uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Stephen Coonts - Szkarlatny jezdziec

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen Coonts - Szkarlatny jezdziec.pdf

uzavrano EBooki S Stephen Coonts
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 76 osób, 70 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 326 stron)

Stephen Coonts Szkarłatny jeździec Tytuł oryginału - Red Horseman Autor pragnie przekazać wyrazy podziękowania za pomoc przy powstaniu niniejszej powieści następującym osobom: Williamowi C. Cohenowi, Olegowi Kaługinowi z KGB, Fredowi Kleinbergowi i George’owi C. Wilsonowi. Specjalne ukłony należą się panu Barnaby’emu Williamsowi, który jako twórca pomysłu o dwuskładnikowej truciźnie zezwolił łaskawie autorowi na dopasowanie tego motywu do pokrętnych celów powieści. I wyszedł inny koń barwy ognia, a siedzącemu na nim dano odebrać ziemi pokój, by się wzajemnie ludzie zabijali - i dano mu wielki miecz. Apokalipsa 6,4. Po raz pierwszy Toad Tarkington spostrzegł ją w czasie przerwy po pierwszym akcie sztuki. Rita Moravia, żona Toada, wyszła właśnie do toalety, a on sam, rozprostowując nogi, rozglądał się od niechcenia po widowni, kiedy nagle ją zobaczył: siedziała trzy rzędy dalej, na czwartym miejscu, licząc od drugiego przejścia między fotelami. Zajęta rozmową z towarzyszącym jej mężczyzną, gestykulowała lekko i słuchała tego, co mówi jej znajomy. W pewnej chwili zerknęła w program, po czym znów podniosła wzrok i rzuciła od niechcenia parę słów. Toad Tarkington wpatrywał się w nią wytrzeszczonymi oczami. Po kilku sekundach opanował się i odwrócił wzrok. Ile to już lat? Cztery? Nie, pięć. Ale nie, przecież to niemożliwe, nie tutaj, nie w Waszyngtonie. A może? Nieznacznie obrócił się na krześle i, niby od niechcenia, znów pobiegł wzrokiem w jej kierunku.

Czesała się teraz inaczej, ale gotów był przysiąc, że to ona. Wspaniała figura, szeroko rozstawione oczy nad wystającymi kośćmi policzkowymi, a przy tym ten głos i dotyk, który zdołałby poruszyć nawet mumię. Żaden mężczyzna nie zapomni takiej kobiety. Siedział ze wzrokiem utkwionym w trzymany w ręku program, nawet na niego nie patrząc. Ostatni raz widział ją przed pięciu laty w Tel Awiwie. A teraz zjawiła się tutaj. Judith Farrell. Nie, to było tylko jej przybrane nazwisko, naprawdę nazywała się Hannah jakoś tam… Mermelstein, Hannah Mermelstein. Hannah w Waszyngtonie! Dobry Boże! Nagle poczuł, że robi mu się gorąco. Poluzował węzeł krawata i rozpiął guzik u kołnierzyka. - Co ci jest? Łapie cię grypa? - Rita wśliznęła się na swoje miejsce i obdarzyła go jednym z tych spojrzeń, jakie żony posyłają mężom, których ogłada towarzyska zaczyna wykazywać oznaki rozprzężenia. Zanim zdążył coś odpowiedzieć, światła na sali przygasły, kurtyna poszła w górę i rozpoczął się drugi akt. Kiedy blask reflektorów oświetlił postacie na scenie, nie mógł się powstrzymać i pobiegł wzrokiem w lewo, daremnie próbując dojrzeć ją w przyćmionym świetle; zbyt wiele osób zasłaniało mu widok. Hannah Mermelstein… Obiecał jednak, że nikomu nie zdradzi jej prawdziwego nazwiska. I dotrzymał słowa. - Coś ci dolega? - dobiegł go szept Rity. - Nie, nic. - To czemu masujesz sobie nogę? - A, trochę mnie rozbolała. W nodze tkwiły dwa stalowe bolce i właśnie teraz miał wrażenie, że oba dają o sobie znać. Izraelscy lekarze umieścili je tam na dzień czy dwa przed jego ostatnim spotkaniem z Judith alias Hannah, kiedy przyszła odwiedzić go w szpitalu. Toad Tarkington nie chciał przywoływać tamtych wspomnień. Złożył dłonie na brzuchu i starał się skupić uwagę na grze aktorów na scenie. Na próżno: wspomnienia wróciły z całą ostrością i mocą, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj. Wspólnie spędzona noc, hol hotelu w Neapolu, i towarzyszący jej mężczyzna, który strzelał do człowieka w windzie, atak na USS „United States”, swąd spalenizny z płonącego w ciemności okrętu… Lot z Jake’em Graftonem w kabinie F-14. Spostrzegł, że pod wpływem powracających emocji zaciska dłonie na oparciach fotela. Co ona może tu robić? Kogo przyjechała zabić? - Chodźmy - szepnął do Rity. - Chcę wracać do domu. - Teraz? - spytała z niedowierzaniem. - Tak, teraz. - Podniósł się z krzesła. Rita wzięła torebkę, wstała z miejsca i ruszyła przodem w stronę przejścia między

krzesłami, przeciskając się obok kolan i stóp, mrucząc przy tym słowa przeprosin. Kiedy dotarli do przejścia, ujął ją pod łokieć i udali się w kierunku holu. Spojrzał w stronę miejsca, które zajmowała Judith Farrell, ale nie mógł jej dojrzeć. - Dobrze się czujesz? - dopytywała się Rita. - Później ci wyjaśnię. Przeszli opustoszałym foyer i dotarli do szatni. Wyłowił z kieszeni koszuli numerek i podał go szatniarce. Kiedy dziewczyna poszła poszukać parasola, wyjął z portfela dwa dolary, które następnie wrzucił do pojemnika na napiwki. Otarł ręką pot z czoła. Szatniarka wróciła z parasolem i podała mu go ponad kontuarem wieńczącym dwupoziomowe drzwiczki. - Dziękuję - odparł. Gdy się odwrócił, stanął twarzą w twarz z Judith Farrell. - Witaj, Robercie - pozdrowiła go. Szukał słów, żeby coś powiedzieć. Stała przyglądając mu się, z głową lekko przechyloną w bok. Jej towarzysz obserwował ich, stojąc pod przeciwległą ścianą. - Pani pozwoli, Rito - odezwała się. - Nazywam się Elizabeth Thorn. Czy mogę porozmawiać kilka minut z pani mężem? Rita spojrzała na Toada, unosząc do góry brwi. A więc Judith Farrell wiedziała o jego żonie. Można się było tego spodziewać. - Gdzie? - spytał Toad ochrypłym głosem. - W twoim samochodzie. - Nie sądzę, aby… - zaczął Toad, odchrząknąwszy. - Posłuchaj, Robercie, zjawiłam się tutaj, żeby z tobą porozmawiać. Myślę, że powinieneś wysłuchać tego, co mam do powiedzenia. - Biura CIA są otwarte od ósmej do piątej - zauważył Toad Tarkington. - Od poniedziałku do piątku. Numer znajdziesz w książce telefonicznej. - To naprawdę ważne - odparła Judith Farrell. Toad ponownie odchrząknął i zaczął się zastanawiać. Twarz Rity przypominała pośmiertną maskę. - W porządku - zgodził się. Ujął żonę pod rękę i odwrócił się ku drzwiom. Mężczyzna stojący pod ścianą obserwował, jak wszyscy troje odchodzą, lecz nie uczynił najmniejszego gestu. Przeszli w milczeniu przez parking. Deszcz przestał padać, ale na ziemi wciąż pozostawały kałuże. Toad otworzył drzwi samochodu i powiedział, zwracając się do Farrell: - Usiądź z przodu. Rita, wskakuj na tylne siedzenie. Kiedy znalazł się w samochodzie uruchomił silnik i, odczekawszy, aż kobiety zajmą

miejsca, włączył ogrzewanie. Wyciągnął rękę i chwycił torebkę Judith Farrell. Nie zareagowała, za to Rita w pierwszej chwili otworzyła usta - nadal jednak nie powiedziała słowa. W torebce nie było broni - a tego właśnie najbardziej się obawiał. Natknął się na portfel: wewnątrz znajdowało się prawo jazdy wydane przez władze stanu Maryland pani Elizabeth Thorn, urodzonej siedemnastego kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku, zamieszkałej w Silver Spring. Poza tym kilka kart kredytowych, trochę pieniędzy, i to wszystko. Włożył portfel z powrotem do torebki i zaczął grzebać w jej zawartości: typowe kobiece przybory do pielęgnacji urody, paczka chusteczek higienicznych, pomadka. Zbadał dokładnie oprawkę szminki: zdjął nasadkę, wysunął i wsunął kolorową pomadkę, po czym nałożył nasadkę z powrotem i wrzucił szminkę do torebki. Odłożył torebkę na kolana Farrell. - No dobrze, pani Thorn. Słucham. - Chcę, żebyś przekazał wiadomość Jake’owi Graftonowi. - Zadzwoń do Agencji Wywiadu Wojskowego i umów się na spotkanie. - To chyba jasne, Robercie, że nie chcę, aby ktokolwiek wiedział, że z nim rozmawiałam. Dlatego właśnie przychodzę z tym do ciebie i proszę, abyś to ty przekazał mu tę informację. Wyłącznie jemu i nikomu więcej. Toad Tarkington przeanalizował prośbę i, aczkolwiek niechętnie, uznał jej zasadność. Kontradmirał Grafton zajmował stanowisko wicedyrektora Agencji Wywiadu Wojskowego, a Toad pełnił funkcję jego asystenta. Oba fakty były dobrze znane i stanowiły coś w rodzaju publicznej tajemnicy. Każdy telefon do biura był starannie odnotowywany, a tożsamość każdego gościa z zewnątrz poddawana skrupulatnemu sprawdzeniu. Admirał Grafton mieszkał w waszyngtońskim osiedlu przeznaczonym dla najwyższych rangą oficerów Marynarki i był strzeżony przez federalną służbę ochrony. Prześlizgnięcie się przez kordon ochronny nie sprawiłoby profesjonaliście specjalnej trudności, wówczas jednak admirał stanąłby przed alternatywą: albo dostarczy swym zwierzchnikom raport z odbytej rozmowy, albo złamie przepisy bezpieczeństwa. Przypuszczalnie w takiej sytuacji admirał musiałby sam postanowić, czy odbyta rozmowa wymaga zdania z niej relacji - drobna różnica, która Toadowi nie do końca wydawała się tak oczywista. - Przecież Rita i ja będziemy wiedzieli - zauważył. - Od was nikt się niczego nie dowie - oboje jesteście oficerami Marynarki. Również i tym razem nie mijała się z prawdą. Rita była instruktorką w szkole oblatywaczy Marynarki w morskiej bazie powietrznej w Patuxent River. Oboje byli w stopniu komandora porucznika; mieli dostęp do tajemnic najwyższego rzędu i oboje widzieli w swym życiu całe sterty materiałów zawierających tajne informacje, o których nie wolno im było nawet ze sobą rozmawiać. Toad odwrócił głowę i zerknął na Ritę, która wpatrywała się ze zmarszczonym czołem w tył głowy Elizabeth Thorn. Spojrzał przez okno na stojące na parkingu puste samochody.

- Dlaczego dzisiaj? Właśnie teraz, kiedy wybrałem się z Ritą do teatru? - Gdybym podeszła do ciebie, kiedy jesteś sam, potraktowałbyś mnie jak powietrze. Ta uwaga zirytowała go. - Widzę, że jesteś cholernie pewna siebie, co? Nie odpowiedziała. Toad ponownie rzucił okiem przez ramię w stronę żony, i napotkał jej wzrok. Wiedział, że kiedy znajdą się sam na sam, zasypie go gradem pytań. Teraz jednak otworzyła drzwi samochodu i wysiadłszy, obeszła pojazd zatrzymując się z przodu, skąd mogła widzieć twarz drugiej pasażerki. - Lepiej, żeby to było coś ważnego - odezwał się Toad. - Zamieniam się w słuch. Wszystko zajęło niecałą minutę. Toad kazał jej powtórzyć wiadomość i zadał kilka pytań; Elizabeth Thorn na żadne z nich nie odpowiedziała. Z kieszeni płaszcza wyjęła zwykłą białą, nie zaklejoną kopertę, i podała Toadowi. Otworzył ją: wewnątrz znajdowało się zdjęcie i negatyw. Odbitka o formacie sześć na dziewięć przedstawiała białego mężczyznę w średnim wieku; siedział przy stoliku, ustawionym najwyraźniej w restauracji na świeżym powietrzu i czytał gazetę. Na blacie stolika stał talerz. Na twarzy mężczyzny malował się wyraz umiarkowanego niezadowolenia. - Powiesz mi, kto to jest? - Dowiesz się sam. - Jakieś sugestie? - CIA. Porozmawiasz z Graftonem? - Może, jeśli zaopatrzysz mnie jeszcze w komentarz. - Pokręcił odbitką. - Na przykład kiedy i gdzie zostało zrobione to zdjęcie. - Jake Grafton sam do tego dojdzie. Wierzę w niego. - Ale nie we mnie - westchnął. - A co powiesz na to: tuż zanim agent specjalny sześćdziesiąt dziewięć wziął pierwszy - i ostatni - kęs jajka na parze, w które piękna pani szpieg Hannah Mermelstein wstrzyknęła całą strzykawkę arszeniku, doszedł do wniosku, że podany do jajka Sauce Hollandaise jest odrobinę przesolony. Na jej twarzy nie odbiła się żadna reakcja. Wzruszył ramionami. Włożył zdjęcie z powrotem do koperty i wsadził ją do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Skąd wiedziałaś, że wybieramy się dzisiaj z Ritą na tę sztukę? Judith Farrell otworzyła drzwi samochodu i wysiadła. - Dziękuję, Robercie, że poświęciłeś mi swój czas. Po tych słowach zamknęła drzwi i odeszła. Toad odprowadził ją wzrokiem, gdy tymczasem Rita okrążyła samochód i zajęła miejsce na przednim siedzeniu obok kierowcy.

- Kto to jest? - spytała. - Pracownica Mossadu. - Kochałeś się w niej kiedyś, prawda? Pozwól tylko kobiecie uczepić się tego tematu! Toad westchnął i wrzucił wsteczny bieg. Kiedy samochód znalazł się na jezdni, Rita zadała kolejne pytanie: - Kiedy ją poznałeś? - Pięć lat temu, w szpitalu. - Tak naprawdę nie nazywa się Elizabeth Thorn, zgadza się? - Masz rację. Przedstawiła się od razu w ten sposób nie chcąc, bym zwracał się do niej inaczej. Rita czekała w nadziei, że powie jej coś więcej, ale widząc, że nie ma takiego zamiaru, zauważyła: - Jest bardzo piękna. Toad chrząknął tylko. - Powiesz mi, co ci przekazała? - Nie. Wyglądało na to, że Rita przyjmowała wszystko z godnością. Chwilę wcześniej, przez nikogo nie proszona, sama wysiadła z samochodu. Musiał przyznać, że wykazała się prawdziwym aktorstwem, zagrała to pierwsza klasa - w każdym calu profesjonalistka, jaką była Judith Farrell. Może powinien być milszy dla Farrell. Myśl ta przebiegała mu jeszcze po głowie, kiedy dotarła do niego uwaga Rity: - Zdaje mi się, że wciąż ją kochasz. Nie tak jak mnie, ale bardzo ci na niej zależy. Gdyby cię wcale nie obchodziła, byłbyś dla niej mil… - Możesz się przymknąć? - warknął. - Posłuchaj, drogi mężu: w ciągu trzech lat naszego małżeństwa żadne z nas nie odzywało się do drugiego w ten sposób. Nie sądzę, aby… - Przepraszam, cofam to, co powiedziałem. - Czuję się, jakbym ugrzęzła w jakimś serialu dla kucharek - ciągnęła - i wcale mi się to nie podoba. Toad Tarkington nie należał do głupców i pozwolił jej mieć ostatnie słowo. W chwilę później, gdy czekali na światłach, Rita zapytała normalnym tonem: - Zatem jakie zadania Elizabeth Thorn wykonuje dla Mossadu? Toad myślał chwilę, zanim odpowiedział. Doszedł do wniosku, że prawda będzie chyba najlepsza.

- Pięć lat temu kierowała grupą uderzeniową; możliwe, że robi to nadal. Jest zawodowym zabójcą najwyższej klasy. Toad obudził się w sobotę o świcie. Nie chcąc rozbudzić Rity, poszedł ubrać się do kuchni. Kiedy nakapało już dosyć kawy, by napełnić filiżankę, nalał sobie trochę i wyszedł do ogródka małego domku, który kupili z Ritą w ubiegłym roku w pobliżu bazy lotniczej Andrews. W atmosferze cichego poranka przesyconego łagodnymi promieniami słońca, które zapowiadały mający nastąpić za kilka godzin upał, wyczuwało się nastrój wyczekiwania. Z bazy nie dochodził najmniejszy odgłos pracy silników samolotów odrzutowych. Jeszcze za wcześnie. Ktoś spalał gdzieś ubiegłoroczne jesienne liście, mimo iż w oczach prawa stanowiło to wykroczenie; lekki swąd zdawał się dodawać kawie ostrości. Judith Farrell. Tutaj. Chociaż nigdy by się do tego nie przyznał przed Ritą, spotkanie z Judith było sporym przeżyciem. Ale Rita i tak się domyśliła. Do diabła z babami! Całe to gówno z językiem gestów i mową bez słów, które według ich oczekiwań mężczyźni powinni rozgryzać w pocie czoła, było najnowszym aspektem odwiecznej walki płci. A jeśli jakimś cudem udałoby ci się rozszyfrować, o co chodzi, wymyśliłyby coś nowego, żebyś znowu miał się nad czym głowić, starając się sprostać nowo wyznaczonym normom wrażliwości. Jeśli dotknęło cię przekleństwo chromosomu Y… Siedział popijając kawę i rozmyślał nad dylematem rodzaju męskiego. Po chwili wrócił myślami do wiadomości, jaką Judith Farrell chciała przekazać Jake’owi Graftonowi. Pewnie dlatego nie próbowała skontaktować się z nim, Toadem Tarkingtonem, gdy był sam w domu, ponieważ nawet on ani Rita nigdy nie wiedzieli, kiedy taki moment może nastąpić. W tym miesiącu to była jego pierwsza wolna sobota. A ta cała bzdura, że potraktowałby ją jak powietrze… No cóż, miała rację, tak by właśnie postąpił. Ktoś powiedział Farrell - czyli Mossadowi - że mają z Ritą bilety na wczorajszą sztukę. Kto? Usiłował przypomnieć sobie, kiedy i komu w biurze mógł napomknąć o zamiarze pójścia z Ritą do teatru na to przedstawienie. Zdawało mu się, iż pamięta jak przez mgłę wzmianki na temat sztuki ze strony różnych osób; całkiem możliwe, iż przy tej okazji wspomniał, że ma bilety. Kupił je ponad miesiąc temu w biurze sprzedaży biletów, składając zamówienie przez telefon. Trudno też powiedzieć, komu Rita mogła wspominać o planowanym wyjściu. Z całą pewnością nie była to tajemnica. A więc znalazł się w ślepym zaułku. Czując opanowującą go frustrację, wszedł do środka i nalał sobie drugą filiżankę kawy. Wyjął kopertę i jeszcze raz obejrzał zdjęcie. Najzwyklejsze zdjęcie przedstawiające najzwyklejszego w świecie mężczyznę. Przytrzymał negatyw pod światło; najwyraźniej był to negatyw załączonej odbitki, dodany w celu udokumentowania jej autentyczności.

No dobrze, ale co takiego było w tym zdjęciu, co nadawało mu szczególnego znaczenia? Przestudiował je dokładnie z odległości trzydziestu centymetrów: gość siedzi przed restauracją. Gdzie? Nie wiadomo. Kiedy? To samo. Cóż, Jake Grafton będzie wiedział, co z tym zrobić. Zawsze radził sobie z najgorszymi problemami, którą to umiejętność Toad dawno już uznał za przejaw instynktu. Można by mu zawiązać oczy i wrzucić do dołu wypełnionego wężami, a i tak zdołałby uniknąć jadowitych okazów. Z łazienki dobiegł go odgłos odkręcanej wody: pewnie Rita zaczęła brać prysznic. Umieścił zdjęcie i negatyw w kopercie, i schował ją w kieszeni koszuli. Wycinał chwasty wzdłuż ogrodzenia przed domem, kiedy w drzwiach pojawiła się Rita. Miała na sobie kombinezon lotniczy, a włosy sczesane w kok i przypięte w tyle głowy. - Wychodzę, Toad - oznajmiła. Przerwał swoje zajęcie i oparł się o ogrodzenie. - Wrócisz na kolację? - Tak. Zadzwonisz do admirała Graftona? - Nie wiem, jeszcze nie podjąłem decyzji. - Widzę więc, że tak. Zabrał się z powrotem za ścinanie chwastów, próbując nie pokazać po sobie gniewu. Rita roześmiała się. Cisnął sekator na ziemię i odwrócił się plecami do niej. W kilka sekund później wyłoniła się przed nim. - Kocham cię, Stary Ropuchu*. [*Angielskie słowo toad, pisane tak samo, jak imię Roberta Tarkingtona, oznacza w dosłownym tłumaczeniu „ropuchę”; w oryginale Rita zwraca się w tym miejscu do męża używając zwrotu Toad-man - przyp. tłum.]. - Rzucę cię - prychnął - i ucieknę ze starą, kochaną Lizzie Thorn. Kiedy wrócisz wieczorem do domu, zastaniesz tu tylko moją brudną bieliznę i rozwaloną rakietę do tenisa. Wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. - Do zobaczenie wieczorem, kochanie. Liczby… ich wymowa przerażała go, wprawiała w osłupienie, hipnotyzowała. Zapisał je na odwrocie koperty, której używał jako zakładki. Potworny, niewyobrażalny ogrom ludzkiego nieszczęścia tkwiący w tych liczbach sparaliżował go, nie pozwalał mu wziąć ponownie książki do ręki i dalej czytać. Jake Grafton patrzył przez okno na drzewa poruszające się na wietrze, wcale ich nie widząc. Bawił się automatycznym ołówkiem, i jeszcze raz przeciągnął palcami po rzedniejących włosach. Ponownie spojrzał na kopertę. Piętnaście milionów Rosjan poległo w walce z

Niemcami w czasie pierwszej wojny światowej. Piętnaście milionów trupów! Nic dziwnego, że cały naród uległ dezorganizacji. Trudno się dziwić, że wywlekli cara z pałacu i postawili go z całą rodziną pod ścianą. Piętnaście milionów! Los nowej republiki był przesądzony. Bolszewicy wpędzili kraj w trwającą pięć lat wojnę domową. Piekło gwałtu, głodu i chorób, które pochłonęło następne piętnaście milionów istnień ludzkich. Kolejne piętnaście milionów! A później przyszedł Józef Stalin i wprowadzana na siłę kolektywizacja rolnictwa. Tutaj już dane liczbowe były nader mgliste i opierały się na naukowych spekulacjach. Według szacunkowej oceny jednego z historyków, sześć milionów ludzi zostało zamordowanych lub zagłodzonych na śmierć. Inny z naukowców uważał, że śmierć poniosło co najmniej dziesięć milionów mężczyzn, kobiet i dzieci: młodzi i starzy, pełni wigoru i zniedołężniali, ci walczący o życie i ci czekający na śmierć. Armia Czerwona spustoszyła obszar tysięcy kilometrów kwadratowych, zabierając wieśniakom każdą okruszynę, ostatnią krowę, ostatniego ziemniaka, główkę kapusty, każde ziarno nadające się do zjedzenia. Następnie szczelnie zamknęli granice obwodów i czekali, aż ostatnia ludzka istota umrze z głodu. Dziesięć milionów ludzi! I to przy bardzo ostrożnych szacunkach. A potem nastał okres czystek. Pod rządami Józefa Stalina (i pomyśleć, że to Iwanowi Czwartemu nadano przydomek „Groźny”!) obywatele radzieccy zostali zapędzeni do niewolniczej pracy i tak spędzali resztę swoich dni o ile nie zginęli wcześniej od kuli w masowych mogiłach. Oddziały tajnej policji miały wyznaczone „kontyngenty dostaw” i wypełniały je skrupulatnie. Za pomocą procesów pokazowych i wymuszonych zeznań, paraliżujący serce terror został zaszczepiony do każdej najmniejszej dziedziny sowieckiego życia. Przedstawiciele wszystkich kręgów społeczeństwa denuncjowali jeden drugiego, ogarnięci paranoiczną histerią, która żywiła się ludzkimi ofiarami. Ci, co przeżyli ten horror, nadali mu odpowiednie miano: „Wielka Czystka”. Zlikwidowano ponad dwadzieścia milionów ludzkich istnień, może nawet aż czterdzieści. Jeden Bóg znał prawdziwą liczbę i zachowywał ją dla siebie. Druga wojna światowa. Szalejący ogień walk, głodu i chorób pochłonął kolejne dwadzieścia pięć milionów obywateli radzieckich. Dwadzieścia pięć milionów ludzi! Suma tych liczb dawała co najmniej osiemdziesiąt pięć milionów. Jake Grafton dodawał je do siebie trzykrotnie - za każdym razem wynik wydawał się zbyt wysoki. Ludzki umysł nie był w stanie pojąć znaczenia cyfr zapisanych na odwrocie pomiętej koperty. Osiemdziesiąt pięć milionów ludzkich istnień. Równie dobrze można by próbować dociec, ile gwiazd mieści się w galaktyce, ile galaktyk liczy sobie wszechświat. - Jake? - W progu stała jego żona. - Wybieram się z Amy do pasażu handlowego Crystal City. Pojedziesz z nami? Obrzucił ją spojrzeniem. Była kobietą średniego wzrostu, ze śladami siwizny w ciemnych włosach. W ręku trzymała torebkę.

- Do sklepu… - powtórzył. - Amy chce prowadzić - wyjaśniła. Mała dostała właśnie tymczasowe prawo jazdy i zasiadała teraz za kierownicą rodzinnego samochodu, ale tylko wtedy, kiedy na miejscu obok niej siedział Jake. Callie od razu oświadczyła, że jej nerwy nie wytrzymują takiej próby i podziękowała za zaszczyt. Jake Grafton podniósł się i wyjrzał przez okno. Słońce słabo prześwitywało przez wysokie, zamglone niebo. W tę czerwcową sobotę jak Ameryka długa i szeroka toczyły się rozgrywki baseballa, ludzie jeździli rowerami, robili zakupy, kosili trawę na podwórkach, i cieszyli się kojącą temperaturą kontemplując zapowiedź całego czekającego ich lata. Koperta i zapisane na niej rzędy cyfr wydawały się równie odległe od tej rzeczywistości, co dane o liczbie ofiar z czasów hiszpańskiej inkwizycji. - Dobrze - odparł żonie. Po raz ostatni spojrzał na kopertę, po czym wsunął ją między strony książki. Liczby skryły się w zamkniętym tomie; wystawała z niego jedynie górna część koperty na wysokość jednego centymetra. Osiemdziesiąt pięć milionów ludzkich istnień. Ale ludzie ci nie żyli już od dawna, byli równie martwi, co mumie faraonów. Ziemia wchłonęła ich łzy i krew, przetworzyła i oddała przyrodzie ich ciała. Pozostały tylko liczby. Zgasił światło i wyszedł z pokoju. Toad Tarkington zadzwonił do Graftonów, gdy ci wrócili już ze sklepu. Callie nie omieszkała zaprosić go na kolację. W pięć minut później znów podniosła słuchawkę. - Pani Grafton, mówi Jack Yocke. W poniedziałek wyjeżdżam z misją zagraniczną i pomyślałem sobie, czy nie mógłbym wpaść dziś wieczorem i porozmawiać z pani mężem? - Może przyjdzie pan na kolację, Jack? Około wpół do siódmej. - Nie chciałbym sprawiać pani kłopotu. Callie przyjęła tę uwagę z rozbawieniem. Lubiła podejmować gości, a Jack Yocke, reporter z „Washington Post”, często odwiedzał jej dom. Jake unikał zwykle dziennikarzy, lecz Yocke w wyniku niezwykłego splotu okoliczności został uznany za przyjaciela rodziny. I nigdy jeszcze nie odrzucił zaproszenia na kolację. Pomijając kwestię przyjaźni, miał tu najbardziej poszukiwany towar w całym Waszyngtonie - dojście do elity władzy, a orientował się doskonale, ile to jest warte. Nie miał wątpliwości, że Callie również zdaje sobie z tego sprawę, i gotowa jest w każdej chwili zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, jeśli tylko dojdzie do wniosku, że nadużył jej gościnności. - To żaden kłopot, Jack - zapewniła pogodnie. - Dokąd pan wyjeżdża?

- Do Moskwy! To moja pierwsza misja za granicą. - W jego głosie słychać było entuzjazm. Callie zdusiła w sobie śmiech. Yocke przez dwa lata czynił energiczne zabiegi o możliwość otrzymania zadania za granicą. Nie licząc krótkiej przejażdżki na Kubę, większość ze swej pięcioletniej kariery w „Washington Post” spędził w dziale miejskim, pisując na temat policji i lokalnych polityków. - Cierpliwość się opłaca - zauważyła. - Prawdę powiedziawszy - zniżył głos do konspiracyjnego tonu - dostałem tę zgodę dlatego, że nasz człowiek numer dwa przebywający tam na placówce miał pilną sprawę rodzinną i musiał wracać do domu. Największą moją zaletą jest stan kawalerski. - No i od dawna prosiłeś o wysłanie za granicę. - „Błagałem” byłoby lepszym określeniem. - Moskwa? Jedzie do Moskwy? - Jake Grafton powtórzył za żoną, gdy ta zjawiła się w jego gabinecie, by przekazać mu najświeższą wiadomość. Callie skinęła głową. - Tak, do Moskwy. Wiem, że nie jest tam teraz bezpiecznie, ale dla niego ten wyjazd stanowi awans w sensie zawodowym. - Po tych słowach wyszła, żeby przygotować kolację. - Z pewnością będzie miał o czym pisać - powiedział do siebie Jake Grafton, przeglądając stosy książek, gazet i czasopism porozrzucanych na biurku. W ostatnich dniach czytał wszystko, cokolwiek wpadło mu w ręce na temat byłego Związku Radzieckiego, supermocarstwa, które po swym upadku przed niespełna trzema laty, wpadło w wir pogłębiającego się chaosu. Podobnie jak walący się stary budynek, który ponad swój czas opierał się podmuchom wiatru i burzom, komunistyczne imperium upadło zupełnie nagle, rozpadło się od środka i roztrzaskało bezładnie jak stary kryształ. Waśnie etniczne, galopująca inflacja, głód i stopniowy rozpad porządku społecznego dolewały oliwy do rozszerzających się płomieni. - Tak, nie zabraknie mu tematów do pisania - mruknął do siebie bez zapału. Entuzjazm, z jakim Yocke odnosił się do swej nowej przygody, zdominował atmosferę kolacji. Blisko trzydziestoletni wysoki, szczupły dziennikarz, traktował nowo wyznaczone zadanie jako rodzaj wielkiego wyzwania. - Nie mógłbym ścierpieć, gdybym musiał jeszcze raz postawić stopę w Ratuszu. Ten wyjazd to dla mnie szansa, żeby raz na zawsze wyrwać się z działu miejskiego. Szansa na zdobycie sławy, przemknęło przez głowę Jake’owi Graftonowi, jednak nie powiedział tego głośno. Młody reporter wprost kipiał od nadmiaru ambicji, ale admirał nie miał mu tego za złe. Ambicja zdawała się stanowić jeden z niezbędnych elementów, które składają się na życie zapisane wielkimi osiągnięciami. Miał ją Lincoln, Churchill, Roosevelt… Hitler. I Józef Stalin. Grafton grzebał w swoim jedzeniu, podczas gdy Jack Yocke rozprawiał o Rosji. Toad Tarkington sprawiał wrażenie pogrążonego w myślach i cichszego niż zwykle. Słuchał

dziś Yocke’a bez słowa komentarza. - Trudno wyobrazić sobie imperium rosyjskie pozbawione potężnej machiny biurokracji. Do roku tysiąc sześćset pięćdziesiątego biurokracja zapuściła mocne korzenie, a za rządów Piotra Wielkiego stała się już nieodzowna. Była narzędziem, za pomocą którego carowie zarządzali imperium. Kiedy bolszewicy przechwycili władzę, po prostu przejęli ją w całości. Kłopot w tym, że w końcu biurokracja utraciła zdolność sprawnego działania. Ta piekielna machina zwyczajnie się zacięła i żadna moc na ziemi nie była w stanie wprawić jej ponownie w ruch, z wyjątkiem bezpośredniego zastosowania siły. - Nie siły - przerwał Jake Grafton - ale terroru. - Terroru - zgodził się Yocke. - Którego przywództwo kraju nie mogło już dalej wprowadzać. - W którym miejscu popełniono błąd? - zaczęła się zastanawiać Callie. - Po upadku komunizmu i rozwiązaniu Związku Radzieckiego wszyscy byli tak pełni nadziei. Gdzie nastąpiła pomyłka? Każdy z obecnych przy stole miał na ten temat swoje zdanie, nawet Amy. - Wszyscy tam się nienawidzą - stwierdziła. - Praktycznie wszystkie grupy etniczne walczą ze sobą. Tak nie może być, ludzie nie powinni pałać nienawiścią do siebie. Toad Tarkington mrugnął do niej. Amy doroślała z każdym dniem, a on darzył ją ogromną sympatią. - Jak tam jazda za kierownicą? - zapytał, kiedy w rozmowie nastąpiła przerwa. - Wspaniale - odpowiedziała Amy i dodała, krzywiąc usta w uśmiechu: - Tylko nie dla mamy. Siedzi przy mnie z zaciśniętymi zębami i czeka, kiedy zdarzy się wypadek. - No, Amy… - zaczęła Callie. - Wie, że to się źle skończy: zęby, włosy i oczy na tablicy rozdzielczej. - Westchnęła żałośnie. - Postanowiłam zostać kierowcą samochodów wyścigowych. Zacznę od jazdy na samochodach fabrycznych. Myślę, że za parę lat będę gotowa do startu w Formule l. - Amy Carol - przerwała jej matka z udaną surowością. - Nie jesteś… - Po prostu talent - ciągnęła Amy. - Niektórzy ludzie go mają, a inni nie. Powinieneś mnie widzieć, jak operuję pedałem gazu i jak radzę sobie z kierownicą. Po kolacji Jack Yocke poprosił admirała o kilka słów na osobności. Jake wprowadził go więc do gabinetu i zamknął drzwi. - Widzę, że wziął się pan za czytanie - zauważył reporter, kiedy obaj usadowili się na krzesłach. - Mhm. - To dla mnie wielka odmiana - zaczął Yocke. - To samo mówiłeś, kiedy redakcja „Washington Post” pozwoliła ci prowadzić felieton w czasie prawyborów prezydenckich w dziewięćdziesiątym drugim. - Nie, tamto nie wypaliło. Zresztą to nie był felieton, tylko podpisany komentarz

ukazujący się raz w tygodniu. Jake sięgnął po leżący na półce album z wycinkami i przekartkował go. - Callie zachowała większość z nich. Moim zdaniem niektóre były naprawdę dobre. Yocke wzruszył skromnie ramionami, lecz gest ten umknął uwadze Graftona. Admirał poprawił sobie okulary na nosie i odezwał się: - No zobaczmy… to napisałeś w styczniu, przed prawyborami w New Hampshire. Pisałeś tak: „Obecnie Bush przyznaje, iż nie wiedział, że kraj przeżywa recesję. To jedyny mieszkaniec Ameryki, do którego ta wiadomość nie dotarła. Ten człowiek jest niczym świstak: raz na cztery lata wychodzi ze swej nory, żeby poprowadzić kampanię”. - Dopuszczalna hiperbola - wtrącił Yocke, kręcąc się na krześle. - Autor powinien pisać w sposób interesujący. - „Gdyby George Bush sprawował prezydenturę w czasie drugiej wojny światowej, to wojska aliantów zatrzymałyby się nad Renem, a w Niemczech wciąż rządziliby naziści” - cytował dalej admirał. - No, cóż… Grafton przerzucił strony i odchrząknąwszy, kontynuował: - „Mieszkańcy Ameryki nie chcą, aby George Bush i Clarence „Zbereźnik” Thomas decydowali w sprawie, czy ich córki mogą poddawać się aborcji” - Grafton zerknął zza okularów na dziennikarza. - „Zbereźnik”? - Wyniknęło pewne nieporozumienie. Ta uwaga nie powinna była trafić do gazety; napisałem to dla żartu, żeby redaktor mógł na mnie trochę pokrzyczeć, ale facet jakimś cudem to przegapił. Niewiele brakowało, a obaj wylecielibyśmy na zbity pysk. Grafton westchnął i przerzucił kilka stron dalej. - O, a to mój ulubiony kawałek: Jeśli nawet gubernator stanu Arkansas Bill Clinton jest, jak twierdzi, całkowicie bezpodstawnie oskarżany o związek pozamałżeński z seksbombą Gennifer Flowers, to samo to nie dyskwalifikuje go jeszcze jako kandydata na prezydenta. W bieżącym stuleciu Ameryka miała dwóch, może nawet trzech prezydentów, którzy dochowywali wierności swym żonom. Pojawienie się czwartego nie doprowadzi do rozerwania tkanki społecznej w sposób nie dający się już naprawić. Jest faktem nie podlegającym dyskusji, że tego typu gamonie rzadko ubiegają się o urząd publiczny w naszym pięknym kraju i niemal nigdy go nie otrzymują. Jeśli więc raz na jakiś czas, na przestrzeni jednego pokolenia, któremuś z nich uda się prześlizgnąć, to czy może wyrządzić wielką szkodę?” - Parodia Davida Brodera - wymamrotał Yocke z odcieniem przekory. - Utwór satyryczny. - Wszystko, co pisze się w naszych czasach, to satyra - zauważył admirał zamykając album z wycinkami i wsuwając go z powrotem na półkę. Kiedy spojrzał na Yocke’a, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Powinieneś pisać dla „Rolling Stone”. - W „Washington Post” lepiej płacą - odparł Jack Yocke. - Wie pan co, przez te lata napisałem całą masę różnych rzeczy, ale ilekroć zjawiam się w pralni oddać koszule, to

muszę tamtejszemu facetowi wciąż przeliterowywać swoje nazwisko. A przez ostatnie pięć lat gość widuje mnie dwa razy w tygodniu, potrafi mówić po angielsku, a nawet co nieco czyta. Wciąż z uśmiechem na ustach, Grafton zdjął okulary i potarł grzbiet nosa. - To, co piszesz jest zbyt subtelne. Powinieneś spróbować dodać do tego więcej pieprzu. - Dziękuję za życiowe wskazówki. Zapamiętam sobie tę radę. Teraz jednak dotarła do nas poufna informacja na gorący temat, którą zamierzam sprawdzić, gdy pojadę do Rosji. Otóż mówi się, że na tamtejszym wolnym rynku pojawiły się taktyczne rakiety z głowicami atomowymi; są oferowane na sprzedaż temu, kto da najwyższą stawkę. - Co ty opowiadasz? - Jake Grafton uniósł do góry brwi. - Gdzie o tym słyszałeś? Yocke założył nogę na nogę i usadowił się wygodnie. - Wiem, że nie potwierdzi pan tego ani nie zaprzeczy. Pan nawet słowa by nie pisnął na temat tajnych informacji; ale pomyślałem sobie, że sprzedam panu tę pogłoskę. Tak po prostu. Jake Grafton przebiegł palcami po włosach, poszczypał się w nos i obrzucił swego gościa spojrzeniem pozbawionym entuzjazmu. - Dzięki, przyjrzymy się temu. Byłoby nam jednak łatwiej, gdybyśmy znali źródło tego gorącego przecieku. - Nie mogę tego wyjawić. To bardziej pogłoska niż przeciek. Ale jeśli rzecz okaże się prawdziwa, będzie z tego niezły materiał. - Który uczyni cię sławnym - dokończył Jake. - I pozostawi cię w naszej pamięci. Będziesz musiał tylko pożyć na tyle długo, żeby zdążyć przesłać go do redakcji. - W tym sęk. Jake powstał i wyciągnął rękę. - Gdyby spotkało cię to najgorsze, będziemy cię miło wspominać. Jack Yocke przyglądał się przez chwilę wyciągniętej dłoni, a w końcu ją uścisnął. Wstał z krzesła i uśmiechnął się. - Jedną z najbardziej czarujących cech pańskiego charakteru, admirale, jest ta głęboka warstwa ckliwego sentymentalizmu kryjąca się pod zewnętrzną maską zawodowca. Jest pan po prostu starym mięczakiem. - Przyślij nam od czasu do czasu kartkę pocztową i napisz jak ci leci. - O tak, na pewno. Kiedy Jack Yocke wyszedł, do pokoju wsunęła się Amy Carol. Starannie zamknęła za sobą drzwi i usiadła na krześle, dopiero co zwolnionym przez dziennikarza. - Tatusiu, chciałabym cię o coś zapytać. - Proszę.

- Chodzi o seks. Otworzył usta, lecz się nie odezwał. No tak, Amy bez wątpienia zaczynała dorastać. Przybrała już zgrabne kobiece kształty i najpewniej rozmawiała z Callie o sprawach płci, moralności i tak dalej. Pod jego bacznym wzrokiem poruszyła się teraz lekko na krześle. - Dlaczego nie zapytasz mamy? Zerwała się z krzesła i pomknęła ku drzwiom. Usłyszał jej krzyk dochodzący z korytarza: - Toad, jesteś mi winien pięć doków! Mówiłam ci, że mnie spławi. Kiedy Yocke pożegnał się już z gospodarzami, Jake i Toad Tarkington zabrali kawę do gabinetu i starannie zamknęli za sobą drzwi. - Nie uwierzy pan, admirale, ale wczorajszego wieczoru podeszła do mnie w Kennedy Center Judith Farrell. Jake Grafton potrzebował kilku chwil na przetrawienie tej informacji; od czasu, gdy słyszał to nazwisko po raz ostatni, minęły już całe lata. - Judith Farrell, agentka Mossadu? - upewnił się. - Tak jest, admirale. Teraz nazywa się Elizabeth Thorn. Miała prawo jazdy wystawione w stanie Maryland. - Opowiedz mi lepiej o tym. Toad zaczął relacjonować, przechodząc w odpowiednim momencie do przekazanej mu wiadomości. - Pamięta pan Nigela Kerena, tego brytyjskiego wydawcę-miliardera, który wypadł ze swego jachtu rok czy dwa lata temu w czasie żeglugi po Wyspach Kanaryjskich? Jake przytaknął: - Tak, znaleźli go nagiego w wodach oceanu. - Był już tylko zimnym trupem. Wkrótce potem jego imperium wydawnicze legło w gruzach, przy akompaniamencie oskarżeń o machlojki finansowe. Nikt jednak nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało, że Keren ze swej luksusowej kabiny na pokładzie jachtu dostał się do wody ponad sięgającym do piersi relingiem, nagi jak go pan Bóg stworzył. Jake pociągnął łyk kawy. - Był libańskim Żydem, zgadza się? Naturalizował się w Wielkiej Brytanii? - Tak jest. A nasza stara znajoma Judith Farrell twierdzi, że został zabity przez CIA. - Co? - Właśnie tę wiadomość chciała panu przekazać: Nigela Kerena zabiła CIA. Aha, i jeszcze to zdjęcie. Toad wyjął z kieszeni kopertę i podał admirałowi. Ten podszedł do biurka i zapalił lampkę, żeby zapoznać się z jej zawartością.

- Wiem, kogo przedstawia to zdjęcie - odezwał się. - Tak jest, panie admirale, ja także go rozpoznałem. To Herb Tenney, oficer CIA, który jedzie z nami do Rosji. Jeśli pojedziemy. Jake wydobył z szuflady biurka szkło powiększające i obejrzał dokładnie fotografię, próbując sobie przy tym przypomnieć, co czytał na temat śmierci Kerena. Finansista przebywał na pokładzie swego jachtu wraz z załogą, aż któregoś dnia okazało się, że przepadł bez śladu. Po siedmiu dobach z oceanu wyłowiono jego nagie zwłoki. Wszyscy członkowie dwunastoosobowej załogi twierdzili, że o niczym nie wiedzą. Hiszpański patolog nie potrafił stwierdzić przyczyny zgonu, wykluczył jednak utonięcie ze względu na brak wody w płucach. Tak więc Keren już nie żył, zanim jego ciało wyleciało za burtę. W jaki sposób zginął, pozostawało tajemnicą. Na koniec Jake położył szkło powiększające wraz ze zdjęciem na blacie biurka i popatrzył na nie ze zmarszczonym czołem. - Herb Tenney czytający gazetę - westchnął. - No dobrze, co jeszcze kazała ci powtórzyć? - To już wszystko, panie admirale. „Powiedz admirałowi Graftonowi, że Nigela Kerena zabiła CIA. Tu jest zdjęcie i negatyw. Cześć”. Niczego więcej nie przekazała. Jake wziął szkło powiększające, żeby zbadać negatyw. Wyglądał na ten sam, z którego wykonano odbitkę. Na koniec schował zdjęcie i negatyw z powrotem do koperty i podał ją Toadowi. - Zanieś to w poniedziałek rano do centrum komputerowego i każ im zbadać. Chcę wiedzieć, gdzie i kiedy zrobiono to zdjęcie i czy negatyw retuszowano lub poddawano zmianom na drodze obróbki komputerowej. - Nie sądził, by negatyw został podrobiony, skoro jednak Farrell przedstawiała go jako materiał dowodowy, nie wadziło tego sprawdzić. - Tak jest. A co będzie, jeśli coś z tego trafi do Tenneya? - No to co? Może będzie nam mógł coś powiedzieć na temat tej fotografii. - Jeżeli to CIA zabiła Kerena i Tenney maczał w tym palce, to pewnie nie chcieliby, żeby ktoś oglądał to zdjęcie. - Toad, naczytałeś się za dużo powieści szpiegowskich. Najprawdopodobniej będziemy musieli zwrócić się do Tenneya w sprawie tej fotografii. Farrell o tym dobrze wiedziała. Z pewnością chce, żebyśmy go przepytali. - W takim razie nie powinniśmy tego robić. Przynajmniej do czasu, aż będziemy wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi. Jake Grafton prychnął gniewnie. Wystarczająco długo tkwił na obrzeżach wywiadu, by nie ufać nikomu, kto jest z nim związany. Był święcie przekonany, że prawdy nie można szukać u ludzi z CIA. Nie mieli o niej pojęcia. Co gorsza, nie spodziewali się, że ją kiedykolwiek poznają i było im to najzupełniej obojętne. - Zanieś odbitkę i negatyw do facetów od komputerów - powtórzył. - Dołącz do nich klauzulę tajności. To powinno skłonić technika do milczenia.

- A co z Farrell? - spytał Toad. - A co ma być? - Moglibyśmy zdobyć jej adres w drogówce w Marylandzie i spróbować ją odnaleźć. - Powiedziano jej, co ma przekazać, i to zrobiła. Niczego więcej nie wie. Toad Tarkington trącił palcem kopertę, a następnie umieścił ją w wewnętrznej kieszeni. Dopił resztę kawy. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym zapytać, czego chciał Yocke? - Dotarły do niego pogłoski, że w Rosji wystawiane są na sprzedaż taktyczne rakiety z głowicami atomowymi na zasadzie „kto da więcej”. - O, cholera! - Wiem, co myślisz. Najbardziej drażliwa, najbardziej niebezpieczna i najwyższej wagi sprawa, jaką Narodowa Rada Bezpieczeństwa ma na tapecie, a ktoś taki jak Jack Yocke dowiaduje się o niej na ulicy. No i rzuca się na okazję, żeby wejść do panteonu dziennikarstwa. Rzygać się chce! Richard Harper był kapłanem w służbie bogini o imieniu Zaawansowana Technologia. Większość ze swych wolnych godzin spędzał na czytaniu czasopism komputerowych i prac poświęconych technice oraz na myszkowaniu w sklepach z gadżetami. Komputery zaprzątały mu głowę przez prawie cały dzień. Był święcie przekonany, że otacza je jakaś astralna aura. Wierzył niemal, że komputer ma własną duszę: byt zupełnie niezależny od plastiku, przewodów i krzemu, z których urządzenie to zostało skonstruowane. Miał więc zwyczaj rozmawiać z komputerem, gdy przebiegał palcami po jego klawiaturze. Wypowiadane cichym, śpiewnym głosem uwagi były prawie zupełnie niezrozumiałe, ale dla Toada Tarkingtona nie ulegało wątpliwości, że Harper nawiązuje bezpośredni kontakt z tym kimś czy też czymś, co ożywiało maszynę. Toada to nie przerażało; lata całe spędził słuchając, jak piloci Marynarki szepczą do swych krzepkich, napędzanych paliwem odrzutowym kochanek. Nie uważał Richarda Harpera za coś więcej niż zwykłego postrzeleńca. Próbował teraz zrozumieć co nieco z zaklęć wypowiadanych przez Harpera. Czasami udawało mu się wyłowić jakieś słowa: - …czas licznych wahań i niepewności, setek powtórzeń i chwil jasności… Czy się ośmielę, ośmielę się? Po kilku minutach przestał zwracać uwagę na Harpera i zaczął przeglądać plakaty, rysunki i wycięte z gazet artykuły, które zostały umocowane za pomocą taśmy klejącej do ściany. Pokrywały calutką ścianę, każdy centymetr kwadratowy powierzchni. Wszystkie traktowały o komputerach. Fuj! Dla Tarkingtona komputery były po prostu jeszcze jednym narzędziem - droższym niż młotek czy śrubokręt, ale ze swej natury wcale nie bardziej interesującym. Z konieczności od czasu do czasu dokładał wszelkich starań, żeby któryś z nich skłonić do pracy, a w razie potrzeby potrafił nawet udzielić dość wyczerpującego opisu technicznego na temat

tego, co dzieje się głęboko w środku urządzenia. Ale komputerowi brak było polotu, posmaku przygody, nie wywoływał on w jego duszy żadnej emocji. W ten poniedziałkowy poranek stał opierając się bezczynnie o kontuar i bez najmniejszego dreszczu emocji obserwował, jak Harper i jego komputer czynią swoją powinność. Jednak jego niespokojny umysł krążył wokół pewnego tematu: jeszcze raz wrócił myślami do Elizabeth Thorn alias Judith Farrell. Kiedyś ją kochał. Przyszło mu nagle do głowy, że jedną z wad biologicznych rodzaju męskiego jest niemożność definitywnego zerwania z kobietami, które kiedyś się kochało. O, możesz ją rzucić, możesz unikać i nienawidzić, możesz pokochać inną, ale kiedy raz zostałeś porażony miłością, nigdy nie zdołasz jej do końca wykorzenić. Owszem, rana może się ładnie zabliźnić, ale resztki grota strzały tkwić będą w tobie na zawsze, by ci przypominać, gdzie zostałeś trafiony. Jeżeli jesteś mężczyzną. Dobrze wiedział, że kobietom obca jest owa biologiczna ułomność. Kiedy ona porzuca mężczyznę, jej pejzaż libido wytarty jest do czysta przez matkę naturę, jest czyściutki jak piasek na plaży: wypłukany przez fale, gotowy na przyjęcie następnej ofiary, która jak Robinson Cruzoe zboczyła ze szlaku. I która, podobnie jak ów naiwny rozbitek, wierzyć będzie święcie, że jest tym pierwszym, jedynym i ostatnim. Dziwne, ale w jej przekonaniu tak to właśnie będzie wyglądać. Myśli Toada z rozważań teoretycznych przeniosły się na konkrety. Badał emocje, jakie wywołały w nim widok, głos i zapach Elizabeth Thorn, i ponownie doszedł do wniosku, że rzeczą niemądrą byłoby posuwać się dalej w tych dociekaniach. Nie mógł jednak przestać. Zatoczył więc koło i spróbował przyjrzeć się temu zjawisku pod innym kątem. Poczuł nagły dreszcz i wzdrygnął się mimo woli. - Komandorze Tarkington. Był to głos Harpera. Po raz drugi już zwracał się do Toada. - Słucham. - Co pan chce wiedzieć o tych odbitkach? - spytał wyginając palce niczym pianista koncertowy. - No, czy były poprawiane, retuszowane, czy jak to się tam nazywa. - Cóż, obie odbitki są identyczne. - Toad wręczył wcześniej Harperowi dwie fotografie: oryginał przekazany mu w piątkowy wieczór przez Elizabeth Thorn oraz wykonane z negatywu zdjęcie, które zrobił wczoraj wieczorem w ekspresowym punkcie fotograficznym w podmiejskim pasażu handlowym. - Przepuściłem je przez skaner - ciągnął dalej Harper - który bada poziomy światła w małych segmentach zwanych pikselami i przydziela im wartości liczbowe - w ten właśnie sposób komputer przetwarza informacje. Odbitki są w zasadzie identyczne, poza niewielkimi, z punktu widzenia statystyki, nieistotnymi zmianami. Te mogły zostać spowodowane kurzem na negatywie. Toad chrząknął. - A czy negatyw był przerabiany? - W każdym razie ja niczego takiego nie widzę. - Harper wcisnął klawisze; na

stojącym przed nim ekranie ukazały się kolumny liczb. - Teraz szukamy kresek, ostrych zmian w wartościach światła, które nie powinny tu występować. Oczywiście, za pomocą wystarczająco złożonego komputera ślady te można by wymazać, ale wówczas pochodząca z takiego negatywu odbitka musiałaby zostać sfotografowana, aby otrzymać z niej nowy negatyw, a to pogorszyłoby ostrość. Nie, nie sądzę, żeby istniała taka możliwość: najwyżej jedna szansa na sto, albo na tysiąc. - A co może pan powiedzieć o samym zdjęciu? Palce Harpera zaczęły biegać po klawiaturze. Na ekranie pojawiła się fotografia. - Przy stoliku siedzi mężczyzna i czyta gazetę. Wygląda to na uliczną restauracyjkę. - Zna pan tego człowieka? - Nie, ale jeśli pan sobie życzy, mogę uzyskać dostęp do bazy danych CIA i może uda się nam trafić na odpowiednią podobiznę. - To nie będzie konieczne - powiedział Toad Tarkington. - Czy na podstawie tego zdjęcia dałoby się stwierdzić, gdzie zostało wykonane? Czarodziej komputerowy trącił przycisk myszy i obrysował gazetę w prostokąt. Kliknął ponownie guzikiem myszy i oznaczony prostokątem obszar wypełnił cały ekran. Nagłówek został napisany w języku angielskim i był całkiem czytelny, czego nie dało się powiedzieć o tytule gazety. - Trochę to powiększymy - mruknął Harper i po raz kolejny kliknął myszką. Po kilku sekundach oznajmił: - „Times”. - „New York Times”? - Nie, „The Times”, wydawany w Londynie. - Z jaką datą? - Tego nie wiem, druk jest zbyt mały. Ale niech pan spojrzy na to. - Na ekranie znów pojawiła się cała fotografia, a kursor przemieścił się na białą plamę widniejącą na oknie restauracyjki. Po chwili plama wypełniła ekran. Toad obszedł kontuar i zajrzał Harperowi przez ramię. - To informacja o godzinach otwarcia lokalu; na tym powiększeniu nie da się odczytać, w jakim to języku, ponieważ obraz jest zbyt zamazany. Po zastosowaniu programu wzbogacającego, który pozwoli wypełnić luki, tekst stanie się czytelny. Jego palce rozpoczęły taniec. Po minucie czy dwóch zakomunikował: - To nie po angielsku, lecz po portugalsku. - A więc zdjęcie zostało zrobione w Portugalii. - Albo przed restauracją portugalską w Londynie, Berlinie, Zurychu, Rzymie, Madrycie, Nowym Jorku, Waszyng… - A co z tytułową stroną gazety? Może mi pan zrobić jej wydruk? - Oczywiście. Richard Harper kliknął przyciskiem myszy wybierając menu druku i po chwili rozległo się buczenie drukarki laserowej. Toad odczekał, aż strona wyjdzie z drukarki, i

poddał ją dokładnym oględzinom. Na papierze widniał fragment fotografii umieszczonej pośrodku górującego nad nią dużego tytułu gazetowego, który zawierał słowa: „… ministrowie krajów Wspólnego Rynku”. Złożył kartkę i schował ją do kieszeni. - Cóż, to chyba wszystko - podsumował. - Teraz proszę zwrócić mi odbitki i wymazać wszystko z pamięci tej idiotycznej skrzynki. Nie będę już panu zawracał głowy. Harper wzruszył ramionami. Wsadził odbitki do koperty i podał ją Toadowi. Ten wsunął ją do wewnętrznej kieszeni. Harper kliknął przyciskiem myszy kasując informacje. Po kilku sekundach pracy zajął z powrotem miejsce i oznajmił: - Niczego już nie ma. - Nie chciałbym pana urazić - zaczął Toad - ale powinienem podkreślić, że ten drobiażdżek to tajemnica najwyższego rzędu, z rodzaju: „Zobaczyć i zapomnieć”. - Mam do czynienia wyłącznie z tajnymi materiałami - odezwał się cierpko Harper i sięgnął po biurową teczkę leżącą na stercie materiałów zgromadzonych w pojemniku. - Bez obrazy, proszę - mruknął Toad. - A tak przy okazji, co znaczyły pańskie słowa: „Setek powtórzeń i chwil jasności”? Harper zaczerwienił się lekko i wykonał bliżej nieokreślony gest. - To z „Pieśni miłosnej” J. Alfreda Prufrocka - wyjaśnił. - Uhm. W godzinę później w czytelni mediów, mieszczącej się we wchodzącym w skład Biblioteki Kongresowej gmachu imienia Madisona, Toad odnalazł stronę z londyńskiego „Timesa”, która została uchwycona na zdjęciu. Każda rolka mikrofilmu mieściła wydania gazet za okres kilku tygodni. Toad wybrał rolkę, która obejmowała datę śmierci Nigela Kerena, umieścił ją w przeglądarce firmy Bell & Howell i zaczął przesuwać stronice. Tytuł, którego szukał, znajdował się na dwudziestej trzeciej stronie zwoju i pochodził z wydania noszącego datę pierwszego listopada 1991 roku. Kontradmirał Jake Grafton spędził ranek na odprawie. Jak zwykle tematem spotkania była broń nuklearna na terenie Wspólnoty Niepodległych Państw, powstałej w miejsce dawnego Związku Radzieckiego. Ta paląca kwestia spychała na dalszy plan wszystkie inne. Rozlokowanie strategicznych pocisków nuklearnych, pozostawało rzeczą znaną, a polityczny aparat kontroli stanowił w mniejszym lub większym stopniu publiczną tajemnicę; rzecz w tym jednak, że wywiad państw sprzymierzonych stracił z pola widzenia taktyczną broń nuklearną - broń, która z racji swej definicji była ruchoma. Pociski kryły się za zasłoną dymu unoszącego się nad gruzami Związku Radzieckiego. Słuchając ekspertów, którzy dyskutowali o broni nuklearnej, jakby chodziło o wazy zaginione z zapuszczonej galerii sztuki, Graf ton odpłynął myślami gdzie indziej. Pierwszy raz musiał wysiadywać na szkoleniach poświęconych tajnikom technologii broni nuklearnej jako bardzo młody pilot samolotu A-6 Intruder, zanim po raz pierwszy udał się do Wietnamu. W owych czasach załogi samolotów szturmowych miały przydzielane cele w ramach Zintegrowanego Planu Operacyjnego - ZPO. Wykłady przypominały nieco

gabinet strachu doktora Strangelove’a, z ich impulsami termicznymi, efektami wybuchu, polami promieniowania i rażenia, i tym podobne. Po ukończeniu kursu otrzymał nawet nadające się do oprawienia w ramkę świadectwo stwierdzające, iż jego posiadacz jest kwalifikowanym użytkownikiem broni nuklearnej. Jednak całe to doświadczenie było tylko dziwacznym wojskowym łamańcem, dopóki nie wyznaczono mu jego pierwszego celu tego samego dnia, kiedy wypłynął na lotniskowcu z Pearl Harbor w swój pierwszy rejs do Wietnamu. Szanghaj. W razie konfliktu miał zrzucić ładunek broni nuklearnej na kwaterę główną okręgu wojskowego w Szanghaju. Nie mieściła się w samym centrum miasta, ale z nim graniczyła. Dokładnie rzecz biorąc nie chodziło o to, by bombę zrzucić: należało ją zwolnić, jak pamiętał, w odległości około trzynastu tysięcy metrów. W takim oddaleniu od celu znajdował się punkt odejścia samolotu w górę. Z prędkością siedmiuset kilometrów na godzinę miał podejść do początkowego punktu, dokładnie 160 metrów nad ziemią, i wcisnąć mechanizm przy drążku, uruchamiając w ten sposób synchronizator czasu na tablicy uzbrojenia nuklearnego. Ten zacznie odliczać ustaloną liczbę sekund, aż samolot osiągnie obliczony uprzednio kąt wznoszenia w punkcie oddalonym o trzynaście kilometrów od celu. W tym momencie w jego uszach powinien rozlec się charakterystyczny dźwięk. Wówczas spokojnym, miarowym ruchem miał pociągnąć drążek sterowy i tak przesunąć manetkę ciągu, aby w sekundę po pojawieniu się dźwięku maszyna osiągnęła czterokrotne przeciążenie. Przy wznoszeniu się samolotu pod kątem trzydziestu ośmiu stopni dźwięk powinien zniknąć, a ładunek odpaść od wyrzutnika bombowego i polecieć w kierunku celu po własnej krzywej balistycznej. On zaś miał wznosić się i wznosić maksymalnie w górę, a następnie wykonać półbeczkę schodząc w dół na grzbiecie i czmychnąć czym prędzej tam, skąd przyleciał. Zrzuty ćwiczył na poligonie bombowym marynarki wojennej w Oregonie. Używał małych, niebieskich bomb ćwiczebnych o wadze trzynastu kilogramów. Metoda zrzutu narzucała nieuchronnie brak dokładności - bomby były rozrzucane na całym obszarze, czasem o parę kilometrów od zamierzonego celu. Za dobry wynik należało uznać, gdy bomba uderzała w promieniu pięciuset metrów od planowanego miejsca. Ale w przypadku ładunków nuklearnych o mocy sześciuset kiloton chybienie o kilometr czy dwa nie miało większego znaczenia. „Wystarczająco dokładnie jak na pracowników sfery budżetowej” - zapewniali się nawzajem z bombardierem. Kiedy w kilka miesięcy później płynął Pacyfikiem na pokładzie lotniskowca, którego magazyn pełen był broni nuklearnej, szaleństwo wojny jądrowej nabrało nagle osobistego wymiaru. Gdy dokonywał wyliczeń zużycia paliwa na każdy odcinek próbnego lotu, gdy liczył czasy przelotu odliczając wstecz od ściśle określonego czasu docelowego (niezbędne, aby nie został wraz ze swym bombardierem spopielony przez falę cieplną bomby rzuconej przez inną załogę), gdy nanosił pozycje obrony przeciwlotniczej i badał ulice i zabudowania Szanghaju, w tym samym czasie planując wyparowanie każdego z przebywających w nich Chińczyków - mężczyzn, kobiet i dzieci, czuł, że musi się uszczypnąć. Wszystko to było niczym szukanie drogi do piekła.

Ale rozkaz to rozkaz. Rysował więc linie, „wycinał” i przemieszczał mapy w pamięci komputera, starając się przy tym wyobrazić sobie, jakie uczucia towarzyszyć mu będą przy zrzucaniu bomby termojądrowej na Szanghaj. Co też będzie czuł, dokonując nalotu w ogniu artylerii przeciwlotniczej i pod ostrzałem rakiet ziemia-powietrze, kiedy będzie wykonywał niszczycielskie „hej, siup!” nad dziesięciomilionowym miastem, a następnie próbował utrzymać maszynę w pionie i kontynuować lot, podczas gdy fala uderzeniowa powstała po detonacji uderzy niczym pięść Stwórcy w uciekający, ustawiony ogonem do miejsca wybuchu samolot - ale kwestia odczuć nie znajdowała się na liście tematów podejmowanych przez Marynarkę. Czy będzie w stanie zrzucić ładunek nuklearny na Szanghaj? Czy zrobi to, jeśli dostanie taki rozkaz? Na te pytania nie znał odpowiedzi i świadomość tego nie dawała mu spokoju. Zamartwianie się nic jednak nie dawało. Problem był zbyt wielki, liczba ludzkich istnień nie do ogarnięcia, a wszystkie składniki równania pozostawały niewiadome. Przestał więc układać plany i powrócił do bardziej przyziemnych trosk, jak choćby znalezienie odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób zdoła przeżyć noc na wietnamskim niebie. Wszystko to miało miejsce dwadzieścia trzy lata temu. Kiedy słuchał dzisiaj ekspertów omawiających ewentualność przeniknięcia broni nuklearnej z byłych republik radzieckich na teren Bliskiego Wschodu, wspomnienia o planowanej zagładzie połowy mieszkańców Szanghaju sprawiły, że zrobiło mu się niedobrze. Z ponurej zadumy wyrwał go głos trzygwiazdkowego generała Armii, który stał na czele Agencji Wywiadu Wojskowego. Generałowi zależało na niezbitych informacjach wywiadowczych, i był nieco rozdrażniony, że niczego takiego nie dostawał. - Pogłoski, domysły, teorie… Czy wy, eksperci, nie dysponujecie choćby jednym faktem? - zwrócił się do zebranych. - Jakiś jeden nędzny, mały, niezbity fakcik - nie proszę chyba o zbyt wiele, prawda? Generał nazywał się Albert Sidney Brown. Mimo że tkwił od ponad trzydziestu lat w paszczy rozgałęzionej biurokracji, gdzie każde drugie imię redukowano do pierwszej litery, zdołał jednak zachować swoje w pełnym brzmieniu. Raport przedstawiał oficer CIA Herb Tenney, który regularnie przygotowywał streszczenia sytuacji dla generała porucznika Browna. Dziś też próbował przekonać generała do swoich argumentów: - Panie generale, tam u nich jest teraz istny dom wariatów. Nikt nie wie, co się dzieje, nawet Jelcyn. Cały transport padł, system łączności w rozsypce, ludzie na wsi głodują, uzbrojone bandy maruderów plądrują i grabią, zbrojne przestępcze gangi kontrolują… - Czytam gazety - przerwał mu sucho generał Brown. - Czy szpiedzy wiedzą o czymś, czego nie podaje Associated Press? - W tej chwili nie - odparł Herb Tenney z nutą żalu w głosie.

Żalu, a nie skruchy - odnotował w myślach Jake Grafton. Herb Tenney mierzył niecałe metr osiemdziesiąt wzrostu. Jego siwiejące włosy i kwadratowy podbródek z dołeczkiem nadawały mu szacowny, poważny wygląd. Patrząc na niego Grafton odniósł wrażenie, że w swym szarym wełnianym urzędowym garniturze w delikatne niebieskie prążki wygląda raczej na rekina finansowego z Wall Street niż na szpiega, którym w rzeczywistości był. - Kongres przeprowadza na naszym wojsku poważną operację, nie troszcząc się nawet o zastosowanie środka znieczulającego - huczał generał Brown. - Wszyscy na wschód od Omaha obsypują Rosjan kwiatami, a w tym cholernym ścieku aż się kotłuje. Trzydzieści tysięcy taktycznych pocisków nuklearnych wala się tam po ulicach, a informacje CIA na ten temat są równe zeru. Jake Grafton odniósł wrażenie, że na obliczu Herba Tenneya pojawił się z lekka współczujący uśmiech. Wyraz jego twarzy zadziwiająco przypominał facjatę mechanika w warsztacie samochodowym, w chwili gdy przekazuje klientowi złe wieści na temat stanu skrzyni biegów w jego samochodzie. A może tylko mu się wydawało? Diabli nadali tę Judith Farrell! Generał Brown zdawał się być również zirytowany miną Tenneya. - Mam już po dziurki w nosie waszego wciskania mi wczorajszych wycinków prasowych i nie popartych dowodami plotek jako wiadomości. Jesteście stadem starych bab na kurewskim pikniku. Dosyć tego! Żądam faktów, i radzę wam, panowie szpiedzy, abyście postarali się je dostarczyć. I to szybko! Pieść generała wylądowała z hukiem na stole. - Na przykład na wczoraj! Gówno mnie obchodzi, czy będziecie musieli kogoś przekupić, iść z kimś do łóżka, czy okraść. Macie przedstawić niezbite fakty świadczące o tym, kto trzyma swoje brudne łapska na tych przeklętych bombach, bo jak nie, to stracę cierpliwość i dam wam kopa w tyłek! Kiedy uczestnicy zebrania opuścili już salę i Jake został sam z generałem Brownem, ten warknął: - Nigdy nie mają żadnych pewnych doniesień. Nikt u nas niczego nie wie, dosłownie niczego. To jasne jak słońce. - Po prostu nie dysponujemy zasobami WYWOS-u, generale - zauważył Jake Grafton. Pod tym skrótem krył się termin: wywiad osobowy, czyli informacje uzyskiwane bezpośrednio od szpiegów. CIA nigdy nie miała wielkiego szczęścia do pozyskiwania szpiegów na terenie Związku Radzieckiego: przed upadkiem starego systemu, tamtejszy aparat kontrwywiadu działał zbyt sprawnie. Teraz co prawda sprawy wyglądały inaczej, ale stworzenie siatki szpiegowskiej było zadaniem na lata. - Świat staje się coraz bardziej niebezpiecznym miejscem - odezwał się cicho generał Brown. - To tak, jakby cała nasza planeta tkwiła na rozpędzonej lokomotywie, która mknie w dół stoku górskiego, coraz szybciej i szybciej, coraz bliżej grani; roztrzaska się za pierwszym zakrętem albo za następnym. A ci kretyni w Kongresie walczą ze sobą jak wściekłe psy, zastanawiając się, jak by tu rozdzielić „dywidendę pokojową”. Płakać się

chce! Jake prowadził z generałem Brownem częste dyskusje na różne tematy od czasu, gdy przed pół rokiem został oddelegowany do nowych zadań. Brown był przekonany, że rozprzestrzenianie broni masowej zagłady stanowi najbardziej niebezpieczny trend na coraz mniej stabilnej arenie międzynarodowej, a Jake Grafton przyznawał mu rację. W ostatnim okresie Stany Zjednoczone wraz z pozostałymi krajami zachodnimi zgodziły się wydać pięćset milionów dolarów na opłacenie kosztów zniszczenia radzieckiego arsenału nuklearnego, ale prace w tym kierunku nie postępowały dość szybko. - Mają bomby porozrzucane wszędzie, jak samochody na złomowisku - warknął generał Brown. - Sami nie wiedzą, co posiadają, ani gdzie, musimy więc koniecznie umieścić tam kogoś, kto miałby na wszystko oko i pchnąłby ich we właściwym kierunku. Ty jesteś tą osobą. Ambasador prowadzi właśnie rozmowy z Jelcynem, starając się go przekonać do współpracy wojskowej na najwyższym szczeblu. Jak tylko uzyskamy zgodę, wyjeżdżasz. Lepiej noś ze sobą zapasowe gacie i szczotkę do zębów. - Tak jest, panie generale. - Jake, musimy się przyjrzeć, jak wygląda u nich sytuacja z bronią nuklearną. Chcę, żebyś dostarczył niezbitych faktów. Zapytaj rosyjskich generałów prosto w oczy, i nie zadowalaj się przeczeniami. Nie ma czasu na rozcieranie posiniaczonego ego. Oni niepokoją się pewnie tak samo ja my. Jeśli tamtejsze gangi kryminalne albo cała ta etniczna hałastra zaczną używać przeciwko sobie ładunków nuklearnych, to przepowiednie Apokalipsy spełnią się co do słowa. A jeśli trafią do rąk tych fanatyków na Bliskim Wschodzie… - Brown wzniósł ręce ku niebu. - To nasza planeta przejdzie do historii - dokończył za niego Jake Grafton. - Stanie się radioaktywnym bublem - przytaknął Brown i obrócił się na krześle w stronę wiszącej na ścianie mapy dawnego Związku Radzieckiego. - Pierwszy listopada 1991 roku - powtórzył Toad Tarkington. - Dokładnie trzy dni przed tym, jak Nigel Keren postanowił zażyć długiej morskiej kąpieli. Ukończył zdawanie relacji z tego, czego dowiedział się dzisiejszego ranka, i umilkł. Jake Grafton pochylał się nad leżącymi na jego biurku dwiema fotografiami i oglądał je przez szkło powiększające. Na koniec wyprostował się z westchnieniem. - Moglibyśmy zapytać CIA, gdzie Herb Tenney przebywał w owym tygodniu - zaproponował Toad. - Nie - sprzeciwił się Jake wiercąc się na krześle. Rozprostował kilka razy prawą rękę, po czym złożył ją na oparciu krzesła. - Nie - powtórzył. Załóżmy czysto teoretycznie, myślał, że to rzeczywiście CIA zabiła Kerena. W takim wypadku albo prezydent udzielił swego zezwolenia, albo ktoś w CIA prowadził własną politykę zagraniczną. Mossad musiał dojść do wniosku, że zabójstwa dokonano bez zgody