STEPHEN KING
Ballada o celnym strzale
(The Ballad of the Flexible
Bullet)
przełożył Krzysztof
Sokołowski
Stephen King urodził się 21 września
1947 r. w Portland w stanie Maine. Swoje
pierwsze „dzieła" pisał mając siedem lat
- powstawały one głównie pod wpływem
powieści fantastyczno-naukowych, ktc
namiętnie czytał od dzieciństwa. W 1965
r. opublikował w fanzinie pierwsze
opowiadanie „l was Teenage Grave Robber"
(Byłem nastoletnią hieną cmentarną),
umiejętność znajdowania dobry tytułów
towarzyszyła mu od tej pory przez całą
pisarską karierę. W1967 r. zadebiutował
jako profi jonalista opowiadaniem „The
Glass Floor" (Szklana podłoga)
opublikowanym przez „Startling M' tery
Stories", w tym samym roku ukończył też
pierwszą powieść „The Long Walk" (Długi
spacc której nie odważył się posłać do
wydawnictwa. Za to druga powieść „Sword
in the Darkness" (19 Miecz w ciemności)
została odrzucona aż przez dwunastu
wydawców, ciągle jeszcze nie wiedzący że
może to być żyła złota. Od czasu do
czasu publikując opowiadania, pisze dwie
powieści (równ nie przyjęte do druku).
W1969 r. żeni się, pracuje przez pewien
czas jako robotnik, uzyskuje posa
nauczyciela na uniwersytecie stanowym w
Maine i wreszcie w 1973 r. publikuje swą
pierwszą powie „Carrie".
Zyski z niezwykłego powodzenia „Carrie"
umożliwiają mu rzucenie pracy i
utrzymanie rodziny z pisania. Obok
niezliczonych opowiadań, do 1976 r.
(przełomowego w i tak błyskawicznej
karier; King publikuje jeszcze jedną
powieść - „SalerrTs Lot" (1975).
W 1976 r. wchodzi na ekrany film Briana
de Palmy „Carrie", będący ekranizacją
jego pierws powieści i od tej pory
gwiazda Kinga świeci coraz jaśniej. W
tym samym roku „SaleirTs Lot" otrzym
„World Fantasy Award". W 1977 r. ukazuje
się „The Shining" (Lśnienie). W 1979 r.
„Salem's zostaje przerobiony na serial
telewizyjny. W 1980 r. na ekranach kin
pojawia się ekranizacja „Lśnienia" w
reżyserii Stanleya Kubricka. W 1981 r.
nowela „The Mist" (Mgła) otrzymuje
„World Fant: Award" i nominację do
nagrody Nebula. Data ta jest ważna i z
tego powodu, że w tym samym roku
debiutuje żona Kinga, Tabitha, powieścią
„Small World", która cieszy się jednak
uznaniem znacznie mniejszym niż dzieła
jej męża. W 1982 r. kolejną „World
Fantasy Award" otrzymuje opowiadanie „Do
the Dead Sings" (Czy martwi śpiewają),
książka „Danse Macabre" (rozważania nad
horrorem literackim i filmowym)
otrzymuje nagrodę Hugo, zaś powieść
„Cujo" staje się laureatką „British
Fantasy Award", choć powszechnie uważa
się ją za najgorszą w dorobku Kinga.
Rok 1983 - brak wprawdzie nagród, ale (w
ciągu roku!) na ekrany wchodzą trzy
filmy zrealizowe na podstawie utworów
Kinga: „Cujo" (reż. Lewis Teague), „The
Dead Zone" (reż. David Cronenben) i
„Christine" (reż. John Carpenter).
W1984 r. na ekranach pojawiają się dwa
kolejne filmy („Children of the Corn",
reż. Fritz Kiersc, „Firestarter", reż.
Mark Lester), opublikowany zostaje
„Talisman" (wspólnie z Peterem Straube
którym natychmiast interesuje się Steven
Spielberg.
Kolejne lata przynoszą kolejne książki,
opowiadania i filmy. Kariera Kinga
wydaje się nie znać granic. Debiutuje
jako aktor i reżyser (1986, „Maximum
Overdrive"). Jest wykładowcą
uniwersyteckim a na jego wykładach sale
są pełne.
Aż s t r a c h pomyśleć...
K. Sok.
Przyjęcie właściwie już się
skończyło. Było to udane przyjęcie -
każdy mógł wypić, ile chciał, krwiste
steki doskonale upiekły się na gorących
węglach, a przyrządzona przez Meg
sałatka ze specjalnie dobranymi
przyprawami smakowała wszystkim. Zaczęli
o piątej, a teraz było już wpół do
dziewiątej i szybko zapadał zmierzch. O
tej porze wielkie przyjęcia dopiero się
rozkręcają, ale to nie było wielkie
przyjęcie. Bawiło się tylko pięć osób:
agent z żoną, młody pisarz i jego żona
oraz redaktor pewnego magazynu, który
miał niewiele ponad sześćdziesiątkę, ale
wyglądał starzej. Redaktor pił tylko
wodę mineralną. Jeszcze nim przyjechał,
agent wyjaśnił pisarzowi, że redaktor
pił kiedyś zbyt wiele. Już nie ma tego
problemu, podobnie jak żony redaktora.
Dlatego spotkali się w piątkę, a nie w
szóstkę.
Przyjęcie nie rozkręciło się wiec tak
naprawdę, a kiedy zaczęło się ściemniać,
wszystkich siedzących w ogrodzie przy
domu młodego pisarza, ogrodzie, który
ciągnął się aż do brzegu jeziora,
ogarnął nastrój wspomnień. Pierwsza
powieść młodego pisarza zyskała uznanie
krytyki i sprzedawała się doskonale. Był
wiec szczęściarzem i - to mu trzeba
przyznać - wiedział o tym.
Wszyscy nieźle się bawili, wiec z tego
rozbawienia od omawiania sukcesu młodego
pisarza przeszli do rozmowy na temat
innych twórców, którzy młodo odnieśli
sukces, a później popełnili samobójstwo.
Wspomniano Rossa Lockridge'a i Toma
Hagena. Żona agenta wymieniła SyMe Plath
i Annę Sexton, a pisarz odpowiedział
jej, że trudno uznać Plath za autorkę,
która odniosła sukces. W każdym razie
nie popełniła samobójstwa, dlatego bo
się jej powiodło, raczej powiodło się
jej dlatego, że popełniła samobójstwo,
Agent uśmiechał się i milczał.
- Bardzo was proszę, zmieńmy lepiej
temat - z lekkim zaniepokojeniem
poprosiła żona młodego pisarza.
Nie zwracając uwagi na jej prośbę, agent
dodał:
- Również szaleństwo. Byli i tacy,
którzy zwariowali z powodu sukcesu.
Powiedział to spokojnym, ale dźwięcznym
głosem, jak aktor występujący na scenie.
Żona pisarza znów próbowała protestować.
Zbyt dobrze wiedziała, jak bardzo jej
mąż lubi takie rozmowy. Dawały mu okazje
do żartów, a żartował, gdyż sam zbyt
wiele na ten temat myślał. Spróbowała
wiec protestować, ale akurat odezwał się
redaktor, to zaś, co powiedział, było
tak niezwykłe, że słowa zamarły jej na
ustach.
- Szaleństwo jest jak elastyczny
pocisk.
Żona agenta wyglądała na zaskoczoną.
Zaciekawiony pisarz pochylił się w
stronę redaktora.
- To brzmi znajomo - powiedział.
- Jasne - odparł redaktor. - Samo
określenie, obraz, wymyśliła Mariannę
Moore. Użyła go chyba po to, żeby opisać
jakiś samochód czy coś. Zawsze myślałem,
że to także dobrze opisuje stan
szaleństwa. Szaleństwo jest rodzajem
umysłowego samobójstwa. Czy lekarze nie
zaczęli teraz twierdzić, że prawdziwa
śmierć, to śmierć mózgu? Szaleństwo jest
jak elastyczny pocisk, który ugodził w
mózg.
Żona pisarza skoczyła na równe nogi.
- Czy ktoś ma ochotę się napić? -
zapytała. Nikt nie miał ochoty.
- Więc napije się sama, jeśli mamy
dalej rozmawiać na ten temat -
stwierdziła i poszła przygotować sobie
drinka.
Redaktor mówił dalej:
- Dostałem raz opowiadanie. To było
wtedy, kiedy jeszcze pracowałem w
„Logan's"... teraz już go nie ma,
poszedł w ślady „Collier's" i „Saturday
Evening Post", ale wtedy byliśmy lepsi -
w jego głosie słychać było cień dumy. -
Drukowaliśmy trzydzieści sześć opowiadań
rocznie, czasem więcej, i każdego roku
cztery czy pięć z nich znajdowało
miejsce w jakiejś antologii „najlepszych
opowiadań roku". I ludzie je czytali.
Nieważne... to opowiadanie nazywało się
„Ballada o celnym strzale", a napisał je
Reg Thorpe. Był wtedy równie młody jak
ten tu młody człowiek i prawie tak samo
ceniony.
- To on napisał „Postacie z podziemia",
prawda? - zapytała żona agenta.
- Tak. Niesamowite powodzenie jak na
pierwszą powieść. Wspaniałe recenzje,
sprzedaż jak marzenie, wszystko! Nawet
film był dobry, nie tak dobry jak
książka, ale dobry.
- Uwielbiałam te książkę - powiedziała
żona pisarza, włączając się w rozmowę,
wbrew swemu najgłębszemu przekonaniu.
- Czy on coś jeszcze napisał? „Postacie
z podziemia" czytałam w szkole, to
było... no, zbyt dawno, żeby o tym
myśleć.
- Nic się nie zmieniłaś, kochanie -
powiedziała serdecznie żona agenta, choć
myślała o tym, że żona pisarza nosi zbyt
mały biustonosz i zbyt obcisłe szorty.
- Nie - odpowiedział redaktor. - Nic
więcej, oprócz tego opowiadania, o
którym wspomniałem. Popełnił
samobójstwo. Oszalał i popełnił
samobójstwo.
- Och! - krzyknęła słabo żona pisarza.
Temat wrócił.
- Czy ktoś opublikował to opowiadanie?
- zapytał pisarz.
- Nie, ale nie dlatego, że pisarz
oszalał i popełnił samobójstwo. Nikt go
nie opublikował, ponieważ czytający je
redaktor oszalał i niemal popełnił
samobójstwo.
Agent wstał nagle i wzmocnił sobie
drinka, chociaż jego drink z pewnością
tego nie potrzebował. Wiedział, że
redaktor przeżył załamanie nerwowe w
1969 roku, a niedługo później skończyła
się. epoka „Logan's.
- To ja nim byłem - poinformował
redaktor resztę towarzystwa. - W pewnym
sensie wariowaliśmy razem, Reg Thorpe i
ja, chociaż ja mieszkałem w Nowym Jorku,
a on w Omaha i nigdy się nawet nie
spotkaliśmy. Jego książka była na rynku
już jakieś pół roku, kiedy przeniósł się
do Omaha. Żeby „pozbierać myśli" - tak
wtedy mówił. Akurat tak się. złożyło, że
znam tę cześć historii, bo czasami
spotykam jego żonę, kiedy przyjeżdża do
Nowego Jorku. Maluje teraz i to całkiem
nieźle. Miała szczęście dziewczyna.
Niemal zabrał ją ze sobą.
Agent wrócił ze szklaneczką w ręku.
- Zaczynam sobie przypominać -
powiedział. - Tam była nie tylko żona,
prawda? Postrzelił kilka osób, także
dziecko.
- Tak. To właśnie dzieciak go załatwił.
- Dzieciak? - zdumiała się. żona
agenta. -Jak to, dzieciak?
Twarz redaktora pozostała nieruchoma.
Najwyraźniej chciał mówić, nie zaś
odpowiadać na pytania.
- I tą część historii też znam. Sam ją
przeżyłem. Też miałem szczęście.
Cholerne szczęście. Różne dziwne rzeczy
dzieją się z tymi, którzy próbują
popełnić samobójstwo przykładając sobie
lufę do czoła i pociągając za spust.
Myślicie może, że ta metoda jest
pewniejsza niż pigułki czy podcięcie
żył, ale mylicie się. Kiedy strzelacie
sobie w łeb, nie wiecie, co się może
zdarzyć. Pocisk może się na przykład
odbić od czaszki i zabić kogoś innego.
Może ześliznąć się po kości i lecieć
dalej. Może utkwić w mózgu i oślepić na
całe życie. Jeden gość palnie sobie w
łeb z trzydziestki ósemki i ocknie się w
szpitalu, inny użyje dwudziestki dwójki
i ocknie się w piekle... jeżeli coś
takiego w ogóle istnieje. Osobiście
sądzę, że piekło istnieje na Ziemi,
najprawdopodobniej w New Jersey.
Żona pisarza roześmiała się raczej
piskliwie.
- Jedyną zupełnie pewną metodą
samobójstwa jest skok z wysokiego
budynku, lecz używają jej jedynie ci
naprawdę zdecydowani. Nieciekawie się
później przedstawiają, prawda? Ale
chodzi mi o coś innego: jeżeli trafi cię
elastyczny pocisk, nie wiesz, co się
może zdarzyć. Ja zjechałem z mostu, a
potem ocknąłem się na brudnym nabrzeżu,
zaś kierowca ciężarówki machał moimi
rękami i wyginał je tak, jakby miał
dwadzieścia cztery godziny na zostanie
kulturystą i pomylił mnie z symulatorem
kajaka. Dla Rega ten pocisk był
zabójczy. Reg... ale opowiadam wam tu
coś takiego nie mając pojęcia, czy w
ogóle chcecie mnie słuchać?
W gęstniejącej szybko ciemności uważnie
przyjrzał się ich twarzom. Agent i jego
żona patrzyli na siebie pytająco, a żona
pisarza już, już miała stwierdzić, że na
dziś chyba wystarczy nieprzyjemnych
rozmów, kiedy odezwał się jej mąż:
- Chciałbym usłyszeć więcej, jeżeli
oczywiście może pan o tym mówić. To
znaczy, z powodów osobistych.
- Nigdy o tym nie opowiadałem, lecz nie
z powodów osobistych. Być może nie
spotykałem właściwych słuchaczy?
- Wiec proszę spróbować dziś.
- Paul... - żona położyła mu dłoń na
ramieniu. - Nie sądzisz...
- Nie teraz, Meg. Redaktor już mówił
dalej:
- Opowiadanie przyszło zwyczajnie,
pocztą, w czasach, gdy „Logan's" nie
przyjmował już przypadkowych tekstów.
Kiedy nadchodziły, sekretarka
przekładała je po prostu do załączonych
kopert zwrotnych wraz z karteczką: Z
powodu wzrastających kosztów utrzymania
pisma i wzrastających trudności z
czytaniem wciąż wzrastającej liczby
nadsyłanych tekstów, nasza redakcja nie
przyjmuje materiałów nie zamówionych.
Życzymy powodzenia w próbach
opublikowania pana, pani pracy w innych
pismach. Co za cudowny bełkot! Niełatwo
przecież wstawić słowo „wzrastać" trzy
razy w jedno zdanie, a im się to jakoś
udało.
- A jeżeli koperta nie była załączona,
tekst wędrował prościutko do kosza,
prawda? - stwierdził domyślnie pisarz.
- Pewnie! Nie ma litości dla cudzej
słabości.
Dziwny wyraz niepewności pojawił się
nagle na twarzy pisarza. Tak mógł
wyglądać ktoś, kto znalazł się w klatce
pełnej tygrysów, które rozszarpały już
tuziny lepszych od niego. Jak na razie
nie dostrzegł żadnego tygrysa, ale miał
wrażenie, że wiele czai się w ciemności
i że ciągle mają ostre kły.
- W każdym razie - redaktor wyjął
papierosa - opowiadanie przyszło pocztą,
sekretarka wyjęła je z koperty, nalepiła
wiadomą informacje i już miała je włożyć
do załączonej koperty zwrotnej, kiedy
zobaczyła nazwisko autora. Cóż, czytała
„Postacie z podziemia". Tak się
składało, że wszyscy albo już to
czytali, albo właśnie zamierzali
przeczytać i zapisywali się w kolejki w
bibliotekach lub penetrowali
supermarkety w poszukiwaniu wydania
kieszonkowego.
Żona pisarza, która dostrzegła i
zrozumiała błysk strachu w jego oczach,
wzięła go za rękę, a on ciepło się do
niej uśmiechnął. Błysnął płomyk złotego
Ronsona i w jego świetle wszyscy mogli
zauważyć, jak bardzo zniszczona jest
twarz redaktora, jak luźno wiszą mu pod
oczami worki pomarszczonej jak u
krokodyla skóry. Widzieli poorane
zmarszczkami policzki i brodę sterczącą
w tej starej twarzy jak bukszpryt
żaglowca. „Ten żaglowiec - pomyślał
pisarz - nazywa się starość. Nikt nie
marzy o tym, żeby gdzieś nim popłynąć,
ale wszystkie kajuty są zajęte. I hamaki
pod pokładem także".
Płomyk zgasł i w powietrze uniósł się
Wab dymu.
- Ta sekretarka, która przesyłała
opowiadanie i pchnęła je dalej, zamiast
odesłać, jest dziś lektorką u Putnama. O
nazwisko mniejsza, ważne jest, że tam, w
sekretariacie „Logan's", krzywa jej
życia przecięła się na wielkim wykresie
z krzywą życia Rega Thorpe - jedna szła
w górę, a druga w dół. Dziewczyna
dała tekst swemu szefowi, a jej szef dał
go mnie. Przeczytałem i zakochałem się
na śmierć. Było trochę za długie, ale
już widziałem, gdzie można je bez
większych problemów przystrzyc o jakieś
pięćset słów. I to
wystarczało.
- A o czym było? - zainteresował się
pisarz.
- Nawet nie powinieneś pytać -
uśmiechnął się redaktor. - Cudownie
pasowało do naszej dzisiejszej
rozmowy.
- O tym, jak kogoś ogarnia szaleństwo?
- Jasne. Czego cię uczą na pierwszych
zajęciach pierwszego semestru na
pierwszym kursie pisarstwa w college?
Pisz o tym, na czym się znasz. Reg
Thorpe znał się na tym, jak zaczyna się
szaleństwo, bo szaleństwo właśnie go
ogarniało. To opowiadanie przemówiło do
mnie tak silnie prawdopodobnie dlatego,
że ja również byłem w trakcie podobnego
procesu. A gdybyś kiedykolwiek pracował
w magazynie,' to pewnie wiedziałbyś, że
jest jeden temat, którego czytającym
Amerykanom nie musisz wciskać: ,Jak
elegancko zwariować w Ameryce", podpunkt
A: „Nikt nikogo nie rozumie". Dość to
popularne w literaturze XX wieku. Wielcy
fruwali jak ptaki wśród gałęzi tego
drzewa, mali jak robaki podgryzali jego
korzenie. Ale to opowiadanie było akurat
fajne. To znaczy wesołe. Czytałem je jak
nic przed nim i nic po nim. Najbliższe
było chyba niektórym opowiadaniom Scotta
Fitzgeralda... i „Gatsbyemu". Facet z
opowiadania Thorpe'a wariował, ale w
strasznie wesoły sposób. Cały czas
szczerzyłeś zęby, a w niektórych
miejscach - najlepsze było to, w którym
bohater wywala galaretkę pomarańczową na
łeb starej, grubej baby - śmiałeś się
głośno. Ale - wiecie - to był raczej
nerwowy śmiech. Chichoczesz i naraz
musisz się odwrócić, żeby zobaczyć, kto
cię może usłyszeć. Wspaniale było
stopniowane napięcie. Im bardziej się
śmiałeś, tym bardziej się bałeś. A im
bardziej się bałeś, tym głośniejszy był
śmiech... i tak aż do momentu, w którym
bohater wraca z przyjęcia wydanego na
jego cześć i zabija żonę oraz córeczkę.
- I to było o tym? - zapytał pisarz.
- Nie, ale nie w tym rzecz. To była po
prostu opowieść o młodym człowieku,
przegrywającym powoli ze swym własnym
powodzeniem. Zostawmy te sprawę.
Opowiadanie fabuły jest nudne. Zawsze.
Tak czy inaczej, napisałem do niego
list. Mniej więcej tak: Drogi panie
Thorpe, właśnie przeczytałem „Balladę, o
celnym strzale" i uważam ją za wielkie
dzieło. Chciałbym ją opublikować na
początku przyszłego roku, jeśli ten
termin Panu odpowiada. Czy suma ośmiuset
dolarów wydaje się Panu wystarczająca?
Płacimy po akceptacji. Nowy akapit.
Redaktor wydmuchnął kłąb dymu w
pachnące, wieczorne powietrze.
- Opowiadanie jest nieco przydługie i
chciałbym, żeby Pan je skrócił o mniej
więcej pięćset stów, jeśli to możliwe.
Zgodzę się ewentualnie na dwieście słów,
jeśli się Pan uprze. Zawsze możemy
przecież wywalić rysunki. Akapit. Proszę
o odpowiedź. Podpis.
- I tak to pan pamięta, słowo w słowo?
- zapytała żona pisarza.
- Trzymałem jego listy w osobnej
teczce. Oryginały listów do mnie i kopie
moich odpowiedzi. Pod koniec teczka ta
była już całkiem gruba, zawierała także
trzy lub cztery listy od Jane Thorpe,
jego żony. Czytywałem to dość często.
Chciałem zrozumieć, ale to się nie da
zrobić. Elastyczny pocisk da się
zrozumieć równie łatwo jak to, że wstęga
Moebiusa ma tylko jedną stronę. Tak to
już jest na tym najlepszym ze światów.
No tak, znam je słowo w słowo. Niektórzy
tak się uczyli deklaracji
niepodległości.
- Założę się, że zadzwonił następnego
dnia - uśmiechnął się agent. - Co,
wygrałem?
- Nie, nie zadzwonił. Krótko po wydaniu
„Postaci z podziemia" Thorpe przestał w
ogóle używać telefonu. Jego żona
powiedziała mi o tym. W nowym domu, po
przeniesieniu się z Nowego Jorku do
Omaha, nawet go nie założyli. Wiecie, on
stwierdził, że telefon wcale nie działa
dzięki elektryczności, tylko w oparciu o
rad. Myślał, że jest to jeden z dwóch
czy trzech najlepiej strzeżonych
sekretów we współczesnym świecie.
Twierdził - w rozmowach z żoną - że to
rad powoduje wzrost zachorowań na raka,
a nie papierosy, spaliny i inne
zanieczyszczenia. Że k a ż d y telefon
ma w słuchawce kryształek radu i k a ż d
a rozmowa zostawia w głowie kupę
promieniowania.
- Ach, on naprawdę zwariował -
powiedział pisarz i wszyscy się
roześmieli.
- Zamiast tego napisał - redaktor
pstryknął niedopałkiem w stronę jeziora.
- Brzmiało to mniej więcej tak: Drogi
Panie Wilson (a właściwie Henry, jeśli
można). Twój list to wspaniała i
przyjemna niespodzianka. Moja żona była
nawet bardziej zachwycona, jeśli to
tylko możliwe, niż ja. Honorarium
całkiem mi odpowiada... choć pragnę
stwierdzić uczciwie, że sama możliwość
publikacji w„Logan's" wydaje mi się
wystarczającym wynagrodzeniem (lecz -
oczywiście - przyjmę czek!). Przejrzałem
skróty, które zaproponowałeś i w pełni
je akceptuje,. Dzięki nim opowiadanie
jest lepsze i będzie miejsce na
ilustracje. Z najlepszymi życzeniami,
Reg Thorpe.
Pod podpisem był mały, śmieszny
rysuneczek... czy raczej zwykły gryzmoł.
Oko w piramidzie - jak na dolarowym
banknocie. Lecz zamiast napisu Novus
Ordo Seculorum na wstędze pod rysunkiem
zobaczyłem napis Fornit i Fornus.
- Albo to łacina, albo Groucho Marx -
wtrąciła żona agenta.
- Po prostu dowód rosnącej...
ekscentryczności Rega Thorpe'a. Jego
żona powiedziała mi, że Reg uwierzył w
„ludziki" - elfy czy coś. Fornity. Miały
przynosić szczęście. Wierzył, że jeden
nawet zamieszkał w jego maszynie do
pisania.
- O mój Boże - westchnęła żona pisarza.
- Według Thorpe'a każdy fornit ma coś
takiego jak pistolecik i strzela z
niego... przynoszącym szczęście pyłkiem,
tak to chyba trzeba nazwać. A ten
pyłek...
- Nazywa się fornus - dokończył pisarz
szczerząc zęby.
- No tak, jego żona też uważała to za
bardzo zabawne. Do czasu. Na początku
myślała - bo Thorpe wymyślił fornity dwa
lata wcześniej, pracując nad „Postaciami
z podziemia" - że mąż ją po prostu
nabiera. I może tak to się właśnie
zaczęło? A później rosło: od kaprysu,
przez przesąd, do koszmarnej wiary. To
była, no... luźna fantazja. Ale w końcu
stwardniała. Na stal. Tak, stwardniała.
Nikt się nie odezwał, tylko uśmiechy
spełzły z twarzy.
- Fornity potrafiły zachowywać się
zabawnie - mówił redaktor. - Ni stąd ni
zowąd maszyna do pisania Thorpe'a
zaczęła dziwnie często trafiać do
warsztatu. Zdarzyło się to kilka razy
już w Nowym Jorku i powtarzało coraz
częściej w Omaha. Dostał tam z warsztatu
inną maszynę, kiedy jego była pierwszy
raz w naprawie. Po zwrocie pożyczonej
maszyny przyszedł do nich właściciel
warsztatu i powiedział, że ona też
będzie naprawiona na ich rachunek.
- O co mu chodziło? - zdziwiła się żona
agenta.
- Ja chyba wiem - powiedziała żona
pisarza.
- Obie były pełne jedzenia - wyjaśnił
im redaktor. - Małych kawałków ciasta i
tak dalej. A na czcionkach ktoś
rozsmarował masło kakaowe. To Reg żywił
fornita z maszyny. Na wszelki wypadek
sypał też jedzenie w maszynę zastępczą -
kto wie, czy takie fornity nie
przeprowadzają się na czas napraw?
- Aż tak? - spytał pisarz.
- Oczywiście ja o tym jeszcze wtedy nie
wiedziałem. Moja sekretarka przepisała
list, przyniosła mi do gabinetu do
podpisu i po coś tam poszła. Podpisałem
go, a jej jeszcze nie było. Wiec, bez
najmniejszego racjonalnego powodu, sam
nabazgrałem coś pod moim podpisem.
Piramida. Oko. I Fornit i Fornus. Obłęd.
Sekretarka to zobaczyła i zapytała, czy
chce wysłać list tak, jak jest. Tylko
wzruszyłem ramionami.
Po dwóch dniach zadzwoniła do mnie Jane
Thorpe. Powiedziała, że mój list bardzo
podniecił Rega, że Reg myśli, że znalazł
pokrewną dusze.... kogoś, kto coś wie o
fornitach. Widzicie, co się zaczęło
dziać? Z tego, co wiedziałem, te fornity
mogły być wszystkim, począwszy od klucza
francuskiego dla mańkutów, a skończywszy
na samochodzie bez kół. Ditto fornus.
Wiec wyjaśniłem Jane, że po prostu
skopiowałem bazgrały Rega. Oczywiście,
chciała wiedzieć czemu. Pominąłem to
pytanie. No bo co jej miałem powiedzieć?
Że byłem zalany, kiedy podpisywałem
list?
Przerwał i nad trawnikiem zapadła
krepująca cisza. Goście wpatrywali się w
niebo, w jezioro, w wierzchołki drzew,
choć przez ostatnie parę chwil nic się
tam z pewnością nie zmieniło.
- Popijałem sobie przez całe dorosłe
życie i zupełnie nie potrafię określić,
kiedy straciłem nad tym kontrole. W
sprawach zawodowych podpierałem się
butelką prawie do samego końca.
Zaczynałem od lunchu i wracałem do
redakcji el blotto. A jednak pracowało
mi się doskonale. To picie po pracy,
najpierw w metrze, a później i w domu, w
końcu mnie wykończyło.
Mieliśmy z żoną inne problemy, nie
związane z piciem, ale przez picie stały
się one jeszcze poważniejsze. Od
dłuższego czasu chciała ode mnie odejść,
a tydzień przed tym, nim dostałem
opowiadanie Thorpe'a, wreszcie się
zdecydowała.
Próbowałem jakoś się z tym wszystkim
uporać i wtedy pojawiło się to
opowiadanie. Piłem za wiele. Wszystko
się skomplikowało - cóż, gdybyśmy
chcieli to nazwać jakoś modnie, był to z
pewnością kryzys wieku średniego.
Wszystko, co wtedy wiedziałem, to tylko
to, że przygnębia mnie życie, zawodowe i
prywatne. Walczyłem - albo przynajmniej
próbowałem walczyć - z rosnącą
pewnością, że redagowanie opowiadań,
które w końcu czytać będą zdenerwowani
pacjenci w poczekalni u dentysty,
niepracujące żony w porze lunchu i od
czasu do czasu nudzący się studenci, nie
jest szczególnie szlachetnym zajęciem.
Walczyłem - albo przynajmniej starałem
się walczyć, jak wszyscy w redakcji w
owym czasie - z przekonaniem, że w ciągu
najbliższych sześciu, może dziesięciu, a
może czternastu miesiący zabawa nazywana
„Logan's" skończy się definitywnie.
I w tym melancholijnym krajobrazie wieku
średniego pojawiło się nagle słońce
bardzo dobrego opowiadania, napisanego
przez bardzo dobrego pisarza.
Błyskotliwy, przenikliwy rzut oka na
mechanizm szaleństwa. Wiem, że te słowa
brzmią dziwnie - w końcu bohater zabija
żonę i dziecko, ale zapytajcie każdego
wydawcę, co mu może sprawić największą
przyjemność i z pewnością odpowie wam,
że doskonała powieść albo opowiadanie,
które niespodziewanie ląduje mu na
biurku jak jakiś cholerny gwiazdkowy
prezent w lecie. Cóż, chyba znacie
opowiadanie Shirley Jackson „Loteria"?
Kończy się niewiarygodnie
przygnębiająco, to znaczy wyprowadzają
miłą kobietę i kamienują ją, a jej syn i
córka biorą w tym udział. Ale cóż to za
wspaniała robota! Założę się, że
redaktor „New Yorkera", który przeczytał
to pierwszy, wracał wieczorem do domu
wesoło pogwizdując.
Próbuje wam tylko wyjaśnić, że
opowiadanie Thorpe'a było najlepszą
rzeczą, jaka mi się wtedy wydarzyła.
Jedyną dobrą. A z tego, co mi tłumaczyła
Jane, jedyną dobrą rzeczą, jaka się
ostatnio przydarzyła Regowi, było
przyjęcie jego opowiadania do druku.
Relacja autor - wydawca zawsze jest
relacją pasożytniczą, ale w przypadku
moim i Thorpe'a to pasożytnictwo
podniesione było do n-tej potęgi!
- Wróćmy do Jane Thorpe - poprosiła
żona pisarza.
- Tak. A co, próbuje odstawić ją na
boczny tor? Była raczej wściekła z
powodu tej całej historii z fornitami.
Na początku. Wyjaśniłem jej, że
nabazgrałem ten rysuneczek ot tak sobie,
zupełnie nie wiedząc, czego to może
dotyczyć i przeprosiłem, jeżeli zrobiłem
coś złego. Przestała się złościć i na
odmianę wylała przede mną swe żale.
Niepokoiła się coraz bardziej,
biedactwo, i po prostu nie miała z kim
pogadać. Jej rodzice nie żyli, wszyscy
przyjaciele pozostali w Nowym Jorku. Reg
nie wpuszczał do domu nikogo. Wszyscy,
którzy mieli do nich jakiś interes, byli
albo z CIA, albo z FBI, albo mieli coś
wspólnego z podatkami. Zaraz po tym, jak
przyjechali do Omaha, zadzwoniła do
drzwi mała skautka sprzedająca
ciasteczka na jakieś tam cele. Reg na
nią nawrzeszczał, kazał się jej wynosić,
krzyczał, że wie, kim ona jest i tak
dalej. Jane próbowała przemówić mu do
rozsądku. Powiedziała przy tym, że
dziewczynka miała najwyżej dziesięć lat.
Reg stwierdził autorytatywnie, że ci od
podatków nie mają serca i sumienia. A
poza tym - powiedział - ta mała mogła
przecież być androidem, a androidy nie
podlegają prawom zakazującym
zatrudniania dzieci. I że on prywatnie
sądzi, że Urząd Podatkowy stać na
wysłanie mu do domu skautki - androida
napakowanego radem, żeby sprawdzić, czy
nie ukrywa jakichś sekretów, a on nie
chce dostać raka od promieniowania..
- Dobry Boże - westchnęła żona agenta.
- No wiec Jane czekała na jakiś znak od
przyjaciela i akurat ja się jej
trafiłem. Przełknąłem opowieść o
skautce, dowiedziałem się, jak się
troszczyć o fornity i jak je żywić, co
to jest fornus i jak Reg odmawia rozmów
przez telefon. Rozmawiała ze mną z
automatu, pięć przecznic od domu.
Powiedziała, że obawia się, że Reg wcale
nie boi się CIA, FBI czy Urzędu
Podatkowego. Że myśli, że to ONI,
wielka, tajemnicza organizacja istot
nienawidzących Rega, zazdrosnych o Rega,
gotowych na wszystko, żeby zniszczyć
Rega, odkryła prawdę o jego fornicie i
chce go zabić! A gdyby zginął fornit,
nie byłoby powieści, nie byłoby
opowiadań. Rozumiecie? Oto istota
szaleństwa! To ONI prześladują. W końcu
nie było nawet Urzędu Podatkowego,
który, nawiasem mówiąc, rzeczywiście
przycisnął go trochę w związku z zyskami
z „Postaci z podziemia", żeby posłużył
jako chłopiec do bicia. Skończyło się na
NICH. Klasyczne urojenie paranoika. To
ONI chcą zabić fornita!
- Mój Boże! I cóż pan na to? -
zainteresował się agent.
- Chciałem jej dodać odwagi. Siedziałem
sobie wygodnie za biurkiem, świeżo po
przerwie na lunch, zakropiony pięcioma
martini i przemawiałem dostojnie do
wystraszonej kobiety stojącej przy
automacie gdzieś w Omaha. Próbowałem jej
tłumaczyć, że wszystko jest w porządku,
że nie ma się czego bać, nie ma nic
strasznego w tym, że jej mąż wierzy w
telefony pełne kryształków radu i w
tajemne sprzysieżenie wysyłające
androidy przebrane za skautki z zadaniem
przeszukania ich domu. Że nie ma i złego
w zachowaniu człowieka, którego talent
oderwał się od sił umysłowych w stopniu
umożliwia cym mu wiarę w elfa
mieszkającego w maszynie do pisania!
- Nie sądzę, żeby był pan zbyt
przekonywający.
- Prosiła mnie - nie, błagała - żebym
pracował z Regiem nad tym jego
opowiadaniem i żebym mu wydrukował.
Robiła wszystko, żeby mnie przekonać,
wszystko oprócz przyjazdu do Nowego
Jorki otwartego stwierdzenia, że
„Ballada o celnym strzale" jest ostatnią
więzią jej męża z tym, co z i miechem na
ustach nazywamy rzeczywistością.
Zapytałem ją, co mam robić, jeśli Reg
znowu wspoir
0 fornitach.
- Niech go pan uspokoi - powiedziała.
Te słowa pamiętam bardzo dokładnie.
„Niech go pan uspoko
1 odwiesiła słuchawkę.
Następnego dnia przyszedł list od Rega.
Piąć stron maszynopisu, pojedynczy
odstęp. Pierwsza cze dotyczyła
opowiadania. Praca nad poprawkami raźno
posuwała się do przodu. Sądził, że
skróci je naw o siedemset słów: z
oryginalnej długości dziesięciu tysięcy
pięciuset do dziewięciu tysięcy ośmius
Druga w całości poświecona była
fornitom... i fornusowi. Była pełna
opisów jego doświadczeń i obi rwacji. I
pytania... dziesiątki pytań...
- Obserwacje? - głowa pisarza pojawiła
się w kręgu światła. - To znaczy, że on
już je widywał?
- Nie. Nie to, żeby widywał, ale...
Chociaż... Wiesz, astronomowie wiedzieli
o Plutonie na długo prze tem, nim mieli
teleskopy odpowiednio potężne, żeby go
zobaczyć. Dowiedzieli się o nim
wszystkie dzięki obserwacjom orbity
Neptuna. W ten właśnie sposób Reg
„obserwował" fornity. Lubią jeść w no -
napisał - czy to zauważyłeś? Dawał im
jedzenie o różnych porach dnia, ale
większość pożywier znikała po ósmej
wieczorem.
- Halucynacje? - zainteresował się
pisarz.
- Nie. Jego żona po prostu sama
próbowała doczyścić maszynę, kiedy Reg
wychodził na spacer wychodził zawsze
dokładnie o dziewiątej.
- I miała czelność przyczepić się do
pana! - burknął agent przesuwając swe
wielkie cielsko na og dowym fotelu.-
Przecież ona sama ożywiała jego
fantazje!
- Pan nie rozumie, dlaczego dzwoniła i
dlaczego była taka zdenerwowana -
odpowiedział spokojnie redaktor i
spojrzał na żonę pisarza. - Jestem
pewien, że ty to pojmujesz, Meg.
- Może - odpowiedziała i z
zakłopotaniem popatrzyła na męża. - Ona
nie złościła się dlatego, że pan ożywiał
jego fantazje. Bała się, że pan je może
zniszczyć.
- Brawo! - redaktor zapalił kolejnego
papierosa. - z tego samego powodu
czyściła mu maszynę. Gdyby jedzenie
gromadziło się w niej przez dłuższy
czas, Reg mógłby wprost ze swych
nielogiczny przesłanek wyciągnąć
logiczny wniosek: fornit zmarł lub
opuścił go. A wiec nici z fornusu. A
wiec... nici z pisania. A wiec...
Ostatnie „wiec" uleciało w powietrze
wraz z papierosowym dymem. Nikt nie
przerwał ciszy.
- Sądził, że fornity są stworzeniami
nocnymi. I że nie lubią hałasu -
zauważył, że nie potrafi pi rankiem po
szczególnie udanych przyjęciach. Że
nienawidzą telewizji, elektryczności i
radu. Reg spr dał swój telewizor za
dwadzieścia dolarów i pozbył się zegarka
z hm... radowym wyświetlaczem q Pytania?
O, było ich mnóstwo: skąd się
dowiedziałem o fornitach? Czy to
możliwe, że też mam jedne; Jeśli tak, to
co sądzę o tym, o tamtym i o owym? Nie
musze chyba wchodzić w szczegóły. Jeśli
ktokolw z was miał kiedykolwiek psa
jakiejś szczególnej rasy i pamięta, jak
się dowiadywał, czym go żywić i o niego
dbać, przypomni sobie większość pytań,
jakie Reg mi wtedy zadał. Jeden gryzmoł
pod podpis wystarczył, żeby otworzyć
puszkę Pandory.
- Co pan mu odpisał? - zainteresował
się agent. Redaktor odpowiedział
spokojnie i cicho:
- Tu dopiero zaczęły się prawdziwe
kłopoty. Dla nas obu. Jane powiedziała
mi: „Niech go pan us koi". No wiec,
właśnie to zrobiłem. Niestety, udało mi
się chyba zbyt dobrze. Odpisałem na jego
lis domu, byłem mocno pijany, a
mieszkanie wydało mi się aż za puste.
Śmierdziało zastarzałym dymem
papierosów. Z odejściem Sandry wszystko
zaczęło powoli podupadać, zmięta narzuta
na tapczanie, brudne naczynia w
zlewie... tego rodzaju rzeczy. Mężczyzna
w średnim wieku całkowicie nie
przygotowany do samodzielności.
Siedziałem w tym mieszkaniu nad kartką
papieru, wkręconą w maszynę i myślałem:
potrzebuje fornita. Potrzebuje z tuzin
fornitów, żeby posypały fornusem całe to
mieszkanie od drzwi do okna. Byłem
wystarczająco pijany, żeby zazdrościć
Regowi Thorpe jego złudzeń.
No i odpisałem mu, że rzeczywiście mam
fornita. Napisałem, że charaktery mają
zupełnie podobne. Aktywne w nocy.
Nienawidzi hałasu, ale mój najwyraźniej
lubi Bacha i Brahmsa... często dobrze mi
się pracuje wieczorem, kiedy słucham ich
muzyki. Że mój zdecydowanie lubi
kiełbasę bolońską... może warto
spróbować poczęstować nią i twojego, co,
Reg? Zostawiam po prostu kawałki koło
mojego redaktorskiego ołówka, a rano
prawie zawsze nie ma po niej śladu.
Chyba że - jak sam wspomniałeś, Reg -
poprzednia noc była rozrywkowa.
Podziękowałem mu za informacje o radzie
i napisałem, że sam używam normalnego,
nakręcanego zegarka. Napisałem, że mój
fornit towarzyszy mi już od czasu
szkolnych wypracowań. Wyobraźnia tak
mnie poniosła, że wyszło tego chyba z
sześć stron. Na końcu dodałem notkę o
opowiadaniu, raczej pobieżną.
Podpisałem...
- A pod podpisem...? - odezwała się
żona agenta.
- Oczywiście. Fornit i Fornus... -
przerwał i zamilkł na chwile.
- Nie zobaczycie tego w ciemności, ale
się rumienię. Byłem taki pijany, taki
cholernie zadowolony.... Może w świetle
poranka przemyślałbym te sprawę raz
jeszcze, ale rano już było za późno.
- Wysłałeś list jeszcze w nocy -
mruknął pisarz.
- Wysłałem. Przez półtora tygodnia
wstrzymywałem oddech i czekałem. Pewnego
dnia do redakcji przyszedł adresowany do
mnie maszynopis, bez listu. Skróty były
takie, jak uzgodniliśmy i opowiadanie
wyszło świetnie w każdym szczególe, ale
maszynopis... cóż, wpakowałem go do
teczki, zabrałem do domu i sam
przepisałem jeszcze raz. Był pokryty
żółtymi plamami, myślałem, że to...
- Uryna? - zapytała żona agenta.
- Tak, to właśnie sobie pomyślałem.
Myliłem się. A kiedy przyjechałem do
domu, w skrzynce czekał już na mnie list
od Rega. Tym razem dziesieciostronicowy.
Z tymi samymi żółtymi plamami.
Oczywiście. Nie mógł dostać kiełbasy
bolońskiej,wiec kupił inną. Napisał, że
jego fornit po prostu ją uwielbia,
szczególnie z musztardą. Tego dnia byłem
zupełnie trzeźwy. Ale ten list... i
ślady musztardy, rozsmarowanej po
kartkach pchnęły mnie prosto do barku.
Nic nie było mnie w stanie zatrzymać.
Wypiłem.
- Co jeszcze było w liście? -
dopytywała się żona agenta. Najwyraźniej
ta opowieść zaczynała ją coraz bardziej
fascynować i teraz pochylała się w
stronę redaktora nad swym wcale pokaźnym
brzuszkiem w pozie, która żonie pisarza
przypominała Snoop/ego, siedzącego na
swej budzie i udającego sępa.
- Tym razem tylko ze dwa wiersze
poświecił opowiadaniu. Reszta dotyczyła
fornita... i mnie. Kiełbasa to był
rzeczywiście znakomity pomysł. Rackne
musiał ją naprawdę polubić i...
- Rackne? - spytał pisarz.
- Tak miał na imię ten fornit. Rackne.
Dzięki kiełbasie Rackne na serio wziął
się do roboty przy skrótach. Reszta to
był już prawdziwy bełkot szaleńca.
Czegoś takiego nie widzieliście w życiu.
- Reg i Rackne... małżeństwo zawiązane
w niebie - powiedziała żona pisarza i
zachichotała nerwowo.
- Nie, to wcale nie tak. To była
przyjaźń oparta na wspólnocie interesów.
A Rackne był samcem.
- Co jeszcze pisał?
- Tego akurat dokładnie nie pamiętam.
Macie szczęście. Nawet szaleństwo po
jakimś czasie może zacząć nudzić.
Listonosz był człowiekiem CIA. Gazeciarz
- FBI, Reg dostrzegł rewolwer z
tłumikiem w jego torbie, wśród gazet.
Sąsiedzi byli jakimiś tam szpiegami - w
ich połcieżarówce Reg widział aparaturę
podsłuchową. Bał się chodzić nawet do
najbliższego sklepu, bo właściciel też
był androidem i przez jego łysinę
przeświecała siatka przewodów. A
promieniowanie radu w domu wyraźnie się
zwiększyło i ściany świeciły w nocy
zielonkawą poświatą.
Ten list kończył się mniej więcej tak:
Mam nadzieje, że mi odpiszesz i
powiadomisz mnie o tym, jak to wygląda u
ciebie. Co z fonitem i wrogami, Henry?
Sądzę, że nasza znajomość zawiązała się
przez coś więcej niż przypadek. Bóg,
Opatrzność, Los (nazwij to jak chcesz! w
ostatniej chwili rzucił mi koło
ratunkowe. Mężczyzna nie może samotnie w
nieskończność opierać sie tysiącom
nieprzyjaciół. A odkrycie, że nie jest
sam... czy powiem zbyt wiele, jeśli
stwierdzę, że fakt, że mamy wspólne
doświadczenia stanął między mną a
całkowitym zniszczeniem? Chyba nie.
Musze, wiedzieć, czy wrogowie polują na
twojego fornita tak jak na Rackne. Jeśli
tak, to jak sobie z nimi radzisz? Jeśli
nie, to czy możesz sie domyślić
dlaczego? Powtarzam: musze to wiedzieć!
List podpisany był tym samym symbolem,
pod którym znajdowało się jeszcze
postscriptum. To jedno zdanie uderzyło
mnie z siłą śmiertelnego ciosu: Czasami
myślę też o mojej żonie.
Przeczytałem ten list trzy razy i w tym
czasie zdołałem rozprawić się z całą
butelką Black Velvet. Dopiero wtedy
przyszło mi do głowy, że jakoś przecież
musze mu odpisać. Jak? Jasne, to tonący
wołał do mnie „na pomoc!". Opowiadanie
trzymało go w kupie przez pewien czas,
ale teraz było już prawie skończone. To,
czy Reg nie rozsypie się na kawałki,
zależało już tylko ode mnie. Rozumiałem
go, w końcu to ja przecież zacząłem te
całą historie. Chodziłem tam i z
pow,rotem po ciemnych pokojach i nagle
zacząłem wyciągać wtyczki z kontaktów.
Pamiętajcie, byłem kompletnie zalany, a
alkohol rozpuszcza bariery sceptycyzmu.
To dlatego wydawcy i prawnicy wyskakują
na trzy drinki przed podpisaniem
kontraktu i obiadem.
Agent wybuchnął śmiechem ale to nie
poprawiło nastroju. Wszyscy byli napięci
i zażenowani.
- Proszę, pamiętajcie i o tym, że Reg
był pisarzem jak diabli! I do tego
całkiem przekonanym, że rzeczy wyglądają
dokładnie tak, jak mi je opisał. FBI.
CIA. Podatki. ONI. WROGOWIE. Niektórzy
pisarze posiadają niezwykły dar - im
bardziej czują temat, tym chłodniej
piszą. Robił tak Hemingway, Steinbeck i
Reg Thorpe. Wchodzicie w ich świat.
Świat zupełnie logiczny. Zaczynacie
myśleć jak oni - trzeba tylko przyjąć
pewne podstawowe przesłanki, fornita,
trzydziestkę ósemkę z tłumikiem w torbie
listonosza. Dzieciaki z przeciwka mogą
przecież rzeczywiście być agentami KGB,
mogą mieć kapsułki z trucizną w
sztucznych zębach i misje.: zginąć albo
porwać lub zabić Rackne.
Oczywiście nie uznałem tych przesłanek.
Tylko tak trudno szło mi myślenie. Wiec
wyrywałem kolejne wtyczki. Najpierw te
od kolorowego telewizora, bo wszyscy
przecież wiedzą, że naprawdę one czymś
tam promieniują. W „Logan's"
publikowaliśmy nawet artykuły znanego
naukowca tłumaczące, że promieniowanie
kolorowego telewizora ma wpływ na fale
ludzkiego mózgu i zmienia je,
nieznacznie wprawdzie, lecz
permanentnie. Ten naukowiec udowadniał,
że to właśnie kolorowe telewizory
powodują, że dzieci w szkołach mają
niższe oceny na testach z umiejętności
czytania i pisania i z matematyki. W
końcu to one oglądają najwięcej
telewizji.
Wiec wyłączyłem telewizor i wydało mi
się, że mogę już myśleć jaśniej.
Poczułem się na tyle dobrze, że mogłem
wyłączyć radio, maszynkę do grzanek,
pralkę i suszarkę. Zupełnie nagle
przypomniałem sobie o kuchence
mikrofalowej i też ją wyłączyłem. Ulżyło
mi. Ta kuchenka była stara, wielka jak
szafa i prawdopodobnie nie całkiem
bezpieczna. Dzisiejsze modele są chyba
lepiej zabezpieczone.
Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z
tego, ile rzeczy w zwykłym gospodarstwie
niezbyt zamożnego człowieka podłącza się
do kontaktu. Dostrzegłem potwerną,
elektryczną ośmiornice z mackami z kabli
pełznących w ścianach i łączących się z
najbliższą, oczywiście rządową,
elektrownią.
Cierpiałem na coś w rodzaju rozdwojenia
myśli. - Redaktor popił wody mineralnej
ze szklaneczki i mówił dalej. - W
zasadzie wiedziałem, że to wszystko
przesąd. Jest przecież wielu ludzi,
którzy nie otworzą parasolki pod dachem
i nie przejdą pod drabiną. Koszykarze
żegnają się przed rzutami osobistymi i
zmieniają skarpetki, kiedy nie trafią.
Racjonalna świadomość i irracjonalna
podświadomość grają sobie fałszywy choć
stereofoniczny podkład. Gdybym musiał
wam zdefiniować nieracjonalną
podświadomość, to powiedziałbym, że jest
ona małym pokoikiem, znajdującym się we
wnętrzu każdego z nas. Jedynym meblem w
tym pokoiku jest stolik. Na stoliku leży
rewolwer. A rewolwer naładowany jest
elastycznymi pociskami.
Schodzisz z chodnika, żeby ominąć
drabinę, wychodzisz na deszcz ze
zwiniętym parasolem i z twojego
racjonalnego ja odpada łupina: wchodzisz
do pokoju i bierzesz w rękę rewolwer.
Myślisz o dwóch rzeczach na raz:
„przechodzenie pod drabiną z pewnością
nikomu nie szkodzi" i „ominiecie drabiny
też nie może zaszkodzić". Ominąłeś
drabinę, otworzyłeś parasol - i znów
jesteś sobą.
- To całkiem interesujące - powiedział
pisarz. - Czy mógłbyś tu coś jeszcze
wyjaśnić? To znaczy, kiedy ta
„irracjonalna podświadomość" przestaje
bawić się rewolwerem i przykłada go do
czoła?
- Kiedy nasz delikwent zaczyna pisać
listy do gazet, domagając się likwidacji
wszystkich drabin w mieście, bo
przechodzenie pod nimi jest
niebezpieczne.
Towarzystwo wybuchneio śmiechem.
- No, to powiedzieliśmy już tyle, że
równie dobrze możemy skończyć.
Irracjonalna podświadomość strzela w
mózg elastycznymi pociskami wtedy, kiedy
zaczynasz biegać po mieście i przewracać
drabiny, być może raniąc tych, którzy na
nich pracują. Do szpitala nie trafiają
faceci, którzy po prostu omijają drabiny
i ci, którzy piszą listy do gazet, że w
Nowym Jorku źle się dzieje, bo jest on
pełen głupków, pozbawionych wrażliwości
i łażących pod drabinami. Wariatkowa
pełne są tych, którzy próbowali je
przewracać.
- Ponieważ to akurat widać - powiedział
pisarz.
- Wiesz, Paul, w tym coś jest. Nigdy nie
chciałem zapalać trzech papierosów jedną
zapałką. Nie wiedziałem czemu, ale nie
chciałem. Dopiero później przeczytałem
gdzieś, że to się zaczęto w okopach I
wojny światowej. Że niemieccy strzelcy
wyborowi tylko czekali na głupich
Anglików, uprzejmie przypalających sobie
nawzajem papierosy. Pierwszy - i mieli
namiar. Drugi - poprawka na wiatr. Za
trzecim odstrzeliwali gościowi łeb. Ba,
ale wiesz o tym czy nie, to bez różnicy.
Ciągle, nawet dziś, nie zapalam ludziom
trzech papierosów pod rząd. Wiem, że
mogę ich zapalić nawet dwadzieścia,
tylko z drugiej strony mój wewnętrzny
głos mówi z akcentem Borisa Karloffa:
„Aaaa, tylko spróbuj, przyjacielu...".
- Ale przecież nie zawsze szaleństwo to
zabobon - powiedziała skromnie żona
pisarza.
- Nie? A Joanna d'Arc? Ona przecież
słyszała głosy. Z nieba. Niektórzy
ludzie są pewni, że opanowały ich
demony. Jeszcze inni widzą diabły...
albo upiory... albo, cóż, forniry.
Wariactwo, mania, irracjonal-ność,
szaleństwo - te wszystkie słowa sugerują
także przesądy. Dla szaleńca
rzeczywistość jest skrzywiona.
Rozszczepiona osobowość integruje się w
małym pokoiku. W pokoiku stoi stolik. A
na stoliku leży rewolwer.
Moje racjonalne ja ciągle jednak
trzymało pion. Okrwawione, posiniaczone,
wściekłe i trochę przestraszone,
trzymało się jednak twardo. Tłumaczyło
mi nawet: „No, no - wszystko w porządku.
Jutro, jak wytrzeźwiejesz, wetkniesz
wszystko na miejsce. I dzięki Bogu! Baw
się, jeśli musisz, ale ani kroku dalej.
Tylko ani kroku dalej!"
Ten wspaniały głos rozsądku miał prawo
się bać. Jest w nas coś takiego, że
szaleństwo nas ciekawi. Każdy, kto
chociaż raz wychylił się z balkonu
wysokiego domu, na pewno czuł delikatną,
lecz morderczą ochotę, żeby skoczyć. A
każdy, kto choćby raz przyłożył sobie
lufę do czoła...
- Nie! Proszę... - żona pisarza prawie
krzyczała.
- No dobrze - zgodził się redaktor. -
Chciałem tylko wytłumaczyć, że nawet
najnormalniejszy czto wiek zaledwie wisi
na śliskim sznurze normalności. W
ludzkie zwierze obwody normalności
wbudowano bardzo niedbale.
Kiedy już wszystko wyłączyłem, poszedłem
do pracowni, napisałem list do Rega,
wsadziłem go d koperty, nakleiłem
znaczek i wysłałem. Zupełnie nie
pamiętam, jak to zrobiłem. Byłem zbyt
pijany, ze pamiętać. Mogłem tylko
wszystko sobie wydedukować, bo jak już
doszedłem do siebie następnego i ka,
przy maszynie leżała kopia, znaczki i
paczka kopert. List był prawie taki,
jakiego można się spodz wać po zalanym
pijaku. Było tam mniej więcej tak:
Nieprzyjaciół przyciągają zarówno
fomity, elektryczność. Pozbądź się
elektryczności, a pozbędziesz się
nieprzyjaciół. Na dole dopisałem: To
elektryczność nie pozwala ci myśleć
jasno o tych sprawach, Reg. Interferuje
z falami mózgowymi. Czy twoja żona ma
elektryczną wirówkę?
- No, to skończyło się na listach do
gazet - powiedział pisarz.
- Tak. Napisałem ten list w piątek w
nocy. Wstałem w sobotę o jedenastej
rano, skacowany i zaledwie świadomy
tego, co wyprawiałem poprzedniego dnia.
Włączając wszystko z powrotem wstydziłem
się jak cholera. Wstydziłem się jeszcze
bardziej - i bałem się - kiedy
przeczytałem to, co napisałem Regowi.
Szukałem oryginału listu i miałem
nadzieje, że go znajdę. Nie znalazłem.
Przeżyłem cały ten dzień próbując wziąć
się w garść jak mężczyzna i obiecując
sobie, że nie tknę więcej whisky.
Dotrzymałem słowa. Jak cholera.
W środę przyszedł list od Rega. Jedna
strona, zapisana ręcznie. Znaczki Fornit
i Fornus, gdzie się tylko dało. A w
środku tylko tyle: Miałeś racje.
Dziękuje. Dziękuje. Dziękuje. Reg.
Fornit w porządku. Reg. Dzięki. Reg.
- Boże! - powiedziała żona pisarza.
- Założę się, że jego żona dostała
szału - dodała żona agenta.
- Nie dostała. Zadziałało.
- Zadziałało? - zdziwił się agent.
- Zadziałało. Dostał mój list w
poniedziałek rano. Po południu kazał
sobie wyłączyć prąd. Jane Thorpe dostała
oczywiście histerii. Miała elektryczną
kuchenkę. Miała wirówkę, maszynę do
szycia, maszynę do zmywania z
suszarką... no, rozumiecie. Tego
wieczora z pewnością by się ucieszyła,
gdyby ktoś jej podał moją głowę na tacy.
To zachowanie Rega sprawiło, że zaczęła
mnie uważać za cudotwórcę, a nie
szaleńca. Posadził ją na fotelu i mówił
całkowicie rozumnie. Twierdził, że wie,
że się dziwnie zachowywał, że wie, że
się o niego bała. Że bez elektryczności
czuje się znacznie lepiej. Że teraz jej
pomoże, żeby się nie męczyła i nie czuła
niewygód. A później dodał, że chyba
powinni pójść do sąsiadów i powiedzieć
im: „Cześć!"
- Chyba nie do tych agentów KGB z
półcieżarówką wyładowaną radem? -
zdziwił się pisarz.
- Właśnie do nich. Jane nie wierzyła
własnym uszom! Zgodziła się w końcu, ale
mówiła mi później, że była gotowa na
najgorsze. Oskarżenia, groźby, histeria.
Zaczęła nawet rozważać możliwość
odejścia od Rega, jeśli nie zdecydowałby
się na przyjęcie pomocy. Wtedy, w środę
rano, mówiła mi, że odcięcie
elektryczności to była ostatnia kropla.
Jeszcze coś, a wróci do Nowego Jorku.
Wiecie, po prostu zaczęła się bać. To
wszystko pogarszało się stopniowo,
prawie niedostrzegalnie, ale ona ciągle
go kochała. Tyle że dla niej był to już
kres możliwości. Postanowiła, że jeśli
Reg chociaż raz powie studentom z
sąsiedztwa coś dziwnego, to się
wyprowadza. Dużo później odkryłem, że
bardzo ostrożnie rozpytywała się, jak
załatwić przymusowe leczenie w Nebrasce.
- Biedna kobieta - powiedziała cicho
żona pisarza.
- Ten wieczór to był wielki sukces -
mówił dalej wydawca. - Reg wypadł
wspaniale, a według Jane, miał wiele
wdzięku, jeśli chciał. Takim nie
widziała go od trzech lat. Posepność i
coś w rodzaju skrytości znikły, jakby
nigdy nie istniały. Tak samo nerwowy tik
i to zerkniecie przez ramie, gdy ktoś
otwierał drzwi. Popijał piwo i rozmawiał
o wszystkim, o czym mówiło się w tamtych
ponurych czasach: o wojnie, o możliwości
stworzenia ochotniczej armii, o
rozruchach w miastach, o prawie.
Wyszło na jaw, że napisał „Postacie z
podziemia" i ci młodzi ludzie byli...
„oszołomieni autorem", jak to
powiedziała Jane. Troje czy czworo z
nich już to czytało i nie założyłbym siq
o to, że pozostali nie pobiegli zaraz do
biblioteki.
Pisarz roześmiał się i kiwnął głową. O
tym już coś wiedział.
- Wiec - mówił dalej redaktor -
zostawmy na razie Rega Thorpe i jego
żonę bez elektryczności, lecz
szczęśliwszych niż przez kilka ostatnich
lat...
- Dobrze, że nie miał elektrycznej
maszyny do pisania - wtrącił się agent.
- ... i powróćmy do Pana Redaktora.
Minęły dwa tygodnie. Lato się kończyło.
Pan Redaktor, oczywiście, popijał sobie
od czasu do czasu, lecz tak w ogóle był
całkiem w porządku. Dni mijały tak, jak
mijać miały. Na Przylądku Kennedy'ego
przygotowywali się do wysłania człowieka
na Księżyc. Nowe wydanie „Logan's"
leżało na półkach i sprzedawało się tak
samo kiepsko jak poprzednie. Złożyłem
zamówienie na zakup praw do druku.
Odpowiadanie: „Ballada o celnym
strzale". Autor: „Reg Thorpe".
Pierwodruk. Wydanie: styczeń 1970, cena:
800 dolarów, tyle zwykle płaciliśmy za
opowiadanie wiodące.
Aż tu nagle wezwał mnie mój szef, Jim
Dohegan. Czy mógłbym wpaść do niego na
minutkę? Pobiegłem truchcikiem i
zgłosiłem się przed dziesiątą,
wyglądając i czując się wspaniale.
Dopiero później dotarło do mnie, że
sekretarka Jima, Janey Morrison,
wyglądała jak pierwsza sztormowa fala.
Usiadłem i zapytałem Jima, co mogę dla
niego zrobić lub vice versa. Nie
twierdze, że nie myślałem o Regu Thorpe.
Mając w garści coś tak znakomitego
spodziewałem się czegoś w rodzaju
gratulacji. Toteż możecie sobie
wyobrazić jak zgłupiałem, kiedy podał mi
dwa zamówienia: na opowiadanie Rega
Thorpe'a i Johna Updike'a, które
planowałem na luty. Na obu
przystemplowano: Zwrot.
Popatrzyłem na zamówienie. Popatrzyłem
na Jima. Nic nie pojmowałem. Nie mogłem
zmusić się, żeby pomyśleć, co to ma do
cholery znaczyć! Coś mi się w głowie
zablokowało. Rozejrzałem S!Ę po
gabinecie i zobaczyłem w kącie małą,
elektryczną kuchenkę, którą Jane
przynosiła codziennie rano i włączała do
kontaktu, żeby jej szef miał zawsze
świeżą kawę. Tak było w redakcji już od
trzech lat, ale tego ranka mogłem myśleć
tylko o jednym: „Gdybym mógł to
wyłączyć, wiedziałbym, co jest grane
Wiem, że gdyby to wyłączyć, mógłbym
myśleć". Powiedziałem: „A to co, Jim?"
- Cholernie mi przykro, że to właśnie
ja musze ci o tym powiedzieć, Henry. Od
stycznia 1970 „Logan's" nie będzie już
publikował literatury.
Redaktor sięgnął po papierosa, ale jego
paczka była pusta.
- Czy ktoś może mnie poczęstować
papierosem? Żona pisarza dała mu Salema.
- Dziękuje, Meg.
Zapalił go, wyrzucił zapałkę i zaciągnął
się głęboko. W ciemności rozbłysnął
wesoły, czerwony ognik.
- Cóż, jestem pewien, że Jim pomyślał,
że oszalałem. Powiedziałem: „Można?" i
wyłączyłem kuchenkę z kontaktu.
Pamiętam, jak opadła mu szczeka.
- Co u diabła, Henry? - zapytał.
- Nie umiem myśleć, kiedy coś takiego
się tu dzieje, Jim - powiedziałem. -
Interferencja. - i chyba rzeczywiście w
to wierzyłem, bo naraz zacząłem myśleć
zupełnie jasno.
- Czy to znaczy, że mnie wywalasz?
- Nie wiem, to zależy od Sama i
kolegium. Po prostu nie wiem, Henry.
Ja tam miałem mu wiele do powiedzenia.
Myślę, że Jim spodziewał się, że be.de
go błagał o prace. Znacie to
powiedzenie: „Wystawiony tyłkiem do
STEPHEN KING Ballada o celnym strzale (The Ballad of the Flexible Bullet) przełożył Krzysztof Sokołowski Stephen King urodził się 21 września 1947 r. w Portland w stanie Maine. Swoje pierwsze „dzieła" pisał mając siedem lat - powstawały one głównie pod wpływem powieści fantastyczno-naukowych, ktc namiętnie czytał od dzieciństwa. W 1965 r. opublikował w fanzinie pierwsze opowiadanie „l was Teenage Grave Robber" (Byłem nastoletnią hieną cmentarną), umiejętność znajdowania dobry tytułów towarzyszyła mu od tej pory przez całą pisarską karierę. W1967 r. zadebiutował jako profi jonalista opowiadaniem „The Glass Floor" (Szklana podłoga) opublikowanym przez „Startling M' tery Stories", w tym samym roku ukończył też pierwszą powieść „The Long Walk" (Długi spacc której nie odważył się posłać do wydawnictwa. Za to druga powieść „Sword in the Darkness" (19 Miecz w ciemności) została odrzucona aż przez dwunastu wydawców, ciągle jeszcze nie wiedzący że może to być żyła złota. Od czasu do czasu publikując opowiadania, pisze dwie powieści (równ nie przyjęte do druku). W1969 r. żeni się, pracuje przez pewien czas jako robotnik, uzyskuje posa nauczyciela na uniwersytecie stanowym w Maine i wreszcie w 1973 r. publikuje swą pierwszą powie „Carrie". Zyski z niezwykłego powodzenia „Carrie" umożliwiają mu rzucenie pracy i utrzymanie rodziny z pisania. Obok niezliczonych opowiadań, do 1976 r. (przełomowego w i tak błyskawicznej karier; King publikuje jeszcze jedną powieść - „SalerrTs Lot" (1975). W 1976 r. wchodzi na ekrany film Briana de Palmy „Carrie", będący ekranizacją jego pierws powieści i od tej pory gwiazda Kinga świeci coraz jaśniej. W tym samym roku „SaleirTs Lot" otrzym „World Fantasy Award". W 1977 r. ukazuje się „The Shining" (Lśnienie). W 1979 r. „Salem's zostaje przerobiony na serial telewizyjny. W 1980 r. na ekranach kin pojawia się ekranizacja „Lśnienia" w
reżyserii Stanleya Kubricka. W 1981 r. nowela „The Mist" (Mgła) otrzymuje „World Fant: Award" i nominację do nagrody Nebula. Data ta jest ważna i z tego powodu, że w tym samym roku debiutuje żona Kinga, Tabitha, powieścią „Small World", która cieszy się jednak uznaniem znacznie mniejszym niż dzieła jej męża. W 1982 r. kolejną „World Fantasy Award" otrzymuje opowiadanie „Do the Dead Sings" (Czy martwi śpiewają), książka „Danse Macabre" (rozważania nad horrorem literackim i filmowym) otrzymuje nagrodę Hugo, zaś powieść „Cujo" staje się laureatką „British Fantasy Award", choć powszechnie uważa się ją za najgorszą w dorobku Kinga. Rok 1983 - brak wprawdzie nagród, ale (w ciągu roku!) na ekrany wchodzą trzy filmy zrealizowe na podstawie utworów Kinga: „Cujo" (reż. Lewis Teague), „The Dead Zone" (reż. David Cronenben) i „Christine" (reż. John Carpenter). W1984 r. na ekranach pojawiają się dwa kolejne filmy („Children of the Corn", reż. Fritz Kiersc, „Firestarter", reż. Mark Lester), opublikowany zostaje „Talisman" (wspólnie z Peterem Straube którym natychmiast interesuje się Steven Spielberg. Kolejne lata przynoszą kolejne książki, opowiadania i filmy. Kariera Kinga wydaje się nie znać granic. Debiutuje jako aktor i reżyser (1986, „Maximum Overdrive"). Jest wykładowcą uniwersyteckim a na jego wykładach sale są pełne. Aż s t r a c h pomyśleć... K. Sok. Przyjęcie właściwie już się skończyło. Było to udane przyjęcie - każdy mógł wypić, ile chciał, krwiste steki doskonale upiekły się na gorących węglach, a przyrządzona przez Meg sałatka ze specjalnie dobranymi przyprawami smakowała wszystkim. Zaczęli o piątej, a teraz było już wpół do dziewiątej i szybko zapadał zmierzch. O tej porze wielkie przyjęcia dopiero się rozkręcają, ale to nie było wielkie
przyjęcie. Bawiło się tylko pięć osób: agent z żoną, młody pisarz i jego żona oraz redaktor pewnego magazynu, który miał niewiele ponad sześćdziesiątkę, ale wyglądał starzej. Redaktor pił tylko wodę mineralną. Jeszcze nim przyjechał, agent wyjaśnił pisarzowi, że redaktor pił kiedyś zbyt wiele. Już nie ma tego problemu, podobnie jak żony redaktora. Dlatego spotkali się w piątkę, a nie w szóstkę. Przyjęcie nie rozkręciło się wiec tak naprawdę, a kiedy zaczęło się ściemniać, wszystkich siedzących w ogrodzie przy domu młodego pisarza, ogrodzie, który ciągnął się aż do brzegu jeziora, ogarnął nastrój wspomnień. Pierwsza powieść młodego pisarza zyskała uznanie krytyki i sprzedawała się doskonale. Był wiec szczęściarzem i - to mu trzeba przyznać - wiedział o tym. Wszyscy nieźle się bawili, wiec z tego rozbawienia od omawiania sukcesu młodego pisarza przeszli do rozmowy na temat innych twórców, którzy młodo odnieśli sukces, a później popełnili samobójstwo. Wspomniano Rossa Lockridge'a i Toma Hagena. Żona agenta wymieniła SyMe Plath i Annę Sexton, a pisarz odpowiedział jej, że trudno uznać Plath za autorkę, która odniosła sukces. W każdym razie nie popełniła samobójstwa, dlatego bo się jej powiodło, raczej powiodło się jej dlatego, że popełniła samobójstwo, Agent uśmiechał się i milczał. - Bardzo was proszę, zmieńmy lepiej temat - z lekkim zaniepokojeniem poprosiła żona młodego pisarza. Nie zwracając uwagi na jej prośbę, agent dodał: - Również szaleństwo. Byli i tacy, którzy zwariowali z powodu sukcesu. Powiedział to spokojnym, ale dźwięcznym głosem, jak aktor występujący na scenie. Żona pisarza znów próbowała protestować. Zbyt dobrze wiedziała, jak bardzo jej mąż lubi takie rozmowy. Dawały mu okazje do żartów, a żartował, gdyż sam zbyt wiele na ten temat myślał. Spróbowała wiec protestować, ale akurat odezwał się redaktor, to zaś, co powiedział, było tak niezwykłe, że słowa zamarły jej na ustach. - Szaleństwo jest jak elastyczny pocisk.
Żona agenta wyglądała na zaskoczoną. Zaciekawiony pisarz pochylił się w stronę redaktora. - To brzmi znajomo - powiedział. - Jasne - odparł redaktor. - Samo określenie, obraz, wymyśliła Mariannę Moore. Użyła go chyba po to, żeby opisać jakiś samochód czy coś. Zawsze myślałem, że to także dobrze opisuje stan szaleństwa. Szaleństwo jest rodzajem umysłowego samobójstwa. Czy lekarze nie zaczęli teraz twierdzić, że prawdziwa śmierć, to śmierć mózgu? Szaleństwo jest jak elastyczny pocisk, który ugodził w mózg. Żona pisarza skoczyła na równe nogi. - Czy ktoś ma ochotę się napić? - zapytała. Nikt nie miał ochoty. - Więc napije się sama, jeśli mamy dalej rozmawiać na ten temat - stwierdziła i poszła przygotować sobie drinka. Redaktor mówił dalej: - Dostałem raz opowiadanie. To było wtedy, kiedy jeszcze pracowałem w „Logan's"... teraz już go nie ma, poszedł w ślady „Collier's" i „Saturday Evening Post", ale wtedy byliśmy lepsi - w jego głosie słychać było cień dumy. - Drukowaliśmy trzydzieści sześć opowiadań rocznie, czasem więcej, i każdego roku cztery czy pięć z nich znajdowało miejsce w jakiejś antologii „najlepszych opowiadań roku". I ludzie je czytali. Nieważne... to opowiadanie nazywało się „Ballada o celnym strzale", a napisał je Reg Thorpe. Był wtedy równie młody jak ten tu młody człowiek i prawie tak samo ceniony. - To on napisał „Postacie z podziemia", prawda? - zapytała żona agenta. - Tak. Niesamowite powodzenie jak na pierwszą powieść. Wspaniałe recenzje, sprzedaż jak marzenie, wszystko! Nawet film był dobry, nie tak dobry jak książka, ale dobry. - Uwielbiałam te książkę - powiedziała żona pisarza, włączając się w rozmowę, wbrew swemu najgłębszemu przekonaniu. - Czy on coś jeszcze napisał? „Postacie z podziemia" czytałam w szkole, to było... no, zbyt dawno, żeby o tym myśleć. - Nic się nie zmieniłaś, kochanie - powiedziała serdecznie żona agenta, choć myślała o tym, że żona pisarza nosi zbyt mały biustonosz i zbyt obcisłe szorty.
- Nie - odpowiedział redaktor. - Nic więcej, oprócz tego opowiadania, o którym wspomniałem. Popełnił samobójstwo. Oszalał i popełnił samobójstwo. - Och! - krzyknęła słabo żona pisarza. Temat wrócił. - Czy ktoś opublikował to opowiadanie? - zapytał pisarz. - Nie, ale nie dlatego, że pisarz oszalał i popełnił samobójstwo. Nikt go nie opublikował, ponieważ czytający je redaktor oszalał i niemal popełnił samobójstwo. Agent wstał nagle i wzmocnił sobie drinka, chociaż jego drink z pewnością tego nie potrzebował. Wiedział, że redaktor przeżył załamanie nerwowe w 1969 roku, a niedługo później skończyła się. epoka „Logan's. - To ja nim byłem - poinformował redaktor resztę towarzystwa. - W pewnym sensie wariowaliśmy razem, Reg Thorpe i ja, chociaż ja mieszkałem w Nowym Jorku, a on w Omaha i nigdy się nawet nie spotkaliśmy. Jego książka była na rynku już jakieś pół roku, kiedy przeniósł się do Omaha. Żeby „pozbierać myśli" - tak wtedy mówił. Akurat tak się. złożyło, że znam tę cześć historii, bo czasami spotykam jego żonę, kiedy przyjeżdża do Nowego Jorku. Maluje teraz i to całkiem nieźle. Miała szczęście dziewczyna. Niemal zabrał ją ze sobą. Agent wrócił ze szklaneczką w ręku. - Zaczynam sobie przypominać - powiedział. - Tam była nie tylko żona, prawda? Postrzelił kilka osób, także dziecko. - Tak. To właśnie dzieciak go załatwił. - Dzieciak? - zdumiała się. żona agenta. -Jak to, dzieciak? Twarz redaktora pozostała nieruchoma. Najwyraźniej chciał mówić, nie zaś odpowiadać na pytania. - I tą część historii też znam. Sam ją przeżyłem. Też miałem szczęście. Cholerne szczęście. Różne dziwne rzeczy dzieją się z tymi, którzy próbują popełnić samobójstwo przykładając sobie lufę do czoła i pociągając za spust. Myślicie może, że ta metoda jest pewniejsza niż pigułki czy podcięcie żył, ale mylicie się. Kiedy strzelacie sobie w łeb, nie wiecie, co się może zdarzyć. Pocisk może się na przykład odbić od czaszki i zabić kogoś innego.
Może ześliznąć się po kości i lecieć dalej. Może utkwić w mózgu i oślepić na całe życie. Jeden gość palnie sobie w łeb z trzydziestki ósemki i ocknie się w szpitalu, inny użyje dwudziestki dwójki i ocknie się w piekle... jeżeli coś takiego w ogóle istnieje. Osobiście sądzę, że piekło istnieje na Ziemi, najprawdopodobniej w New Jersey. Żona pisarza roześmiała się raczej piskliwie. - Jedyną zupełnie pewną metodą samobójstwa jest skok z wysokiego budynku, lecz używają jej jedynie ci naprawdę zdecydowani. Nieciekawie się później przedstawiają, prawda? Ale chodzi mi o coś innego: jeżeli trafi cię elastyczny pocisk, nie wiesz, co się może zdarzyć. Ja zjechałem z mostu, a potem ocknąłem się na brudnym nabrzeżu, zaś kierowca ciężarówki machał moimi rękami i wyginał je tak, jakby miał dwadzieścia cztery godziny na zostanie kulturystą i pomylił mnie z symulatorem kajaka. Dla Rega ten pocisk był zabójczy. Reg... ale opowiadam wam tu coś takiego nie mając pojęcia, czy w ogóle chcecie mnie słuchać? W gęstniejącej szybko ciemności uważnie przyjrzał się ich twarzom. Agent i jego żona patrzyli na siebie pytająco, a żona pisarza już, już miała stwierdzić, że na dziś chyba wystarczy nieprzyjemnych rozmów, kiedy odezwał się jej mąż: - Chciałbym usłyszeć więcej, jeżeli oczywiście może pan o tym mówić. To znaczy, z powodów osobistych. - Nigdy o tym nie opowiadałem, lecz nie z powodów osobistych. Być może nie spotykałem właściwych słuchaczy? - Wiec proszę spróbować dziś. - Paul... - żona położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie sądzisz... - Nie teraz, Meg. Redaktor już mówił dalej: - Opowiadanie przyszło zwyczajnie, pocztą, w czasach, gdy „Logan's" nie przyjmował już przypadkowych tekstów. Kiedy nadchodziły, sekretarka przekładała je po prostu do załączonych kopert zwrotnych wraz z karteczką: Z powodu wzrastających kosztów utrzymania pisma i wzrastających trudności z czytaniem wciąż wzrastającej liczby nadsyłanych tekstów, nasza redakcja nie przyjmuje materiałów nie zamówionych. Życzymy powodzenia w próbach
opublikowania pana, pani pracy w innych pismach. Co za cudowny bełkot! Niełatwo przecież wstawić słowo „wzrastać" trzy razy w jedno zdanie, a im się to jakoś udało. - A jeżeli koperta nie była załączona, tekst wędrował prościutko do kosza, prawda? - stwierdził domyślnie pisarz. - Pewnie! Nie ma litości dla cudzej słabości. Dziwny wyraz niepewności pojawił się nagle na twarzy pisarza. Tak mógł wyglądać ktoś, kto znalazł się w klatce pełnej tygrysów, które rozszarpały już tuziny lepszych od niego. Jak na razie nie dostrzegł żadnego tygrysa, ale miał wrażenie, że wiele czai się w ciemności i że ciągle mają ostre kły. - W każdym razie - redaktor wyjął papierosa - opowiadanie przyszło pocztą, sekretarka wyjęła je z koperty, nalepiła wiadomą informacje i już miała je włożyć do załączonej koperty zwrotnej, kiedy zobaczyła nazwisko autora. Cóż, czytała „Postacie z podziemia". Tak się składało, że wszyscy albo już to czytali, albo właśnie zamierzali przeczytać i zapisywali się w kolejki w bibliotekach lub penetrowali supermarkety w poszukiwaniu wydania kieszonkowego. Żona pisarza, która dostrzegła i zrozumiała błysk strachu w jego oczach, wzięła go za rękę, a on ciepło się do niej uśmiechnął. Błysnął płomyk złotego Ronsona i w jego świetle wszyscy mogli zauważyć, jak bardzo zniszczona jest twarz redaktora, jak luźno wiszą mu pod oczami worki pomarszczonej jak u krokodyla skóry. Widzieli poorane zmarszczkami policzki i brodę sterczącą w tej starej twarzy jak bukszpryt żaglowca. „Ten żaglowiec - pomyślał pisarz - nazywa się starość. Nikt nie marzy o tym, żeby gdzieś nim popłynąć, ale wszystkie kajuty są zajęte. I hamaki pod pokładem także". Płomyk zgasł i w powietrze uniósł się Wab dymu. - Ta sekretarka, która przesyłała opowiadanie i pchnęła je dalej, zamiast odesłać, jest dziś lektorką u Putnama. O nazwisko mniejsza, ważne jest, że tam, w sekretariacie „Logan's", krzywa jej życia przecięła się na wielkim wykresie z krzywą życia Rega Thorpe - jedna szła w górę, a druga w dół. Dziewczyna
dała tekst swemu szefowi, a jej szef dał go mnie. Przeczytałem i zakochałem się na śmierć. Było trochę za długie, ale już widziałem, gdzie można je bez większych problemów przystrzyc o jakieś pięćset słów. I to wystarczało. - A o czym było? - zainteresował się pisarz. - Nawet nie powinieneś pytać - uśmiechnął się redaktor. - Cudownie pasowało do naszej dzisiejszej rozmowy. - O tym, jak kogoś ogarnia szaleństwo? - Jasne. Czego cię uczą na pierwszych zajęciach pierwszego semestru na pierwszym kursie pisarstwa w college? Pisz o tym, na czym się znasz. Reg Thorpe znał się na tym, jak zaczyna się szaleństwo, bo szaleństwo właśnie go ogarniało. To opowiadanie przemówiło do mnie tak silnie prawdopodobnie dlatego, że ja również byłem w trakcie podobnego procesu. A gdybyś kiedykolwiek pracował w magazynie,' to pewnie wiedziałbyś, że jest jeden temat, którego czytającym Amerykanom nie musisz wciskać: ,Jak elegancko zwariować w Ameryce", podpunkt A: „Nikt nikogo nie rozumie". Dość to popularne w literaturze XX wieku. Wielcy fruwali jak ptaki wśród gałęzi tego drzewa, mali jak robaki podgryzali jego korzenie. Ale to opowiadanie było akurat fajne. To znaczy wesołe. Czytałem je jak nic przed nim i nic po nim. Najbliższe było chyba niektórym opowiadaniom Scotta Fitzgeralda... i „Gatsbyemu". Facet z opowiadania Thorpe'a wariował, ale w strasznie wesoły sposób. Cały czas szczerzyłeś zęby, a w niektórych miejscach - najlepsze było to, w którym bohater wywala galaretkę pomarańczową na łeb starej, grubej baby - śmiałeś się głośno. Ale - wiecie - to był raczej nerwowy śmiech. Chichoczesz i naraz musisz się odwrócić, żeby zobaczyć, kto cię może usłyszeć. Wspaniale było stopniowane napięcie. Im bardziej się śmiałeś, tym bardziej się bałeś. A im bardziej się bałeś, tym głośniejszy był śmiech... i tak aż do momentu, w którym bohater wraca z przyjęcia wydanego na jego cześć i zabija żonę oraz córeczkę. - I to było o tym? - zapytał pisarz. - Nie, ale nie w tym rzecz. To była po prostu opowieść o młodym człowieku, przegrywającym powoli ze swym własnym
powodzeniem. Zostawmy te sprawę. Opowiadanie fabuły jest nudne. Zawsze. Tak czy inaczej, napisałem do niego list. Mniej więcej tak: Drogi panie Thorpe, właśnie przeczytałem „Balladę, o celnym strzale" i uważam ją za wielkie dzieło. Chciałbym ją opublikować na początku przyszłego roku, jeśli ten termin Panu odpowiada. Czy suma ośmiuset dolarów wydaje się Panu wystarczająca? Płacimy po akceptacji. Nowy akapit. Redaktor wydmuchnął kłąb dymu w pachnące, wieczorne powietrze. - Opowiadanie jest nieco przydługie i chciałbym, żeby Pan je skrócił o mniej więcej pięćset stów, jeśli to możliwe. Zgodzę się ewentualnie na dwieście słów, jeśli się Pan uprze. Zawsze możemy przecież wywalić rysunki. Akapit. Proszę o odpowiedź. Podpis. - I tak to pan pamięta, słowo w słowo? - zapytała żona pisarza. - Trzymałem jego listy w osobnej teczce. Oryginały listów do mnie i kopie moich odpowiedzi. Pod koniec teczka ta była już całkiem gruba, zawierała także trzy lub cztery listy od Jane Thorpe, jego żony. Czytywałem to dość często. Chciałem zrozumieć, ale to się nie da zrobić. Elastyczny pocisk da się zrozumieć równie łatwo jak to, że wstęga Moebiusa ma tylko jedną stronę. Tak to już jest na tym najlepszym ze światów. No tak, znam je słowo w słowo. Niektórzy tak się uczyli deklaracji niepodległości. - Założę się, że zadzwonił następnego dnia - uśmiechnął się agent. - Co, wygrałem? - Nie, nie zadzwonił. Krótko po wydaniu „Postaci z podziemia" Thorpe przestał w ogóle używać telefonu. Jego żona powiedziała mi o tym. W nowym domu, po przeniesieniu się z Nowego Jorku do Omaha, nawet go nie założyli. Wiecie, on stwierdził, że telefon wcale nie działa dzięki elektryczności, tylko w oparciu o rad. Myślał, że jest to jeden z dwóch czy trzech najlepiej strzeżonych sekretów we współczesnym świecie. Twierdził - w rozmowach z żoną - że to rad powoduje wzrost zachorowań na raka, a nie papierosy, spaliny i inne zanieczyszczenia. Że k a ż d y telefon ma w słuchawce kryształek radu i k a ż d a rozmowa zostawia w głowie kupę promieniowania.
- Ach, on naprawdę zwariował - powiedział pisarz i wszyscy się roześmieli. - Zamiast tego napisał - redaktor pstryknął niedopałkiem w stronę jeziora. - Brzmiało to mniej więcej tak: Drogi Panie Wilson (a właściwie Henry, jeśli można). Twój list to wspaniała i przyjemna niespodzianka. Moja żona była nawet bardziej zachwycona, jeśli to tylko możliwe, niż ja. Honorarium całkiem mi odpowiada... choć pragnę stwierdzić uczciwie, że sama możliwość publikacji w„Logan's" wydaje mi się wystarczającym wynagrodzeniem (lecz - oczywiście - przyjmę czek!). Przejrzałem skróty, które zaproponowałeś i w pełni je akceptuje,. Dzięki nim opowiadanie jest lepsze i będzie miejsce na ilustracje. Z najlepszymi życzeniami, Reg Thorpe. Pod podpisem był mały, śmieszny rysuneczek... czy raczej zwykły gryzmoł. Oko w piramidzie - jak na dolarowym banknocie. Lecz zamiast napisu Novus Ordo Seculorum na wstędze pod rysunkiem zobaczyłem napis Fornit i Fornus. - Albo to łacina, albo Groucho Marx - wtrąciła żona agenta. - Po prostu dowód rosnącej... ekscentryczności Rega Thorpe'a. Jego żona powiedziała mi, że Reg uwierzył w „ludziki" - elfy czy coś. Fornity. Miały przynosić szczęście. Wierzył, że jeden nawet zamieszkał w jego maszynie do pisania. - O mój Boże - westchnęła żona pisarza. - Według Thorpe'a każdy fornit ma coś takiego jak pistolecik i strzela z niego... przynoszącym szczęście pyłkiem, tak to chyba trzeba nazwać. A ten pyłek... - Nazywa się fornus - dokończył pisarz szczerząc zęby. - No tak, jego żona też uważała to za bardzo zabawne. Do czasu. Na początku myślała - bo Thorpe wymyślił fornity dwa lata wcześniej, pracując nad „Postaciami z podziemia" - że mąż ją po prostu nabiera. I może tak to się właśnie zaczęło? A później rosło: od kaprysu, przez przesąd, do koszmarnej wiary. To była, no... luźna fantazja. Ale w końcu stwardniała. Na stal. Tak, stwardniała. Nikt się nie odezwał, tylko uśmiechy spełzły z twarzy.
- Fornity potrafiły zachowywać się zabawnie - mówił redaktor. - Ni stąd ni zowąd maszyna do pisania Thorpe'a zaczęła dziwnie często trafiać do warsztatu. Zdarzyło się to kilka razy już w Nowym Jorku i powtarzało coraz częściej w Omaha. Dostał tam z warsztatu inną maszynę, kiedy jego była pierwszy raz w naprawie. Po zwrocie pożyczonej maszyny przyszedł do nich właściciel warsztatu i powiedział, że ona też będzie naprawiona na ich rachunek. - O co mu chodziło? - zdziwiła się żona agenta. - Ja chyba wiem - powiedziała żona pisarza. - Obie były pełne jedzenia - wyjaśnił im redaktor. - Małych kawałków ciasta i tak dalej. A na czcionkach ktoś rozsmarował masło kakaowe. To Reg żywił fornita z maszyny. Na wszelki wypadek sypał też jedzenie w maszynę zastępczą - kto wie, czy takie fornity nie przeprowadzają się na czas napraw? - Aż tak? - spytał pisarz. - Oczywiście ja o tym jeszcze wtedy nie wiedziałem. Moja sekretarka przepisała list, przyniosła mi do gabinetu do podpisu i po coś tam poszła. Podpisałem go, a jej jeszcze nie było. Wiec, bez najmniejszego racjonalnego powodu, sam nabazgrałem coś pod moim podpisem. Piramida. Oko. I Fornit i Fornus. Obłęd. Sekretarka to zobaczyła i zapytała, czy chce wysłać list tak, jak jest. Tylko wzruszyłem ramionami. Po dwóch dniach zadzwoniła do mnie Jane Thorpe. Powiedziała, że mój list bardzo podniecił Rega, że Reg myśli, że znalazł pokrewną dusze.... kogoś, kto coś wie o fornitach. Widzicie, co się zaczęło dziać? Z tego, co wiedziałem, te fornity mogły być wszystkim, począwszy od klucza francuskiego dla mańkutów, a skończywszy na samochodzie bez kół. Ditto fornus. Wiec wyjaśniłem Jane, że po prostu skopiowałem bazgrały Rega. Oczywiście, chciała wiedzieć czemu. Pominąłem to pytanie. No bo co jej miałem powiedzieć? Że byłem zalany, kiedy podpisywałem list? Przerwał i nad trawnikiem zapadła krepująca cisza. Goście wpatrywali się w niebo, w jezioro, w wierzchołki drzew, choć przez ostatnie parę chwil nic się tam z pewnością nie zmieniło.
- Popijałem sobie przez całe dorosłe życie i zupełnie nie potrafię określić, kiedy straciłem nad tym kontrole. W sprawach zawodowych podpierałem się butelką prawie do samego końca. Zaczynałem od lunchu i wracałem do redakcji el blotto. A jednak pracowało mi się doskonale. To picie po pracy, najpierw w metrze, a później i w domu, w końcu mnie wykończyło. Mieliśmy z żoną inne problemy, nie związane z piciem, ale przez picie stały się one jeszcze poważniejsze. Od dłuższego czasu chciała ode mnie odejść, a tydzień przed tym, nim dostałem opowiadanie Thorpe'a, wreszcie się zdecydowała. Próbowałem jakoś się z tym wszystkim uporać i wtedy pojawiło się to opowiadanie. Piłem za wiele. Wszystko się skomplikowało - cóż, gdybyśmy chcieli to nazwać jakoś modnie, był to z pewnością kryzys wieku średniego. Wszystko, co wtedy wiedziałem, to tylko to, że przygnębia mnie życie, zawodowe i prywatne. Walczyłem - albo przynajmniej próbowałem walczyć - z rosnącą pewnością, że redagowanie opowiadań, które w końcu czytać będą zdenerwowani pacjenci w poczekalni u dentysty, niepracujące żony w porze lunchu i od czasu do czasu nudzący się studenci, nie jest szczególnie szlachetnym zajęciem. Walczyłem - albo przynajmniej starałem się walczyć, jak wszyscy w redakcji w owym czasie - z przekonaniem, że w ciągu najbliższych sześciu, może dziesięciu, a może czternastu miesiący zabawa nazywana „Logan's" skończy się definitywnie. I w tym melancholijnym krajobrazie wieku średniego pojawiło się nagle słońce bardzo dobrego opowiadania, napisanego przez bardzo dobrego pisarza. Błyskotliwy, przenikliwy rzut oka na mechanizm szaleństwa. Wiem, że te słowa brzmią dziwnie - w końcu bohater zabija żonę i dziecko, ale zapytajcie każdego wydawcę, co mu może sprawić największą przyjemność i z pewnością odpowie wam, że doskonała powieść albo opowiadanie, które niespodziewanie ląduje mu na biurku jak jakiś cholerny gwiazdkowy prezent w lecie. Cóż, chyba znacie opowiadanie Shirley Jackson „Loteria"? Kończy się niewiarygodnie przygnębiająco, to znaczy wyprowadzają miłą kobietę i kamienują ją, a jej syn i
córka biorą w tym udział. Ale cóż to za wspaniała robota! Założę się, że redaktor „New Yorkera", który przeczytał to pierwszy, wracał wieczorem do domu wesoło pogwizdując. Próbuje wam tylko wyjaśnić, że opowiadanie Thorpe'a było najlepszą rzeczą, jaka mi się wtedy wydarzyła. Jedyną dobrą. A z tego, co mi tłumaczyła Jane, jedyną dobrą rzeczą, jaka się ostatnio przydarzyła Regowi, było przyjęcie jego opowiadania do druku. Relacja autor - wydawca zawsze jest relacją pasożytniczą, ale w przypadku moim i Thorpe'a to pasożytnictwo podniesione było do n-tej potęgi! - Wróćmy do Jane Thorpe - poprosiła żona pisarza. - Tak. A co, próbuje odstawić ją na boczny tor? Była raczej wściekła z powodu tej całej historii z fornitami. Na początku. Wyjaśniłem jej, że nabazgrałem ten rysuneczek ot tak sobie, zupełnie nie wiedząc, czego to może dotyczyć i przeprosiłem, jeżeli zrobiłem coś złego. Przestała się złościć i na odmianę wylała przede mną swe żale. Niepokoiła się coraz bardziej, biedactwo, i po prostu nie miała z kim pogadać. Jej rodzice nie żyli, wszyscy przyjaciele pozostali w Nowym Jorku. Reg nie wpuszczał do domu nikogo. Wszyscy, którzy mieli do nich jakiś interes, byli albo z CIA, albo z FBI, albo mieli coś wspólnego z podatkami. Zaraz po tym, jak przyjechali do Omaha, zadzwoniła do drzwi mała skautka sprzedająca ciasteczka na jakieś tam cele. Reg na nią nawrzeszczał, kazał się jej wynosić, krzyczał, że wie, kim ona jest i tak dalej. Jane próbowała przemówić mu do rozsądku. Powiedziała przy tym, że dziewczynka miała najwyżej dziesięć lat. Reg stwierdził autorytatywnie, że ci od podatków nie mają serca i sumienia. A poza tym - powiedział - ta mała mogła przecież być androidem, a androidy nie podlegają prawom zakazującym zatrudniania dzieci. I że on prywatnie sądzi, że Urząd Podatkowy stać na wysłanie mu do domu skautki - androida napakowanego radem, żeby sprawdzić, czy nie ukrywa jakichś sekretów, a on nie chce dostać raka od promieniowania.. - Dobry Boże - westchnęła żona agenta. - No wiec Jane czekała na jakiś znak od przyjaciela i akurat ja się jej
trafiłem. Przełknąłem opowieść o skautce, dowiedziałem się, jak się troszczyć o fornity i jak je żywić, co to jest fornus i jak Reg odmawia rozmów przez telefon. Rozmawiała ze mną z automatu, pięć przecznic od domu. Powiedziała, że obawia się, że Reg wcale nie boi się CIA, FBI czy Urzędu Podatkowego. Że myśli, że to ONI, wielka, tajemnicza organizacja istot nienawidzących Rega, zazdrosnych o Rega, gotowych na wszystko, żeby zniszczyć Rega, odkryła prawdę o jego fornicie i chce go zabić! A gdyby zginął fornit, nie byłoby powieści, nie byłoby opowiadań. Rozumiecie? Oto istota szaleństwa! To ONI prześladują. W końcu nie było nawet Urzędu Podatkowego, który, nawiasem mówiąc, rzeczywiście przycisnął go trochę w związku z zyskami z „Postaci z podziemia", żeby posłużył jako chłopiec do bicia. Skończyło się na NICH. Klasyczne urojenie paranoika. To ONI chcą zabić fornita! - Mój Boże! I cóż pan na to? - zainteresował się agent. - Chciałem jej dodać odwagi. Siedziałem sobie wygodnie za biurkiem, świeżo po przerwie na lunch, zakropiony pięcioma martini i przemawiałem dostojnie do wystraszonej kobiety stojącej przy automacie gdzieś w Omaha. Próbowałem jej tłumaczyć, że wszystko jest w porządku, że nie ma się czego bać, nie ma nic strasznego w tym, że jej mąż wierzy w telefony pełne kryształków radu i w tajemne sprzysieżenie wysyłające androidy przebrane za skautki z zadaniem przeszukania ich domu. Że nie ma i złego w zachowaniu człowieka, którego talent oderwał się od sił umysłowych w stopniu umożliwia cym mu wiarę w elfa mieszkającego w maszynie do pisania! - Nie sądzę, żeby był pan zbyt przekonywający. - Prosiła mnie - nie, błagała - żebym pracował z Regiem nad tym jego opowiadaniem i żebym mu wydrukował. Robiła wszystko, żeby mnie przekonać, wszystko oprócz przyjazdu do Nowego Jorki otwartego stwierdzenia, że „Ballada o celnym strzale" jest ostatnią więzią jej męża z tym, co z i miechem na ustach nazywamy rzeczywistością. Zapytałem ją, co mam robić, jeśli Reg znowu wspoir 0 fornitach.
- Niech go pan uspokoi - powiedziała. Te słowa pamiętam bardzo dokładnie. „Niech go pan uspoko 1 odwiesiła słuchawkę. Następnego dnia przyszedł list od Rega. Piąć stron maszynopisu, pojedynczy odstęp. Pierwsza cze dotyczyła opowiadania. Praca nad poprawkami raźno posuwała się do przodu. Sądził, że skróci je naw o siedemset słów: z oryginalnej długości dziesięciu tysięcy pięciuset do dziewięciu tysięcy ośmius Druga w całości poświecona była fornitom... i fornusowi. Była pełna opisów jego doświadczeń i obi rwacji. I pytania... dziesiątki pytań... - Obserwacje? - głowa pisarza pojawiła się w kręgu światła. - To znaczy, że on już je widywał? - Nie. Nie to, żeby widywał, ale... Chociaż... Wiesz, astronomowie wiedzieli o Plutonie na długo prze tem, nim mieli teleskopy odpowiednio potężne, żeby go zobaczyć. Dowiedzieli się o nim wszystkie dzięki obserwacjom orbity Neptuna. W ten właśnie sposób Reg „obserwował" fornity. Lubią jeść w no - napisał - czy to zauważyłeś? Dawał im jedzenie o różnych porach dnia, ale większość pożywier znikała po ósmej wieczorem. - Halucynacje? - zainteresował się pisarz. - Nie. Jego żona po prostu sama próbowała doczyścić maszynę, kiedy Reg wychodził na spacer wychodził zawsze dokładnie o dziewiątej. - I miała czelność przyczepić się do pana! - burknął agent przesuwając swe wielkie cielsko na og dowym fotelu.- Przecież ona sama ożywiała jego fantazje! - Pan nie rozumie, dlaczego dzwoniła i dlaczego była taka zdenerwowana - odpowiedział spokojnie redaktor i spojrzał na żonę pisarza. - Jestem pewien, że ty to pojmujesz, Meg. - Może - odpowiedziała i z zakłopotaniem popatrzyła na męża. - Ona nie złościła się dlatego, że pan ożywiał jego fantazje. Bała się, że pan je może zniszczyć. - Brawo! - redaktor zapalił kolejnego papierosa. - z tego samego powodu czyściła mu maszynę. Gdyby jedzenie gromadziło się w niej przez dłuższy czas, Reg mógłby wprost ze swych
nielogiczny przesłanek wyciągnąć logiczny wniosek: fornit zmarł lub opuścił go. A wiec nici z fornusu. A wiec... nici z pisania. A wiec... Ostatnie „wiec" uleciało w powietrze wraz z papierosowym dymem. Nikt nie przerwał ciszy. - Sądził, że fornity są stworzeniami nocnymi. I że nie lubią hałasu - zauważył, że nie potrafi pi rankiem po szczególnie udanych przyjęciach. Że nienawidzą telewizji, elektryczności i radu. Reg spr dał swój telewizor za dwadzieścia dolarów i pozbył się zegarka z hm... radowym wyświetlaczem q Pytania? O, było ich mnóstwo: skąd się dowiedziałem o fornitach? Czy to możliwe, że też mam jedne; Jeśli tak, to co sądzę o tym, o tamtym i o owym? Nie musze chyba wchodzić w szczegóły. Jeśli ktokolw z was miał kiedykolwiek psa jakiejś szczególnej rasy i pamięta, jak się dowiadywał, czym go żywić i o niego dbać, przypomni sobie większość pytań, jakie Reg mi wtedy zadał. Jeden gryzmoł pod podpis wystarczył, żeby otworzyć puszkę Pandory. - Co pan mu odpisał? - zainteresował się agent. Redaktor odpowiedział spokojnie i cicho: - Tu dopiero zaczęły się prawdziwe kłopoty. Dla nas obu. Jane powiedziała mi: „Niech go pan us koi". No wiec, właśnie to zrobiłem. Niestety, udało mi się chyba zbyt dobrze. Odpisałem na jego lis domu, byłem mocno pijany, a mieszkanie wydało mi się aż za puste. Śmierdziało zastarzałym dymem papierosów. Z odejściem Sandry wszystko zaczęło powoli podupadać, zmięta narzuta na tapczanie, brudne naczynia w zlewie... tego rodzaju rzeczy. Mężczyzna w średnim wieku całkowicie nie przygotowany do samodzielności. Siedziałem w tym mieszkaniu nad kartką papieru, wkręconą w maszynę i myślałem: potrzebuje fornita. Potrzebuje z tuzin fornitów, żeby posypały fornusem całe to mieszkanie od drzwi do okna. Byłem wystarczająco pijany, żeby zazdrościć Regowi Thorpe jego złudzeń. No i odpisałem mu, że rzeczywiście mam fornita. Napisałem, że charaktery mają zupełnie podobne. Aktywne w nocy. Nienawidzi hałasu, ale mój najwyraźniej lubi Bacha i Brahmsa... często dobrze mi się pracuje wieczorem, kiedy słucham ich
muzyki. Że mój zdecydowanie lubi kiełbasę bolońską... może warto spróbować poczęstować nią i twojego, co, Reg? Zostawiam po prostu kawałki koło mojego redaktorskiego ołówka, a rano prawie zawsze nie ma po niej śladu. Chyba że - jak sam wspomniałeś, Reg - poprzednia noc była rozrywkowa. Podziękowałem mu za informacje o radzie i napisałem, że sam używam normalnego, nakręcanego zegarka. Napisałem, że mój fornit towarzyszy mi już od czasu szkolnych wypracowań. Wyobraźnia tak mnie poniosła, że wyszło tego chyba z sześć stron. Na końcu dodałem notkę o opowiadaniu, raczej pobieżną. Podpisałem... - A pod podpisem...? - odezwała się żona agenta. - Oczywiście. Fornit i Fornus... - przerwał i zamilkł na chwile. - Nie zobaczycie tego w ciemności, ale się rumienię. Byłem taki pijany, taki cholernie zadowolony.... Może w świetle poranka przemyślałbym te sprawę raz jeszcze, ale rano już było za późno. - Wysłałeś list jeszcze w nocy - mruknął pisarz. - Wysłałem. Przez półtora tygodnia wstrzymywałem oddech i czekałem. Pewnego dnia do redakcji przyszedł adresowany do mnie maszynopis, bez listu. Skróty były takie, jak uzgodniliśmy i opowiadanie wyszło świetnie w każdym szczególe, ale maszynopis... cóż, wpakowałem go do teczki, zabrałem do domu i sam przepisałem jeszcze raz. Był pokryty żółtymi plamami, myślałem, że to... - Uryna? - zapytała żona agenta. - Tak, to właśnie sobie pomyślałem. Myliłem się. A kiedy przyjechałem do domu, w skrzynce czekał już na mnie list od Rega. Tym razem dziesieciostronicowy. Z tymi samymi żółtymi plamami. Oczywiście. Nie mógł dostać kiełbasy bolońskiej,wiec kupił inną. Napisał, że jego fornit po prostu ją uwielbia, szczególnie z musztardą. Tego dnia byłem zupełnie trzeźwy. Ale ten list... i ślady musztardy, rozsmarowanej po kartkach pchnęły mnie prosto do barku. Nic nie było mnie w stanie zatrzymać. Wypiłem. - Co jeszcze było w liście? - dopytywała się żona agenta. Najwyraźniej ta opowieść zaczynała ją coraz bardziej fascynować i teraz pochylała się w
stronę redaktora nad swym wcale pokaźnym brzuszkiem w pozie, która żonie pisarza przypominała Snoop/ego, siedzącego na swej budzie i udającego sępa. - Tym razem tylko ze dwa wiersze poświecił opowiadaniu. Reszta dotyczyła fornita... i mnie. Kiełbasa to był rzeczywiście znakomity pomysł. Rackne musiał ją naprawdę polubić i... - Rackne? - spytał pisarz. - Tak miał na imię ten fornit. Rackne. Dzięki kiełbasie Rackne na serio wziął się do roboty przy skrótach. Reszta to był już prawdziwy bełkot szaleńca. Czegoś takiego nie widzieliście w życiu. - Reg i Rackne... małżeństwo zawiązane w niebie - powiedziała żona pisarza i zachichotała nerwowo. - Nie, to wcale nie tak. To była przyjaźń oparta na wspólnocie interesów. A Rackne był samcem. - Co jeszcze pisał? - Tego akurat dokładnie nie pamiętam. Macie szczęście. Nawet szaleństwo po jakimś czasie może zacząć nudzić. Listonosz był człowiekiem CIA. Gazeciarz - FBI, Reg dostrzegł rewolwer z tłumikiem w jego torbie, wśród gazet. Sąsiedzi byli jakimiś tam szpiegami - w ich połcieżarówce Reg widział aparaturę podsłuchową. Bał się chodzić nawet do najbliższego sklepu, bo właściciel też był androidem i przez jego łysinę przeświecała siatka przewodów. A promieniowanie radu w domu wyraźnie się zwiększyło i ściany świeciły w nocy zielonkawą poświatą. Ten list kończył się mniej więcej tak: Mam nadzieje, że mi odpiszesz i powiadomisz mnie o tym, jak to wygląda u ciebie. Co z fonitem i wrogami, Henry? Sądzę, że nasza znajomość zawiązała się przez coś więcej niż przypadek. Bóg, Opatrzność, Los (nazwij to jak chcesz! w ostatniej chwili rzucił mi koło ratunkowe. Mężczyzna nie może samotnie w nieskończność opierać sie tysiącom nieprzyjaciół. A odkrycie, że nie jest sam... czy powiem zbyt wiele, jeśli stwierdzę, że fakt, że mamy wspólne doświadczenia stanął między mną a całkowitym zniszczeniem? Chyba nie. Musze, wiedzieć, czy wrogowie polują na twojego fornita tak jak na Rackne. Jeśli tak, to jak sobie z nimi radzisz? Jeśli nie, to czy możesz sie domyślić dlaczego? Powtarzam: musze to wiedzieć!
List podpisany był tym samym symbolem, pod którym znajdowało się jeszcze postscriptum. To jedno zdanie uderzyło mnie z siłą śmiertelnego ciosu: Czasami myślę też o mojej żonie. Przeczytałem ten list trzy razy i w tym czasie zdołałem rozprawić się z całą butelką Black Velvet. Dopiero wtedy przyszło mi do głowy, że jakoś przecież musze mu odpisać. Jak? Jasne, to tonący wołał do mnie „na pomoc!". Opowiadanie trzymało go w kupie przez pewien czas, ale teraz było już prawie skończone. To, czy Reg nie rozsypie się na kawałki, zależało już tylko ode mnie. Rozumiałem go, w końcu to ja przecież zacząłem te całą historie. Chodziłem tam i z pow,rotem po ciemnych pokojach i nagle zacząłem wyciągać wtyczki z kontaktów. Pamiętajcie, byłem kompletnie zalany, a alkohol rozpuszcza bariery sceptycyzmu. To dlatego wydawcy i prawnicy wyskakują na trzy drinki przed podpisaniem kontraktu i obiadem. Agent wybuchnął śmiechem ale to nie poprawiło nastroju. Wszyscy byli napięci i zażenowani. - Proszę, pamiętajcie i o tym, że Reg był pisarzem jak diabli! I do tego całkiem przekonanym, że rzeczy wyglądają dokładnie tak, jak mi je opisał. FBI. CIA. Podatki. ONI. WROGOWIE. Niektórzy pisarze posiadają niezwykły dar - im bardziej czują temat, tym chłodniej piszą. Robił tak Hemingway, Steinbeck i Reg Thorpe. Wchodzicie w ich świat. Świat zupełnie logiczny. Zaczynacie myśleć jak oni - trzeba tylko przyjąć pewne podstawowe przesłanki, fornita, trzydziestkę ósemkę z tłumikiem w torbie listonosza. Dzieciaki z przeciwka mogą przecież rzeczywiście być agentami KGB, mogą mieć kapsułki z trucizną w sztucznych zębach i misje.: zginąć albo porwać lub zabić Rackne. Oczywiście nie uznałem tych przesłanek. Tylko tak trudno szło mi myślenie. Wiec wyrywałem kolejne wtyczki. Najpierw te od kolorowego telewizora, bo wszyscy przecież wiedzą, że naprawdę one czymś tam promieniują. W „Logan's" publikowaliśmy nawet artykuły znanego naukowca tłumaczące, że promieniowanie kolorowego telewizora ma wpływ na fale ludzkiego mózgu i zmienia je, nieznacznie wprawdzie, lecz permanentnie. Ten naukowiec udowadniał,
że to właśnie kolorowe telewizory powodują, że dzieci w szkołach mają niższe oceny na testach z umiejętności czytania i pisania i z matematyki. W końcu to one oglądają najwięcej telewizji. Wiec wyłączyłem telewizor i wydało mi się, że mogę już myśleć jaśniej. Poczułem się na tyle dobrze, że mogłem wyłączyć radio, maszynkę do grzanek, pralkę i suszarkę. Zupełnie nagle przypomniałem sobie o kuchence mikrofalowej i też ją wyłączyłem. Ulżyło mi. Ta kuchenka była stara, wielka jak szafa i prawdopodobnie nie całkiem bezpieczna. Dzisiejsze modele są chyba lepiej zabezpieczone. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, ile rzeczy w zwykłym gospodarstwie niezbyt zamożnego człowieka podłącza się do kontaktu. Dostrzegłem potwerną, elektryczną ośmiornice z mackami z kabli pełznących w ścianach i łączących się z najbliższą, oczywiście rządową, elektrownią. Cierpiałem na coś w rodzaju rozdwojenia myśli. - Redaktor popił wody mineralnej ze szklaneczki i mówił dalej. - W zasadzie wiedziałem, że to wszystko przesąd. Jest przecież wielu ludzi, którzy nie otworzą parasolki pod dachem i nie przejdą pod drabiną. Koszykarze żegnają się przed rzutami osobistymi i zmieniają skarpetki, kiedy nie trafią. Racjonalna świadomość i irracjonalna podświadomość grają sobie fałszywy choć stereofoniczny podkład. Gdybym musiał wam zdefiniować nieracjonalną podświadomość, to powiedziałbym, że jest ona małym pokoikiem, znajdującym się we wnętrzu każdego z nas. Jedynym meblem w tym pokoiku jest stolik. Na stoliku leży rewolwer. A rewolwer naładowany jest elastycznymi pociskami. Schodzisz z chodnika, żeby ominąć drabinę, wychodzisz na deszcz ze zwiniętym parasolem i z twojego racjonalnego ja odpada łupina: wchodzisz do pokoju i bierzesz w rękę rewolwer. Myślisz o dwóch rzeczach na raz: „przechodzenie pod drabiną z pewnością nikomu nie szkodzi" i „ominiecie drabiny też nie może zaszkodzić". Ominąłeś drabinę, otworzyłeś parasol - i znów jesteś sobą. - To całkiem interesujące - powiedział pisarz. - Czy mógłbyś tu coś jeszcze
wyjaśnić? To znaczy, kiedy ta „irracjonalna podświadomość" przestaje bawić się rewolwerem i przykłada go do czoła? - Kiedy nasz delikwent zaczyna pisać listy do gazet, domagając się likwidacji wszystkich drabin w mieście, bo przechodzenie pod nimi jest niebezpieczne. Towarzystwo wybuchneio śmiechem. - No, to powiedzieliśmy już tyle, że równie dobrze możemy skończyć. Irracjonalna podświadomość strzela w mózg elastycznymi pociskami wtedy, kiedy zaczynasz biegać po mieście i przewracać drabiny, być może raniąc tych, którzy na nich pracują. Do szpitala nie trafiają faceci, którzy po prostu omijają drabiny i ci, którzy piszą listy do gazet, że w Nowym Jorku źle się dzieje, bo jest on pełen głupków, pozbawionych wrażliwości i łażących pod drabinami. Wariatkowa pełne są tych, którzy próbowali je przewracać. - Ponieważ to akurat widać - powiedział pisarz. - Wiesz, Paul, w tym coś jest. Nigdy nie chciałem zapalać trzech papierosów jedną zapałką. Nie wiedziałem czemu, ale nie chciałem. Dopiero później przeczytałem gdzieś, że to się zaczęto w okopach I wojny światowej. Że niemieccy strzelcy wyborowi tylko czekali na głupich Anglików, uprzejmie przypalających sobie nawzajem papierosy. Pierwszy - i mieli namiar. Drugi - poprawka na wiatr. Za trzecim odstrzeliwali gościowi łeb. Ba, ale wiesz o tym czy nie, to bez różnicy. Ciągle, nawet dziś, nie zapalam ludziom trzech papierosów pod rząd. Wiem, że mogę ich zapalić nawet dwadzieścia, tylko z drugiej strony mój wewnętrzny głos mówi z akcentem Borisa Karloffa: „Aaaa, tylko spróbuj, przyjacielu...". - Ale przecież nie zawsze szaleństwo to zabobon - powiedziała skromnie żona pisarza. - Nie? A Joanna d'Arc? Ona przecież słyszała głosy. Z nieba. Niektórzy ludzie są pewni, że opanowały ich demony. Jeszcze inni widzą diabły... albo upiory... albo, cóż, forniry. Wariactwo, mania, irracjonal-ność, szaleństwo - te wszystkie słowa sugerują także przesądy. Dla szaleńca rzeczywistość jest skrzywiona. Rozszczepiona osobowość integruje się w
małym pokoiku. W pokoiku stoi stolik. A na stoliku leży rewolwer. Moje racjonalne ja ciągle jednak trzymało pion. Okrwawione, posiniaczone, wściekłe i trochę przestraszone, trzymało się jednak twardo. Tłumaczyło mi nawet: „No, no - wszystko w porządku. Jutro, jak wytrzeźwiejesz, wetkniesz wszystko na miejsce. I dzięki Bogu! Baw się, jeśli musisz, ale ani kroku dalej. Tylko ani kroku dalej!" Ten wspaniały głos rozsądku miał prawo się bać. Jest w nas coś takiego, że szaleństwo nas ciekawi. Każdy, kto chociaż raz wychylił się z balkonu wysokiego domu, na pewno czuł delikatną, lecz morderczą ochotę, żeby skoczyć. A każdy, kto choćby raz przyłożył sobie lufę do czoła... - Nie! Proszę... - żona pisarza prawie krzyczała. - No dobrze - zgodził się redaktor. - Chciałem tylko wytłumaczyć, że nawet najnormalniejszy czto wiek zaledwie wisi na śliskim sznurze normalności. W ludzkie zwierze obwody normalności wbudowano bardzo niedbale. Kiedy już wszystko wyłączyłem, poszedłem do pracowni, napisałem list do Rega, wsadziłem go d koperty, nakleiłem znaczek i wysłałem. Zupełnie nie pamiętam, jak to zrobiłem. Byłem zbyt pijany, ze pamiętać. Mogłem tylko wszystko sobie wydedukować, bo jak już doszedłem do siebie następnego i ka, przy maszynie leżała kopia, znaczki i paczka kopert. List był prawie taki, jakiego można się spodz wać po zalanym pijaku. Było tam mniej więcej tak: Nieprzyjaciół przyciągają zarówno fomity, elektryczność. Pozbądź się elektryczności, a pozbędziesz się nieprzyjaciół. Na dole dopisałem: To elektryczność nie pozwala ci myśleć jasno o tych sprawach, Reg. Interferuje z falami mózgowymi. Czy twoja żona ma elektryczną wirówkę? - No, to skończyło się na listach do gazet - powiedział pisarz. - Tak. Napisałem ten list w piątek w nocy. Wstałem w sobotę o jedenastej rano, skacowany i zaledwie świadomy tego, co wyprawiałem poprzedniego dnia. Włączając wszystko z powrotem wstydziłem się jak cholera. Wstydziłem się jeszcze bardziej - i bałem się - kiedy przeczytałem to, co napisałem Regowi.
Szukałem oryginału listu i miałem nadzieje, że go znajdę. Nie znalazłem. Przeżyłem cały ten dzień próbując wziąć się w garść jak mężczyzna i obiecując sobie, że nie tknę więcej whisky. Dotrzymałem słowa. Jak cholera. W środę przyszedł list od Rega. Jedna strona, zapisana ręcznie. Znaczki Fornit i Fornus, gdzie się tylko dało. A w środku tylko tyle: Miałeś racje. Dziękuje. Dziękuje. Dziękuje. Reg. Fornit w porządku. Reg. Dzięki. Reg. - Boże! - powiedziała żona pisarza. - Założę się, że jego żona dostała szału - dodała żona agenta. - Nie dostała. Zadziałało. - Zadziałało? - zdziwił się agent. - Zadziałało. Dostał mój list w poniedziałek rano. Po południu kazał sobie wyłączyć prąd. Jane Thorpe dostała oczywiście histerii. Miała elektryczną kuchenkę. Miała wirówkę, maszynę do szycia, maszynę do zmywania z suszarką... no, rozumiecie. Tego wieczora z pewnością by się ucieszyła, gdyby ktoś jej podał moją głowę na tacy. To zachowanie Rega sprawiło, że zaczęła mnie uważać za cudotwórcę, a nie szaleńca. Posadził ją na fotelu i mówił całkowicie rozumnie. Twierdził, że wie, że się dziwnie zachowywał, że wie, że się o niego bała. Że bez elektryczności czuje się znacznie lepiej. Że teraz jej pomoże, żeby się nie męczyła i nie czuła niewygód. A później dodał, że chyba powinni pójść do sąsiadów i powiedzieć im: „Cześć!" - Chyba nie do tych agentów KGB z półcieżarówką wyładowaną radem? - zdziwił się pisarz. - Właśnie do nich. Jane nie wierzyła własnym uszom! Zgodziła się w końcu, ale mówiła mi później, że była gotowa na najgorsze. Oskarżenia, groźby, histeria. Zaczęła nawet rozważać możliwość odejścia od Rega, jeśli nie zdecydowałby się na przyjęcie pomocy. Wtedy, w środę rano, mówiła mi, że odcięcie elektryczności to była ostatnia kropla. Jeszcze coś, a wróci do Nowego Jorku. Wiecie, po prostu zaczęła się bać. To wszystko pogarszało się stopniowo, prawie niedostrzegalnie, ale ona ciągle go kochała. Tyle że dla niej był to już kres możliwości. Postanowiła, że jeśli Reg chociaż raz powie studentom z sąsiedztwa coś dziwnego, to się
wyprowadza. Dużo później odkryłem, że bardzo ostrożnie rozpytywała się, jak załatwić przymusowe leczenie w Nebrasce. - Biedna kobieta - powiedziała cicho żona pisarza. - Ten wieczór to był wielki sukces - mówił dalej wydawca. - Reg wypadł wspaniale, a według Jane, miał wiele wdzięku, jeśli chciał. Takim nie widziała go od trzech lat. Posepność i coś w rodzaju skrytości znikły, jakby nigdy nie istniały. Tak samo nerwowy tik i to zerkniecie przez ramie, gdy ktoś otwierał drzwi. Popijał piwo i rozmawiał o wszystkim, o czym mówiło się w tamtych ponurych czasach: o wojnie, o możliwości stworzenia ochotniczej armii, o rozruchach w miastach, o prawie. Wyszło na jaw, że napisał „Postacie z podziemia" i ci młodzi ludzie byli... „oszołomieni autorem", jak to powiedziała Jane. Troje czy czworo z nich już to czytało i nie założyłbym siq o to, że pozostali nie pobiegli zaraz do biblioteki. Pisarz roześmiał się i kiwnął głową. O tym już coś wiedział. - Wiec - mówił dalej redaktor - zostawmy na razie Rega Thorpe i jego żonę bez elektryczności, lecz szczęśliwszych niż przez kilka ostatnich lat... - Dobrze, że nie miał elektrycznej maszyny do pisania - wtrącił się agent. - ... i powróćmy do Pana Redaktora. Minęły dwa tygodnie. Lato się kończyło. Pan Redaktor, oczywiście, popijał sobie od czasu do czasu, lecz tak w ogóle był całkiem w porządku. Dni mijały tak, jak mijać miały. Na Przylądku Kennedy'ego przygotowywali się do wysłania człowieka na Księżyc. Nowe wydanie „Logan's" leżało na półkach i sprzedawało się tak samo kiepsko jak poprzednie. Złożyłem zamówienie na zakup praw do druku. Odpowiadanie: „Ballada o celnym strzale". Autor: „Reg Thorpe". Pierwodruk. Wydanie: styczeń 1970, cena: 800 dolarów, tyle zwykle płaciliśmy za opowiadanie wiodące. Aż tu nagle wezwał mnie mój szef, Jim Dohegan. Czy mógłbym wpaść do niego na minutkę? Pobiegłem truchcikiem i zgłosiłem się przed dziesiątą, wyglądając i czując się wspaniale. Dopiero później dotarło do mnie, że
sekretarka Jima, Janey Morrison, wyglądała jak pierwsza sztormowa fala. Usiadłem i zapytałem Jima, co mogę dla niego zrobić lub vice versa. Nie twierdze, że nie myślałem o Regu Thorpe. Mając w garści coś tak znakomitego spodziewałem się czegoś w rodzaju gratulacji. Toteż możecie sobie wyobrazić jak zgłupiałem, kiedy podał mi dwa zamówienia: na opowiadanie Rega Thorpe'a i Johna Updike'a, które planowałem na luty. Na obu przystemplowano: Zwrot. Popatrzyłem na zamówienie. Popatrzyłem na Jima. Nic nie pojmowałem. Nie mogłem zmusić się, żeby pomyśleć, co to ma do cholery znaczyć! Coś mi się w głowie zablokowało. Rozejrzałem S!Ę po gabinecie i zobaczyłem w kącie małą, elektryczną kuchenkę, którą Jane przynosiła codziennie rano i włączała do kontaktu, żeby jej szef miał zawsze świeżą kawę. Tak było w redakcji już od trzech lat, ale tego ranka mogłem myśleć tylko o jednym: „Gdybym mógł to wyłączyć, wiedziałbym, co jest grane Wiem, że gdyby to wyłączyć, mógłbym myśleć". Powiedziałem: „A to co, Jim?" - Cholernie mi przykro, że to właśnie ja musze ci o tym powiedzieć, Henry. Od stycznia 1970 „Logan's" nie będzie już publikował literatury. Redaktor sięgnął po papierosa, ale jego paczka była pusta. - Czy ktoś może mnie poczęstować papierosem? Żona pisarza dała mu Salema. - Dziękuje, Meg. Zapalił go, wyrzucił zapałkę i zaciągnął się głęboko. W ciemności rozbłysnął wesoły, czerwony ognik. - Cóż, jestem pewien, że Jim pomyślał, że oszalałem. Powiedziałem: „Można?" i wyłączyłem kuchenkę z kontaktu. Pamiętam, jak opadła mu szczeka. - Co u diabła, Henry? - zapytał. - Nie umiem myśleć, kiedy coś takiego się tu dzieje, Jim - powiedziałem. - Interferencja. - i chyba rzeczywiście w to wierzyłem, bo naraz zacząłem myśleć zupełnie jasno. - Czy to znaczy, że mnie wywalasz? - Nie wiem, to zależy od Sama i kolegium. Po prostu nie wiem, Henry. Ja tam miałem mu wiele do powiedzenia. Myślę, że Jim spodziewał się, że be.de go błagał o prace. Znacie to powiedzenie: „Wystawiony tyłkiem do