Carmellini został sam na sam z atrakcyjną Brytyjką. - Zastanawiam się, kto ma tę taśmę - powiedziała. - Barnes był bardzo skrupulatny. Trzeba założyć, że zainstalował sprawne urządzenie, a potem najwidoczniej ktoś zabrał taśmę. Carmellini wzruszył ramionami. - Wypada też przyjąć - ciągnęła - że to nagranie jest kluczem do zagadki. - Jeżeli sądzisz, że to ja ją mam, to pukasz do niewłaściwych drzwi - odparł Tommy. Kerry podeszła do biurka, przy którym siedział, i przykucnęła tak, by ich twarze znalazły się na jednej wysokości, nie dalej niż trzydzieści centymetrów od siebie. - Możesz mi zaufać, wiesz? - A więc sądzisz, że ja mam taśmę? - Sądzę, że mi nie ufasz. - Skąd to wrażenie? Znamy się przecież już całe trzy... nie, cztery dni. Cztery wspaniałe dni monotonnej pracy i jeden przebłysk wieczorno-romantyczny. Ileż to razy mnie całowałaś? Dwa? Ufam ci tak samo jak ty mnie. - Nigdy nie mieszam obowiązków z przyjemnościami. - Zatem nie ma dla nas szansy? Poczekaj, aż moja mama się o tym dowie; wiązała z nami wielkie nadzieje... No, a teraz wstawaj z podłogi i usiądź na krześle. Jeśli ktoś zobaczy klęczącą przede mną kobietę, odniesie całkiem niewłaściwe wrażenie i uzna to za tragiczny precedens. Kerry usłuchała. - Chciałbym tylko wiedzieć - dodał - ilu jeszcze ludzi przewinęło się przez bibliotekę przede mną i po mnie, spojrzało na zwłoki Chiny Boba, spokojnie wróciło na przyjęcie i nie pisnęło o tym nikomu ani słowa. - Dziś rano przyszło wezwanie od przewodniczącego komisji parlamentarnej - poinformowała go Kerry. - Kongres zaprasza Chinę Boba na przesłuchanie do Waszyngtonu. - Pewnie pokryliby mu wszystkie wydatki. - Biedaczysko, powinien się cieszyć, że zginął - stwierdziła. - Miejsce w połowie drogi między Amerykanami a Chińczykami, które tak sobie upodobał, stało się nagle strasznie niewygodne. - Ktokolwiek go zastrzelił, wyświadczył mu przysługę przytaknął Carmellini, a potem zabrał swoją teczkę i wyszedł z pokoju. - Byłam świeżo po studiach, kiedy pierwszy raz przyjechałam do Hongkongu - wspominała Callie Grafton, gdy spacerowali z Jakiem ulicami Kowloonu, chłonąc widoki, dźwięki i zapachy. - Czułam się tak, jakbym wreszcie dotarła do serca ludzkiej cywilizacji, tam, gdzie spotykają się wszystkie nurty. Pierwszą przejażdżkę promem Star Ferry pamiętam tak, jakby to było wczoraj. Był biało-zielony i nazywał się Morning Star; przyznasz, że to dobry znak dla dziewczyny pierwszy raz podróżującej po świecie. Wszystkie trzydziestotonowe diesle tej linii miały w nazwie „Star”. Było ich tyle, że dziennie robiły w sumie czterysta dwadzieścia kursów między Kowloonem a Central. Każda jazda trwała mniej więcej dziesięć minut, bez względu na pogodę i stan morza. Promy kursowały od