i po chwili z drewnianej budki wyszedł oficer, który poświecił latarką na twarz kierowcy, a potem
obszedł
furgonetkę i gestem wskazał na tylne drzwi. Pasażer otworzył je i pozwolił, by oficer zajrzał do
środka. Na podłodze wozu siedziało czterech mężczyzn z karabinami szturmowymi. Obok nich
leżały ciemne torby z płótna, a także worki, w których mogła się znajdować żywność i pojemniki z
wodą.
Oficer obejrzał jeszcze kabinę i budę ciężarówki, a potem wrócił do budki, pozostawiając
przybysza w towarzystwie żołnierzy. Przez okno widać było, jak telefonuje.
Jego ludzie stojący przy bramie ściskali w dłoniach broń, nie spuszczając z oka ciemnej, brudnej
furgonetki pomalowanej w maskujące wzory.
Kiedy odłożył słuchawkę, wyszedł z budki i ruchem ręki dał sygnał podwładnym. Otworzyli
szlaban i gestem pokazali kierowcy furgonetki, że może jechać.
Pojazdy minęły samotną budkę wartownika i zatkniętą na tyczce żarówkę. Droga wiła się dalej po
łagodnym stoku ku grzbietowi wzgórza i dalej, ku otwartemu stepowi.
Piętnaście minut później wozy dotarły do ogrodzonego, rzęsiście oświetlonego obozu. Uzbrojony
wartownik otworzył przed nimi bramę. Wjechały, mijając dwa stojące nieruchomo czołgi.
Czołgiści siedzący w wieżach przyglądali im się w milczeniu, po czym sięgnęli po mikrofony
zwisające z hełmofonów i wymienili komentarze. Wartownik poprowadził samochody do
parterowego budynku o małych oknach, przed którym, po obu stronach drogi, stało dwunastu
uzbrojonych żołnierzy w mundurach polowych.
W głównym pomieszczeniu budynku, przy długim stole, siedziały cztery osoby: trzej oficerowie i
kobieta w dobrze skrojonym, ciemnym żakiecie, paląca papierosa. Na blacie leżały trzy karabiny
szturmowe.
- Jestem Ashruf - powiedział po rosyjsku pasażer furgonetki. Zmierzył spojrzeniem obecnych,
nieco dłużej zatrzymując je na mniej więcej trzydziestoletniej, smukłej kobiecie o długich,
czarnych włosach.
- Generał Pietrow - odezwał się jeden z oficerów, spoglądając na zegarek. - Spóźnił się pan.
- Nie chcieliśmy przekraczać granicy przed zmrokiem — odparł Ashruf, wskazując gestem ku
niebu. — Satelity.
- Pod takimi chmurami niczego nie zobaczą - wymamrotał w odpowiedzi generał Pietrow. Mylił
się, ale o tym nie wiedział. Był pulchnym osobnikiem średniego wzrostu, o gęstych,
10
siwych włosach. Skinął głową ku jajowatej bryle stojącej w kącie pokoju na drewnianej palecie. -
Jest tam. Chce pan obejrzeć?
— Miały być cztery.
— Mamy ich setki. Kiedy zobaczymy kolor waszych pieniędzy, będziecie mogli wybrać cztery.
Ashruf podszedł do bryły i pochylił się nad nią. Był wysportowanym, dość wysokim mężczyzną;
nosił krótko przystrzyżoną brodę. Miał na sobie spodnie, luźną koszulę i sandały, a na głowie
turban. Choć w pokoju było jasno, wyjął z kieszeni latarkę, by jak najuważniej obejrzeć każdy
centymetr kwadratowy przedmiotu spoczywającego na palecie.
Generał Pietrow zbliżył się do Ashrufa i przykucnął.
— Jest pan zadowolony?
Przybysz spojrzał na niego bez słowa i podjął przerwane oględziny. Wreszcie wstał i wyszedł z
budynku.
Kiedy wrócił, trzymał w ręku metalicznie lśniącą aluminiową walizeczkę. Położył ją na podłodze
obok palety i otworzywszy, poruszył kilkoma przełącznikami w jej wnętrzu, po czym wyjął z
kieszeni podłużny czujnik z kablem, który podłączył do gniazda w walizce. Poruszył czujnikiem
nad metalową bryłą, badając wskazania przyrządu. Po chwili wyłączył aparat, wyjął wtyczkę i
zamknął aluminiową obudowę.
— Jestem zadowolony — stwierdził.
— To dobrze - odrzekł Pietrow. - Teraz obejrzymy sobie pieniądze. Proszę je przynieść i położyć
na stole.
Ashruf i trzej jego ludzie wnieśli płócienne torby podobne do marynarskich worków i wysypali na
blat ich zawartość: amerykańską walutę w zwitkach po pięćdziesiąt banknotów studolarowych.
Siedzący przy stole wybrali na chybił trafił pierwsze zwitki i zaczęli liczyć.
Ashruf i jego towarzysze stali obok, nie odzywając się.
Kobieta, Anna Modin, otworzyła jeden ze zwitków i rozłożyła banknoty przed sobą na stole. Obok
postawiła skórzaną torbę, wyjęła z niej mały podświetlany blat ze szkłem powiększającym oraz
filtrem spektralnym i zaczęła sprawdzać kolejno wszystkie banknoty. Kiedy skończyła, zebrała
pieniądze, przeliczyła, spięła gumką i włożyła rękę głęboko w stertę zwitków, by wyciągnąć
kolejny. Otworzyła go i rozpoczęła wyrywkowe badanie banknotów.
11
- Wszystkie są prawdziwe — powiedział Ashruf, ale Pietrow nie zareagował, zajęty liczeniem
pieniędzy.
Kiedy Modin odłożyła swój sprzęt, żołnierze podzielili stertę gotówki na mniejsze, równe kupki i
przeliczyli je starannie.
- Dwa miliony dolarów - oświadczył Pietrow. - Wszystkim się zgadza?
Zgadzało się. Na znak generała oficerowie zabrali się do wrzucania pieniędzy z powrotem do
płóciennych toreb.
- Zatem — odezwał się Pietrow, zwracając się do Ashrufa -chce pan wziąć tę czy wybierze pan
przypadkowo wszystkie cztery?
Ashruf zastanawiał się przez długą chwilę.
- Weźmiemy tę i jeszcze trzy.
- Ważą mniej więcej po sto kilogramów; wystarczy sześciu ludzi do każdej.
Ashruf skinął głową.
- Pańskich ludzi - dodał Pietrow.
Uzbrojeni Rosjanie obserwowali w milczeniu, jak przybysz i jego towarzysze ustawiają się wokół
palety. Na znak Ashrufa dźwignęli ją z ziemi, ostrożnie minęli drzwi i ruszyli w kierunku
ciężarówki. Sapiąc z wysiłku unieśli ciężar na wysokość platformy, położyli i przesunęli w głąb
budy, do kąta, gdzie solidnie umocowali ją linami.
Ashruf i jego ludzie wsiedli do wozu i ruszyli za ciężarówką pełną uzbrojonych żołnierzy, którą
Pietrow poprowadził w ciemność. Przejechali kilka kilometrów, mijając kolejne wysokie
ogrodzenia, aż wreszcie znaleźli się na placu pełnym długich rzędów kopców usypanych z piachu.
Tu ciężarówka Piętrowa zatrzymała się, a żołnierze zeskoczyli na ziemię i pokierowali wozem
przybyszów tak, by zaparkował przed wielkimi stalowymi wrotami. Jeden z Rosjan otworzył
kluczem zamek, a dwaj inni pchnęli masywną bramę, weszli i zapalili wewnętrzne oświetlenie.
W głębi kopca zgromadzono kilkadziesiąt palet, a do każdej z nich przymocowano pasami jajowatą
bryłę, spiętą pojedynczym drutem z metalowym prętem sterczącym z ziemi.
- Niech pan wybiera - powiedział Pietrow.
Na niektórych bryłach pomalowanych na biało widać już było grzybiczy nalot. Ashruf zeskrobał
warstewkę roślin,
12
odsłaniając korpus urządzenia. Kiedy przyjrzał mu się bliżej świecąc latarką, zauważył na pancerzu
plamki rdzy.
Ponownie posłużył się urządzeniem w aluminiowej walizce. Sprawdziwszy kolejnych osiem lub
dziewięć obiektów, wybrał trzy, na których ślady korozji były najmniej widoczne.
— Na waszym miejscu — odezwał się generał Pietrow, gdy Ashruf i jego ludzie odłączali druty
uziemiające - uważałbym z tymi głowicami, kiedy nie są uziemione. Detonatory zawierają
materiał wybuchowy. Wystarczy jedna iskra, a wy wszyscy, sukinsyny turbaniarze, i
spora banda waszych kumpli, wybierzecie się błyskawicznie na spotkanie z Mahometem, w
piekle.
Ashruf zignorował tę uwagę. Wydał komendę po arabsku i jego ludzie otoczyli pierwszą z
wybranych palet. Unieśli ją powoli i zanieśli do ciężarówki, a gdy zabezpieczyli głowicę bojową
pasami, powrócili do magazynu po następną. Cała operacja zajęła im mniej więcej pół godziny.
Anna Modin stała przy drzwiach parterowego budynku w obozie, gdy obie ciężarówki powróciły
ze strefy magazynów. Ashruf został w szoferce, a jego towarzysze wyskoczyli z budy, starannie
zamknęli jej drzwi i wsiedli do furgonetki. Modin i Pietrow obserwowali w spokoju, jak dwa wozy
opuszczają obóz, raz jeszcze mijając nieruchome czołgi, i kierują się ku bramie głównej.
- Udany wieczór, generale - odezwała się wreszcie Anna Modin. - Dwa miliony dolarów
amerykańskich. Moje gratulacje.
— Zapracowała pani na swoje dziesięć tysięcy — odparł łaskawie Pietrow, spoglądając na
oddalające się tylne światła samochodów przesuwające się wolno po stoku niewysokiego pagórka,
daleko za bramą. - Wypijmy za uśmiech losu -zaproponował, kiedy zniknęły za szczytem. -
Poznała go pani? - dodał, mając na myśli Ashrufa.
- O, tak - odparła Anna Modin. - Najczęściej występuje jako Frouą al-Zuair. Zdaje się, że pochodzi
z Egiptu, ale może też być Palestyńczykiem albo Saudyjczykiem. Poszukują go Izraelczycy i
Egipcjanie. O ile sobie przypominam, jego specjalnością są bomby, ale Egipcjanie chcą go dorwać
przede Wszystkim za to, że zaszlachtował maczetą grupę turystów... To znaczy niewiernych.
13
- Ma zamożnych przyjaciół - stwierdził Pietrow, który był człowiekiem praktycznym.
- Wyświadczyłby pan światu przysługę - odparła z rozbawieniem Anna - gdyby kazał ich pan
zastrzelić i zatrzymał sobie gotówkę.
- Wieczór byłby równie udany - przytaknął Pietrow, szczerząc zęby w uśmiechu. - Jednakże,
Anno Michajłowna, nie pojmuje pani zawiłości mechanizmów kapitalizmu i międzynarodowego
handlu. Zabijanie klientów źle służy interesom. A przecież Zuair i jego przyjaciele mogą kiedyś
wrócić, przywożąc nam jeszcze więcej milionów.
- Kiedyś - powtórzyła z nadzieją Anna Modin i ruszyła za generałem Pietrowem w stronę jego
biura.
ROZDZIAŁ 1
Wysoki, szczupły mężczyzna wyszedł głównymi drzwiami gmachu Organizacji Narodów
Zjednoczonych na Manhattanie i zatrzymał się na szczycie schodów, by wyjąć papierosa. Miał na
sobie drogi, ciemny garnitur i granatowy jedwabny krawat, ukryte pod elegancko skrojonym
wełnianym płaszczem. Zapaliwszy, zamknął metalową papierośnicę i ruszył schodami w dół.
Zdecydowanym krokiem dołączył do tłumu płynącego chodnikiem, nie zwracając uwagi na
przechodniów, podobnie jak każdy z otaczających go nowojorczyków. Skręcił na zachód, w
jednokierunkową Czterdziestą Szóstą Wschodnią Ulicę, jak zwykle o tej porze całkowicie
zakorkowaną. Szedł pewnie, ale nie spieszył się, mijając kolejno aleje - Drugą, Trzecią, Lexington i
Park - by wreszcie skręcić na północ, w Madison Avenue.
Przy Czterdziestej Ósmej ponownie skierował się na zachód. Mijając skrzyżowanie z Piątą Aleją,
nie obejrzał się nawet w stronę tłumu na placu przed Centrum Rockefellera. Spokojnie przeszedł
obok, zgasił trzeciego tego dnia papierosa i wszedł do gmachu NBC. Siedem minut później był już
na peronie kolei podziemnej pod Centrum Rockefellera. W ostatniej chwili przed zamknięciem
drzwi wsiadł do pociągu jadącego na południe i chwycił się poręczy. Sekundę później skład ruszył.
Pociąg mknął przez ciemność, a wysoki mężczyzna beznamiętnie przyglądał się twarzom
współpasażerów, stojąc swobodnie przy metalowej rurze. Bez widocznego zaintere-
15
sowania obserwował wsiadających i wysiadających na kolejnych stacjach.
Sam wysiadł na Brooklynie, wyszedł na ulicę i zaraz powrócił na podziemny dworzec. Po paru
minutach jechał już pociągiem tej samej linii F, mknącym z powrotem na północ, ku
Manhattanowi. Tym razem wysiadł przy Grand Street, w dzielnicy zwanej Little Itały, i pieszo
rozpoczął wędrówkę na południe. Godzinę później minął wejście do przystani Sta-ten Island Ferry i
wkroczył do Battery Parku. Kilkakrotnie zerkał na zegarek.
Wreszcie zatrzymał się, zapalił papierosa i usiadł na ławce z widokiem na nowojorski port.
Piętnaście minut później nawrócił w kierunku nabrzeża promowego i ruszył Broadwayem na
północ. Trzy przecznice dalej złapał taksówkę.
- Róg Siedemdziesiątej Dziewiątej i Riverside Drive, proszę.
Strumień samochodów pełznących Broadwayem był niewiarygodnie gęsty. Kierowca, przybysz z
Bliskiego Wschodu, puszczał wiązanki popularnych przekleństw na każdym skrzyżowaniu z
sygnalizacją świetlną. Na północ od Times Sąuare tempo jazdy wyraźnie wzrosło.
Wysiadłszy z taksówki, wysoki mężczyzna pomaszerował w kierunku brzegów Hudsonu i po
chwili był już na nadrzecznym bulwarze River Walk. Skręcił na pomost dla spacerowiczów,
wychodzący daleko w nurt rzeki, i wolnym krokiem przeszedł za plecami kilkudziesięciu ludzi
stojących przy barierce, zwróconych twarzami na południe. Wielu przyciskało do oczu aparaty,
fotografując panoramę wyspy pozbawioną bliźniaczych wież World Trade Center.
Na końcu pomostu stało kilka ławek - wszystkie puste, z wyjątkiem jednej. Czterej ludzie, w tym
dwaj umundurowani policjanci, zawracali przechodniów i turystów, nie dopuszczając ich w rejon
platformy widokowej, ale wysoki mężczyzna po prostu minął ich bez słowa. Na ławce siedział
osobnik w średnim wieku, ubrany w dżinsy, adidasy, trochę wyblakłą kurtkę narciarską i okulary
przeciwsłoneczne, które szczelnie zasłaniały jego oczy. Trzymając w dłoni zwiniętą gazetę,
przyglądał się nadchodzącemu mężczyźnie.
- Dzień dobry, Jake - powiedział wysoki przybysz.
- Witaj, Ilin.
- Jestem czysty, jak sądzę?
16
- Co najmniej od stacji metra pod Centrum Rockefellera. Postawny mężczyzna skinął głową.
Nazywał się Janos Ilin
i był wysokim rangą oficerem SVR, rosyjskiego wywiadu, biurokratycznego spadkobiercy
Pierwszego Dyrektoriatu -służby wywiadowczej KGB za czasów Związku Radzieckiego.
Człowiekiem w dżinsach był kontradmirał Jake Grafton z Marynarki Wojennej Stanów
Zjednoczonych. Sądząc z aparycji, dobiegał sześćdziesiątki; miał krótkie, rzednące włosy
zaczesane do tyłu oraz nos jakby o numer za duży w stosunku do reszty twarzy. Prezentował się
dość zdrowo, a lekka opalenizna świadczyła o tym, że sporo czasu spędzał na świeżym powietrzu.
- Czysta amatorka, umawiać się pod gołym niebem, na widoku — stwierdził Jake. To Ilin wybrał
miejsce spotkania.
Rosjanin rozpromienił się.
- Czasem najbardziej wyeksponowane miejsca sprawdzają się najlepiej.
Stojąc, rozglądał się po okolicy. Przez pełną minutę patrzył na południowy kraniec Manhattanu, a
potem omiótł wzrokiem linię brzegową, twarze ludzi stojących na pomoście spacerowym i
wreszcie spojrzał na statki i łodzie płynące Hudsonem w obu kierunkach.
- Takie barbarzyństwo — powiedział, wskazując na daleki kraniec wyspy — nigdy nie
wydarzyłoby się w Rosji.
Jake Grafton mruknął coś niezrozumiale.
- Wiem, co myślisz — ciągnął Ilin, spojrzawszy przelotnie na Amerykanina. - Że nigdy nie
pozwolilibyśmy kilkudziesięciu Arabom swobodnie poruszać się po kraju, robiąc z dużymi
pieniędzmi, co im się żywnie podoba. I oczywiście masz rację. Ale nie to byłoby najważniejsze.
Bin Laden, Al-Kaida, Islamski Dżihad... Wszyscy ci religijni faszyści wiedzą, że gdyby
kiedykolwiek zdecydowali się na taki numer - Ilin wskazał dłonią na południe - w Rosji,
polowalibyśmy na nich do końca świata i wykończylibyśmy każdego schwytanego winowajcę.
Totalna eksterminacja. Do samego końca.
- Tak samo, jak KGB pozbyło się Hafizullaha Amina w Kabulu? - spytał Jake. W 1979 roku
żołnierze sił specjalnych KGB, przebrani w afgańskie mundury, zaatakowali pałac prezydencki i
zamordowali prezydenta Afganistanu wraz z całą rodziną i „dworem". Wybrany przez Moskwę
następca natychmiast poprosił o pomoc Związek Radziecki,
17
a tak się szczęśliwie złożyło, że Armia Czerwona już rozpoczęła inwazję.
- Właśnie. Ale wy, Amerykanie, nie załatwiacie spraw w rosyjskim stylu. - Ilin zapalił kolejnego
papierosa.
- Dzięki Bogu. Zabiliście milion Afgańczyków, tracąc ilu? Może ze trzydzieści tysięcy żołnierzy.
- O ile pamiętam, wy wytłukliście cztery miliony Wietnamczyków, tracąc pięćdziesiąt osiem
tysięcy ludzi w tej waszej małej, brudnej wojence.
- Miałem w tym swój udział - przyznał z westchnieniem Jake. - Dwaj ludzie śledzili cię aż do
Centrum Rockefellera. Prawdopodobnie Rosjanie. Zdaje się, że ktoś ci nie ufa.
- Touche - odparł Janos Ilin, układając usta w coś na kształt uśmiechu. - Możesz mi ich opisać?
Jake sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął dwa zdjęcia. Podał je Rosjaninowi, który
zerknął na nie kolejno i oddał.
- Znam ich. Dziękuję, że przyszedłeś.
- Dlaczego akurat ja? - spytał Jake Grafton, wkładając fotografie na powrót do kieszeni.
Poprzedniego dnia Ilin zadzwonił do mieszkania Grafto-nów w Roslyn, w Wirginii, prosząc o
numer służbowego telefonu Jake'a. Callie, która znała go osobiście — rok wcześniej jej mąż
współpracował z Ilinem przy pewnej sprawie — podała numer bez wahania. Rosjanin zadzwonił z
budki telefonicznej w Nowym Jorku do siedziby Połączonego Zespołu Antyterrorystycznego FBI i
CIA z siedzibą w kwaterze głównej CIA w Langley. Kiedy uzyskał połączenie z Graftonem,
poprosił o spotkanie w Nowym Jorku następnego dnia i ustalił miejsce. Jake postarał się, by agenci
mieli Ilina na oku i upewnili się, czy nie jest śledzony. Gdyby był, kontradmirał nie pojawiłby się
na pomoście.
- Słyszałem, że zostałeś głównym oficerem łącznikowym przy wspólnym zespole FBI i CIA do
spraw zwalczania terroryzmu. A ponieważ cię znam...
- Nie sądzę, żeby to stanowisko było objęte tajemnicą, ale też nie przypominam sobie, żeby pisano
w gazetach o moim nowym zajęciu.
Po twarzy Ilina przemknął cień uśmiechu.
- Uznajmy fakt, że o tym wiem, za moje referencje - odparł. — I zostawmy ten temat na chwilę.
18
Jake zdjął okulary, złożył je starannie i wsunął do kieszeni koszuli. Zlustrował twarz Rosjanina
twardym spojrzeniem szarych oczu.
- Co porabiasz w Nowym Jorku? - spytał. - Kierujesz kretem w naszych służbach?
- Po prostu przyszedłem na spotkanie z tobą.
- Centrala cię przysłała? -Nie.
Ilin podszedł do południowej barierki i oparł się o nią łokciami. Po chwili dołączył do niego Jake
Grafton. Nad rzeką przeleciał policyjny helikopter, a od strony lotnisk Newark i Teterboro dobiegł
daleki odgłos silników odrzutowych; na niebie widać było jeszcze ślady smug kondensacyjnych.
Ilin przyglądał się im przez chwilę, kończąc papierosa. Wreszcie rzucił niedopałek do wody.
- Islamskich terrorystów można generalnie podzielić na trzy grupy - zaczął tak swobodnym tonem,
jakby rozmawiali o pogodzie. - Piechotą są ci, których rekrutuje się spośród mieszkańców obozów
dla uchodźców i biedniejszych wiosek arabskiego świata. Są młodzi, niewykształceni, zwykle
niepiśmienni i nie wiedzą praktycznie nic o zachodnim świecie. Z nich formuje się brygady
szturmowe i grupy samobójców, które mordują Izraelczyków i turystów odwiedzających Bliski
Wschód. Mówią wyłącznie po arabsku. Potrafią dobrze wtopić się w lokalną społeczność, ale są
praktycznie niezdolni do działania poza własnym krajem. Właśnie takich jak oni bin Laden i jemu
podobni szkolą na islamskich wojowników w obozach w Afganistanie, Libii i Iraku.
Grafton skinął głową.
- Do drugiej kategorii należą Arabowie lepiej wykształceni, zazwyczaj piśmienni; niektórzy
mają nawet pewne umiejętności techniczne. Fundamentaliści rekrutują ich, apelując do uczuć
religijnych, przekonując do własnej, skrzywionej wizji islamu. Jako że wielu spośród kandydatów
do tej grupy ma za sobą doświadczenie w życiu poza światem arabskim, z reguły potrafią znaleźć
się bez trudu w zachodnim społeczeństwie. Są naprawdę niebezpieczni. Tacy jak oni porwali
liniowe samoloty i rozbili je o World Trade Center i Pentagon. Nawiasem mówiąc, maszyna, która
trafiła w Pentagon, miała zniszczyć Biały Dom, a ta, która spadła na ziemię w Pensylwanii, miała
roznieść Kapitol.
19
— Uhm - mruknął Jake. Oczywiście wiedział o tym doskonale, ale Ilin zadał sobie wiele trudu, by
zorganizować to spotkanie, więc zamierzał pozwolić mu powiedzieć wszystko, co miał do
powiedzenia.
— Terrorystów należących do trzeciej grupy nazwałbym generałami. Bin Laden, jego najbliżsi
współpracownicy, finansiści, bankierzy, doradcy techniczni i tak dalej. Oni również są
muzułmanami. Z jakiegoś powodu terroryzm odpowiada ich etnicznej i religijnej wizji świata. - Ilin
umilkł i rozejrzał się bezwiednie. - Istnieje jednak także czwarta kategoria. Niewielu spośród
należących do niej ludzi to Arabowie, równie mało jest wśród nich muzułmanów. Dla nich w
terroryzmie liczy się wyłącznie zysk. Niektórzy, z niepojętych powodów, rozkoszują się bólem,
który wywołują akty terroru. Są wrogami Ameryki, wrogami zachodniej cywilizacji. Przyszedłem
tu dziś właśnie po to, żeby opowiedzieć ci o kilku z nich.
— Czy w tej czwartej grupie — odezwał się z namysłem Jake — są może jacyś Rosjanie?
— Rosjanie, Niemcy, Francuzi, Egipcjanie, Japończycy, Chińczycy, Hindusi... Do wyboru, do
koloru. Ameryka jest potęgą tego świata i nie brakuje ludzi, którzy mają do niej uzasadnione lub
irracjonalne pretensje.
— Nienawiść to potężne uczucie — mruknął Grafton.
— Jednym z wielu wrogów Stanów Zjednoczonych jest rosyjski generał nazwiskiem Pietrow.
Wprawdzie nie nienawidzi Ameryki, za to bardzo kocha pieniądze. Kilka tygodni temu sprzedał
cztery głowice bojowe za dwa miliony dolarów.
— Komu?
— Ludziom, którzy nazywają siebie Mieczem Islamu. Pietrow dowodzi bazą wojskową w
rejonie Rubcowska. Człowiekiem, który kierował zespołem odbierającym broń, był Frouą al-
Zuair, od wielu lat siejący zamęt na Bliskim Wschodzie. Jest odpowiedzialny za rzeź turystów
w Egipcie; wymknął się potem z obławy i uciekł do Iraku. Kim są jego przyjaciele i gdzie rezydują,
nie wiem. Jeśli chodzi o ścisłość, nie powinienem też wiedzieć nic o Pietrowie i Zuairze, ani tym
bardziej o głowicach.
— Ale wiesz?
— Co nieco.
— Czy to prawda? A może tylko fikcja, którą masz nam wmówić?
20
- Sądzę, że prawda, chociaż absolutnej pewności nie mam. I powtarzam ci zupełnie szczerze, że
Centrala nie wie o mojej rozmowie z tobą.
- Skąd o tym wszystkim wiesz? - spytał Grafton, stając ramię przy ramieniu z Ilinem.
- Tego nie mogę powiedzieć. Musi ci wystarczyć moje zapewnienie, że uważam to źródło za
wiarygodne. Wiele słyszałem o Pietrowie i wiem, że jest zdolny do czegoś takiego. Przekazuję tę
informację rządowi Stanów Zjednoczonych, żeby zadziałał wedle własnego uznania. Prawda jest
jednak taka, że większość z liczących się polityków w moim kraju nie wie o tej sprawie, a nawet
gdyby wiedzieli, nigdy by się do tego nie przyznali. Nie mogą sobie pozwolić na zatarg ze Stanami
Zjednoczonymi.
- Chcesz powiedzieć, że w praktyce nie możemy wykorzystać twoich informacji?
- Nie powinniście naciskać Moskwy, bo oni po prostu wszystkiego się wyprą. Nie pozwól też,
żeby moje władze poznały źródło przecieku. Jeżeli dowiedzą się, że to ja przekazałem informacje,
będę trupem.
- Zrobię, co będę mógł.
- Teraz możemy wrócić do twojego pytania o to, skąd wiem, że zostałeś oddelegowany do zespołu
do spraw terroryzmu. Otóż mamy kreta w CIA.
- Jezu - mruknął Jake, kręcąc głową.
- Nazywa się Richard Doyle. Nie powinieneś dopuścić, by zobaczył jakiekolwiek dokumenty
związane z tą sprawą, w których będzie figurowało moje nazwisko.
- A jeśli go aresztujemy?
- To wasza sprawa. Oby tylko się nie dowiedział, kto go wydał.
- Możliwe, że wykorzystamy go jeszcze, żeby was dezinformować. Jest na to jakieś szpiegowskie
określenie, ale akurat wyleciało mi z głowy.
- Richard Doyle jest zdrajcą - powiedział cicho Janos Ilin. — Podpisał wyrok śmierci na siebie w
chwili, gdy przed Piętnastu laty zgodził się szpiegować na rzecz komunistów. Od tamtej pory
każdy dzień życia może uważać za podarunek °d losu.
- Przed piętnastu laty? - powtórzył z przerażeniem Jake. Ilin wyjął cienką, metalową papierośnicę i
sięgnął po ko-
21
lejnego papierosa. Przez chwilę obracał go w palcach. Jake zauważył, że ręce Rosjanina ani trochę
nie drżą.
- Piętnaście lat... a teraz nagle koniec.
- Niestety, pan Doyle zostanie poświęcony na ołtarzu większej sprawy.
- Kto podjął taką decyzję?
- Ja — odparł beznamiętnie Ilin. — Człowiek musi brać odpowiedzialność za świat, w którym żyje.
Jeżeli tego nie uczyni, ktoś zrobi to za niego. Ktoś taki jak bin Laden, Lenin, Stalin, Hitler, Mao...
Morderczy fanatycy zawsze są gotowi oczyścić nas z wszelkich słabości. - Rosjanin wzruszył
ramionami. - Tak się składa, że moim zdaniem naszej planecie bardziej do twarzy jest z cywilizacją
niż bez niej. Stara, poczciwa Ziemia nie potrzebuje sześciu miliardów głodujących.
- A ty? Czy ty też jesteś zdrajcą?
- Nazywaj mnie, jak chcesz — odparł Ilin z uśmiechem dzikiej radości. - Ja po prostu nie chcę
przeczytać w gazecie o czterech bombach atomowych o mocy dwustu kiloton każda, których
eksplozja zadaje druzgocący cios jedynemu supermo-carstwu tego świata. Rosja potrzebuje paru
przyjaciół.
- Gdzie może być ta broń?
- Nie mam pojęcia. W jakimkolwiek zakątku planety -odparł Ilin, leniwie zaciągając się dymem.
Samoloty przelatywały nad nimi w różnych kierunkach, a późnozimowy wiatr przynosił z zachodu
woń rzeki.
- Jakiego typu informacje SVR dostaje od Doyle'a?
- Ciekawe pytanie - stwierdził Ilin, wyraźnie zadowolony. - Nie mam wglądu do całego materiału,
ale słyszałem co nieco i sporo wydedukowałem. Doyle jest dobrym źródłem. Niemal zbyt dobrym.
Mam wrażenie, że Centrala zastanawia się czasem, czy nie jest podwójnym agentem, ale jak dotąd
jego informacje się sprawdzają. Powiem ci tylko, że dotyczą zaskakująco licznych zagadnień.
- Myślisz, że dostaje dane od kogoś z rządu?
- Jest zdumiewająco dobrze poinformowany.
- Nie domyślasz się dzięki komu?
- Wyobrażam sobie, że ma kogoś w FBI. W kontrwywiadzie.
- Podasz mi przykładowe meldunki? -Nie.
- Miecz Islamu - mruknął Jake w zamyśleniu. - Sły-
22
szałem o nich. Wiedzieliśmy, że są zamieszam w akcję pod kryptonimem „Manhattan Project"*,
ale założyliśmy, że chodziło o to - dodał, wskazując na wyszczerbioną panoramę miasta na
południu.
- Bardzo niebezpieczne założenie - ocenił Rosjanin. -Cztery taktyczne głowice nuklearne do
pocisków dalekiego zasięgu przeznaczonych do zwalczania celów morskich, nazywane „zabójcami
flot". Każda mniej więcej dwadzieścia razy silniejsza od tych, których użyliście nad Hiroszimą i
Nagasaki. Łatwe do transportowania. Wystarczyłoby zatrudnić paru dobrych techników, żeby stały
się świetnymi bombami przenośnymi.
- Poręczna broń.
- Owszem. Jeśli się nie mylę, każda z głowic waży mniej więcej sto kilogramów i jest niewiele
większa od piłki. Jak zauważył przed laty pewien mądrala, terroryści mogliby przebrać ją za paczkę
kokainy i bez problemu wwieźć do Stanów przez lotnisko w Miami.
- Co jeszcze wiesz?
- Nie przypuszczam, żeby celem ataku była Ameryka. Oczywiście to właśnie ona jest wielkim
Szatanem i tak dalej, ale prawdziwym celem jest cała zachodnia cywilizacja. — Janos Ilin klasnął i
roztarł dłonie. - Najbardziej narażona na atak religijnych fanatyków jest sieć połączeń lotniczych,
komputerowych, telefonicznych i międzybankowych, umożliwiająca prawdziwie swobodny
przepływ kapitału. Ich celem jest przede wszystkim zniszczenie tego świeckiego przybytku, który
w istocie karmi i ubiera miliardy ludzi. Pragną wprowadzić chaos i udowodnić wyższość swojej
sprawy. W nowej erze ciemności, która wtedy nastąpi, będą mogli zbudować swoje święte
imperium. Pomyśl tylko, Jake: miliardy zacofanych, głodujących ludzi będą pięć razy dziennie bić
pokłony w stronę Mekki.
- Oni jeszcze nie wygrali i nie wygrają - odparował Grafton. - Jeżeli uda im się doprowadzić do
świętej wojny, w której po jednej stronie stanie nasza cywilizacja, a po przeciwnej islam, islam
przegra.
- Z twojego punktu widzenia może się wydawać, że to
1* Taką samą nazwę nosił program budowy pierwszej amerykańskiej bomby atomowej - przyp.
tłum.
23
zupełnie bezpieczna przepowiednia - odparł Ilin. - Fanatycy chcą znieść dominację bogatych
państw, wśród których prym wiodą Stany Zjednoczone. Uważają, że walka zradykalizuje
muzułmańskie masy i zniszczy świeckie władze w krajach arabskich, które próbują wprowadzać
kulturową dwoistość. Celem terrorystów jest odtworzenie wspaniałej przeszłości, zbudowanie
zjednoczonego islamskiego państwa, w którym odstępstwa nie będą tolerowane i którego
obywatele będą posłuszni ich wizji bożego prawa. Uważają, że zwyciężą, ponieważ Bóg jest po ich
stronie.
- Tańczący derwisze — mruknął Grafton.
- Wielu muzułmanów uważało, że bin Laden to Mahdi, islamski mesjasz. On sam z pewnością
przypisywał sobie tę rolę. Tak czy inaczej... muzułmański świat przeżywa ciężkie chwile, a nas
znowu czeka święta wojna.
- Terroryści czasem wygrywają, czasem przegrywają -powiedział z namysłem Jake. - A ludzie
rzeczywiście dają się sterroryzować.
Ilin odwrócił się i oparł plecami o barierkę.
- Przez wszystkie lata pracy w wywiadzie nie widziałem tajnej operacji zakrojonej na taką skalę,
jak atak z jedenastego września. Był niesamowity. — Rosjanin westchnął ciężko. — Coś takiego
było możliwe tylko dlatego, że wy, Amerykanie, jesteście tacy ufni, tak mało podejrzliwi.
- Już nie - odparł ponuro Jake Grafton.
- Twoi rodacy doświadczyli kosztownej lekcji - stwierdził Ilin. - Logika nakazuje spodziewać się w
przyszłości ataków mniej spektakularnych, z udziałem jednego, czasem dwóch sprawców. Może
będzie to trucizna w miejskich wodociągach, może zatruta żywność... Takie akcje pozwoliłyby
terrorystom zmaksymalizować szansę powodzenia, zminimalizować ryzyko i wytworzyć
prawdziwy terror. A tu okazuje się, że ktoś słono zapłacił generałowi Pietrowowi za broń jądrową.
Rzucony niedopałek poleciał łukiem ku ciemnej toni.
- Martwi mnie to gadanie o sprawiedliwości, które śledzę w gazetach — odezwał się Ilin po chwili
milczenia. — Ta wojna wykracza poza sądy i prawników z ich sofistyką i legalizmem. Wasi
wrogowie zwyciężą, jeżeli zrobicie dla nich miejsce w salach sądowych. Jeśli tego nie rozumiecie,
to już przegraliście. - Agent wyciągnął rękę. Jake uścisnął ją mocno. - Powodzenia, przyjacielu.
24
— Dzięki, że przyszedłeś, Ilin.
Rosjanin skinął głową, raz jeszcze spojrzał na rzekę i odszedł. Jake obserwował go, gdy równym
krokiem przemierzał pomost i znikał w alejce za rzędem nagich drzew.
Jeden z najbliżej stojących wędkarzy zwinął żyłkę i złożył wędkę. Kiedy schował cały swój sprzęt
w torbach, podszedł do Jake'a, który stał nieruchomo, zapatrzony w nurt Hudsonu.
— Co miał do powiedzenia, panie admirale?
Wędkarz, komandor porucznik Ropuch Tarkington, od lat służył pod rozkazami Graftona, ostatnio
jako jego osobisty asystent. Był o kilkanaście centymetrów niższy od szefa, a jego przystojną twarz
o regularnych rysach zdobiły zmarszczki zdradzające skłonność do śmiechu.
— Powiedział, że parę tygodni temu pewien rosyjski generał sprzedał cztery głowice jądrowe
grupie znanej jako Miecz Islamu. •
— Wierzy mu pan?
— Cóż, to, co mówił, brzmiało sensownie. Jego zdaniem SVR nie wie, że przekazał nam tę
informację. Uważa ją za swój dar dla cywilizacji, który ofiarowuje z dobroci serca.
— Gdzie może być ta broń?
— Powiedział, że nie wie.
Ropuch zacisnął usta, a po chwili gwizdnął z cicha.
— Cztery głowice! I jak zwykle my wpakowaliśmy się w sam środek tego bałaganu.
— Aż chce się płakać, co?
ROZDZIAŁ 2
Jake wrócił do Waszyngtonu tego samego popołudnia i natychmiast pojechał do kwatery głównej
Centralnej Agencji Wywiadowczej w Langley. Jego szefem był w tej chwili gość znany jako Coke
Twilley - osobnik potężnie zbudowany, łysiejący i, jak przypuszczał Grafton, związany z CIA od
chwili, gdy skończył studia. Twilley wspomniał raz, że kończył Yale, a w latach pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych Agencja intensywnie rekrutowała agentów spośród absolwentów prestiżowych
uczelni zaliczanych do Ivy League. Nosił na palcu prawej dłoni pamiątkowy pierścień, zapewne
symbol przynależności do grupy w college'u. Twilley wyglądał i zachowywał się jak profesor
uniwersytetu. Nieczęsto zdarzało mu się okazywać rozbawienie; zazwyczaj jedynym uczuciem
malującym się na jego twarzy było głębokie znudzenie. Wydawało się, że w swym zawodowym
życiu lubił tylko jedno: intelektualne gry w „daj i zabierz" z osobami dorastającymi do jego
poziomu, a takich nie spotykał zbyt często na bagnistym terenie szpiegostwa i polityki. Jedyną
ludzką cechą, jaką przejawiał Coke Twilley, było uzależnienie od coca-coli, tej tradycyjnej,
słodzonej, którą sączył praktycznie przez cały dzień — stąd zresztą wzięło się jego przezwisko. Co
ów napój wyczyniał z poziomem cukru w jego krwi, wiedział wyłącznie lekarz.
Asystentem Twilleya, w randze szefa wydziału, był niejaki Khanh Tran, zwany powszechnie
Sonnym. Był to chudy jak szczapa Wietnamczyk, który od siódmego roku życia mieszkał w
Stanach Zjednoczonych. Jako dziecko nie znał ani jednego
26
słowa po angielsku, a i teraz w jego wymowie słychać było śladowy obcy akcent. Był absolwentem
Cal Poły, ale całe dorosłe życie poświęcił pracy dla CIA.
Tego popołudnia Coke Twilley i Sonny Tran słuchali raportu Jake'a, nie odzywając się ani słowem.
Admirał opowiedział
0 wszystkim ze szczegółami. Dopiero kiedy skończył, szef zadał mu pytanie:
- Ma pan jakieś sugestie co do sposobu weryfikacji tej historyjki?
- Usłyszeć ją z innego źródła - odparł cierpko Jake.
- Jak pan sądzi, gdzie w tej chwili znajduje się ta broń? — indagował Twilley, bawiąc się
drogim wiecznym piórem; zapewne gwiazdkowym lub urodzinowym prezentem sprzed lat. Jak
zwykle wyglądał na cokolwiek znudzonego, zresztą może nawet był znudzony.
- Nie mam pojęcia, podobnie jak Ilin.
- Richard Doyle? Znam go od lat. On miałby być rosyjskim szpiegiem? Pan w to wierzy?
- Moim zdaniem to oskarżenie, które warto zweryfikować. Jeżeli nie jest prawdziwe, nic się nie
stanie. Jeżeli jest... -Jake zawiesił głos.
P - Nigdy nie lubiłem Ruskich - oświadczył Twilley, cokolwiek bez związku. Pociągnął łyk coli z
filiżanki do kawy i rozparłszy się wygodnie na miękkim obrotowym fotelu, zaplótł palce na
wydatnym brzuchu. Miał zwyczaj gapić się na ludzi jak sowa. W tej chwili wbijał właśnie wzrok w
Jake'a, jak zwykle mrugając powiekami tak rzadko, że niektórzy podejrzewali, iż w ogóle tego nie
robi.
- Prezent od SVR. Ta hołota z KGB... - Twilley parsknął pogardliwie. — Najgorsze szumowiny
świata. Zbiry Stalina. Wymordowali trzydzieści milionów swoich rodaków! Założę się o własną
emeryturę, że od lat sprzedają broń terrorystom
1 zgarniają kasę do prywatnych kieszeni. A teraz martwią się, że bandyci odpalą bombę i jakieś
gówno sypnie się w ich stronę, więc przyłażą do nas i szepczą na ucho, zwalając winę na jakiegoś
zasmarkanego generała, który gnije w bazie na końcu świata. Ta banda sprzedałaby nawet węgiel
diabłu!
- Miał pan już do czynienia z Ilinem, admirale. Zapewne zna go pan lepiej niż ktokolwiek z
naszych ludzi - wtrącił gładko Sonny Tran. - Czy chciałby pan, żeby pan Twilley Przekazał
przełożonym jeszcze jakieś sugestie?
27
- Chciałbym - odparł Jake Grafton. - Ilin wskazał nam punkt, od którego możemy zacząć: Miecz
Islamu. Bez względu na to, dlaczego przekazał nam informację, musimy wszcząć
śledztwo. Niezrobienie tego byłoby wręcz groteskowym przejawem nieodpowiedzialności.
- Będziemy działać, admirale - zapewnił go Tran.
- Oczywiście nie muszę też wspominać, że trzeba rozpocząć dochodzenie w sprawie oskarżeń
pod adresem Doyle'a.
- Więc po co pan wspomina? — odparował Twilley.
- Bo chcę, żeby w raporcie z tego spotkania podkreślono, jak bardzo nalegam na wszczęcie
śledztwa. Choćby na wypadek, gdyby rewelacje Ilina miały utknąć gdzieś w biurokratycznej
machinie.
Twarz Twilleya zamieniła się w maskę.
- Pańskie komentarze mnie obrażają, Grafton. Pan sugeruje, że Agencja jest ostoją
niekompetentnych głupców lub przestępców.
- Nie sposób wygrać wszystkich bitew - odparł filozoficznie Jake - ale cholernie ważne jest to,
żebyśmy wygrali całą wojnę. Może pan rozumieć tę uwagę tak, jak się panu podoba.
To nie był najlepszy dzień Jake'a Graftona, a spotkanie z Cokiem Twilleyem nikomu nie
poprawiłoby humoru. Admirał wstał i wyszedł z gabinetu szefa, starannie zamykając za sobą drzwi.
Gdy wieczorem dotarł do swego mieszkania w Roslyn, zastał żonę, Callie, oraz córkę, Amy, przy
serwowaniu kolacji gościom. Żona Ropucha Tarkingtona, Rita Moravia, z trzyletnim synkiem na
kolanach, siedziała obok Jacka Yocke'a, dziennikarza gazety „Washington Post", którego
Graftonowie znali od lat. Yocke przyszedł z wysoką, mniej więcej trzydziestoletnią kobietą w
eleganckim żakiecie. Kiedy reporter przedstawił mu Gretę Fairchild, Jake ruszył do kuchni za
Callie, którą pocałował na powitanie.
- Jak poszło w Nowym Jorku? - spytała szeptem.
- Tak sobie.
- Co u niego?
- Bez zmian chyba. Nadal strasznie kopci.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko towarzystwu. Nie wiedziałam, kiedy wrócisz, a Yocke i
Tarkingtonowie byli
28
zaproszeni od tygodni... Rita mówiła, że Ropuch powinien przyjść lada chwila.
- Absolutnie nic przeciwko — odparł Jake, całując żonę po raz drugi. - Tęskniłem za tobą, moja
pani.
- Bądź ostrożny - powiedziała, przyglądając się, jak Jake zdejmuje sweter i rzuca go na krzesło.
- Fairchild jest prawniczką, bystrą i jak na mój gust odrobinę zbyt apodyktyczną.
- Boisz się, że mnie pozwie?
- Boję się, że wdasz się w kłótnię. Wyglądasz tak, jakbyś miał ochotę żuć gwoździe i pluć
pinezkami.
Jake odetchnął głęboko i uśmiechnął się od ucha do ucha. * - Teraz lepiej? - spytał, nie przestając
się uśmiechać.
- Lepiej. Idź, usiądź sobie, a ja przyniosę ci wina. Ropuszątko zeskoczyło z kolan matki i podbiegło
do Jake'a
w chwili, gdy muskał policzek Amy.
- Wujku Hake, wujku Hake, zrobiłem dzisiaj kupę!
- Mamusia była dumna - oznajmiła Rita, nie przejmując się śmiechem dorosłych. - Oby tak dalej,
synku, a zostawisz po sobie ślad na tym świecie.
- Ależ z ciebie duży chłopak — rzekł Jake, biorąc dziecko na ręce i całując na powitanie. Usiadłszy
na swoim zwykłym miejscu, u szczytu stołu, posadził malca na kolanach.
Yocke był mężczyzną rosłym i patykowatym. Szczerzył zęby do Jake'a, słuchając opowieści
trzylatka o toaletowej przygodzie dnia. Kiedy temat został wyczerpany, zagadnął admirała.
- Nie wiedziałem, że w marynarce doszło do takiego rozluźnienia obyczajów. Dżinsy? Coś
podobnego.
- Próbujemy być na czasie - odparł beztrosko Grafton, rozpoczynając luźną rozmowę.
Dowiedział się, że Greta Fairchild specjalizuje się w prawie administracyjnym i od pięciu lat
pracuje w waszyngtońskiej firmie. Pochodzi z Kalifornii i spotyka się Yocke'em od roku z
przerwami.
- Czy teraz, kiedy stacjonujecie w Waszyngtonie, masz chociaż trochę więcej wolnego czasu? -
spytała Callie, zwracając się do Rity.
- Tylko w weekendy. No, ale jakoś zrobiłam licencję cywilnego instruktora pilotażu. Tommy
Carmellini oczywiście zgłosił się na pierwszego ucznia. Niełatwo znaleźć na to czas, ale udało mi
się dać mu już cztery lekcje.
29
- Nadal cię przeraża?
- Już nie tak bardzo. Robi postępy i chyba podoba mu się to zajęcie. Po lekcjach idzie na piwo z
Ropuchem i opowiada mu o wszystkim.
Ropuch zjawił się kwadrans po Jake'u, niosąc wysokie krzesełko dla dziecka. Uścisnął ręce
obecnym, a potem porwał Amy w ramiona, przechylił w romantycznym pocałunku i rzucił na
krzesło obok żony. Córka Graftona szybko odzyskała równowagę i oddech.
- Uwielbiam, kiedy Tarkingtonowie przychodzą na kolację - powiedziała.
- Nie było cię dwa dni — wycedziła lodowato Rita — i już zapominasz, że to mnie należy się
romantyczne traktowanie. Jak mam to rozumieć?
- Wstań, skarbie.
Gorący doping gości i gospodarzy towarzyszył długiemu, filmowemu pocałunkowi, którym
Ropuch uraczył żonę. Kiedy wreszcie się rozłączyli, policzki Rity były wyraźnie zarumienione.
- No i? - spytał groźnie Ropuch. - Nadal jesteśmy parą?
- Niech ci będzie, Ropuchu. Siadaj i zachowuj się. Stary, poczciwy Ropuch, pomyślał Jake.
Rozweseli każde
towarzystwo. Mrugnął porozumiewawczo do Callie znad kieliszka z winem.
- Czy ja też powinnam się spodziewać takich względów? -spytała Fairchild.
Jack Yocke położył rękę na jej dłoni.
- Jestem pewien, że jeśli ładnie poprosisz, Ropuch znajdzie coś dla ciebie w pokładach wrodzonego
czaru — odparł.
Fairchild i pozostali roześmiali się głośno. Tarkington ściągnął syna z kolan szefa i posadził na
dziecięcym krzesełku.
Po kolacji Rita uparła się, że pomoże Callie w doprowadzaniu naczyń do porządku, a Ropuch wdał
się w rozmowę z Amy na temat college'u - córka Graftona studiowała w George-town — Jake zaś
poprowadził Yocke'a do salonu. Greta Fairchild dotrzymała im towarzystwa.
- Jakieś postępy w wojnie z terroryzmem? - spytał Yocke. To, że Graffcon pracował w zespole do
spraw zwalczania
terroryzmu, nie było tajemnicą, w przeciwieństwie do problemów, którymi zajmował się na co
dzień. Yocke znał admirała
30
od lat i wiedział, że nie usłyszy od niego żadnych zastrzeżonych informacji; Jake nie nadawał się
nawet na „anonimowe źródło". W języku dziennikarzy mówiło się o takich ludziach, że należą do
głębokiego tła.
Jake odpowiedział na pytanie zwykłym wzruszeniem ramion. Yocke zerknął na Gretę, która
otwarcie spojrzała mu w oczy. Nie należała do kobiet, które bez szemrania dają się zamknąć w
kuchni. Yocke dał za wygraną - usadowił się wygodnie w fotelu i założył nogę na nogę.
Przez chwilę rozmawiali o polityce. Greta śmiało wyrażała swoje poglądy, a admirał słuchał z
zainteresowaniem. Wreszcie zwrócił się do Yocke'a:
- Więc co, twoim zdaniem, jest nie tak z CIA?
- Stworzono ją po drugiej wojnie światowej po to, żeby miała oko na Rosjan. Jej zadaniem było
zapobieżenie wybuchowi trzeciej wojny światowej; cała reszta jej działalności miała drugorzędne
znaczenie.
- Jednak ludzie Agencji przegapili upadek komunizmu i rozpad Związku Radzieckiego —
zauważył Grafton. — A przecież były to najważniejsze wydarzenia polityczne w Rosji od czasu
rewolucji w tysiąc dziewięćset siedemnastym. Absolutnie nikt w CIA nie brał pod uwagę
możliwości upadku systemu. I nagle bum, stało się, a politycy w Waszyngtonie mogli się tylko
przyglądać wydarzeniom z szeroko otwartymi ustami. Dlaczego?
- Powiem ci tylko, że według moich źródeł...
- Oraz twoich własnych opinii - wtrąciła Greta Fairchild.
- Naturalnie - przytaknął Yocke, nie gubiąc rytmu. - KGB radziło sobie doskonale z wyłapywaniem
Rosjan, którzy szpiegowali na rzecz Stanów Zjednoczonych. Niemały udział mieli w tym
amerykańscy zdrajcy, którzy wydawali naszych agentów za pieniądze. Dodaj do tego naturalną
niechęć liberałów do działań wywiadowczych... wszak dżentelmeni nie czytają cudzej
korespondencji; to przecież kulturalny imperializm... i w ten sposób uzyskasz pełny obraz
instytucji, której szefom się zdawało, że wszystkie potrzebne informacje otrzymają dzięki
obrazkom z rozpoznania lotniczego i satelitarnego. Moim zdaniem, Agencja nigdy nie miała
wystarczająco dobrych źródeł w Moskwie, na wysokim szczeblu, by w porę dostrzec prawdziwy
obraz sytuacji.
- Jedenasty września też przegapili — mruknął Jake.
31
— Z tego co wiem, analitycy z CIA uważali, że bomba podłożona w piwnicach World Trade
Center w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim nie była jednorazowym wybrykiem
terrorystów. Niestety, administracja Clintona nie chciała o tym słyszeć. Potem był incydent z USS
Cole... Tak czy inaczej, struktura Agencji służy temu, by ostrzec nas w porę, że Rosja szykuje
trzecią wojnę światową, a nie temu, by podpowiadać nam, kto w meczetach i na bazarach
islamskiego świata planuje barbarzyńskie akty terroru.
— Sądzisz, że da się ją zreformować? — spytała Greta.
— Na pewno. Zreorganizować i wyznaczyć nowe cele. Mimo to nie wydaje mi się, by
kiedykolwiek działała tak dobrze jak dawne KGB. Z czasem Amerykanie, a zwłaszcza politycy,
stracą zainteresowanie wojną z terroryzmem... cholera, wystarczy przejrzeć gazety... a przecież to
oni są klientami, którym służy Agencja. Szczerze mówiąc, politycy nie mają specjalnej ochoty
płacić agentom za wyszukiwanie złych wiadomości i nie bardzo lubią słuchać, kiedy zostaną
odnalezione.
— Jack, jesteś okropnym cynikiem — stwierdziła Greta, mrugając do gospodarza. - A co z FBI?
Dziewiętnastu sabo-tażystów-samobójców działało spokojnie w kraju, a nikt nie miał o tym
pojęcia. J. Edgar Hoover pewnie kopie wieko trumny ze złości.
— Założę się, że tak — mruknął Jake.
Rozmowa toczyła się już nowym torem, kiedy Amy stanęła w drzwiach i obwieściła:
— Ciasto i lody!
Richard Doyle mieszkał, jak przystało na przedstawiciela klasy średniej, w średniej wielkości domu
z trzema sypialniami, dwiema łazienkami oraz jednym dwustanowiskowym garażem, gdzieś na
bezkresnych przedmieściach, jakich wiele w Wirginii. Na sąsiednich działkach stały bardzo
podobne domostwa, tworząc krętą linię zabudowy wzdłuż wysadzanej drzewami, trzypasmowej
alei. Cała dzielnica pełna była podobnych ulic o niezliczonych zakrętach, usianych garbami
powstrzymującymi przed rozwijaniem nadmiernej prędkości -słowem była to okolica typowa dla
podmiejskiego pejzażu na zachód od Potomacu.
Doyle'owie mieli w ogrodzie basen wzniesiony ponad po-
32
ziom ziemi. Zamówili go przed laty z myślą o dzieciach, które były wtedy małe. Teraz jednak
nastolatki wolały odwiedzać większy, komunalny basen, by spotykać się z rówieśnikami, toteż ten
ogrodowy od ładnych paru sezonów świecił pustką.
Martha Doyle zajmowała się sprzedażą nieruchomości. Jej biuro, należące do ogólnokrajowej sieci,
mieściło się w lokalnym pasażu handlowym. Jeździła nowym, białym lexusem; zazwyczaj woziła
nim klientów, którzy pragnęli obejrzeć lokale z oferty. Wydatki, jakie ponosiła na utrzymanie
wozu, pozwalały uzyskać co roku całkiem przyjemny odpis podatkowy. Wśród ludzi
poszukujących domu wielu było pracowników instytucji rządowych, takich jak jej mąż, a także
przedstawicieli firm konsultingowych i z sektora obronnego, które często sprzedawały swe usługi i
towary za państwowe pieniądze. Niektórzy pracowali w firmach z działu nowych
technologii, mieszczących się na zachód od obwodnicy.
Tak czy owak, Martha Doyle mieszkała w doskonałym miejscu, jeśli chodzi o obracanie
nieruchomościami. Niewielu ludzi posiadało tu dom dłużej niż trzy, cztery lata, a ciągłe zmiany
napędzały koniunkturę jak nigdzie indziej. Martha należała do klubu miłośników sąuasha i kilku
różnych lokalnych organizacji społecznych. Dołączyła do nich, gdy zrozumiała, że nawiązywane w
ten sposób kontakty poważnie wydłużają listę potencjalnych klientów.
Doyle'owie należeli też do kościoła. Uczestniczyli we mszach kilka razy w miesiącu i przy okazji
ważniejszych świąt. Tego, czy motywacją dla ich zainteresowania religią jest lista pani Doyle, czy
może prawdziwa potrzeba serca, nie wiedział nikt.
Richard Doyle pracował dla CIA, ale żaden z jego sąsiadów, nawet pastor, nie miał o tym bladego
pojęcia. Żona oczywiście wiedziała, ale nigdy nikomu o tym nie wspominała. Oboje odpowiadali
na pytania nowo poznanych osób ogólnikowym „dla rządu" i nie kontynuowali tematu. Jeżeli trafił
się ktoś wyjątkowo dociekliwy, wyjaśniali, że Richard jest pracownikiem administracji ogólnej,
powszechnie nielubianego urzędu, który zajmował kilka pokaźnych państwowych biurowców.
W zasadzie niewiele odróżniało Doyle'ów od dziesiątków tysięcy ludzi mieszkających w
podobnych domach i podobnych dzielnicach tego regionu, poza jednym szokującym faktem:
Richard Doyle był szpiegiem.
33
Żaden z jego przyjaciół i sąsiadów nie znał tej niezwykłej tajemnicy, nie znała jej nawet jego żona.
Od piętnastu lat przekazywał sekrety Agencji wysłannikom KGB, a ostatnio SVR. Płacono mu za
tę zdradę, ale nie parał się szpiegostwem dla pieniędzy - w istocie nigdy nie wydał nawet jednego
dolara z kwot, które przekazywali mu Rosjanie. Wszystko trzymał w skrytkach bankowych w
Waszyngtonie i okolicach.
Richard Doyle popełnił zdradę, ponieważ to wyróżniało go spośród innych przeciętniaków
należących do klasy średniej, pracujących w pocie czoła od ósmej do siedemnastej, przez pięć dni
w tygodniu, czterdzieści osiem tygodni w roku, z utęsknieniem wyczekujących pięćdziesiątych
piątych urodzin i wymarzonej emerytury. Richard Doyle był kimś szczególnym. Miał prawie dwa
miliony dolarów w sześciu skrytkach, ale po osiągnięciu wieku emerytalnego nie zamierzał
przenieść się na Florydę. Zamierzał pożyć.
Od tej szczęśliwej chwili dzieliło go jeszcze siedem lat, więc nie zastanawiał się zbyt intensywnie
nad tym, w jaki sposób spędzi resztę życia. Prawdę mówiąc, w ogóle się nad tym nie zastanawiał.
Miał jeszcze mnóstwo czasu na snucie planów.
Tego wieczoru był w domu sam - żona jak zawsze jeździła z klientami, a dzieciaki pobiegły do
szkoły na mecz. Mijała właśnie trzydziesta minuta Brudnego Harry'ego w telewizji, gdy zadzwonił
telefon.
- Halo?
Richard Doyle słuchał przez chwilę, zerknął na zegarek, powiedział „dobra" i odłożył słuchawkę.
Pilotem wyłączył telewizor, włożył buty, wyprostował się i przeciągnął. Żona miała wrócić
najwcześniej za godzinę, a dzieci chciały się zabrać do domu z sąsiadem. Doyle miał mnóstwo
czasu. Poszedł do kuchni i uraczył się gazowanym napojem z lodówki. Puszkę zabrał ze sobą.
Martha pojechała lexusem, więc nie miał wyboru - wsiadł do samochodu, którego używał na co
dzień: trzyletniego dodge'a caravana w kolorze rdzawoczerwonym.
Upewnił się jeszcze, czy brama garażowa jest domknięta, a potem ruszył w stronę skrzyżowania.
Chwilę później był już na szosie.
Po dziesięciu minutach zjechał na parking restauracji serwującej fast food, w Tyson's Corner. Z
poprzednich wizyt
34
wiedział, że kamery systemu bezpieczeństwa nie rejestrują tego, co dzieje się na placu, lecz mimo
to pozostał w wozie.
Dwie minuty później inny pojazd, sedan, wtoczył się na parking i stanął z włączonym silnikiem.
Doyle rozejrzał się, a potem wysiadł i podszedł do sedana. Otworzył drzwi po stronie pasażera i
wsiadł.
- Dobry wieczór.
- Cześć.
Mężczyzna siedzący za kierownicą wrzucił bieg i wyprowadził samochód z parkingu.
- Mam dokument, który powinieneś zobaczyć, ale nie chciałem go kopiować - powiedział. - Zbyt
wiele stron.
- Aż taki gorący towar?
- Po prostu wolę nie ryzykować, kopiując w biurze. Sprzęt, który teraz mamy, jest wyposażony w
pamięć komputerową. Jutro dokument musi wrócić do teczki. Przeczytaj streszczenie i główne
punkty, żebyś miał pojęcie, o co chodzi.
- Dobra — mruknął Doyle.
- Kiedy tylko go zwrócę, będziemy bezpieczni i nikt się nie zorientuje.
- Naprawdę boisz się dać mi kopię, co?
- Może dlatego jeszcze mnie nie złapali. Nawet jeśli przy-skrzynią ciebie, nie będą nic mieli na
mnie.
- Nie przyskrzynią mnie — odparł lekceważąco Richard Doyle. - Cholera, przecież robię to od lat.
Pieprzone FBI nie umie złapać nawet syfa.
Kierowca skręcił na parking przed nieczynnym barem.
- Jadłeś tu kiedy? - spytał Doyle, gestem wskazując na szyld. - Fatalne żarcie.
Mężczyzna zatrzymał samochód na tyłach budynku, przełączył automatyczną skrzynię w położenie
„postój" i wyłączył silnik. Wcisnął klawisz pod deską rozdzielczą, by otworzyć bagażnik; zaraz
potem wysiadł i wyjął teczkę, po czym zbliżył się do drzwi pasażera i otworzył je.
- Masz - powiedział, wręczając ją Doyle'owi. - Zapal sobie górne światło. Przełącznik jest przy
lusterku.
Kiedy pasażer zadarł głowę, by odnaleźć włącznik światła, mężczyzna uniósł pistolet z tłumikiem i
strzelił. Kula trafiła w głowę, tuż za prawym uchem, i Richard Doyłe osunął się bezwładnie w
fotelu.
Kierowca zamknął drzwi, obszedł samochód, usiadł za
35
kierownicą, włączył silnik i odjechał. Godzinę później sedan zatrzymał się przed bramą drucianego
ogrodzenia otaczającego lotnisko opodal Leesburga. Zabójca mignął reflektorami wozu. Obok
zatrzymał się inny samochód, którego kierowca specjalną kartą otworzył bramę. Dwa pojazdy
wjechały na teren lotniska i zaczęły manewrować między rzędami blaszanych hangarów. Wreszcie
prowadzący zatrzymał się, a z jego kabiny wysiedli dwaj mężczyźni. Zabójca pomógł im przenieść
zwłoki Richarda Doyle'a do hangaru. Dopiero kiedy stalowe wrota zatrzasnęły się za nimi, zapalili
we wnętrzu światło.
- Kto to? - spytał jeden z mężczyzn niosących ciało.
- Jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć, obejrzyj sobie jego portfel, zanim rozpuścisz w kwasie.
- Właściwie to nie ma znaczenia.
- Znacie procedurę: ubranie, portfel i wszystkie inne drobiazgi... do kwasu. Dla naszego przyjaciela
betonowe buty, a potem do morza z nim, co najmniej osiemdziesiąt kilometrów od brzegu.
- Zaraz wpakujemy go w beton — odparł jeden z mężczyzn, trącając Doyle'a czubkiem stopy. -
Jutro w nocy, kiedy zastygnie, pojedzie na wycieczkę. Trzeba to załatwić, zanim nam zakwitnie.
- Świetnie - odrzekł zabójca, wyłączając światło w hangarze. Otworzył bramę i wyszedł, nie
oglądając się na zwłoki Richarda Doyle'a.
Limuzyna o ciemnych szybach płynęła wolno przez centrum Waszyngtonu. Ruch był tej soboty
dość duży, jak zwykle zresztą, choć dochodziła już dwudziesta trzecia. Na Rondzie Duponta jak
zawsze nie brakowało grających w szachy oraz ich kibiców. Deskorolkarze śmigali po chodnikach,
a wzdłuż ulicy z nadzieją spacerowały dziwki, dyskretnie obserwowane przez swych alfonsów.
Kierowca limuzyny od czasu do czasu zerkał na zegarek. Dwie minuty przed pełną godziną
znajdowali się o jedną przecznicę od ronda; stali na czerwonym świetle. Nie wykonywał
nerwowych ruchów, nie bębnił palcami o kierownicę -trzymał ją pewnie dwiema rękami,
obserwując pieszych i samochody. Kiedy zapaliło się zielone, spojrzał w obie strony, by się
upewnić, czy nikt nie próbuje przebiec przed maską. Dopiero wtedy zwolnił hamulec i nacisnął
gaz.
36
Zdążył na światła przed placem i skręcił, trzymając się prawego pasa. Zerknął na najbliższą
szachownicę i zobaczył mężczyznę, który właśnie wstawał, by uścisnąć rękę przeciwnikowi.
Spóźniał się. Powinien był czekać na rogu.
Kierowca objechał rondo i zatrzymał się ponownie na światłach przy aptece. Szachista był ubrany
w dżinsy, bluzę z kołnierzem i adidasy. Zeskoczył z krawężnika, otworzył tylne drzwi limuzyny i
wsunął się do środka.
Szofer natychmiast dodał gazu.
Szachista skinął głową pasażerowi siedzącemu po lewej stronie przestronnej kabiny, mężczyźnie o
rzadkich, jasnych włosach, ubranemu w granatowy garnitur i ciemnoczerwony krawat.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedział. - Mój przeciwnik zastosował gambit, którego nie
widziałem od lat.
- Niebezpiecznie jest spotykać się w taki sposób — odparł garnitur.
- Ludzie z Agencji i FBI już wiedzą o głowicach.
- Spodziewaliśmy się tego.
- Dowiedzieli się od wysokiego rangą oficera SVR. Powiedział im też o Richardzie Doyle'u. Nie
mogliśmy zwlekać; usunąłem pana Doyle'a z szachownicy.
Garnitur nie odpowiedział. Wiadomość o szpiegu była niespodziewana i kłopotliwa, ale
krytykowanie człowieka, który wykrył i rozwiązał problem, nie miało sensu.
- Głowice są na lotnisku w Karaczi - ciągnął szachista. -Wypłyną w piątek, greckim statkiem
Olympic Voyager.
- Dlaczego w piątek?
- Wcześniej się nie da.
- Jak rząd zareagował na wiadomość?
- Raport jest na biurku prezydenta. Garnitur zachichotał złośliwie.
- Jak dotąd znakomicie. To będzie wyjątkowo intratna operacja. Dwie godziny temu w moim
biurze zadzwonił telefon. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego zaprosił mnie na jutro na
śniadanie.
- Jak pan wie, nigdy nie starałem się lukrować moich porad — odparł szachista, spoglądając na
mężczyznę w garniturze. - Świat zmienia się bardzo szybko. Byłem przeciwny stawianiu na
Pakistan. Wydaje mi się, że nie docenia pan zagrożenia. Tamtejsza milicja prowadzi własną grę.
37
- Mamy tam dobrych ludzi i nieźle im zapłaciliśmy.
- Miejmy nadzieję, że pójdzie gładko, ale jeśli coś się wydarzy, niech pan nie mówi, że nie
ostrzegałem.
- Holender to dobry zawodnik. Głowice dotrą na miejsce. Szachista nie odpowiedział.
- A co z Doyle'em? — spytał garnitur. — Usłyszymy o nim jeszcze?
- Raczej nie. Zniknął bez śladu. Użyłem sprawdzonych ludzi. FBI montuje już poszukiwania na
wielką skalę, ale prędzej czy później sprawa zakończy się wnioskiem, że Doyle albo zdezerterował,
albo został zamordowany. Tak czy owak, nie ma żadnych tropów.
Limuzyna zbliżała się do Union Station.
- Może mnie pan wyrzucić w tej okolicy — odezwał się szachista.
Garnitur włączył interkom i wydał rozkaz szoferowi, który potwierdził odbiór pojedynczym
trzaskiem mikrofonu.
- Co właściwie pana kręci? - spytał garnitur, gdy wóz hamował przy krawężniku. — Pieniądze czy
gra?
- Jasne, że gra — odparł z uśmiechem szachista, a potem otworzył drzwi i wysiadł.
Przez chwilę jeszcze stał na chodniku, spoglądając za odjeżdżającą limuzyną, po czym odszedł w
kierunku stacji. W budynku zjechał ruchomymi schodami na przystanek kolei podziemnej, kartą
otworzył bramkę i wyszedł na peron.
Czekając na pociąg, pozwolił sobie na uśmiech. Gra na Rondzie Duponta była tego wieczoru
znakomita, ale jeszcze lepsza miała być ta, która dopiero się rozpoczynała. Pasażer limuzyny
uważał, że życiowy sukces mierzy się pieniędzmi. Podobnie myślą wszyscy, którzy mają pieniądze.
Szachista roześmiał się głośno.
ROZDZIAŁ 3
Budynek banku Walney's w sercu Kairu był pomniejszoną repliką londyńskiego gmachu Banku
Anglii, ale w tym otoczeniu jego widok raził. Instytucję tę założono w czasach amerykańskiej
wojny secesyjnej, a jej zadaniem było wspomaganie finansowania eksportu egipskiej bawełny do
Wielkiej Brytanii. Współczesną formę nadano budynkowi podczas oblężenia Chartumu; od tamtej
pory trwał mimo wojen, rozruchów i politycznych niepokojów targających krajem.
Mroczne, przestronne wnętrze emanowało głębokim spokojem, z którym rażąco kontrastowały
kakofonia, brud i jaskrawe światło na zakorkowanych ulicach wokół gmachu. Podłogi banku
wyłożono marmurem, kontuary zaś, nadproża i ościeżnice drzwi wykonano z ciemnego, doskonale
wypolerowanego drewna.
Walney's wciąż utrzymywał bliskie kontakty z poważną grupą brytyjskich banków; współpracował
też z instytucjami finansowymi w Szwajcarii, Niemczech, Włoszech, Rosji, Arabii Saudyjskiej,
Kuwejcie, Iranie, Pakistanie, Indiach i Indonezji. Reklamował się intensywnie w brytyjskich
czasopismach, lansując hasło „Walney's traktuje Cię jak należy". Turyści z Wysp regularnie
wpadali do kairskiej siedziby banku, by spieniężyć lub dokupić czeki podróżne. Angielscy kasjerzy
sprawiali, że klienci czuli się tu jak w domu.
Lecz choć Walney's wyglądał na coś tak brytyjskiego jak herbata i grzanki, w istocie nie był
brytyjski. Po drugiej wojnie światowej, gdy podatki na Wyspach stały się nieznośnie wysokie,
potomkowie sir Horace'a Walneya, nieży-
39
jącego już od ponad wieku, sprzedali bank grupie egipskich inwestorów. Obecnie interesem
zarządzał Abdul Abn Saad, chudy, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna o jastrzębiej twarzy
z haczykowatym nosem, mówiący wyborną angielszczyzną z nieznacznym egipskim akcentem.
Nie wstał, kiedy do gabinetu weszła Anna Modin. Usiadła przed jego potężnym biurkiem i czekała,
aż Saad pierwszy się odezwie. Zanim podniósł wzrok, skończył czytać tekst z arkusza papieru,
który trzymał w rękach.
- Jak było w Rosji? — spytał po arabsku.
- Nieciekawie - odpowiedziała. Mocno ściskała kolana i siedziała tak prosto, jakby miała pod sobą
stołek, a nie wygodne krzesło, z dłońmi złożonymi skromnie na torebce. Miała na sobie dobrze
uszytą sukienkę rzymskiego projektanta, gustownie dobrany żakiet i czółenka na wysokich
obcasach. Kosztowna torebka również pochodziła z Włoch. Szyję kobiety zdobił pojedynczy sznur
pereł, a bujne włosy skrywały dopasowane do naszyjnika kolczyki z perłami.
- Proszę meldować.
- Zuair pojawił się w rosyjskim składzie broni zgodnie z planem. Miał przy sobie pieniądze.
Generał Pietrow sprzedał mu cztery głowice bojowe, które Zuair osobiście wybrał spośród setek.
Wyselekcjonowany towar załadował z pomocą swoich ludzi na ciężarówkę i odjechał. Pietrow był
bardzo zadowolony z transakcji. Nie obrabował, nie oszukał i nie zabił kontrahentów, bo ma
nadzieję, że wkrótce powrócą do niego z większą gotówką po kolejną partię broni.
- Doskonale - mruknął Saad, spoglądając na Modin zmrużonymi oczami. — Miała pani jakieś
kłopoty z wjazdem lub wyjazdem z kraju?
- Nie, proszę pana. Zatrzymałam się w hotelu Metropole, niedaleko Placu Czerwonego.
Odwiedziłam banki, o których rozmawialiśmy, a potem wybrałam się na wakacje. Właśnie wtedy
pojechałam do Piętrowa, który już na mnie czekał. Trusewicz mnie rekomendował, tak jak
zapowiadał.
Wymieniła nazwisko jednego z bossów rosyjskiej mafii, kontrolującego obrót narkotykami w
południowej części kraju, a przy tym jednego z lepszych klientów Walneya.
- Trusewicz polecił też Piętrowowi bank Walney's. Półtora miliona z transakcji powinno trafić
właśnie tu. Wystawiłam rachunek i zdeponowałam gotówkę w jednym z naszych ban-
40
ków-korespondentów w Moskwie. Pieniądze powinny tu dotrzeć przekazem. - Abdul Abn Saad
uśmiechnął się po raz pierwszy i uniósł wysoko wydruk, który czytał chwilę wcześniej. - I dotarły -
powiedział, odkładając arkusz na biurko.
Anna Modin wiedziała, że radość Saada wynika z ironii sytuacji. To Walney's dostarczył Frouąowi
al-Zuairowi pieniądze na zakup broni, a teraz znacząca ich część powróciła do skarbca jako
depozyt od rosyjskiego generała - depozyt, który mógł być spożytkowany jako pożyczka dla ludzi
wspomagających finansowo dżihad. Zaiste, nowoczesny system finansowy był cudem tego świata,
bronią, którą można było wykorzystać przeciwko jej wynalazcom, by naruszyć fundament
świeckiej cywilizacji i wreszcie dokonać jej zniszczenia. Co więcej, Walney's zarabiał na każdej z
tych słusznych transakcji!
— Panno Modin — powiedział Abdul Saad — pracuje pani dla banku prawie od pięciu łat.
Przyznaję, że miałem wątpliwości, kiedy podejmowałem decyzję o pani zatrudnieniu, ale
znajomość kilku języków oraz zagadnień finansowych, a także pani kontakty w Rosji i dyskrecja
sprawiły, że dziś jest pani dla nas bezcenna.
— Dziękuję panu.
— Zwłaszcza pani dyskrecja — podkreślił Saad. Modin na kilka sekund skromnie spuściła wzrok.
— Jestem pewien, że chętnie odpocznie pani kilka dni po podróży. Niestety, pewne interesy nie
mogą czekać i dlatego muszę panią prosić o gotowość do kolejnego wyjazdu już w piątek.
Kobieta skinęła głową.
— Cel podróży i zadanie pozna pani w czwartek po południu, o szesnastej.
— Dziękuję panu - odpowiedziała, wstając.
Abdul Saad popatrzył za odchodzącą, a kiedy zniknęła za drzwiami, pochylił się nad dokumentami.
Anna Modin wróciła do swego biura - skromnego pokoiku na najwyższym piętrze budynku. W
pogodne dni z jedynego okna pokoju mogła dostrzec w oddali czubek piramidy Cheopsa. Dziś
jednak nie miała ochoty na podziwianie widoków. Przejrzała papiery leżące w skrzynce na
korespondencję i usiadła, by poczytać raport o złych kredytach, ale po chwi-
41
li odłożyła dokument i odchyliła się do tyłu na wygodnym krześle. Zastanawiała się nad słowami
Abdula Saada - wzmianka o dyskrecji bez wątpienia zawierała ukrytą groźbę. I to ją martwiło.
Była Rosjanką, pracującą w islamskim społeczeństwie zdominowanym przez mężczyzn... choć
oczywiście niewiele miała wspólnego z transakcjami bankowymi na rynku arabskim. Zatrudniono
ją ze względu na doświadczenie w pracy dla banków szwajcarskich. Utrzymała się na stanowisku,
bo była cholernie dobra w tym, co robiła, czyli w załatwianiu interesów z biznesmenami z Europy i
Ameryki, którzy zwykle czuli się lepiej, negocjując z Europejką niż z „nieprzeniknionymi"
Arabami, najczęściej dość słabo mówiącymi ich językiem.
Żaden jednak z klientów i partnerów banku Walney's nie wiedział, że Anna Modin jest szpiegiem.
Nie pracowała dla żadnego rządu — po prostu przekazywała informacje Janosowi Ilinowi, którego
poznała dziesięć lat wcześniej, studiując na moskiewskim uniwersytecie. Wspominając tamte dni,
Anna podniosła się i stanęła przy oknie.
Janos Ilin, oficer SVR. Ekscytujące czasy, początek lat dziewięćdziesiątych. Komunizm właśnie
padł, nad Rosją wstawał nieśmiało nowy dzień. Właśnie wtedy chłopak Anny przedstawił jej Ilina,
który przy okazji czterech cotygodniowych kolacji dyskretnie wybadał jej polityczne poglądy.
Nie była komunistką i powiedziała mu o tym otwarcie. Nazwała się obywatelką świata,
przypadkiem urodzoną w Rosji. Wierzyła w demokrację i nie bała się do tego przyznać; popierała
rządy prawa.
Wreszcie, podczas czwartej kolacji, Janos Ilin zaproponował jej, by opuściła kraj, rozpoczęła pracę
w zachodnioeuropejskich instytucjach finansowych i od czasu do czasu, kiedy zaistnieje taka
potrzeba, przekazywała mu pewne informacje. Oczywiście odmówiła. Sądziła, że Ilin rozmawia z
nią w imieniu KGB, a właściwie już SVR, której dowódcy niedawno próbowali obalić Gorbaczowa
na drodze zamachu stanu i zostali aresztowani.
— O nic nie proszę - powiedział wtedy, kładąc na stole paszport z wizą wyjazdową i przesuwając
dokument w jej stronę. — Żadnych zobowiązań. Wskażę ci skrzynkę kontaktową, tylko w ten
sposób będziemy się porozumiewać. Jeżeli
42
odkryjesz coś, o czym chciałabyś mnie poinformować, użyjesz skrzynki. Jeżeli nie, możesz nigdy
do niej nie zaglądać.
Odmówiła ponownie, lecz po dwóch tygodniach, gdy Ilin zadzwonił, postanowiła porozmawiać z
nim raz jeszcze. Intrygowała ją myśl o wyjeździe z Rosji. Nigdy dotąd nie była za granicą. Tyle
słyszała o Zachodzie - zobaczyć go, żyć tam i pracować, wszystko to jawiło jej się jako wielka
przygoda. Zawsze przecież mogła wrócić do Rosji. Sędziwi rodzice, z którymi rozmawiała na ten
temat, widząc jej entuzjazm, niechętnie udzielili zgody.
Dlatego jeszcze raz uważnie wysłuchała Ilina i postanowiła spróbować. Gdy tym razem wręczył jej
paszport z wizą wyjazdową, schowała dokument do kieszeni.
Sześć tygodni później, po obronie dyplomu, wyjechała do Szwajcarii i zaczęła szukać pracy.
Zdolności językowe sprawiły, że dość szybko znalazła ją w jednym z banków w Zurichu. Przez
pięć lat Ilin nie dawał znaku życia.
Aż wreszcie wpadła na niego na rogu ulicy, gdy wyszła z banku na lunch.
Sam wybrał bistro i stolik. Przy kanapce i kieliszku wina zapytał, jak sobie radziła przez ostatnie
lata i jak żyje. Wreszcie wyłuszczył sprawę:
— Chciałbym., żebyś odpowiedziała na ofertę pracy w banku Walneya w Kairze. Szukają
europejskiego bankowca z doświadczeniem i podejrzewam, że idealnie nadawałabyś się na to
stanowisko.
; - Prosisz mnie, żebym szpiegowała dla SVR?
- Nie. Mam w tym banku... przyjaciela. Chcę tylko, żebyś przekazywała mu wiadomości ode mnie i
od niego do mnie. Krótko mówiąc, byłabyś kurierem.
- Moim zdaniem to pachnie szpiegostwem - odparła, myśląc intensywnie o szwajcarskich
przyjaciołach i pewnym mężczyźnie, który chyba się w niej kochał.
Ilin nie odpowiedział od razu. Siedzieli w narożnej loży lokalu, gdzie nikt nie mógł ich
podsłuchiwać.
- Walney's uczestniczy w finansowaniu islamskich organizacji terrorystycznych. To grupy, do
których należą fanatycy mordujący ludzi z przyczyn politycznych i religijnych.
— Co będzie, jeśli mnie złapią?
— Będą cię torturować, aż powiesz im wszystko, co wiesz, a potem cię zabiją.
43
- I właśnie dlatego pomyślałeś o mnie? Bardzo mi miło.
— Ktoś musi to zrobić.
Po tygodniowym namyśle wysłała papiery do Walney's. Zaproszono ją na rozmowę do Kairu, a
potem zaproponowano posadę. To było pięć lat temu.
Szybko doszła do wniosku, że nie ma żadnego szpiega. Skrzynka - szczelina w murze za luźnym
wieszakiem do papieru toaletowego w damskiej toalecie — nigdy nie była używana. Siedząc na
jednym z sedesów, można było sięgnąć do niej dwoma palcami. Z początku Anna sprawdzała ją
codziennie, potem raz w tygodniu, aż wreszcie raz na miesiąc. Nic. Dopiero przed pięcioma
miesiącami znalazła w skrzynce zmięty papierek od batonika.
W środku znajdowała się maleńka rolka mikrofilmu. Zmięty papierek wyglądał niewinnie; klisza z
pewnością nie. Ktoś ryzykował życie, fotografując księgi bankowe, podobnie jak Anna Modin się
narażała, wynosząc mikrofilm z banku.
Od tamtej pory niejeden raz przewoziła w torebce zmięte papierki i pozostawiała je w skrzynkach
kontaktowych całej Europy. Ilin nigdy nie oferował pieniędzy, a ona nie prosiła. Pomagała właśnie
jemu, nie rosyjskiej tajnej policji.
Nigdy nie poznała tożsamości agenta działającego w banku, zresztą prawdę mówiąc, wcale nie
chciała jej poznać. Czego człowiek nie wie, tego nie zdradzi, przypadkiem lub celowo, na przykład,
by ocalić własne życie. Anna wiedziała tylko tyle, że szpieg najprawdopodobniej jest kobietą;
skrzynka kontaktowa znajdowała się w toalecie na trzecim piętrze. Woźni, którzy nocą sprzątali i to
pomieszczenie, byli bez wyjątku mężczyznami, nie można więc było wykluczyć ich na sto procent,
bardziej prawdopodobne jednak wydawało się to, że informacje zostawia jedna z kobiet
pracujących w dziale przekazów telegraficznych. Spośród wszystkich krajów arabskich tylko w
Egipcie - i może jeszcze w Iraku - kobiety mogły pracować w bankach, ale tylko na stanowiskach
urzędniczych, z dala od klientów. I właśnie tam agent mógł zdobyć najlepsze informacje; właśnie
tam szpieg pracujący dla Janosa Ilina mógł dowiedzieć się kto, ile i kiedy.
Przed dwoma laty Saad po raz pierwszy powierzył Annie misję wykraczającą poza ramy legalnej
bankowości. Ilin miał rację: niegdyś brytyjski bank istotnie był zamieszany w finansowanie akcji
terrorystycznych i kierowanie nimi.
44
Cztery głowice jądrowe.
Anna napisała raport o transakcji Piętrowa na wewnętrznej stronie papierka od batonika i zostawiła
Ilinowi w skrzynce kontaktowej w moskiewskim metrze. Nie telefonowała do niego i nie
próbowała nawiązać łączności w żaden inny sposób. Nie mogła wykluczyć, że obserwują ją ludzie
Abdula Abn Saada - ludzie zajmujący się zawodowo podrzynaniem gardeł, a w tym wypadku
chodziło o jej gardło. Nic nie ocaliłoby jej życia, gdyby się dowiedzieli, że komukolwiek zdradziła
sekret bankowej transakcji.
Saad dobrze jej płacił — niemal dwa razy więcej niż szwajcarscy bankierzy. Podobało jej się to,
lecz kiedy zaczęły się tajne misje, zrozumiała, że dostaje pieniądze za milczącą zgodę na wszystko,
czym zajmują się jej mocodawcy.
To byli źli ludzie. I niedouczeni. Uważali, że na Zachodzie wszyscy działają wyłącznie dla
pieniędzy. Wszelkie zalety przypisywali sobie. Kobiety traktowali jak podludzi, przydatnych
wyłącznie do zabawy i prokreacji.
Anna Modin odeszła od okna, usiadła za biurkiem i spojrzała na swoje dłonie. Drżały. Ledwie
zauważalnie, ale jednak drżały.
Czuła, że się wypala. Saad nigdy dotąd jej nie groził. Co to mogło oznaczać? Czyżby coś
podejrzewał? A jeśli odkrył skrzynkę w damskiej toalecie albo przyłapał szpiega i zdołał wycisnąć
z niego informacje?
Sprawa była prosta; wystarczyło zainstalować ukrytą kamerę, by się przekonać, kto obsługuje
skrzynkę kontaktową. Równie prostym następstwem wpadki byłyby tortury i zapewne bolesna
śmierć.
Cztery głowice jądrowe...
Może trzeba było zostać w Moskwie? Zadzwonić do Ili-na, powiedzieć mu o wszystkim i kazać
szukać nowego kuriera?
A jednak nie zrobiła tego. Nie chciała zostawiać na pastwę losu osoby, która narażała życie,
kopiując bankowe dane. Pakt, iż prawdopodobnie była to kobieta, Arabka, podwójnie utrudniał
sprawę. Nie, Anna Modin czuła, że nie może zawieść kobiety, która miała w sobie tyle odwagi, by
się przeciwstawić złu.
Teraz jednak drżenie rąk nie ustawało ani na chwilę.
Wstała, obciągnęła sukienkę, przejrzała się w szybie i wy-
45
szła do damskiej toalety. Otworzyła drzwi, weszła i się rozejrzała. Pusto.
Zatrzymała się przy umywalce i popatrzyła na lustrzane odbicie pomieszczenia. Po chwili
odwróciła się i zaczęła badać ściany i sufit centymetr po centymetrze, szukając jakichkolwiek
zmian, które mogły zajść w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Nie zauważyła niczego podejrzanego.
Weszła do kabiny, zdjęła żakiet i położyła go na wieszaku do papieru toaletowego. Następnie
zsunęła bieliznę i usiadła na desce sedesowej.
Spojrzała na sufit i ściany. Wszystko wyglądało jak dawniej.
Wreszcie sięgnęła po papier toaletowy. Osłaniając dłoń żakietem wsunęła palce w szczelinę za
wieszakiem i obmacała ją dokładnie. Nic nie znalazła - skrzynka kontaktowa była pusta.
Resztę dnia spędziła, wykonując rutynową, papierkową robotę. Czekała na cios, ale nic się nie
wydarzyło. Czekanie, oto całe życie szpiega. Czekanie, zawsze w napięciu, zawsze w roli, zawsze z
fałszywym spokojem.
Kiedy wieczorem wreszcie wychodziła z banku, nie oglądała się za siebie.
Podczas kilku dni, które nastąpiły po rozmowie z Cokiem Twilleyem i Sonnym Tranem, Jake nie
usłyszał nic nowego na temat sprzedanej broni, o której mówił Ilin, a nazwiska Richarda Doyle'a
nikt nie wymienił przy nim nawet szeptem. Praca oficera łącznikowego przy zespole do spraw
zwalczania terroryzmu polegała przede wszystkim na koordynowaniu użycia sił zbrojnych w
realizowaniu takich zadań, których nie mogły wykonać cywilne agencje rządowe. Grafton spędzał
więc długie godziny, rozmawiając przez telefon z dowództwami jednostek rozsianych po całym
kraju oraz z cywilami, którym musiał dokładnie wyjaśniać, co mogą, a czego nie mogą zrobić
amerykańskie siły zbrojne.
Komandor Tarkington towarzyszył mu, naturalnie, telefonując z równym uporem. Jake był zbyt
zajęty, by się martwić bombami, Ropuch więc martwił się za dwóch.
- Nie sądzi pan, admirale, że warto by było jeszcze raz pogadać z Cokiem? — spytał z nadzieją. —
Może dowiedzielibyśmy się, co jest grane?
46
Jake pokręcił głową i wcisnął klawisz w telefonie, by odebrać rozmowę. Godzinę później, w chwili
względnego spokoju, Tarkington odezwał się ponownie:
- A może spotkałby się pan drugi raz z Ilinem? Może dowiedział się czegoś więcej?
- Ropuchu, nic nie możemy zrobić.
- Do licha, admirale, świat stanął nad przepaścią. Pan i ja jesteśmy jedynymi zdrowymi na umyśle
ludźmi na Ziemi, którzy o tym wiedzą... chociaż jeśli chodzi o pana, to mam pewne wątpliwości.
Grafton zaśmiał się i otworzył usta, żeby odpowiedzieć w podobnym tonie, ale w tym momencie
zadzwonił telefon. Słowa, które miały paść, nigdy nie padły, po rozmowie telefonicznej Jake
bowiem zaczął myśleć o innych sprawach i dysputy z Ropuchem zupełnie wyleciały mu z pamięci.
W czwartek wieczorem telefon zadzwonił w mieszkaniu Jake'a. Głos w słuchawce należał do
zastępcy szefa operacji morskich. Wymamrotawszy służbowe powitanie, admirał z dowództwa
powiedział:
- Za godzinę, czyli o dwudziestej pierwszej, będzie pan czekał przed swoim budynkiem. Biega pan,
prawda?
- Tak jest.
- Więc niech pan włoży szorty i adidasy. Ma pan jakąś charakterystyczną bluzę? Może z logo
uczelni albo czymś takim...
Jake zastanawiał się przez chwilę.
- „U Śliskiego Willa".
- A co to takiego?
- Burdel w Nevadzie, sir. Admirał zachichotał.
- Niech pan ją włoży. Dziewiąta, przed bramą budynku.
- Nie powie mi pan, o co chodzi, admirale?
- Ktoś chce się z panem spotkać.
Jake ubrał się w strój do joggingu i przed wyznaczoną godziną zszedł na dół. Czuł się jak idiota,
przyglądając się strumieniowi samochodów i pieszych wychodzących ze stacji metra,
przepływającemu przez Roslyn w ten czwartkowy wieczór.
Minutę przed dwudziestą pierwszą przy krawężniku zatrzymał się duży, czarny sedan z
zaciemnionymi szybami.
47
Niemal natychmiast stanął przed nim drugi; trzeci zatrzymał się tuż za pierwszym. Z przedniego
miejsca dla pasażera wysiadł dobrze zbudowany trzydziestoparołetni mężczyzna w sportowej
kurtce i otworzył tylne drzwi, gestem zapraszając admirała.
Jake podszedł do wozu i wsiadł, a mężczyzna zatrzasnął za nim drzwi i wrócił na swoje miejsce.
- Kontradmirał Grafton — odezwał się człowiek siedzący obok Jake'a. - Miło mi - dodał,
wyciągając rękę.
- Mnie również, sir - odparł Jake Grafton, ściskając dłoń prezydenta Stanów Zjednoczonych.
- Ładna bluza — zauważył prezydent i ruchem głowy dał znak agentowi Secret Service
siedzącemu za kierownicą. Samochód ruszył. - Naprawdę cieszę się, że mogę pana poznać,
admirale, bo wiele o panu słyszałem.
Jake zastanawiał się nad właściwą odpowiedzią. Pierwszy raz w życiu miał okazję rozmawiać z
prezydentem. Facet wyglądał na przyzwoitego, ale z drugiej strony...
- Ja także wiele o panu słyszałem - odparł i zaraz poczuł się jak idiota.
- Proszę, niech pan mi opowie o spotkaniu z Janosem Ilinem. Czytałem raport CIA, ale wolałbym
poznać relację z pierwszej ręki.
Jake opowiedział o wszystkim, zaczynając od tego, kim jest Ilin i w jaki sposób wraz z Callie
poznał go mniej więcej rok wcześniej, gdy Rosjanin był członkiem zespołu łączników
obserwujących prace nad satelitarnym systemem obrony przed pociskami balistycznymi, zwanym
SuperAegis. Podkreślił wysiłki agentów FBI, którzy sprawdzili, czy w drodze na spotkanie Ilin nie
był śledzony, a następnie starannie zdał relację z przebiegu rozmowy, koncentrując się na
domniemanej sprzedaży czterech głowic organizacji Miecz Islamu i na wątku agenta CIA,
Richarda Doyle'a, który miał być rosyjskim szpiegiem.
- Cztery ładunki jądrowe po dwieście kiloton - powtórzył cicho prezydent i odetchnął głęboko. —
Sądzi pan, że Ilin kłamał?
- Kiedy opowiadał mi o sprzedanej broni, miałem wrażenie, że mówi prawdę. Była w tym... - Jake
machnął ręką, szukając właściwego słowa. - Szczerość, chyba tak mógłbym to nazwać. Od tamtej
pory wiele myślałem o sprawie i za nic
48
w świecie nie umiem sobie wyobrazić, co Rosjanie by zyskali, wciskając nam takie kłamstwo. Na
ich miejscu nie wychylałbym się z taką historyjką, ponieważ w jej świetle wychodzą na
niekompetentnych idiotów, którzy nie umieją kontrolować własnych generałów. I są nimi, jeżeli
rewelacje na temat głowic są prawdziwe. Czy Ilin informował z własnej inicjatywy, czy tylko
odgrywał rolę? Tego nie wiem, ale mogę powiedzieć, że zawsze uważałem go za gościa grającego
według własnych reguł. Z drugiej jednak strony nie sądzę, by dochrapał się stopnia generała-
porucznika w KGB, SVR czy jak oni się tam zwą w tym tygodniu, gdyby jego przełożeni mieli
choćby cień wątpliwości co do jego lojalności i poglądów. Choć oczywiście osądzanie tak
abstrakcyjnych cech jak lojalność czy honor nigdy nie jest łatwe.
- Za czasów dyktatury komunistycznej wielu Rosjan na wysokich stanowiskach wybrało wolność -
zauważył prezydent.
- Tak czy inaczej - ciągnął Jake - wydaje mi się, że musimy bardzo dokładnie przyjrzeć się
działalności Richarda Doyle'a. Nie widzę żadnej korzyści, jaką Ilin i reszta Rosjan mogliby
odnieść, zniesławiając niewinnego oficera CIA. Jeżeli to gambit, to nie rozumiem jego sensu.
Kłamstwo tego typu byłoby niebezpiecznym precedensem. Z drugiej jednak strony, jeżeli Doyle
naprawdę szpieguje dla Rosji, a historia z głowicami jest kłamstwem, wydanie go mogłoby skłonić
nas do uwierzenia w nią.
- Rzeczywiście - przyznał prezydent. Jake podrapał się w głowę.
- Sęk w tym, że nie jestem zawodowym pracownikiem wywiadu - powiedział. - Jestem tylko byłym
pilotem szturmowym, przekładającym papierki i odbierającym telefony.
- Ja też nie pracuję dla wywiadu - odparł prezydent. -Tylko że odpowiedzialność spoczywa właśnie
na mnie.
- Wydaje się — zauważył Jake — że przesadne kombinowanie w tej sprawie byłoby błędem.
Powinniśmy działać, z należytą ostrożnością rzecz jasna, przyjmując, że Ilin mówił prawdę. Trzeba
sprawdzić, dokąd nas zaprowadzi ta hipoteza. Jeśli odkryjemy, że kłamał, zastanowimy się nad
nowym Podejściem.
- Zgadzam się.
- Dopóki nie będziemy absolutnie pewni, że żadna głowica
49
nie opuściła Rosji, powinniśmy koncentrować wszystkie siły na odnalezieniu domniemanych
czterech. Nie sądzę, byśmy mieli wybór, panie prezydencie.
— Ja również — zgodził się prezydent i spuścił wzrok. Po chwili skrzywił się i spojrzał przez okno
na monumentalną zabudowę Waszyngtonu. - Ataki terrorystów ujawniły problemy, z którymi
amerykański system polityczny nie umie sobie poradzić od co najmniej trzydziestu lat. Odkąd
skończyła się druga wojna światowa, potrzebujemy miejsca do składowania odpadów
radioaktywnych i wciąż go nie mamy. Nikt nie chce go mieć na swojej ziemi, więc całe to
świństwo spoczywa w beczkach, poupychane gdzieś w marnie strzeżonych magazynach. —
Prezydent uniósł palec. — Mamy też mniej więcej sześć milionów nielegalnych imigrantów i
żadnego skutecznego sposobu na ich odszukanie lub pozbycie się. Służba Imigracyjna i
Naturalizacyjna ma zaledwie dwa tysiące dwustu ludzi do wyłapywania, konwojowania i
deportowania nieproszonych gości. Trudno w to uwierzyć, ale przez lata nikt nic nie zrobił w tej
sprawie, bo wiele gałęzi przemysłu potrzebuje taniej siły roboczej, poza tym wielu ludziom
zwyczajnie żal nielegalnych imigrantów, którzy często cierpieli głód w slumsach Trzeciego Świata.
— Prezydent wyprostował drugi palec. - Dalej mamy Federalne Biuro Śledcze, którego zadaniem
jest przygotowywanie spraw dla prokuratorów federalnych oraz ściganie szpiegów i terrorystów.
Zatrudniamy dokładnie jedenaście tysięcy stu czterdziestu trzech agentów, włącznie z dyrektorem
FBI. - Wyliczając agencje rządowe, prezydent prostował kolejne palce. - CIA wciąż próbuje
pilnować, czy Rosjanie nie szykują nam trzeciej wojny. Służby celne są tak przeciążone i słabe
kadrowo, że stać je wyłącznie na wyrywkowe kontrole towarów sprowadzanych do kraju. DEA
prawie od pokolenia przegrywa wojnę z handlarzami narkotyków*.
- Bałagan to nieodłączna część demokracji — stwierdził Jake.
- Nie inaczej! - przytaknął prezydent, wykonując stanowczy gest otwartą dłonią. — Szkopuł w tym,
że rządy muszą korzystać z biurokratycznych struktur, żeby chronić ludzkie
kami 50
Drug Enforcement Agency - Rządowa Agencja do Walki z Narkoty-
życie. Każda biurokracja rządzi się swoimi prawami, płyną w niej rzeki formularzy, raportów i
notatek, piętrzą się kosze na przychodzącą i wychodzącą korespondencję, są federalne plany
urlopowe, są urzędnicy na zwolnieniach lekarskich lub wakacjach, a także nieodłączna zgraja
oszustów, tępaków, głupców, fanatyków, nadgorliwców, dyletantów, donosicieli, lizusowi
zawistników... oraz grupka oddanych sprawie ludzi, którzy wykonują prawdziwą robotę.
Wyzwaniem jest kompilowanie informacji płynących z tylu biurokratycznych źródeł i
wykorzystanie ich w odpowiednim czasie. Właśnie tego oczekuję od pana. Musi pan analizować
informacje z wszelkich dostępnych źródeł, aby zapobiec ludobójstwu w niedalekiej przyszłości. -
Prezydent spojrzał w oczy Jake'a Graftona. -Rozmawiałem z ludźmi z Pentagonu. Mówią, że pan
jest człowiekiem, którego mi potrzeba. Podobno ma pan dar trafnej oceny sytuacji i zdrowy
rozsądek, a co najważniejsze, osiąga pan wyniki.
Jake był zaskoczony. Nie miał pojęcia, że Biały Dom zasięgał języka na jego temat. Nie odezwał
się jednak ani słowem.
- Chcę, żeby pan odnalazł tę broń - ciągnął prezydent. -Na papierze wciąż będzie pan działał w
ramach zespołu do spraw zwalczania terroryzmu, ale w rzeczywistości zostaje pan sam. Niech pan
zgromadzi po cichu niezależną ekipę. Proszę brać ludzi i sprzęt, skąd tylko pan zechce. Musicie
znaleźć te głowice, zanim eksplodują.
- Tak jest.
— Przeciwnik dał nam kopniaka w zęby — dodał po chwili prezydent, spoglądając przez okno na
budynki rządowe ciągnące się wzdłuż bulwaru. - Coś takiego nigdy nie powinno było się
wydarzyć. Tysiące ofiar, złamane życie dziesiątków tysięcy ludzi... Echo tych wydarzeń wciąż
jeszcze rozbrzmiewa jak Ameryka długa i szeroka; moim zdaniem będzie rozbrzmiewało jeszcze
przez wiele lat. Stany Zjednoczone, w których obaj dorastaliśmy, się zmieniają. Nasze wolności... -
Prezydent machnął ręką. — Tak czy inaczej, to się więcej nie powtórzy. Nigdy! Rozumie pan?
-Tak jest.
Prezydent wziął głęboki oddech.
— Musimy działać lepiej i będziemy działać lepiej. Zreformujemy CIA, FBI i służby imigracyjne.
Zmienimy priorytety. Postawimy na agentów, nie na maszyny. Użyjemy wszel-
51
kich dostępnych narzędzi, by uchronić obywateli Stanów Zjednoczonych przed śmiercią z rąk
fanatycznych morderców. Będziemy ścigać wroga wszędzie, gdzie się ukryje, kimkolwiek jest, bez
względu na granice państwowe, układy polityczne, decyzje Sądu Najwyższego, zasady
prowadzenia dochodzeń, Kodeks Praw Federalnych czy układ świąt państwowych. Musimy dopaść
tych ludzi, zanim zrobią nam krzywdę.
- Nie wszyscy nasi wrogowie urzędują w Kandaharze -odparł Jake. - Janos Ilin zwrócił na to uwagę
i odniosłem wrażenie, że to bardzo ważny szczegół.
- Wydaje mi się, że dobrze się rozumiemy — powiedział prezydent, raz jeszcze mierząc Graftona
wzrokiem.
- Jeżeli mam zrobić to, czego pan ode mnie oczekuje, będę musiał stworzyć coś w rodzaju centrum
komputerowego -stwierdził z namysłem Jake. - W dzisiejszym świecie każdy zostawia po sobie
ślad, elektroniczny ślad w rządowych i nierządowych bazach danych. Transakcje kartami
kredytowymi, księgi bankowe, umowy ubezpieczeniowe, umowy wynajmu samochodów,
rezerwacje lotnicze, rachunki hotelowe i domowe, bilingi telefoniczne, poczta elektroniczna,
rejestry odwiedzanych stron internetowych... życie każdego człowieka jest uwieczniane w
komputerach, skrawek tu, fragment tam. W latach siedemdziesiątych niemiecka policja użyła
komputerów, by skompilować dane z istniejących już wówczas baz i tym sposobem pokonać
Frakcję Czerwonej Armii i gang Baader-Meinhof. Udało się, ale jako że akcja nie została utajniona,
pojawiły się głosy sprzeciwu. „Zagrożenie nie usprawiedliwiało naruszenia prywatności",
mówiono. Dziś jednak nie chodzi już tylko o morderstwa i porwania. Gra toczy się o samoloty
pasażerskie używane jako maszyny kamikadze, o zabijanie niewinnych ludzi na masową skalę.
- To jest wojna - odparł zwięźle prezydent. - Niech pan działa szybko i uderza zdecydowanie.
Potrzebne mi wyniki, nie wymówki. Będzie pan dowodził oddziałem w ramach zespołu do walki z
terroryzmem, ale odpowiada pan bezpośrednio przede mną. — Prezydent wręczył Jake'owi
wizytówkę. -Pierwszy numer to telefon mojego asystenta, Sala Moliny. Proszę do niego dzwonić,
kiedy będzie pan potrzebował pomocy. Drugi jest mój, do pańskiej dyspozycji o każdej porze i w
dowolnym miejscu.
Stephen P. Coonts Wolność Tytuł oryginału Liberty Copyright © 2003 by Stephen P. Coonts Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2004 Redaktor Małgorzata Chwałek Opracowanie graficzne serii, projekt okładki oraz ilustracja Zbigniew Mielnik Fotografia na okładce CORBIS/FREE Wydanie I ISBN 83-7301-516-7 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Druk i oprawa: ABEDIK Poznań Książka ta dedykowana jest wszystkim, którzy wierzą w polityczną i religijną swobodę - wolność - bez względu na to, gdzie przyszło im żyć. PODZIĘKOWANIA Opowieść niniejsza powstała w ciągu dwunastu miesięcy po 11 września 2001 roku, kiedy to ataki religijnych fana-tyków-samobójców na Nowy Jork i Waszyngton dowiodły — jeśli w ogóle trzeba jej dowodzić — ukrytej słabości cywilizacji i gospodarki, które zapewniają żywność, odzienie i dach nad głową sześciu miliardom ludzi skazanych na życie na tej małej planecie. Ważną rolę w tworzeniu intrygi niniejszej powieści odegrali redaktor z wydawnictwa St. Martin's Press, niezłomny Charles Spicer, a także żona autora, Deborah Buell Coonts. Gilbert „Gil" Pascal wielokrotnie służył swą wiedzą w kwestiach technicznych i jest pomysłodawcą jednego z najważniejszych zwrotów akcji. Ross Statham udzielał cennych wskazówek na temat świata komputerów i Internetu. Opisy Kairu powstały dzięki pomocy Toma i Kay Harperów. Doktor Matt Cooper dostarczył wartościowych informacji o skutkach działania środka anestetycznego zwanego ketarniną. Autor jest im wszystkim bardzo wdzięczny. Powieść przedstawia wydarzenia fikcyjne. Jak zawsze wyłączna odpowiedzialność za jej treść, postacie, wydarzenia i dialogi spoczywa na autorze. PROLOG Noc była ponura. Na rozległym, trawiastym stepie w środkowej Azji nie było miast, wiosek ani nawet pojedynczych zelektryfikowanych gospodarstw, których światła mogłyby rozproszyć wielką ciemność. Siedmiokilometrowa warstwa chmur pochłaniała światło księżyca i gwiazd bez reszty; do ziemi nie docierało już nic. Dziurawą, asfaltową drogą jechały dwa pojazdy: stara furgonetka marki Ford oraz dwuosiowa ciężarówka ze szczelnie zamkniętą budą. Ich reflektory były jedynym śladem życia w bezkresnej nocy. Wzdłuż szosy ciągnęło się wysokie ogrodzenie z metalowej siatki, zwieńczone trzema liniami drutu kolczastego. Co pewien czas wozy mijały małe, zardzewiałe tabliczki umocowane do płotu, opatrzone prawie nieczytelnymi napisami grażdanką. Kilka godzin po zmroku furgonetka i ciężarówka wjechały na szczyt łagodnego pagórka i wtedy ich kierowcy zobaczyli w oddali światło. Zmniejszywszy dystans, przekonali się, że mają przed sobą nagą żarówkę zawieszoną na tyczce obok bramy, jedynej przerwy w ogrodzeniu. Opodal wjazdu stała nieduża budka strażnika, a przy niej widać było czterech uzbrojonych żołnierzy. Dwaj siedzieli na trawie; pozostali opierali się o metalowy szlaban zagradzający drogę. Furgonetka i ciężarówka skręciły z szosy i zatrzymały się przed bramą. Pasażer pierwszego wozu wyskoczył z szoferki i ruszył w stronę stanowiska strażnika. Powiedział coś do jednego z żołnierzy
i po chwili z drewnianej budki wyszedł oficer, który poświecił latarką na twarz kierowcy, a potem obszedł furgonetkę i gestem wskazał na tylne drzwi. Pasażer otworzył je i pozwolił, by oficer zajrzał do środka. Na podłodze wozu siedziało czterech mężczyzn z karabinami szturmowymi. Obok nich leżały ciemne torby z płótna, a także worki, w których mogła się znajdować żywność i pojemniki z wodą. Oficer obejrzał jeszcze kabinę i budę ciężarówki, a potem wrócił do budki, pozostawiając przybysza w towarzystwie żołnierzy. Przez okno widać było, jak telefonuje. Jego ludzie stojący przy bramie ściskali w dłoniach broń, nie spuszczając z oka ciemnej, brudnej furgonetki pomalowanej w maskujące wzory. Kiedy odłożył słuchawkę, wyszedł z budki i ruchem ręki dał sygnał podwładnym. Otworzyli szlaban i gestem pokazali kierowcy furgonetki, że może jechać. Pojazdy minęły samotną budkę wartownika i zatkniętą na tyczce żarówkę. Droga wiła się dalej po łagodnym stoku ku grzbietowi wzgórza i dalej, ku otwartemu stepowi. Piętnaście minut później wozy dotarły do ogrodzonego, rzęsiście oświetlonego obozu. Uzbrojony wartownik otworzył przed nimi bramę. Wjechały, mijając dwa stojące nieruchomo czołgi. Czołgiści siedzący w wieżach przyglądali im się w milczeniu, po czym sięgnęli po mikrofony zwisające z hełmofonów i wymienili komentarze. Wartownik poprowadził samochody do parterowego budynku o małych oknach, przed którym, po obu stronach drogi, stało dwunastu uzbrojonych żołnierzy w mundurach polowych. W głównym pomieszczeniu budynku, przy długim stole, siedziały cztery osoby: trzej oficerowie i kobieta w dobrze skrojonym, ciemnym żakiecie, paląca papierosa. Na blacie leżały trzy karabiny szturmowe. - Jestem Ashruf - powiedział po rosyjsku pasażer furgonetki. Zmierzył spojrzeniem obecnych, nieco dłużej zatrzymując je na mniej więcej trzydziestoletniej, smukłej kobiecie o długich, czarnych włosach. - Generał Pietrow - odezwał się jeden z oficerów, spoglądając na zegarek. - Spóźnił się pan. - Nie chcieliśmy przekraczać granicy przed zmrokiem — odparł Ashruf, wskazując gestem ku niebu. — Satelity. - Pod takimi chmurami niczego nie zobaczą - wymamrotał w odpowiedzi generał Pietrow. Mylił się, ale o tym nie wiedział. Był pulchnym osobnikiem średniego wzrostu, o gęstych, 10 siwych włosach. Skinął głową ku jajowatej bryle stojącej w kącie pokoju na drewnianej palecie. - Jest tam. Chce pan obejrzeć? — Miały być cztery. — Mamy ich setki. Kiedy zobaczymy kolor waszych pieniędzy, będziecie mogli wybrać cztery. Ashruf podszedł do bryły i pochylił się nad nią. Był wysportowanym, dość wysokim mężczyzną; nosił krótko przystrzyżoną brodę. Miał na sobie spodnie, luźną koszulę i sandały, a na głowie turban. Choć w pokoju było jasno, wyjął z kieszeni latarkę, by jak najuważniej obejrzeć każdy centymetr kwadratowy przedmiotu spoczywającego na palecie. Generał Pietrow zbliżył się do Ashrufa i przykucnął. — Jest pan zadowolony? Przybysz spojrzał na niego bez słowa i podjął przerwane oględziny. Wreszcie wstał i wyszedł z budynku. Kiedy wrócił, trzymał w ręku metalicznie lśniącą aluminiową walizeczkę. Położył ją na podłodze obok palety i otworzywszy, poruszył kilkoma przełącznikami w jej wnętrzu, po czym wyjął z kieszeni podłużny czujnik z kablem, który podłączył do gniazda w walizce. Poruszył czujnikiem nad metalową bryłą, badając wskazania przyrządu. Po chwili wyłączył aparat, wyjął wtyczkę i zamknął aluminiową obudowę. — Jestem zadowolony — stwierdził.
— To dobrze - odrzekł Pietrow. - Teraz obejrzymy sobie pieniądze. Proszę je przynieść i położyć na stole. Ashruf i trzej jego ludzie wnieśli płócienne torby podobne do marynarskich worków i wysypali na blat ich zawartość: amerykańską walutę w zwitkach po pięćdziesiąt banknotów studolarowych. Siedzący przy stole wybrali na chybił trafił pierwsze zwitki i zaczęli liczyć. Ashruf i jego towarzysze stali obok, nie odzywając się. Kobieta, Anna Modin, otworzyła jeden ze zwitków i rozłożyła banknoty przed sobą na stole. Obok postawiła skórzaną torbę, wyjęła z niej mały podświetlany blat ze szkłem powiększającym oraz filtrem spektralnym i zaczęła sprawdzać kolejno wszystkie banknoty. Kiedy skończyła, zebrała pieniądze, przeliczyła, spięła gumką i włożyła rękę głęboko w stertę zwitków, by wyciągnąć kolejny. Otworzyła go i rozpoczęła wyrywkowe badanie banknotów. 11 - Wszystkie są prawdziwe — powiedział Ashruf, ale Pietrow nie zareagował, zajęty liczeniem pieniędzy. Kiedy Modin odłożyła swój sprzęt, żołnierze podzielili stertę gotówki na mniejsze, równe kupki i przeliczyli je starannie. - Dwa miliony dolarów - oświadczył Pietrow. - Wszystkim się zgadza? Zgadzało się. Na znak generała oficerowie zabrali się do wrzucania pieniędzy z powrotem do płóciennych toreb. - Zatem — odezwał się Pietrow, zwracając się do Ashrufa -chce pan wziąć tę czy wybierze pan przypadkowo wszystkie cztery? Ashruf zastanawiał się przez długą chwilę. - Weźmiemy tę i jeszcze trzy. - Ważą mniej więcej po sto kilogramów; wystarczy sześciu ludzi do każdej. Ashruf skinął głową. - Pańskich ludzi - dodał Pietrow. Uzbrojeni Rosjanie obserwowali w milczeniu, jak przybysz i jego towarzysze ustawiają się wokół palety. Na znak Ashrufa dźwignęli ją z ziemi, ostrożnie minęli drzwi i ruszyli w kierunku ciężarówki. Sapiąc z wysiłku unieśli ciężar na wysokość platformy, położyli i przesunęli w głąb budy, do kąta, gdzie solidnie umocowali ją linami. Ashruf i jego ludzie wsiedli do wozu i ruszyli za ciężarówką pełną uzbrojonych żołnierzy, którą Pietrow poprowadził w ciemność. Przejechali kilka kilometrów, mijając kolejne wysokie ogrodzenia, aż wreszcie znaleźli się na placu pełnym długich rzędów kopców usypanych z piachu. Tu ciężarówka Piętrowa zatrzymała się, a żołnierze zeskoczyli na ziemię i pokierowali wozem przybyszów tak, by zaparkował przed wielkimi stalowymi wrotami. Jeden z Rosjan otworzył kluczem zamek, a dwaj inni pchnęli masywną bramę, weszli i zapalili wewnętrzne oświetlenie. W głębi kopca zgromadzono kilkadziesiąt palet, a do każdej z nich przymocowano pasami jajowatą bryłę, spiętą pojedynczym drutem z metalowym prętem sterczącym z ziemi. - Niech pan wybiera - powiedział Pietrow. Na niektórych bryłach pomalowanych na biało widać już było grzybiczy nalot. Ashruf zeskrobał warstewkę roślin, 12 odsłaniając korpus urządzenia. Kiedy przyjrzał mu się bliżej świecąc latarką, zauważył na pancerzu plamki rdzy. Ponownie posłużył się urządzeniem w aluminiowej walizce. Sprawdziwszy kolejnych osiem lub dziewięć obiektów, wybrał trzy, na których ślady korozji były najmniej widoczne. — Na waszym miejscu — odezwał się generał Pietrow, gdy Ashruf i jego ludzie odłączali druty uziemiające - uważałbym z tymi głowicami, kiedy nie są uziemione. Detonatory zawierają materiał wybuchowy. Wystarczy jedna iskra, a wy wszyscy, sukinsyny turbaniarze, i
spora banda waszych kumpli, wybierzecie się błyskawicznie na spotkanie z Mahometem, w piekle. Ashruf zignorował tę uwagę. Wydał komendę po arabsku i jego ludzie otoczyli pierwszą z wybranych palet. Unieśli ją powoli i zanieśli do ciężarówki, a gdy zabezpieczyli głowicę bojową pasami, powrócili do magazynu po następną. Cała operacja zajęła im mniej więcej pół godziny. Anna Modin stała przy drzwiach parterowego budynku w obozie, gdy obie ciężarówki powróciły ze strefy magazynów. Ashruf został w szoferce, a jego towarzysze wyskoczyli z budy, starannie zamknęli jej drzwi i wsiedli do furgonetki. Modin i Pietrow obserwowali w spokoju, jak dwa wozy opuszczają obóz, raz jeszcze mijając nieruchome czołgi, i kierują się ku bramie głównej. - Udany wieczór, generale - odezwała się wreszcie Anna Modin. - Dwa miliony dolarów amerykańskich. Moje gratulacje. — Zapracowała pani na swoje dziesięć tysięcy — odparł łaskawie Pietrow, spoglądając na oddalające się tylne światła samochodów przesuwające się wolno po stoku niewysokiego pagórka, daleko za bramą. - Wypijmy za uśmiech losu -zaproponował, kiedy zniknęły za szczytem. - Poznała go pani? - dodał, mając na myśli Ashrufa. - O, tak - odparła Anna Modin. - Najczęściej występuje jako Frouą al-Zuair. Zdaje się, że pochodzi z Egiptu, ale może też być Palestyńczykiem albo Saudyjczykiem. Poszukują go Izraelczycy i Egipcjanie. O ile sobie przypominam, jego specjalnością są bomby, ale Egipcjanie chcą go dorwać przede Wszystkim za to, że zaszlachtował maczetą grupę turystów... To znaczy niewiernych. 13 - Ma zamożnych przyjaciół - stwierdził Pietrow, który był człowiekiem praktycznym. - Wyświadczyłby pan światu przysługę - odparła z rozbawieniem Anna - gdyby kazał ich pan zastrzelić i zatrzymał sobie gotówkę. - Wieczór byłby równie udany - przytaknął Pietrow, szczerząc zęby w uśmiechu. - Jednakże, Anno Michajłowna, nie pojmuje pani zawiłości mechanizmów kapitalizmu i międzynarodowego handlu. Zabijanie klientów źle służy interesom. A przecież Zuair i jego przyjaciele mogą kiedyś wrócić, przywożąc nam jeszcze więcej milionów. - Kiedyś - powtórzyła z nadzieją Anna Modin i ruszyła za generałem Pietrowem w stronę jego biura. ROZDZIAŁ 1 Wysoki, szczupły mężczyzna wyszedł głównymi drzwiami gmachu Organizacji Narodów Zjednoczonych na Manhattanie i zatrzymał się na szczycie schodów, by wyjąć papierosa. Miał na sobie drogi, ciemny garnitur i granatowy jedwabny krawat, ukryte pod elegancko skrojonym wełnianym płaszczem. Zapaliwszy, zamknął metalową papierośnicę i ruszył schodami w dół. Zdecydowanym krokiem dołączył do tłumu płynącego chodnikiem, nie zwracając uwagi na przechodniów, podobnie jak każdy z otaczających go nowojorczyków. Skręcił na zachód, w jednokierunkową Czterdziestą Szóstą Wschodnią Ulicę, jak zwykle o tej porze całkowicie zakorkowaną. Szedł pewnie, ale nie spieszył się, mijając kolejno aleje - Drugą, Trzecią, Lexington i Park - by wreszcie skręcić na północ, w Madison Avenue. Przy Czterdziestej Ósmej ponownie skierował się na zachód. Mijając skrzyżowanie z Piątą Aleją, nie obejrzał się nawet w stronę tłumu na placu przed Centrum Rockefellera. Spokojnie przeszedł obok, zgasił trzeciego tego dnia papierosa i wszedł do gmachu NBC. Siedem minut później był już na peronie kolei podziemnej pod Centrum Rockefellera. W ostatniej chwili przed zamknięciem drzwi wsiadł do pociągu jadącego na południe i chwycił się poręczy. Sekundę później skład ruszył. Pociąg mknął przez ciemność, a wysoki mężczyzna beznamiętnie przyglądał się twarzom współpasażerów, stojąc swobodnie przy metalowej rurze. Bez widocznego zaintere- 15 sowania obserwował wsiadających i wysiadających na kolejnych stacjach. Sam wysiadł na Brooklynie, wyszedł na ulicę i zaraz powrócił na podziemny dworzec. Po paru minutach jechał już pociągiem tej samej linii F, mknącym z powrotem na północ, ku
Manhattanowi. Tym razem wysiadł przy Grand Street, w dzielnicy zwanej Little Itały, i pieszo rozpoczął wędrówkę na południe. Godzinę później minął wejście do przystani Sta-ten Island Ferry i wkroczył do Battery Parku. Kilkakrotnie zerkał na zegarek. Wreszcie zatrzymał się, zapalił papierosa i usiadł na ławce z widokiem na nowojorski port. Piętnaście minut później nawrócił w kierunku nabrzeża promowego i ruszył Broadwayem na północ. Trzy przecznice dalej złapał taksówkę. - Róg Siedemdziesiątej Dziewiątej i Riverside Drive, proszę. Strumień samochodów pełznących Broadwayem był niewiarygodnie gęsty. Kierowca, przybysz z Bliskiego Wschodu, puszczał wiązanki popularnych przekleństw na każdym skrzyżowaniu z sygnalizacją świetlną. Na północ od Times Sąuare tempo jazdy wyraźnie wzrosło. Wysiadłszy z taksówki, wysoki mężczyzna pomaszerował w kierunku brzegów Hudsonu i po chwili był już na nadrzecznym bulwarze River Walk. Skręcił na pomost dla spacerowiczów, wychodzący daleko w nurt rzeki, i wolnym krokiem przeszedł za plecami kilkudziesięciu ludzi stojących przy barierce, zwróconych twarzami na południe. Wielu przyciskało do oczu aparaty, fotografując panoramę wyspy pozbawioną bliźniaczych wież World Trade Center. Na końcu pomostu stało kilka ławek - wszystkie puste, z wyjątkiem jednej. Czterej ludzie, w tym dwaj umundurowani policjanci, zawracali przechodniów i turystów, nie dopuszczając ich w rejon platformy widokowej, ale wysoki mężczyzna po prostu minął ich bez słowa. Na ławce siedział osobnik w średnim wieku, ubrany w dżinsy, adidasy, trochę wyblakłą kurtkę narciarską i okulary przeciwsłoneczne, które szczelnie zasłaniały jego oczy. Trzymając w dłoni zwiniętą gazetę, przyglądał się nadchodzącemu mężczyźnie. - Dzień dobry, Jake - powiedział wysoki przybysz. - Witaj, Ilin. - Jestem czysty, jak sądzę? 16 - Co najmniej od stacji metra pod Centrum Rockefellera. Postawny mężczyzna skinął głową. Nazywał się Janos Ilin i był wysokim rangą oficerem SVR, rosyjskiego wywiadu, biurokratycznego spadkobiercy Pierwszego Dyrektoriatu -służby wywiadowczej KGB za czasów Związku Radzieckiego. Człowiekiem w dżinsach był kontradmirał Jake Grafton z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Sądząc z aparycji, dobiegał sześćdziesiątki; miał krótkie, rzednące włosy zaczesane do tyłu oraz nos jakby o numer za duży w stosunku do reszty twarzy. Prezentował się dość zdrowo, a lekka opalenizna świadczyła o tym, że sporo czasu spędzał na świeżym powietrzu. - Czysta amatorka, umawiać się pod gołym niebem, na widoku — stwierdził Jake. To Ilin wybrał miejsce spotkania. Rosjanin rozpromienił się. - Czasem najbardziej wyeksponowane miejsca sprawdzają się najlepiej. Stojąc, rozglądał się po okolicy. Przez pełną minutę patrzył na południowy kraniec Manhattanu, a potem omiótł wzrokiem linię brzegową, twarze ludzi stojących na pomoście spacerowym i wreszcie spojrzał na statki i łodzie płynące Hudsonem w obu kierunkach. - Takie barbarzyństwo — powiedział, wskazując na daleki kraniec wyspy — nigdy nie wydarzyłoby się w Rosji. Jake Grafton mruknął coś niezrozumiale. - Wiem, co myślisz — ciągnął Ilin, spojrzawszy przelotnie na Amerykanina. - Że nigdy nie pozwolilibyśmy kilkudziesięciu Arabom swobodnie poruszać się po kraju, robiąc z dużymi pieniędzmi, co im się żywnie podoba. I oczywiście masz rację. Ale nie to byłoby najważniejsze. Bin Laden, Al-Kaida, Islamski Dżihad... Wszyscy ci religijni faszyści wiedzą, że gdyby kiedykolwiek zdecydowali się na taki numer - Ilin wskazał dłonią na południe - w Rosji, polowalibyśmy na nich do końca świata i wykończylibyśmy każdego schwytanego winowajcę. Totalna eksterminacja. Do samego końca.
- Tak samo, jak KGB pozbyło się Hafizullaha Amina w Kabulu? - spytał Jake. W 1979 roku żołnierze sił specjalnych KGB, przebrani w afgańskie mundury, zaatakowali pałac prezydencki i zamordowali prezydenta Afganistanu wraz z całą rodziną i „dworem". Wybrany przez Moskwę następca natychmiast poprosił o pomoc Związek Radziecki, 17 a tak się szczęśliwie złożyło, że Armia Czerwona już rozpoczęła inwazję. - Właśnie. Ale wy, Amerykanie, nie załatwiacie spraw w rosyjskim stylu. - Ilin zapalił kolejnego papierosa. - Dzięki Bogu. Zabiliście milion Afgańczyków, tracąc ilu? Może ze trzydzieści tysięcy żołnierzy. - O ile pamiętam, wy wytłukliście cztery miliony Wietnamczyków, tracąc pięćdziesiąt osiem tysięcy ludzi w tej waszej małej, brudnej wojence. - Miałem w tym swój udział - przyznał z westchnieniem Jake. - Dwaj ludzie śledzili cię aż do Centrum Rockefellera. Prawdopodobnie Rosjanie. Zdaje się, że ktoś ci nie ufa. - Touche - odparł Janos Ilin, układając usta w coś na kształt uśmiechu. - Możesz mi ich opisać? Jake sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął dwa zdjęcia. Podał je Rosjaninowi, który zerknął na nie kolejno i oddał. - Znam ich. Dziękuję, że przyszedłeś. - Dlaczego akurat ja? - spytał Jake Grafton, wkładając fotografie na powrót do kieszeni. Poprzedniego dnia Ilin zadzwonił do mieszkania Grafto-nów w Roslyn, w Wirginii, prosząc o numer służbowego telefonu Jake'a. Callie, która znała go osobiście — rok wcześniej jej mąż współpracował z Ilinem przy pewnej sprawie — podała numer bez wahania. Rosjanin zadzwonił z budki telefonicznej w Nowym Jorku do siedziby Połączonego Zespołu Antyterrorystycznego FBI i CIA z siedzibą w kwaterze głównej CIA w Langley. Kiedy uzyskał połączenie z Graftonem, poprosił o spotkanie w Nowym Jorku następnego dnia i ustalił miejsce. Jake postarał się, by agenci mieli Ilina na oku i upewnili się, czy nie jest śledzony. Gdyby był, kontradmirał nie pojawiłby się na pomoście. - Słyszałem, że zostałeś głównym oficerem łącznikowym przy wspólnym zespole FBI i CIA do spraw zwalczania terroryzmu. A ponieważ cię znam... - Nie sądzę, żeby to stanowisko było objęte tajemnicą, ale też nie przypominam sobie, żeby pisano w gazetach o moim nowym zajęciu. Po twarzy Ilina przemknął cień uśmiechu. - Uznajmy fakt, że o tym wiem, za moje referencje - odparł. — I zostawmy ten temat na chwilę. 18 Jake zdjął okulary, złożył je starannie i wsunął do kieszeni koszuli. Zlustrował twarz Rosjanina twardym spojrzeniem szarych oczu. - Co porabiasz w Nowym Jorku? - spytał. - Kierujesz kretem w naszych służbach? - Po prostu przyszedłem na spotkanie z tobą. - Centrala cię przysłała? -Nie. Ilin podszedł do południowej barierki i oparł się o nią łokciami. Po chwili dołączył do niego Jake Grafton. Nad rzeką przeleciał policyjny helikopter, a od strony lotnisk Newark i Teterboro dobiegł daleki odgłos silników odrzutowych; na niebie widać było jeszcze ślady smug kondensacyjnych. Ilin przyglądał się im przez chwilę, kończąc papierosa. Wreszcie rzucił niedopałek do wody. - Islamskich terrorystów można generalnie podzielić na trzy grupy - zaczął tak swobodnym tonem, jakby rozmawiali o pogodzie. - Piechotą są ci, których rekrutuje się spośród mieszkańców obozów dla uchodźców i biedniejszych wiosek arabskiego świata. Są młodzi, niewykształceni, zwykle niepiśmienni i nie wiedzą praktycznie nic o zachodnim świecie. Z nich formuje się brygady szturmowe i grupy samobójców, które mordują Izraelczyków i turystów odwiedzających Bliski Wschód. Mówią wyłącznie po arabsku. Potrafią dobrze wtopić się w lokalną społeczność, ale są
praktycznie niezdolni do działania poza własnym krajem. Właśnie takich jak oni bin Laden i jemu podobni szkolą na islamskich wojowników w obozach w Afganistanie, Libii i Iraku. Grafton skinął głową. - Do drugiej kategorii należą Arabowie lepiej wykształceni, zazwyczaj piśmienni; niektórzy mają nawet pewne umiejętności techniczne. Fundamentaliści rekrutują ich, apelując do uczuć religijnych, przekonując do własnej, skrzywionej wizji islamu. Jako że wielu spośród kandydatów do tej grupy ma za sobą doświadczenie w życiu poza światem arabskim, z reguły potrafią znaleźć się bez trudu w zachodnim społeczeństwie. Są naprawdę niebezpieczni. Tacy jak oni porwali liniowe samoloty i rozbili je o World Trade Center i Pentagon. Nawiasem mówiąc, maszyna, która trafiła w Pentagon, miała zniszczyć Biały Dom, a ta, która spadła na ziemię w Pensylwanii, miała roznieść Kapitol. 19 — Uhm - mruknął Jake. Oczywiście wiedział o tym doskonale, ale Ilin zadał sobie wiele trudu, by zorganizować to spotkanie, więc zamierzał pozwolić mu powiedzieć wszystko, co miał do powiedzenia. — Terrorystów należących do trzeciej grupy nazwałbym generałami. Bin Laden, jego najbliżsi współpracownicy, finansiści, bankierzy, doradcy techniczni i tak dalej. Oni również są muzułmanami. Z jakiegoś powodu terroryzm odpowiada ich etnicznej i religijnej wizji świata. - Ilin umilkł i rozejrzał się bezwiednie. - Istnieje jednak także czwarta kategoria. Niewielu spośród należących do niej ludzi to Arabowie, równie mało jest wśród nich muzułmanów. Dla nich w terroryzmie liczy się wyłącznie zysk. Niektórzy, z niepojętych powodów, rozkoszują się bólem, który wywołują akty terroru. Są wrogami Ameryki, wrogami zachodniej cywilizacji. Przyszedłem tu dziś właśnie po to, żeby opowiedzieć ci o kilku z nich. — Czy w tej czwartej grupie — odezwał się z namysłem Jake — są może jacyś Rosjanie? — Rosjanie, Niemcy, Francuzi, Egipcjanie, Japończycy, Chińczycy, Hindusi... Do wyboru, do koloru. Ameryka jest potęgą tego świata i nie brakuje ludzi, którzy mają do niej uzasadnione lub irracjonalne pretensje. — Nienawiść to potężne uczucie — mruknął Grafton. — Jednym z wielu wrogów Stanów Zjednoczonych jest rosyjski generał nazwiskiem Pietrow. Wprawdzie nie nienawidzi Ameryki, za to bardzo kocha pieniądze. Kilka tygodni temu sprzedał cztery głowice bojowe za dwa miliony dolarów. — Komu? — Ludziom, którzy nazywają siebie Mieczem Islamu. Pietrow dowodzi bazą wojskową w rejonie Rubcowska. Człowiekiem, który kierował zespołem odbierającym broń, był Frouą al- Zuair, od wielu lat siejący zamęt na Bliskim Wschodzie. Jest odpowiedzialny za rzeź turystów w Egipcie; wymknął się potem z obławy i uciekł do Iraku. Kim są jego przyjaciele i gdzie rezydują, nie wiem. Jeśli chodzi o ścisłość, nie powinienem też wiedzieć nic o Pietrowie i Zuairze, ani tym bardziej o głowicach. — Ale wiesz? — Co nieco. — Czy to prawda? A może tylko fikcja, którą masz nam wmówić? 20 - Sądzę, że prawda, chociaż absolutnej pewności nie mam. I powtarzam ci zupełnie szczerze, że Centrala nie wie o mojej rozmowie z tobą. - Skąd o tym wszystkim wiesz? - spytał Grafton, stając ramię przy ramieniu z Ilinem. - Tego nie mogę powiedzieć. Musi ci wystarczyć moje zapewnienie, że uważam to źródło za wiarygodne. Wiele słyszałem o Pietrowie i wiem, że jest zdolny do czegoś takiego. Przekazuję tę informację rządowi Stanów Zjednoczonych, żeby zadziałał wedle własnego uznania. Prawda jest jednak taka, że większość z liczących się polityków w moim kraju nie wie o tej sprawie, a nawet
gdyby wiedzieli, nigdy by się do tego nie przyznali. Nie mogą sobie pozwolić na zatarg ze Stanami Zjednoczonymi. - Chcesz powiedzieć, że w praktyce nie możemy wykorzystać twoich informacji? - Nie powinniście naciskać Moskwy, bo oni po prostu wszystkiego się wyprą. Nie pozwól też, żeby moje władze poznały źródło przecieku. Jeżeli dowiedzą się, że to ja przekazałem informacje, będę trupem. - Zrobię, co będę mógł. - Teraz możemy wrócić do twojego pytania o to, skąd wiem, że zostałeś oddelegowany do zespołu do spraw terroryzmu. Otóż mamy kreta w CIA. - Jezu - mruknął Jake, kręcąc głową. - Nazywa się Richard Doyle. Nie powinieneś dopuścić, by zobaczył jakiekolwiek dokumenty związane z tą sprawą, w których będzie figurowało moje nazwisko. - A jeśli go aresztujemy? - To wasza sprawa. Oby tylko się nie dowiedział, kto go wydał. - Możliwe, że wykorzystamy go jeszcze, żeby was dezinformować. Jest na to jakieś szpiegowskie określenie, ale akurat wyleciało mi z głowy. - Richard Doyle jest zdrajcą - powiedział cicho Janos Ilin. — Podpisał wyrok śmierci na siebie w chwili, gdy przed Piętnastu laty zgodził się szpiegować na rzecz komunistów. Od tamtej pory każdy dzień życia może uważać za podarunek °d losu. - Przed piętnastu laty? - powtórzył z przerażeniem Jake. Ilin wyjął cienką, metalową papierośnicę i sięgnął po ko- 21 lejnego papierosa. Przez chwilę obracał go w palcach. Jake zauważył, że ręce Rosjanina ani trochę nie drżą. - Piętnaście lat... a teraz nagle koniec. - Niestety, pan Doyle zostanie poświęcony na ołtarzu większej sprawy. - Kto podjął taką decyzję? - Ja — odparł beznamiętnie Ilin. — Człowiek musi brać odpowiedzialność za świat, w którym żyje. Jeżeli tego nie uczyni, ktoś zrobi to za niego. Ktoś taki jak bin Laden, Lenin, Stalin, Hitler, Mao... Morderczy fanatycy zawsze są gotowi oczyścić nas z wszelkich słabości. - Rosjanin wzruszył ramionami. - Tak się składa, że moim zdaniem naszej planecie bardziej do twarzy jest z cywilizacją niż bez niej. Stara, poczciwa Ziemia nie potrzebuje sześciu miliardów głodujących. - A ty? Czy ty też jesteś zdrajcą? - Nazywaj mnie, jak chcesz — odparł Ilin z uśmiechem dzikiej radości. - Ja po prostu nie chcę przeczytać w gazecie o czterech bombach atomowych o mocy dwustu kiloton każda, których eksplozja zadaje druzgocący cios jedynemu supermo-carstwu tego świata. Rosja potrzebuje paru przyjaciół. - Gdzie może być ta broń? - Nie mam pojęcia. W jakimkolwiek zakątku planety -odparł Ilin, leniwie zaciągając się dymem. Samoloty przelatywały nad nimi w różnych kierunkach, a późnozimowy wiatr przynosił z zachodu woń rzeki. - Jakiego typu informacje SVR dostaje od Doyle'a? - Ciekawe pytanie - stwierdził Ilin, wyraźnie zadowolony. - Nie mam wglądu do całego materiału, ale słyszałem co nieco i sporo wydedukowałem. Doyle jest dobrym źródłem. Niemal zbyt dobrym. Mam wrażenie, że Centrala zastanawia się czasem, czy nie jest podwójnym agentem, ale jak dotąd jego informacje się sprawdzają. Powiem ci tylko, że dotyczą zaskakująco licznych zagadnień. - Myślisz, że dostaje dane od kogoś z rządu? - Jest zdumiewająco dobrze poinformowany. - Nie domyślasz się dzięki komu? - Wyobrażam sobie, że ma kogoś w FBI. W kontrwywiadzie.
- Podasz mi przykładowe meldunki? -Nie. - Miecz Islamu - mruknął Jake w zamyśleniu. - Sły- 22 szałem o nich. Wiedzieliśmy, że są zamieszam w akcję pod kryptonimem „Manhattan Project"*, ale założyliśmy, że chodziło o to - dodał, wskazując na wyszczerbioną panoramę miasta na południu. - Bardzo niebezpieczne założenie - ocenił Rosjanin. -Cztery taktyczne głowice nuklearne do pocisków dalekiego zasięgu przeznaczonych do zwalczania celów morskich, nazywane „zabójcami flot". Każda mniej więcej dwadzieścia razy silniejsza od tych, których użyliście nad Hiroszimą i Nagasaki. Łatwe do transportowania. Wystarczyłoby zatrudnić paru dobrych techników, żeby stały się świetnymi bombami przenośnymi. - Poręczna broń. - Owszem. Jeśli się nie mylę, każda z głowic waży mniej więcej sto kilogramów i jest niewiele większa od piłki. Jak zauważył przed laty pewien mądrala, terroryści mogliby przebrać ją za paczkę kokainy i bez problemu wwieźć do Stanów przez lotnisko w Miami. - Co jeszcze wiesz? - Nie przypuszczam, żeby celem ataku była Ameryka. Oczywiście to właśnie ona jest wielkim Szatanem i tak dalej, ale prawdziwym celem jest cała zachodnia cywilizacja. — Janos Ilin klasnął i roztarł dłonie. - Najbardziej narażona na atak religijnych fanatyków jest sieć połączeń lotniczych, komputerowych, telefonicznych i międzybankowych, umożliwiająca prawdziwie swobodny przepływ kapitału. Ich celem jest przede wszystkim zniszczenie tego świeckiego przybytku, który w istocie karmi i ubiera miliardy ludzi. Pragną wprowadzić chaos i udowodnić wyższość swojej sprawy. W nowej erze ciemności, która wtedy nastąpi, będą mogli zbudować swoje święte imperium. Pomyśl tylko, Jake: miliardy zacofanych, głodujących ludzi będą pięć razy dziennie bić pokłony w stronę Mekki. - Oni jeszcze nie wygrali i nie wygrają - odparował Grafton. - Jeżeli uda im się doprowadzić do świętej wojny, w której po jednej stronie stanie nasza cywilizacja, a po przeciwnej islam, islam przegra. - Z twojego punktu widzenia może się wydawać, że to 1* Taką samą nazwę nosił program budowy pierwszej amerykańskiej bomby atomowej - przyp. tłum. 23 zupełnie bezpieczna przepowiednia - odparł Ilin. - Fanatycy chcą znieść dominację bogatych państw, wśród których prym wiodą Stany Zjednoczone. Uważają, że walka zradykalizuje muzułmańskie masy i zniszczy świeckie władze w krajach arabskich, które próbują wprowadzać kulturową dwoistość. Celem terrorystów jest odtworzenie wspaniałej przeszłości, zbudowanie zjednoczonego islamskiego państwa, w którym odstępstwa nie będą tolerowane i którego obywatele będą posłuszni ich wizji bożego prawa. Uważają, że zwyciężą, ponieważ Bóg jest po ich stronie. - Tańczący derwisze — mruknął Grafton. - Wielu muzułmanów uważało, że bin Laden to Mahdi, islamski mesjasz. On sam z pewnością przypisywał sobie tę rolę. Tak czy inaczej... muzułmański świat przeżywa ciężkie chwile, a nas znowu czeka święta wojna. - Terroryści czasem wygrywają, czasem przegrywają -powiedział z namysłem Jake. - A ludzie rzeczywiście dają się sterroryzować. Ilin odwrócił się i oparł plecami o barierkę. - Przez wszystkie lata pracy w wywiadzie nie widziałem tajnej operacji zakrojonej na taką skalę, jak atak z jedenastego września. Był niesamowity. — Rosjanin westchnął ciężko. — Coś takiego było możliwe tylko dlatego, że wy, Amerykanie, jesteście tacy ufni, tak mało podejrzliwi. - Już nie - odparł ponuro Jake Grafton.
- Twoi rodacy doświadczyli kosztownej lekcji - stwierdził Ilin. - Logika nakazuje spodziewać się w przyszłości ataków mniej spektakularnych, z udziałem jednego, czasem dwóch sprawców. Może będzie to trucizna w miejskich wodociągach, może zatruta żywność... Takie akcje pozwoliłyby terrorystom zmaksymalizować szansę powodzenia, zminimalizować ryzyko i wytworzyć prawdziwy terror. A tu okazuje się, że ktoś słono zapłacił generałowi Pietrowowi za broń jądrową. Rzucony niedopałek poleciał łukiem ku ciemnej toni. - Martwi mnie to gadanie o sprawiedliwości, które śledzę w gazetach — odezwał się Ilin po chwili milczenia. — Ta wojna wykracza poza sądy i prawników z ich sofistyką i legalizmem. Wasi wrogowie zwyciężą, jeżeli zrobicie dla nich miejsce w salach sądowych. Jeśli tego nie rozumiecie, to już przegraliście. - Agent wyciągnął rękę. Jake uścisnął ją mocno. - Powodzenia, przyjacielu. 24 — Dzięki, że przyszedłeś, Ilin. Rosjanin skinął głową, raz jeszcze spojrzał na rzekę i odszedł. Jake obserwował go, gdy równym krokiem przemierzał pomost i znikał w alejce za rzędem nagich drzew. Jeden z najbliżej stojących wędkarzy zwinął żyłkę i złożył wędkę. Kiedy schował cały swój sprzęt w torbach, podszedł do Jake'a, który stał nieruchomo, zapatrzony w nurt Hudsonu. — Co miał do powiedzenia, panie admirale? Wędkarz, komandor porucznik Ropuch Tarkington, od lat służył pod rozkazami Graftona, ostatnio jako jego osobisty asystent. Był o kilkanaście centymetrów niższy od szefa, a jego przystojną twarz o regularnych rysach zdobiły zmarszczki zdradzające skłonność do śmiechu. — Powiedział, że parę tygodni temu pewien rosyjski generał sprzedał cztery głowice jądrowe grupie znanej jako Miecz Islamu. • — Wierzy mu pan? — Cóż, to, co mówił, brzmiało sensownie. Jego zdaniem SVR nie wie, że przekazał nam tę informację. Uważa ją za swój dar dla cywilizacji, który ofiarowuje z dobroci serca. — Gdzie może być ta broń? — Powiedział, że nie wie. Ropuch zacisnął usta, a po chwili gwizdnął z cicha. — Cztery głowice! I jak zwykle my wpakowaliśmy się w sam środek tego bałaganu. — Aż chce się płakać, co? ROZDZIAŁ 2 Jake wrócił do Waszyngtonu tego samego popołudnia i natychmiast pojechał do kwatery głównej Centralnej Agencji Wywiadowczej w Langley. Jego szefem był w tej chwili gość znany jako Coke Twilley - osobnik potężnie zbudowany, łysiejący i, jak przypuszczał Grafton, związany z CIA od chwili, gdy skończył studia. Twilley wspomniał raz, że kończył Yale, a w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Agencja intensywnie rekrutowała agentów spośród absolwentów prestiżowych uczelni zaliczanych do Ivy League. Nosił na palcu prawej dłoni pamiątkowy pierścień, zapewne symbol przynależności do grupy w college'u. Twilley wyglądał i zachowywał się jak profesor uniwersytetu. Nieczęsto zdarzało mu się okazywać rozbawienie; zazwyczaj jedynym uczuciem malującym się na jego twarzy było głębokie znudzenie. Wydawało się, że w swym zawodowym życiu lubił tylko jedno: intelektualne gry w „daj i zabierz" z osobami dorastającymi do jego poziomu, a takich nie spotykał zbyt często na bagnistym terenie szpiegostwa i polityki. Jedyną ludzką cechą, jaką przejawiał Coke Twilley, było uzależnienie od coca-coli, tej tradycyjnej, słodzonej, którą sączył praktycznie przez cały dzień — stąd zresztą wzięło się jego przezwisko. Co ów napój wyczyniał z poziomem cukru w jego krwi, wiedział wyłącznie lekarz. Asystentem Twilleya, w randze szefa wydziału, był niejaki Khanh Tran, zwany powszechnie Sonnym. Był to chudy jak szczapa Wietnamczyk, który od siódmego roku życia mieszkał w Stanach Zjednoczonych. Jako dziecko nie znał ani jednego 26
słowa po angielsku, a i teraz w jego wymowie słychać było śladowy obcy akcent. Był absolwentem Cal Poły, ale całe dorosłe życie poświęcił pracy dla CIA. Tego popołudnia Coke Twilley i Sonny Tran słuchali raportu Jake'a, nie odzywając się ani słowem. Admirał opowiedział 0 wszystkim ze szczegółami. Dopiero kiedy skończył, szef zadał mu pytanie: - Ma pan jakieś sugestie co do sposobu weryfikacji tej historyjki? - Usłyszeć ją z innego źródła - odparł cierpko Jake. - Jak pan sądzi, gdzie w tej chwili znajduje się ta broń? — indagował Twilley, bawiąc się drogim wiecznym piórem; zapewne gwiazdkowym lub urodzinowym prezentem sprzed lat. Jak zwykle wyglądał na cokolwiek znudzonego, zresztą może nawet był znudzony. - Nie mam pojęcia, podobnie jak Ilin. - Richard Doyle? Znam go od lat. On miałby być rosyjskim szpiegiem? Pan w to wierzy? - Moim zdaniem to oskarżenie, które warto zweryfikować. Jeżeli nie jest prawdziwe, nic się nie stanie. Jeżeli jest... -Jake zawiesił głos. P - Nigdy nie lubiłem Ruskich - oświadczył Twilley, cokolwiek bez związku. Pociągnął łyk coli z filiżanki do kawy i rozparłszy się wygodnie na miękkim obrotowym fotelu, zaplótł palce na wydatnym brzuchu. Miał zwyczaj gapić się na ludzi jak sowa. W tej chwili wbijał właśnie wzrok w Jake'a, jak zwykle mrugając powiekami tak rzadko, że niektórzy podejrzewali, iż w ogóle tego nie robi. - Prezent od SVR. Ta hołota z KGB... - Twilley parsknął pogardliwie. — Najgorsze szumowiny świata. Zbiry Stalina. Wymordowali trzydzieści milionów swoich rodaków! Założę się o własną emeryturę, że od lat sprzedają broń terrorystom 1 zgarniają kasę do prywatnych kieszeni. A teraz martwią się, że bandyci odpalą bombę i jakieś gówno sypnie się w ich stronę, więc przyłażą do nas i szepczą na ucho, zwalając winę na jakiegoś zasmarkanego generała, który gnije w bazie na końcu świata. Ta banda sprzedałaby nawet węgiel diabłu! - Miał pan już do czynienia z Ilinem, admirale. Zapewne zna go pan lepiej niż ktokolwiek z naszych ludzi - wtrącił gładko Sonny Tran. - Czy chciałby pan, żeby pan Twilley Przekazał przełożonym jeszcze jakieś sugestie? 27 - Chciałbym - odparł Jake Grafton. - Ilin wskazał nam punkt, od którego możemy zacząć: Miecz Islamu. Bez względu na to, dlaczego przekazał nam informację, musimy wszcząć śledztwo. Niezrobienie tego byłoby wręcz groteskowym przejawem nieodpowiedzialności. - Będziemy działać, admirale - zapewnił go Tran. - Oczywiście nie muszę też wspominać, że trzeba rozpocząć dochodzenie w sprawie oskarżeń pod adresem Doyle'a. - Więc po co pan wspomina? — odparował Twilley. - Bo chcę, żeby w raporcie z tego spotkania podkreślono, jak bardzo nalegam na wszczęcie śledztwa. Choćby na wypadek, gdyby rewelacje Ilina miały utknąć gdzieś w biurokratycznej machinie. Twarz Twilleya zamieniła się w maskę. - Pańskie komentarze mnie obrażają, Grafton. Pan sugeruje, że Agencja jest ostoją niekompetentnych głupców lub przestępców. - Nie sposób wygrać wszystkich bitew - odparł filozoficznie Jake - ale cholernie ważne jest to, żebyśmy wygrali całą wojnę. Może pan rozumieć tę uwagę tak, jak się panu podoba. To nie był najlepszy dzień Jake'a Graftona, a spotkanie z Cokiem Twilleyem nikomu nie poprawiłoby humoru. Admirał wstał i wyszedł z gabinetu szefa, starannie zamykając za sobą drzwi. Gdy wieczorem dotarł do swego mieszkania w Roslyn, zastał żonę, Callie, oraz córkę, Amy, przy serwowaniu kolacji gościom. Żona Ropucha Tarkingtona, Rita Moravia, z trzyletnim synkiem na kolanach, siedziała obok Jacka Yocke'a, dziennikarza gazety „Washington Post", którego
Graftonowie znali od lat. Yocke przyszedł z wysoką, mniej więcej trzydziestoletnią kobietą w eleganckim żakiecie. Kiedy reporter przedstawił mu Gretę Fairchild, Jake ruszył do kuchni za Callie, którą pocałował na powitanie. - Jak poszło w Nowym Jorku? - spytała szeptem. - Tak sobie. - Co u niego? - Bez zmian chyba. Nadal strasznie kopci. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko towarzystwu. Nie wiedziałam, kiedy wrócisz, a Yocke i Tarkingtonowie byli 28 zaproszeni od tygodni... Rita mówiła, że Ropuch powinien przyjść lada chwila. - Absolutnie nic przeciwko — odparł Jake, całując żonę po raz drugi. - Tęskniłem za tobą, moja pani. - Bądź ostrożny - powiedziała, przyglądając się, jak Jake zdejmuje sweter i rzuca go na krzesło. - Fairchild jest prawniczką, bystrą i jak na mój gust odrobinę zbyt apodyktyczną. - Boisz się, że mnie pozwie? - Boję się, że wdasz się w kłótnię. Wyglądasz tak, jakbyś miał ochotę żuć gwoździe i pluć pinezkami. Jake odetchnął głęboko i uśmiechnął się od ucha do ucha. * - Teraz lepiej? - spytał, nie przestając się uśmiechać. - Lepiej. Idź, usiądź sobie, a ja przyniosę ci wina. Ropuszątko zeskoczyło z kolan matki i podbiegło do Jake'a w chwili, gdy muskał policzek Amy. - Wujku Hake, wujku Hake, zrobiłem dzisiaj kupę! - Mamusia była dumna - oznajmiła Rita, nie przejmując się śmiechem dorosłych. - Oby tak dalej, synku, a zostawisz po sobie ślad na tym świecie. - Ależ z ciebie duży chłopak — rzekł Jake, biorąc dziecko na ręce i całując na powitanie. Usiadłszy na swoim zwykłym miejscu, u szczytu stołu, posadził malca na kolanach. Yocke był mężczyzną rosłym i patykowatym. Szczerzył zęby do Jake'a, słuchając opowieści trzylatka o toaletowej przygodzie dnia. Kiedy temat został wyczerpany, zagadnął admirała. - Nie wiedziałem, że w marynarce doszło do takiego rozluźnienia obyczajów. Dżinsy? Coś podobnego. - Próbujemy być na czasie - odparł beztrosko Grafton, rozpoczynając luźną rozmowę. Dowiedział się, że Greta Fairchild specjalizuje się w prawie administracyjnym i od pięciu lat pracuje w waszyngtońskiej firmie. Pochodzi z Kalifornii i spotyka się Yocke'em od roku z przerwami. - Czy teraz, kiedy stacjonujecie w Waszyngtonie, masz chociaż trochę więcej wolnego czasu? - spytała Callie, zwracając się do Rity. - Tylko w weekendy. No, ale jakoś zrobiłam licencję cywilnego instruktora pilotażu. Tommy Carmellini oczywiście zgłosił się na pierwszego ucznia. Niełatwo znaleźć na to czas, ale udało mi się dać mu już cztery lekcje. 29 - Nadal cię przeraża? - Już nie tak bardzo. Robi postępy i chyba podoba mu się to zajęcie. Po lekcjach idzie na piwo z Ropuchem i opowiada mu o wszystkim. Ropuch zjawił się kwadrans po Jake'u, niosąc wysokie krzesełko dla dziecka. Uścisnął ręce obecnym, a potem porwał Amy w ramiona, przechylił w romantycznym pocałunku i rzucił na krzesło obok żony. Córka Graftona szybko odzyskała równowagę i oddech. - Uwielbiam, kiedy Tarkingtonowie przychodzą na kolację - powiedziała.
- Nie było cię dwa dni — wycedziła lodowato Rita — i już zapominasz, że to mnie należy się romantyczne traktowanie. Jak mam to rozumieć? - Wstań, skarbie. Gorący doping gości i gospodarzy towarzyszył długiemu, filmowemu pocałunkowi, którym Ropuch uraczył żonę. Kiedy wreszcie się rozłączyli, policzki Rity były wyraźnie zarumienione. - No i? - spytał groźnie Ropuch. - Nadal jesteśmy parą? - Niech ci będzie, Ropuchu. Siadaj i zachowuj się. Stary, poczciwy Ropuch, pomyślał Jake. Rozweseli każde towarzystwo. Mrugnął porozumiewawczo do Callie znad kieliszka z winem. - Czy ja też powinnam się spodziewać takich względów? -spytała Fairchild. Jack Yocke położył rękę na jej dłoni. - Jestem pewien, że jeśli ładnie poprosisz, Ropuch znajdzie coś dla ciebie w pokładach wrodzonego czaru — odparł. Fairchild i pozostali roześmiali się głośno. Tarkington ściągnął syna z kolan szefa i posadził na dziecięcym krzesełku. Po kolacji Rita uparła się, że pomoże Callie w doprowadzaniu naczyń do porządku, a Ropuch wdał się w rozmowę z Amy na temat college'u - córka Graftona studiowała w George-town — Jake zaś poprowadził Yocke'a do salonu. Greta Fairchild dotrzymała im towarzystwa. - Jakieś postępy w wojnie z terroryzmem? - spytał Yocke. To, że Graffcon pracował w zespole do spraw zwalczania terroryzmu, nie było tajemnicą, w przeciwieństwie do problemów, którymi zajmował się na co dzień. Yocke znał admirała 30 od lat i wiedział, że nie usłyszy od niego żadnych zastrzeżonych informacji; Jake nie nadawał się nawet na „anonimowe źródło". W języku dziennikarzy mówiło się o takich ludziach, że należą do głębokiego tła. Jake odpowiedział na pytanie zwykłym wzruszeniem ramion. Yocke zerknął na Gretę, która otwarcie spojrzała mu w oczy. Nie należała do kobiet, które bez szemrania dają się zamknąć w kuchni. Yocke dał za wygraną - usadowił się wygodnie w fotelu i założył nogę na nogę. Przez chwilę rozmawiali o polityce. Greta śmiało wyrażała swoje poglądy, a admirał słuchał z zainteresowaniem. Wreszcie zwrócił się do Yocke'a: - Więc co, twoim zdaniem, jest nie tak z CIA? - Stworzono ją po drugiej wojnie światowej po to, żeby miała oko na Rosjan. Jej zadaniem było zapobieżenie wybuchowi trzeciej wojny światowej; cała reszta jej działalności miała drugorzędne znaczenie. - Jednak ludzie Agencji przegapili upadek komunizmu i rozpad Związku Radzieckiego — zauważył Grafton. — A przecież były to najważniejsze wydarzenia polityczne w Rosji od czasu rewolucji w tysiąc dziewięćset siedemnastym. Absolutnie nikt w CIA nie brał pod uwagę możliwości upadku systemu. I nagle bum, stało się, a politycy w Waszyngtonie mogli się tylko przyglądać wydarzeniom z szeroko otwartymi ustami. Dlaczego? - Powiem ci tylko, że według moich źródeł... - Oraz twoich własnych opinii - wtrąciła Greta Fairchild. - Naturalnie - przytaknął Yocke, nie gubiąc rytmu. - KGB radziło sobie doskonale z wyłapywaniem Rosjan, którzy szpiegowali na rzecz Stanów Zjednoczonych. Niemały udział mieli w tym amerykańscy zdrajcy, którzy wydawali naszych agentów za pieniądze. Dodaj do tego naturalną niechęć liberałów do działań wywiadowczych... wszak dżentelmeni nie czytają cudzej korespondencji; to przecież kulturalny imperializm... i w ten sposób uzyskasz pełny obraz instytucji, której szefom się zdawało, że wszystkie potrzebne informacje otrzymają dzięki obrazkom z rozpoznania lotniczego i satelitarnego. Moim zdaniem, Agencja nigdy nie miała
wystarczająco dobrych źródeł w Moskwie, na wysokim szczeblu, by w porę dostrzec prawdziwy obraz sytuacji. - Jedenasty września też przegapili — mruknął Jake. 31 — Z tego co wiem, analitycy z CIA uważali, że bomba podłożona w piwnicach World Trade Center w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim nie była jednorazowym wybrykiem terrorystów. Niestety, administracja Clintona nie chciała o tym słyszeć. Potem był incydent z USS Cole... Tak czy inaczej, struktura Agencji służy temu, by ostrzec nas w porę, że Rosja szykuje trzecią wojnę światową, a nie temu, by podpowiadać nam, kto w meczetach i na bazarach islamskiego świata planuje barbarzyńskie akty terroru. — Sądzisz, że da się ją zreformować? — spytała Greta. — Na pewno. Zreorganizować i wyznaczyć nowe cele. Mimo to nie wydaje mi się, by kiedykolwiek działała tak dobrze jak dawne KGB. Z czasem Amerykanie, a zwłaszcza politycy, stracą zainteresowanie wojną z terroryzmem... cholera, wystarczy przejrzeć gazety... a przecież to oni są klientami, którym służy Agencja. Szczerze mówiąc, politycy nie mają specjalnej ochoty płacić agentom za wyszukiwanie złych wiadomości i nie bardzo lubią słuchać, kiedy zostaną odnalezione. — Jack, jesteś okropnym cynikiem — stwierdziła Greta, mrugając do gospodarza. - A co z FBI? Dziewiętnastu sabo-tażystów-samobójców działało spokojnie w kraju, a nikt nie miał o tym pojęcia. J. Edgar Hoover pewnie kopie wieko trumny ze złości. — Założę się, że tak — mruknął Jake. Rozmowa toczyła się już nowym torem, kiedy Amy stanęła w drzwiach i obwieściła: — Ciasto i lody! Richard Doyle mieszkał, jak przystało na przedstawiciela klasy średniej, w średniej wielkości domu z trzema sypialniami, dwiema łazienkami oraz jednym dwustanowiskowym garażem, gdzieś na bezkresnych przedmieściach, jakich wiele w Wirginii. Na sąsiednich działkach stały bardzo podobne domostwa, tworząc krętą linię zabudowy wzdłuż wysadzanej drzewami, trzypasmowej alei. Cała dzielnica pełna była podobnych ulic o niezliczonych zakrętach, usianych garbami powstrzymującymi przed rozwijaniem nadmiernej prędkości -słowem była to okolica typowa dla podmiejskiego pejzażu na zachód od Potomacu. Doyle'owie mieli w ogrodzie basen wzniesiony ponad po- 32 ziom ziemi. Zamówili go przed laty z myślą o dzieciach, które były wtedy małe. Teraz jednak nastolatki wolały odwiedzać większy, komunalny basen, by spotykać się z rówieśnikami, toteż ten ogrodowy od ładnych paru sezonów świecił pustką. Martha Doyle zajmowała się sprzedażą nieruchomości. Jej biuro, należące do ogólnokrajowej sieci, mieściło się w lokalnym pasażu handlowym. Jeździła nowym, białym lexusem; zazwyczaj woziła nim klientów, którzy pragnęli obejrzeć lokale z oferty. Wydatki, jakie ponosiła na utrzymanie wozu, pozwalały uzyskać co roku całkiem przyjemny odpis podatkowy. Wśród ludzi poszukujących domu wielu było pracowników instytucji rządowych, takich jak jej mąż, a także przedstawicieli firm konsultingowych i z sektora obronnego, które często sprzedawały swe usługi i towary za państwowe pieniądze. Niektórzy pracowali w firmach z działu nowych technologii, mieszczących się na zachód od obwodnicy. Tak czy owak, Martha Doyle mieszkała w doskonałym miejscu, jeśli chodzi o obracanie nieruchomościami. Niewielu ludzi posiadało tu dom dłużej niż trzy, cztery lata, a ciągłe zmiany napędzały koniunkturę jak nigdzie indziej. Martha należała do klubu miłośników sąuasha i kilku różnych lokalnych organizacji społecznych. Dołączyła do nich, gdy zrozumiała, że nawiązywane w ten sposób kontakty poważnie wydłużają listę potencjalnych klientów.
Doyle'owie należeli też do kościoła. Uczestniczyli we mszach kilka razy w miesiącu i przy okazji ważniejszych świąt. Tego, czy motywacją dla ich zainteresowania religią jest lista pani Doyle, czy może prawdziwa potrzeba serca, nie wiedział nikt. Richard Doyle pracował dla CIA, ale żaden z jego sąsiadów, nawet pastor, nie miał o tym bladego pojęcia. Żona oczywiście wiedziała, ale nigdy nikomu o tym nie wspominała. Oboje odpowiadali na pytania nowo poznanych osób ogólnikowym „dla rządu" i nie kontynuowali tematu. Jeżeli trafił się ktoś wyjątkowo dociekliwy, wyjaśniali, że Richard jest pracownikiem administracji ogólnej, powszechnie nielubianego urzędu, który zajmował kilka pokaźnych państwowych biurowców. W zasadzie niewiele odróżniało Doyle'ów od dziesiątków tysięcy ludzi mieszkających w podobnych domach i podobnych dzielnicach tego regionu, poza jednym szokującym faktem: Richard Doyle był szpiegiem. 33 Żaden z jego przyjaciół i sąsiadów nie znał tej niezwykłej tajemnicy, nie znała jej nawet jego żona. Od piętnastu lat przekazywał sekrety Agencji wysłannikom KGB, a ostatnio SVR. Płacono mu za tę zdradę, ale nie parał się szpiegostwem dla pieniędzy - w istocie nigdy nie wydał nawet jednego dolara z kwot, które przekazywali mu Rosjanie. Wszystko trzymał w skrytkach bankowych w Waszyngtonie i okolicach. Richard Doyle popełnił zdradę, ponieważ to wyróżniało go spośród innych przeciętniaków należących do klasy średniej, pracujących w pocie czoła od ósmej do siedemnastej, przez pięć dni w tygodniu, czterdzieści osiem tygodni w roku, z utęsknieniem wyczekujących pięćdziesiątych piątych urodzin i wymarzonej emerytury. Richard Doyle był kimś szczególnym. Miał prawie dwa miliony dolarów w sześciu skrytkach, ale po osiągnięciu wieku emerytalnego nie zamierzał przenieść się na Florydę. Zamierzał pożyć. Od tej szczęśliwej chwili dzieliło go jeszcze siedem lat, więc nie zastanawiał się zbyt intensywnie nad tym, w jaki sposób spędzi resztę życia. Prawdę mówiąc, w ogóle się nad tym nie zastanawiał. Miał jeszcze mnóstwo czasu na snucie planów. Tego wieczoru był w domu sam - żona jak zawsze jeździła z klientami, a dzieciaki pobiegły do szkoły na mecz. Mijała właśnie trzydziesta minuta Brudnego Harry'ego w telewizji, gdy zadzwonił telefon. - Halo? Richard Doyle słuchał przez chwilę, zerknął na zegarek, powiedział „dobra" i odłożył słuchawkę. Pilotem wyłączył telewizor, włożył buty, wyprostował się i przeciągnął. Żona miała wrócić najwcześniej za godzinę, a dzieci chciały się zabrać do domu z sąsiadem. Doyle miał mnóstwo czasu. Poszedł do kuchni i uraczył się gazowanym napojem z lodówki. Puszkę zabrał ze sobą. Martha pojechała lexusem, więc nie miał wyboru - wsiadł do samochodu, którego używał na co dzień: trzyletniego dodge'a caravana w kolorze rdzawoczerwonym. Upewnił się jeszcze, czy brama garażowa jest domknięta, a potem ruszył w stronę skrzyżowania. Chwilę później był już na szosie. Po dziesięciu minutach zjechał na parking restauracji serwującej fast food, w Tyson's Corner. Z poprzednich wizyt 34 wiedział, że kamery systemu bezpieczeństwa nie rejestrują tego, co dzieje się na placu, lecz mimo to pozostał w wozie. Dwie minuty później inny pojazd, sedan, wtoczył się na parking i stanął z włączonym silnikiem. Doyle rozejrzał się, a potem wysiadł i podszedł do sedana. Otworzył drzwi po stronie pasażera i wsiadł. - Dobry wieczór. - Cześć. Mężczyzna siedzący za kierownicą wrzucił bieg i wyprowadził samochód z parkingu.
- Mam dokument, który powinieneś zobaczyć, ale nie chciałem go kopiować - powiedział. - Zbyt wiele stron. - Aż taki gorący towar? - Po prostu wolę nie ryzykować, kopiując w biurze. Sprzęt, który teraz mamy, jest wyposażony w pamięć komputerową. Jutro dokument musi wrócić do teczki. Przeczytaj streszczenie i główne punkty, żebyś miał pojęcie, o co chodzi. - Dobra — mruknął Doyle. - Kiedy tylko go zwrócę, będziemy bezpieczni i nikt się nie zorientuje. - Naprawdę boisz się dać mi kopię, co? - Może dlatego jeszcze mnie nie złapali. Nawet jeśli przy-skrzynią ciebie, nie będą nic mieli na mnie. - Nie przyskrzynią mnie — odparł lekceważąco Richard Doyle. - Cholera, przecież robię to od lat. Pieprzone FBI nie umie złapać nawet syfa. Kierowca skręcił na parking przed nieczynnym barem. - Jadłeś tu kiedy? - spytał Doyle, gestem wskazując na szyld. - Fatalne żarcie. Mężczyzna zatrzymał samochód na tyłach budynku, przełączył automatyczną skrzynię w położenie „postój" i wyłączył silnik. Wcisnął klawisz pod deską rozdzielczą, by otworzyć bagażnik; zaraz potem wysiadł i wyjął teczkę, po czym zbliżył się do drzwi pasażera i otworzył je. - Masz - powiedział, wręczając ją Doyle'owi. - Zapal sobie górne światło. Przełącznik jest przy lusterku. Kiedy pasażer zadarł głowę, by odnaleźć włącznik światła, mężczyzna uniósł pistolet z tłumikiem i strzelił. Kula trafiła w głowę, tuż za prawym uchem, i Richard Doyłe osunął się bezwładnie w fotelu. Kierowca zamknął drzwi, obszedł samochód, usiadł za 35 kierownicą, włączył silnik i odjechał. Godzinę później sedan zatrzymał się przed bramą drucianego ogrodzenia otaczającego lotnisko opodal Leesburga. Zabójca mignął reflektorami wozu. Obok zatrzymał się inny samochód, którego kierowca specjalną kartą otworzył bramę. Dwa pojazdy wjechały na teren lotniska i zaczęły manewrować między rzędami blaszanych hangarów. Wreszcie prowadzący zatrzymał się, a z jego kabiny wysiedli dwaj mężczyźni. Zabójca pomógł im przenieść zwłoki Richarda Doyle'a do hangaru. Dopiero kiedy stalowe wrota zatrzasnęły się za nimi, zapalili we wnętrzu światło. - Kto to? - spytał jeden z mężczyzn niosących ciało. - Jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć, obejrzyj sobie jego portfel, zanim rozpuścisz w kwasie. - Właściwie to nie ma znaczenia. - Znacie procedurę: ubranie, portfel i wszystkie inne drobiazgi... do kwasu. Dla naszego przyjaciela betonowe buty, a potem do morza z nim, co najmniej osiemdziesiąt kilometrów od brzegu. - Zaraz wpakujemy go w beton — odparł jeden z mężczyzn, trącając Doyle'a czubkiem stopy. - Jutro w nocy, kiedy zastygnie, pojedzie na wycieczkę. Trzeba to załatwić, zanim nam zakwitnie. - Świetnie - odrzekł zabójca, wyłączając światło w hangarze. Otworzył bramę i wyszedł, nie oglądając się na zwłoki Richarda Doyle'a. Limuzyna o ciemnych szybach płynęła wolno przez centrum Waszyngtonu. Ruch był tej soboty dość duży, jak zwykle zresztą, choć dochodziła już dwudziesta trzecia. Na Rondzie Duponta jak zawsze nie brakowało grających w szachy oraz ich kibiców. Deskorolkarze śmigali po chodnikach, a wzdłuż ulicy z nadzieją spacerowały dziwki, dyskretnie obserwowane przez swych alfonsów. Kierowca limuzyny od czasu do czasu zerkał na zegarek. Dwie minuty przed pełną godziną znajdowali się o jedną przecznicę od ronda; stali na czerwonym świetle. Nie wykonywał nerwowych ruchów, nie bębnił palcami o kierownicę -trzymał ją pewnie dwiema rękami, obserwując pieszych i samochody. Kiedy zapaliło się zielone, spojrzał w obie strony, by się
upewnić, czy nikt nie próbuje przebiec przed maską. Dopiero wtedy zwolnił hamulec i nacisnął gaz. 36 Zdążył na światła przed placem i skręcił, trzymając się prawego pasa. Zerknął na najbliższą szachownicę i zobaczył mężczyznę, który właśnie wstawał, by uścisnąć rękę przeciwnikowi. Spóźniał się. Powinien był czekać na rogu. Kierowca objechał rondo i zatrzymał się ponownie na światłach przy aptece. Szachista był ubrany w dżinsy, bluzę z kołnierzem i adidasy. Zeskoczył z krawężnika, otworzył tylne drzwi limuzyny i wsunął się do środka. Szofer natychmiast dodał gazu. Szachista skinął głową pasażerowi siedzącemu po lewej stronie przestronnej kabiny, mężczyźnie o rzadkich, jasnych włosach, ubranemu w granatowy garnitur i ciemnoczerwony krawat. - Przepraszam za spóźnienie - powiedział. - Mój przeciwnik zastosował gambit, którego nie widziałem od lat. - Niebezpiecznie jest spotykać się w taki sposób — odparł garnitur. - Ludzie z Agencji i FBI już wiedzą o głowicach. - Spodziewaliśmy się tego. - Dowiedzieli się od wysokiego rangą oficera SVR. Powiedział im też o Richardzie Doyle'u. Nie mogliśmy zwlekać; usunąłem pana Doyle'a z szachownicy. Garnitur nie odpowiedział. Wiadomość o szpiegu była niespodziewana i kłopotliwa, ale krytykowanie człowieka, który wykrył i rozwiązał problem, nie miało sensu. - Głowice są na lotnisku w Karaczi - ciągnął szachista. -Wypłyną w piątek, greckim statkiem Olympic Voyager. - Dlaczego w piątek? - Wcześniej się nie da. - Jak rząd zareagował na wiadomość? - Raport jest na biurku prezydenta. Garnitur zachichotał złośliwie. - Jak dotąd znakomicie. To będzie wyjątkowo intratna operacja. Dwie godziny temu w moim biurze zadzwonił telefon. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego zaprosił mnie na jutro na śniadanie. - Jak pan wie, nigdy nie starałem się lukrować moich porad — odparł szachista, spoglądając na mężczyznę w garniturze. - Świat zmienia się bardzo szybko. Byłem przeciwny stawianiu na Pakistan. Wydaje mi się, że nie docenia pan zagrożenia. Tamtejsza milicja prowadzi własną grę. 37 - Mamy tam dobrych ludzi i nieźle im zapłaciliśmy. - Miejmy nadzieję, że pójdzie gładko, ale jeśli coś się wydarzy, niech pan nie mówi, że nie ostrzegałem. - Holender to dobry zawodnik. Głowice dotrą na miejsce. Szachista nie odpowiedział. - A co z Doyle'em? — spytał garnitur. — Usłyszymy o nim jeszcze? - Raczej nie. Zniknął bez śladu. Użyłem sprawdzonych ludzi. FBI montuje już poszukiwania na wielką skalę, ale prędzej czy później sprawa zakończy się wnioskiem, że Doyle albo zdezerterował, albo został zamordowany. Tak czy owak, nie ma żadnych tropów. Limuzyna zbliżała się do Union Station. - Może mnie pan wyrzucić w tej okolicy — odezwał się szachista. Garnitur włączył interkom i wydał rozkaz szoferowi, który potwierdził odbiór pojedynczym trzaskiem mikrofonu. - Co właściwie pana kręci? - spytał garnitur, gdy wóz hamował przy krawężniku. — Pieniądze czy gra? - Jasne, że gra — odparł z uśmiechem szachista, a potem otworzył drzwi i wysiadł.
Przez chwilę jeszcze stał na chodniku, spoglądając za odjeżdżającą limuzyną, po czym odszedł w kierunku stacji. W budynku zjechał ruchomymi schodami na przystanek kolei podziemnej, kartą otworzył bramkę i wyszedł na peron. Czekając na pociąg, pozwolił sobie na uśmiech. Gra na Rondzie Duponta była tego wieczoru znakomita, ale jeszcze lepsza miała być ta, która dopiero się rozpoczynała. Pasażer limuzyny uważał, że życiowy sukces mierzy się pieniędzmi. Podobnie myślą wszyscy, którzy mają pieniądze. Szachista roześmiał się głośno. ROZDZIAŁ 3 Budynek banku Walney's w sercu Kairu był pomniejszoną repliką londyńskiego gmachu Banku Anglii, ale w tym otoczeniu jego widok raził. Instytucję tę założono w czasach amerykańskiej wojny secesyjnej, a jej zadaniem było wspomaganie finansowania eksportu egipskiej bawełny do Wielkiej Brytanii. Współczesną formę nadano budynkowi podczas oblężenia Chartumu; od tamtej pory trwał mimo wojen, rozruchów i politycznych niepokojów targających krajem. Mroczne, przestronne wnętrze emanowało głębokim spokojem, z którym rażąco kontrastowały kakofonia, brud i jaskrawe światło na zakorkowanych ulicach wokół gmachu. Podłogi banku wyłożono marmurem, kontuary zaś, nadproża i ościeżnice drzwi wykonano z ciemnego, doskonale wypolerowanego drewna. Walney's wciąż utrzymywał bliskie kontakty z poważną grupą brytyjskich banków; współpracował też z instytucjami finansowymi w Szwajcarii, Niemczech, Włoszech, Rosji, Arabii Saudyjskiej, Kuwejcie, Iranie, Pakistanie, Indiach i Indonezji. Reklamował się intensywnie w brytyjskich czasopismach, lansując hasło „Walney's traktuje Cię jak należy". Turyści z Wysp regularnie wpadali do kairskiej siedziby banku, by spieniężyć lub dokupić czeki podróżne. Angielscy kasjerzy sprawiali, że klienci czuli się tu jak w domu. Lecz choć Walney's wyglądał na coś tak brytyjskiego jak herbata i grzanki, w istocie nie był brytyjski. Po drugiej wojnie światowej, gdy podatki na Wyspach stały się nieznośnie wysokie, potomkowie sir Horace'a Walneya, nieży- 39 jącego już od ponad wieku, sprzedali bank grupie egipskich inwestorów. Obecnie interesem zarządzał Abdul Abn Saad, chudy, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna o jastrzębiej twarzy z haczykowatym nosem, mówiący wyborną angielszczyzną z nieznacznym egipskim akcentem. Nie wstał, kiedy do gabinetu weszła Anna Modin. Usiadła przed jego potężnym biurkiem i czekała, aż Saad pierwszy się odezwie. Zanim podniósł wzrok, skończył czytać tekst z arkusza papieru, który trzymał w rękach. - Jak było w Rosji? — spytał po arabsku. - Nieciekawie - odpowiedziała. Mocno ściskała kolana i siedziała tak prosto, jakby miała pod sobą stołek, a nie wygodne krzesło, z dłońmi złożonymi skromnie na torebce. Miała na sobie dobrze uszytą sukienkę rzymskiego projektanta, gustownie dobrany żakiet i czółenka na wysokich obcasach. Kosztowna torebka również pochodziła z Włoch. Szyję kobiety zdobił pojedynczy sznur pereł, a bujne włosy skrywały dopasowane do naszyjnika kolczyki z perłami. - Proszę meldować. - Zuair pojawił się w rosyjskim składzie broni zgodnie z planem. Miał przy sobie pieniądze. Generał Pietrow sprzedał mu cztery głowice bojowe, które Zuair osobiście wybrał spośród setek. Wyselekcjonowany towar załadował z pomocą swoich ludzi na ciężarówkę i odjechał. Pietrow był bardzo zadowolony z transakcji. Nie obrabował, nie oszukał i nie zabił kontrahentów, bo ma nadzieję, że wkrótce powrócą do niego z większą gotówką po kolejną partię broni. - Doskonale - mruknął Saad, spoglądając na Modin zmrużonymi oczami. — Miała pani jakieś kłopoty z wjazdem lub wyjazdem z kraju? - Nie, proszę pana. Zatrzymałam się w hotelu Metropole, niedaleko Placu Czerwonego. Odwiedziłam banki, o których rozmawialiśmy, a potem wybrałam się na wakacje. Właśnie wtedy
pojechałam do Piętrowa, który już na mnie czekał. Trusewicz mnie rekomendował, tak jak zapowiadał. Wymieniła nazwisko jednego z bossów rosyjskiej mafii, kontrolującego obrót narkotykami w południowej części kraju, a przy tym jednego z lepszych klientów Walneya. - Trusewicz polecił też Piętrowowi bank Walney's. Półtora miliona z transakcji powinno trafić właśnie tu. Wystawiłam rachunek i zdeponowałam gotówkę w jednym z naszych ban- 40 ków-korespondentów w Moskwie. Pieniądze powinny tu dotrzeć przekazem. - Abdul Abn Saad uśmiechnął się po raz pierwszy i uniósł wysoko wydruk, który czytał chwilę wcześniej. - I dotarły - powiedział, odkładając arkusz na biurko. Anna Modin wiedziała, że radość Saada wynika z ironii sytuacji. To Walney's dostarczył Frouąowi al-Zuairowi pieniądze na zakup broni, a teraz znacząca ich część powróciła do skarbca jako depozyt od rosyjskiego generała - depozyt, który mógł być spożytkowany jako pożyczka dla ludzi wspomagających finansowo dżihad. Zaiste, nowoczesny system finansowy był cudem tego świata, bronią, którą można było wykorzystać przeciwko jej wynalazcom, by naruszyć fundament świeckiej cywilizacji i wreszcie dokonać jej zniszczenia. Co więcej, Walney's zarabiał na każdej z tych słusznych transakcji! — Panno Modin — powiedział Abdul Saad — pracuje pani dla banku prawie od pięciu łat. Przyznaję, że miałem wątpliwości, kiedy podejmowałem decyzję o pani zatrudnieniu, ale znajomość kilku języków oraz zagadnień finansowych, a także pani kontakty w Rosji i dyskrecja sprawiły, że dziś jest pani dla nas bezcenna. — Dziękuję panu. — Zwłaszcza pani dyskrecja — podkreślił Saad. Modin na kilka sekund skromnie spuściła wzrok. — Jestem pewien, że chętnie odpocznie pani kilka dni po podróży. Niestety, pewne interesy nie mogą czekać i dlatego muszę panią prosić o gotowość do kolejnego wyjazdu już w piątek. Kobieta skinęła głową. — Cel podróży i zadanie pozna pani w czwartek po południu, o szesnastej. — Dziękuję panu - odpowiedziała, wstając. Abdul Saad popatrzył za odchodzącą, a kiedy zniknęła za drzwiami, pochylił się nad dokumentami. Anna Modin wróciła do swego biura - skromnego pokoiku na najwyższym piętrze budynku. W pogodne dni z jedynego okna pokoju mogła dostrzec w oddali czubek piramidy Cheopsa. Dziś jednak nie miała ochoty na podziwianie widoków. Przejrzała papiery leżące w skrzynce na korespondencję i usiadła, by poczytać raport o złych kredytach, ale po chwi- 41 li odłożyła dokument i odchyliła się do tyłu na wygodnym krześle. Zastanawiała się nad słowami Abdula Saada - wzmianka o dyskrecji bez wątpienia zawierała ukrytą groźbę. I to ją martwiło. Była Rosjanką, pracującą w islamskim społeczeństwie zdominowanym przez mężczyzn... choć oczywiście niewiele miała wspólnego z transakcjami bankowymi na rynku arabskim. Zatrudniono ją ze względu na doświadczenie w pracy dla banków szwajcarskich. Utrzymała się na stanowisku, bo była cholernie dobra w tym, co robiła, czyli w załatwianiu interesów z biznesmenami z Europy i Ameryki, którzy zwykle czuli się lepiej, negocjując z Europejką niż z „nieprzeniknionymi" Arabami, najczęściej dość słabo mówiącymi ich językiem. Żaden jednak z klientów i partnerów banku Walney's nie wiedział, że Anna Modin jest szpiegiem. Nie pracowała dla żadnego rządu — po prostu przekazywała informacje Janosowi Ilinowi, którego poznała dziesięć lat wcześniej, studiując na moskiewskim uniwersytecie. Wspominając tamte dni, Anna podniosła się i stanęła przy oknie. Janos Ilin, oficer SVR. Ekscytujące czasy, początek lat dziewięćdziesiątych. Komunizm właśnie padł, nad Rosją wstawał nieśmiało nowy dzień. Właśnie wtedy chłopak Anny przedstawił jej Ilina, który przy okazji czterech cotygodniowych kolacji dyskretnie wybadał jej polityczne poglądy.
Nie była komunistką i powiedziała mu o tym otwarcie. Nazwała się obywatelką świata, przypadkiem urodzoną w Rosji. Wierzyła w demokrację i nie bała się do tego przyznać; popierała rządy prawa. Wreszcie, podczas czwartej kolacji, Janos Ilin zaproponował jej, by opuściła kraj, rozpoczęła pracę w zachodnioeuropejskich instytucjach finansowych i od czasu do czasu, kiedy zaistnieje taka potrzeba, przekazywała mu pewne informacje. Oczywiście odmówiła. Sądziła, że Ilin rozmawia z nią w imieniu KGB, a właściwie już SVR, której dowódcy niedawno próbowali obalić Gorbaczowa na drodze zamachu stanu i zostali aresztowani. — O nic nie proszę - powiedział wtedy, kładąc na stole paszport z wizą wyjazdową i przesuwając dokument w jej stronę. — Żadnych zobowiązań. Wskażę ci skrzynkę kontaktową, tylko w ten sposób będziemy się porozumiewać. Jeżeli 42 odkryjesz coś, o czym chciałabyś mnie poinformować, użyjesz skrzynki. Jeżeli nie, możesz nigdy do niej nie zaglądać. Odmówiła ponownie, lecz po dwóch tygodniach, gdy Ilin zadzwonił, postanowiła porozmawiać z nim raz jeszcze. Intrygowała ją myśl o wyjeździe z Rosji. Nigdy dotąd nie była za granicą. Tyle słyszała o Zachodzie - zobaczyć go, żyć tam i pracować, wszystko to jawiło jej się jako wielka przygoda. Zawsze przecież mogła wrócić do Rosji. Sędziwi rodzice, z którymi rozmawiała na ten temat, widząc jej entuzjazm, niechętnie udzielili zgody. Dlatego jeszcze raz uważnie wysłuchała Ilina i postanowiła spróbować. Gdy tym razem wręczył jej paszport z wizą wyjazdową, schowała dokument do kieszeni. Sześć tygodni później, po obronie dyplomu, wyjechała do Szwajcarii i zaczęła szukać pracy. Zdolności językowe sprawiły, że dość szybko znalazła ją w jednym z banków w Zurichu. Przez pięć lat Ilin nie dawał znaku życia. Aż wreszcie wpadła na niego na rogu ulicy, gdy wyszła z banku na lunch. Sam wybrał bistro i stolik. Przy kanapce i kieliszku wina zapytał, jak sobie radziła przez ostatnie lata i jak żyje. Wreszcie wyłuszczył sprawę: — Chciałbym., żebyś odpowiedziała na ofertę pracy w banku Walneya w Kairze. Szukają europejskiego bankowca z doświadczeniem i podejrzewam, że idealnie nadawałabyś się na to stanowisko. ; - Prosisz mnie, żebym szpiegowała dla SVR? - Nie. Mam w tym banku... przyjaciela. Chcę tylko, żebyś przekazywała mu wiadomości ode mnie i od niego do mnie. Krótko mówiąc, byłabyś kurierem. - Moim zdaniem to pachnie szpiegostwem - odparła, myśląc intensywnie o szwajcarskich przyjaciołach i pewnym mężczyźnie, który chyba się w niej kochał. Ilin nie odpowiedział od razu. Siedzieli w narożnej loży lokalu, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchiwać. - Walney's uczestniczy w finansowaniu islamskich organizacji terrorystycznych. To grupy, do których należą fanatycy mordujący ludzi z przyczyn politycznych i religijnych. — Co będzie, jeśli mnie złapią? — Będą cię torturować, aż powiesz im wszystko, co wiesz, a potem cię zabiją. 43 - I właśnie dlatego pomyślałeś o mnie? Bardzo mi miło. — Ktoś musi to zrobić. Po tygodniowym namyśle wysłała papiery do Walney's. Zaproszono ją na rozmowę do Kairu, a potem zaproponowano posadę. To było pięć lat temu. Szybko doszła do wniosku, że nie ma żadnego szpiega. Skrzynka - szczelina w murze za luźnym wieszakiem do papieru toaletowego w damskiej toalecie — nigdy nie była używana. Siedząc na jednym z sedesów, można było sięgnąć do niej dwoma palcami. Z początku Anna sprawdzała ją
codziennie, potem raz w tygodniu, aż wreszcie raz na miesiąc. Nic. Dopiero przed pięcioma miesiącami znalazła w skrzynce zmięty papierek od batonika. W środku znajdowała się maleńka rolka mikrofilmu. Zmięty papierek wyglądał niewinnie; klisza z pewnością nie. Ktoś ryzykował życie, fotografując księgi bankowe, podobnie jak Anna Modin się narażała, wynosząc mikrofilm z banku. Od tamtej pory niejeden raz przewoziła w torebce zmięte papierki i pozostawiała je w skrzynkach kontaktowych całej Europy. Ilin nigdy nie oferował pieniędzy, a ona nie prosiła. Pomagała właśnie jemu, nie rosyjskiej tajnej policji. Nigdy nie poznała tożsamości agenta działającego w banku, zresztą prawdę mówiąc, wcale nie chciała jej poznać. Czego człowiek nie wie, tego nie zdradzi, przypadkiem lub celowo, na przykład, by ocalić własne życie. Anna wiedziała tylko tyle, że szpieg najprawdopodobniej jest kobietą; skrzynka kontaktowa znajdowała się w toalecie na trzecim piętrze. Woźni, którzy nocą sprzątali i to pomieszczenie, byli bez wyjątku mężczyznami, nie można więc było wykluczyć ich na sto procent, bardziej prawdopodobne jednak wydawało się to, że informacje zostawia jedna z kobiet pracujących w dziale przekazów telegraficznych. Spośród wszystkich krajów arabskich tylko w Egipcie - i może jeszcze w Iraku - kobiety mogły pracować w bankach, ale tylko na stanowiskach urzędniczych, z dala od klientów. I właśnie tam agent mógł zdobyć najlepsze informacje; właśnie tam szpieg pracujący dla Janosa Ilina mógł dowiedzieć się kto, ile i kiedy. Przed dwoma laty Saad po raz pierwszy powierzył Annie misję wykraczającą poza ramy legalnej bankowości. Ilin miał rację: niegdyś brytyjski bank istotnie był zamieszany w finansowanie akcji terrorystycznych i kierowanie nimi. 44 Cztery głowice jądrowe. Anna napisała raport o transakcji Piętrowa na wewnętrznej stronie papierka od batonika i zostawiła Ilinowi w skrzynce kontaktowej w moskiewskim metrze. Nie telefonowała do niego i nie próbowała nawiązać łączności w żaden inny sposób. Nie mogła wykluczyć, że obserwują ją ludzie Abdula Abn Saada - ludzie zajmujący się zawodowo podrzynaniem gardeł, a w tym wypadku chodziło o jej gardło. Nic nie ocaliłoby jej życia, gdyby się dowiedzieli, że komukolwiek zdradziła sekret bankowej transakcji. Saad dobrze jej płacił — niemal dwa razy więcej niż szwajcarscy bankierzy. Podobało jej się to, lecz kiedy zaczęły się tajne misje, zrozumiała, że dostaje pieniądze za milczącą zgodę na wszystko, czym zajmują się jej mocodawcy. To byli źli ludzie. I niedouczeni. Uważali, że na Zachodzie wszyscy działają wyłącznie dla pieniędzy. Wszelkie zalety przypisywali sobie. Kobiety traktowali jak podludzi, przydatnych wyłącznie do zabawy i prokreacji. Anna Modin odeszła od okna, usiadła za biurkiem i spojrzała na swoje dłonie. Drżały. Ledwie zauważalnie, ale jednak drżały. Czuła, że się wypala. Saad nigdy dotąd jej nie groził. Co to mogło oznaczać? Czyżby coś podejrzewał? A jeśli odkrył skrzynkę w damskiej toalecie albo przyłapał szpiega i zdołał wycisnąć z niego informacje? Sprawa była prosta; wystarczyło zainstalować ukrytą kamerę, by się przekonać, kto obsługuje skrzynkę kontaktową. Równie prostym następstwem wpadki byłyby tortury i zapewne bolesna śmierć. Cztery głowice jądrowe... Może trzeba było zostać w Moskwie? Zadzwonić do Ili-na, powiedzieć mu o wszystkim i kazać szukać nowego kuriera? A jednak nie zrobiła tego. Nie chciała zostawiać na pastwę losu osoby, która narażała życie, kopiując bankowe dane. Pakt, iż prawdopodobnie była to kobieta, Arabka, podwójnie utrudniał sprawę. Nie, Anna Modin czuła, że nie może zawieść kobiety, która miała w sobie tyle odwagi, by się przeciwstawić złu.
Teraz jednak drżenie rąk nie ustawało ani na chwilę. Wstała, obciągnęła sukienkę, przejrzała się w szybie i wy- 45 szła do damskiej toalety. Otworzyła drzwi, weszła i się rozejrzała. Pusto. Zatrzymała się przy umywalce i popatrzyła na lustrzane odbicie pomieszczenia. Po chwili odwróciła się i zaczęła badać ściany i sufit centymetr po centymetrze, szukając jakichkolwiek zmian, które mogły zajść w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Nie zauważyła niczego podejrzanego. Weszła do kabiny, zdjęła żakiet i położyła go na wieszaku do papieru toaletowego. Następnie zsunęła bieliznę i usiadła na desce sedesowej. Spojrzała na sufit i ściany. Wszystko wyglądało jak dawniej. Wreszcie sięgnęła po papier toaletowy. Osłaniając dłoń żakietem wsunęła palce w szczelinę za wieszakiem i obmacała ją dokładnie. Nic nie znalazła - skrzynka kontaktowa była pusta. Resztę dnia spędziła, wykonując rutynową, papierkową robotę. Czekała na cios, ale nic się nie wydarzyło. Czekanie, oto całe życie szpiega. Czekanie, zawsze w napięciu, zawsze w roli, zawsze z fałszywym spokojem. Kiedy wieczorem wreszcie wychodziła z banku, nie oglądała się za siebie. Podczas kilku dni, które nastąpiły po rozmowie z Cokiem Twilleyem i Sonnym Tranem, Jake nie usłyszał nic nowego na temat sprzedanej broni, o której mówił Ilin, a nazwiska Richarda Doyle'a nikt nie wymienił przy nim nawet szeptem. Praca oficera łącznikowego przy zespole do spraw zwalczania terroryzmu polegała przede wszystkim na koordynowaniu użycia sił zbrojnych w realizowaniu takich zadań, których nie mogły wykonać cywilne agencje rządowe. Grafton spędzał więc długie godziny, rozmawiając przez telefon z dowództwami jednostek rozsianych po całym kraju oraz z cywilami, którym musiał dokładnie wyjaśniać, co mogą, a czego nie mogą zrobić amerykańskie siły zbrojne. Komandor Tarkington towarzyszył mu, naturalnie, telefonując z równym uporem. Jake był zbyt zajęty, by się martwić bombami, Ropuch więc martwił się za dwóch. - Nie sądzi pan, admirale, że warto by było jeszcze raz pogadać z Cokiem? — spytał z nadzieją. — Może dowiedzielibyśmy się, co jest grane? 46 Jake pokręcił głową i wcisnął klawisz w telefonie, by odebrać rozmowę. Godzinę później, w chwili względnego spokoju, Tarkington odezwał się ponownie: - A może spotkałby się pan drugi raz z Ilinem? Może dowiedział się czegoś więcej? - Ropuchu, nic nie możemy zrobić. - Do licha, admirale, świat stanął nad przepaścią. Pan i ja jesteśmy jedynymi zdrowymi na umyśle ludźmi na Ziemi, którzy o tym wiedzą... chociaż jeśli chodzi o pana, to mam pewne wątpliwości. Grafton zaśmiał się i otworzył usta, żeby odpowiedzieć w podobnym tonie, ale w tym momencie zadzwonił telefon. Słowa, które miały paść, nigdy nie padły, po rozmowie telefonicznej Jake bowiem zaczął myśleć o innych sprawach i dysputy z Ropuchem zupełnie wyleciały mu z pamięci. W czwartek wieczorem telefon zadzwonił w mieszkaniu Jake'a. Głos w słuchawce należał do zastępcy szefa operacji morskich. Wymamrotawszy służbowe powitanie, admirał z dowództwa powiedział: - Za godzinę, czyli o dwudziestej pierwszej, będzie pan czekał przed swoim budynkiem. Biega pan, prawda? - Tak jest. - Więc niech pan włoży szorty i adidasy. Ma pan jakąś charakterystyczną bluzę? Może z logo uczelni albo czymś takim... Jake zastanawiał się przez chwilę. - „U Śliskiego Willa". - A co to takiego? - Burdel w Nevadzie, sir. Admirał zachichotał.
- Niech pan ją włoży. Dziewiąta, przed bramą budynku. - Nie powie mi pan, o co chodzi, admirale? - Ktoś chce się z panem spotkać. Jake ubrał się w strój do joggingu i przed wyznaczoną godziną zszedł na dół. Czuł się jak idiota, przyglądając się strumieniowi samochodów i pieszych wychodzących ze stacji metra, przepływającemu przez Roslyn w ten czwartkowy wieczór. Minutę przed dwudziestą pierwszą przy krawężniku zatrzymał się duży, czarny sedan z zaciemnionymi szybami. 47 Niemal natychmiast stanął przed nim drugi; trzeci zatrzymał się tuż za pierwszym. Z przedniego miejsca dla pasażera wysiadł dobrze zbudowany trzydziestoparołetni mężczyzna w sportowej kurtce i otworzył tylne drzwi, gestem zapraszając admirała. Jake podszedł do wozu i wsiadł, a mężczyzna zatrzasnął za nim drzwi i wrócił na swoje miejsce. - Kontradmirał Grafton — odezwał się człowiek siedzący obok Jake'a. - Miło mi - dodał, wyciągając rękę. - Mnie również, sir - odparł Jake Grafton, ściskając dłoń prezydenta Stanów Zjednoczonych. - Ładna bluza — zauważył prezydent i ruchem głowy dał znak agentowi Secret Service siedzącemu za kierownicą. Samochód ruszył. - Naprawdę cieszę się, że mogę pana poznać, admirale, bo wiele o panu słyszałem. Jake zastanawiał się nad właściwą odpowiedzią. Pierwszy raz w życiu miał okazję rozmawiać z prezydentem. Facet wyglądał na przyzwoitego, ale z drugiej strony... - Ja także wiele o panu słyszałem - odparł i zaraz poczuł się jak idiota. - Proszę, niech pan mi opowie o spotkaniu z Janosem Ilinem. Czytałem raport CIA, ale wolałbym poznać relację z pierwszej ręki. Jake opowiedział o wszystkim, zaczynając od tego, kim jest Ilin i w jaki sposób wraz z Callie poznał go mniej więcej rok wcześniej, gdy Rosjanin był członkiem zespołu łączników obserwujących prace nad satelitarnym systemem obrony przed pociskami balistycznymi, zwanym SuperAegis. Podkreślił wysiłki agentów FBI, którzy sprawdzili, czy w drodze na spotkanie Ilin nie był śledzony, a następnie starannie zdał relację z przebiegu rozmowy, koncentrując się na domniemanej sprzedaży czterech głowic organizacji Miecz Islamu i na wątku agenta CIA, Richarda Doyle'a, który miał być rosyjskim szpiegiem. - Cztery ładunki jądrowe po dwieście kiloton - powtórzył cicho prezydent i odetchnął głęboko. — Sądzi pan, że Ilin kłamał? - Kiedy opowiadał mi o sprzedanej broni, miałem wrażenie, że mówi prawdę. Była w tym... - Jake machnął ręką, szukając właściwego słowa. - Szczerość, chyba tak mógłbym to nazwać. Od tamtej pory wiele myślałem o sprawie i za nic 48 w świecie nie umiem sobie wyobrazić, co Rosjanie by zyskali, wciskając nam takie kłamstwo. Na ich miejscu nie wychylałbym się z taką historyjką, ponieważ w jej świetle wychodzą na niekompetentnych idiotów, którzy nie umieją kontrolować własnych generałów. I są nimi, jeżeli rewelacje na temat głowic są prawdziwe. Czy Ilin informował z własnej inicjatywy, czy tylko odgrywał rolę? Tego nie wiem, ale mogę powiedzieć, że zawsze uważałem go za gościa grającego według własnych reguł. Z drugiej jednak strony nie sądzę, by dochrapał się stopnia generała- porucznika w KGB, SVR czy jak oni się tam zwą w tym tygodniu, gdyby jego przełożeni mieli choćby cień wątpliwości co do jego lojalności i poglądów. Choć oczywiście osądzanie tak abstrakcyjnych cech jak lojalność czy honor nigdy nie jest łatwe. - Za czasów dyktatury komunistycznej wielu Rosjan na wysokich stanowiskach wybrało wolność - zauważył prezydent.
- Tak czy inaczej - ciągnął Jake - wydaje mi się, że musimy bardzo dokładnie przyjrzeć się działalności Richarda Doyle'a. Nie widzę żadnej korzyści, jaką Ilin i reszta Rosjan mogliby odnieść, zniesławiając niewinnego oficera CIA. Jeżeli to gambit, to nie rozumiem jego sensu. Kłamstwo tego typu byłoby niebezpiecznym precedensem. Z drugiej jednak strony, jeżeli Doyle naprawdę szpieguje dla Rosji, a historia z głowicami jest kłamstwem, wydanie go mogłoby skłonić nas do uwierzenia w nią. - Rzeczywiście - przyznał prezydent. Jake podrapał się w głowę. - Sęk w tym, że nie jestem zawodowym pracownikiem wywiadu - powiedział. - Jestem tylko byłym pilotem szturmowym, przekładającym papierki i odbierającym telefony. - Ja też nie pracuję dla wywiadu - odparł prezydent. -Tylko że odpowiedzialność spoczywa właśnie na mnie. - Wydaje się — zauważył Jake — że przesadne kombinowanie w tej sprawie byłoby błędem. Powinniśmy działać, z należytą ostrożnością rzecz jasna, przyjmując, że Ilin mówił prawdę. Trzeba sprawdzić, dokąd nas zaprowadzi ta hipoteza. Jeśli odkryjemy, że kłamał, zastanowimy się nad nowym Podejściem. - Zgadzam się. - Dopóki nie będziemy absolutnie pewni, że żadna głowica 49 nie opuściła Rosji, powinniśmy koncentrować wszystkie siły na odnalezieniu domniemanych czterech. Nie sądzę, byśmy mieli wybór, panie prezydencie. — Ja również — zgodził się prezydent i spuścił wzrok. Po chwili skrzywił się i spojrzał przez okno na monumentalną zabudowę Waszyngtonu. - Ataki terrorystów ujawniły problemy, z którymi amerykański system polityczny nie umie sobie poradzić od co najmniej trzydziestu lat. Odkąd skończyła się druga wojna światowa, potrzebujemy miejsca do składowania odpadów radioaktywnych i wciąż go nie mamy. Nikt nie chce go mieć na swojej ziemi, więc całe to świństwo spoczywa w beczkach, poupychane gdzieś w marnie strzeżonych magazynach. — Prezydent uniósł palec. — Mamy też mniej więcej sześć milionów nielegalnych imigrantów i żadnego skutecznego sposobu na ich odszukanie lub pozbycie się. Służba Imigracyjna i Naturalizacyjna ma zaledwie dwa tysiące dwustu ludzi do wyłapywania, konwojowania i deportowania nieproszonych gości. Trudno w to uwierzyć, ale przez lata nikt nic nie zrobił w tej sprawie, bo wiele gałęzi przemysłu potrzebuje taniej siły roboczej, poza tym wielu ludziom zwyczajnie żal nielegalnych imigrantów, którzy często cierpieli głód w slumsach Trzeciego Świata. — Prezydent wyprostował drugi palec. - Dalej mamy Federalne Biuro Śledcze, którego zadaniem jest przygotowywanie spraw dla prokuratorów federalnych oraz ściganie szpiegów i terrorystów. Zatrudniamy dokładnie jedenaście tysięcy stu czterdziestu trzech agentów, włącznie z dyrektorem FBI. - Wyliczając agencje rządowe, prezydent prostował kolejne palce. - CIA wciąż próbuje pilnować, czy Rosjanie nie szykują nam trzeciej wojny. Służby celne są tak przeciążone i słabe kadrowo, że stać je wyłącznie na wyrywkowe kontrole towarów sprowadzanych do kraju. DEA prawie od pokolenia przegrywa wojnę z handlarzami narkotyków*. - Bałagan to nieodłączna część demokracji — stwierdził Jake. - Nie inaczej! - przytaknął prezydent, wykonując stanowczy gest otwartą dłonią. — Szkopuł w tym, że rządy muszą korzystać z biurokratycznych struktur, żeby chronić ludzkie kami 50 Drug Enforcement Agency - Rządowa Agencja do Walki z Narkoty- życie. Każda biurokracja rządzi się swoimi prawami, płyną w niej rzeki formularzy, raportów i notatek, piętrzą się kosze na przychodzącą i wychodzącą korespondencję, są federalne plany urlopowe, są urzędnicy na zwolnieniach lekarskich lub wakacjach, a także nieodłączna zgraja oszustów, tępaków, głupców, fanatyków, nadgorliwców, dyletantów, donosicieli, lizusowi zawistników... oraz grupka oddanych sprawie ludzi, którzy wykonują prawdziwą robotę. Wyzwaniem jest kompilowanie informacji płynących z tylu biurokratycznych źródeł i
wykorzystanie ich w odpowiednim czasie. Właśnie tego oczekuję od pana. Musi pan analizować informacje z wszelkich dostępnych źródeł, aby zapobiec ludobójstwu w niedalekiej przyszłości. - Prezydent spojrzał w oczy Jake'a Graftona. -Rozmawiałem z ludźmi z Pentagonu. Mówią, że pan jest człowiekiem, którego mi potrzeba. Podobno ma pan dar trafnej oceny sytuacji i zdrowy rozsądek, a co najważniejsze, osiąga pan wyniki. Jake był zaskoczony. Nie miał pojęcia, że Biały Dom zasięgał języka na jego temat. Nie odezwał się jednak ani słowem. - Chcę, żeby pan odnalazł tę broń - ciągnął prezydent. -Na papierze wciąż będzie pan działał w ramach zespołu do spraw zwalczania terroryzmu, ale w rzeczywistości zostaje pan sam. Niech pan zgromadzi po cichu niezależną ekipę. Proszę brać ludzi i sprzęt, skąd tylko pan zechce. Musicie znaleźć te głowice, zanim eksplodują. - Tak jest. — Przeciwnik dał nam kopniaka w zęby — dodał po chwili prezydent, spoglądając przez okno na budynki rządowe ciągnące się wzdłuż bulwaru. - Coś takiego nigdy nie powinno było się wydarzyć. Tysiące ofiar, złamane życie dziesiątków tysięcy ludzi... Echo tych wydarzeń wciąż jeszcze rozbrzmiewa jak Ameryka długa i szeroka; moim zdaniem będzie rozbrzmiewało jeszcze przez wiele lat. Stany Zjednoczone, w których obaj dorastaliśmy, się zmieniają. Nasze wolności... - Prezydent machnął ręką. — Tak czy inaczej, to się więcej nie powtórzy. Nigdy! Rozumie pan? -Tak jest. Prezydent wziął głęboki oddech. — Musimy działać lepiej i będziemy działać lepiej. Zreformujemy CIA, FBI i służby imigracyjne. Zmienimy priorytety. Postawimy na agentów, nie na maszyny. Użyjemy wszel- 51 kich dostępnych narzędzi, by uchronić obywateli Stanów Zjednoczonych przed śmiercią z rąk fanatycznych morderców. Będziemy ścigać wroga wszędzie, gdzie się ukryje, kimkolwiek jest, bez względu na granice państwowe, układy polityczne, decyzje Sądu Najwyższego, zasady prowadzenia dochodzeń, Kodeks Praw Federalnych czy układ świąt państwowych. Musimy dopaść tych ludzi, zanim zrobią nam krzywdę. - Nie wszyscy nasi wrogowie urzędują w Kandaharze -odparł Jake. - Janos Ilin zwrócił na to uwagę i odniosłem wrażenie, że to bardzo ważny szczegół. - Wydaje mi się, że dobrze się rozumiemy — powiedział prezydent, raz jeszcze mierząc Graftona wzrokiem. - Jeżeli mam zrobić to, czego pan ode mnie oczekuje, będę musiał stworzyć coś w rodzaju centrum komputerowego -stwierdził z namysłem Jake. - W dzisiejszym świecie każdy zostawia po sobie ślad, elektroniczny ślad w rządowych i nierządowych bazach danych. Transakcje kartami kredytowymi, księgi bankowe, umowy ubezpieczeniowe, umowy wynajmu samochodów, rezerwacje lotnicze, rachunki hotelowe i domowe, bilingi telefoniczne, poczta elektroniczna, rejestry odwiedzanych stron internetowych... życie każdego człowieka jest uwieczniane w komputerach, skrawek tu, fragment tam. W latach siedemdziesiątych niemiecka policja użyła komputerów, by skompilować dane z istniejących już wówczas baz i tym sposobem pokonać Frakcję Czerwonej Armii i gang Baader-Meinhof. Udało się, ale jako że akcja nie została utajniona, pojawiły się głosy sprzeciwu. „Zagrożenie nie usprawiedliwiało naruszenia prywatności", mówiono. Dziś jednak nie chodzi już tylko o morderstwa i porwania. Gra toczy się o samoloty pasażerskie używane jako maszyny kamikadze, o zabijanie niewinnych ludzi na masową skalę. - To jest wojna - odparł zwięźle prezydent. - Niech pan działa szybko i uderza zdecydowanie. Potrzebne mi wyniki, nie wymówki. Będzie pan dowodził oddziałem w ramach zespołu do walki z terroryzmem, ale odpowiada pan bezpośrednio przede mną. — Prezydent wręczył Jake'owi wizytówkę. -Pierwszy numer to telefon mojego asystenta, Sala Moliny. Proszę do niego dzwonić, kiedy będzie pan potrzebował pomocy. Drugi jest mój, do pańskiej dyspozycji o każdej porze i w dowolnym miejscu.