uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 575
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 406

Stephen R.Donaldson - Cykl-Drugie Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka (1) Zraniona krain

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen R.Donaldson - Cykl-Drugie Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka (1) Zraniona krain.pdf

uzavrano EBooki S Stephen R.Donaldson
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 63 osób, 49 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 441 stron)

Stephen R. Donaldson Zraniona Kraina The Wounded Land Drugie Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka Księga pierwsza Przełożył Michał Jakuszewski Wydanie oryginalne: 1980 Wydanie polskie: 1998

Szafot Ziemi Dla Lestera del Reya Lester mnie na to namówił

Co wydarzyło się w poprzednich tomach W następstwie zakażenia amputowano Thomasowi Covenantowi dwa palce dłoni. Dowiedział się ponadto, że cierpi na trąd. Był popularnym pisarzem, lecz teraz sąsiedzi uznają go za wyrzutka. Jego żona, Joan, występuje o rozwód. Samotny i zgorzkniały, spotyka starego żebraka, który mówi mu: „Bądź wierny”. Oszołomiony tym niezwykłym spotkaniem, wpada pod nadjeżdżający samochód i odzyskuje przytomność na szczycie wysokiej góry, wznoszącej się w niezwykłym świecie. Złowieszczy głos kogoś zwanego lordem Foulem przekazuje mu zapowiadającą zagładę wiadomość dla lordów Krainy. Następnie Lena sprowadza go w dół, do wioski o nazwie Mithil Stonedown, której mieszkańcy uznają go za ponowne wcielenie legendarnego Bereka Półrękiego, pierwszego wielkiego lorda. Jego ślubną obrączkę z białego złota uważają za talizman o wielkiej mocy, zdolny przywoływać pierwotną magię. Lena uzdrawia go za pomocą iłu leczącego. Nagły powrót do zdrowia wywołuje u niego szok i Thomas gwałci dziewczynę. Mimo to jej matka, Atiaran, zgadza się poprowadzić go do Revelstone, siedziby lordów. Covenant nadaje sobie przydomek Niedowiarka, ponieważ nie potrafi uwierzyć w magię Krainy. Obawia się, że jest ona halucynacją, którą stworzył jego umysł, by uciec od rzeczywistości. Przyjazny gigant, Słone Serce Pianościgły, przewozi Covenanta do Revelstone, gdzie pozdrawiają go jako ur-lorda. Lordowie są wstrząśnięci pochodzącym od Foula posłaniem mówiącym, że zły jaskiniowy upiór wszedł w posiadanie potężnej Laski Praw, bez której nie mogą pokrzyżować zamiarów Foula, pragnącego zniszczyć Krainę. Muszą odzyskać przetrzymywaną w grotach jaskiniowych upiorów pod Górą Gromu Laskę. Covenant wyrusza razem z nimi, strzeżony przez Bannora, jednego z gwardzistów krwi, którzy złożyli starożytne śluby, każące im chronić lordów. Po wielu potyczkach ze złymi stworami Foula odbierają Laskę jaskiniowym upiorom. Lordom udaje się uciec, gdy Covenant – nie wiedząc, jak tego dokonał – używa pierwotnej magii swego pierścienia. Niedowiarek zniknął i budzi się w szpitalu, kilka godzin po wypadku, choć w Krainie upłynęły miesiące. Wiele tygodni później, biegnąc, by odebrać telefon od Joan, potyka się, przewraca i traci

przytomność. Ponownie budzi się w Krainie, w której minęło czterdzieści lat. Lordowie są zdesperowani. Foul odnalazł Złoziemny Kamień, źródło złej mocy, i sposobi się do ataku. Słabszą armią lordów dowodzi Hile Troy, który również pochodzi z „rzeczywistej” Ziemi. Wielkim lordem jest teraz Elena, córka Leny i Covenanta, która wita go jako zbawcę. Oddział gwardii krwi i lordów wyrusza do miasta Coercri, by prosić o pomoc gigantów. Foul opętał jednak trzech z nich i ich ciałami zawładnęli jego pradawni pomocnicy, furie. Pozostałych gigantów wymordowano w okrutny sposób. Jedyny ocalały lord zabija giganta- furię, któremu gwardziści odbierają kawałek Złoziemnego Kamienia, by zanieść go do Revelstone. Lord jednak kona, nim zdąży ostrzec ich przed wiążącym się z nim niebezpieczeństwem. Hile Troy wiedzie armię na południe. Towarzyszy mu przyjaciel Covenanta, lord Mhoram. Armią Foula dowodzi drugi gigant-furia. Troy zostaje zmuszony do ucieczki do Szubienicznej Głębi, lasu, którego strzeże Caerroil Leśny – tajemniczy, prastary Pan Puszczy. Ratuje on armię, lecz w zamian żąda, by Troy został jego uczniem. Elena prowadzi Covenanta i Bannora do Melenkurion Tamy Niebios, szczytu wznoszącego się w pobliżu Szubienicznej Głębi. W sercu góry Elena wypija wodę zwaną Krwią Ziemi i w ten sposób zdobywa Moc Rozkazu. Przywołuje ducha Kevina, pradawnego lorda, i rozkazuje mu zniszczyć Foula. Ten jednak pokonuje Kevina i odsyła go, by powlókł Elenę i Laskę Praw w głąb ziemi, ku zgubie. Covenant i Bannor uciekają w dół rzeki, gdzie spotykają się z Mhoramem. Covenant jednak znowu znika i budzi się we własnym salonie. Dręczony poczuciem winy, zaniedbuje się i wałęsa nocą po okolicy. Nagle spotyka małą dziewczynkę, której zagraża wąż. Ratuje ją, lecz sam zostaje ukąszony. Ponownie wraca do Krainy, na Wartownię Kevina, w miejsce, gdzie przybył do niej po raz pierwszy. Wezwali go ocalały z masakry Pianościgły oraz Triock, dawny kochanek Leny, który dla dobra Krainy wyrzekł się nienawiści do Covenanta. W Mithil Stonedown spotyka Lenę – obłąkaną kobietę, która twierdzi, że zachowała młodość z miłości do niego, choć przecież jest stara. W ciągu siedmiu lat, które upłynęły od zaginięcia Laski, sytuacja w Krainie znacznie się pogorszyła. Mhoramowi grozi oblężenie w Revelstone. Nigdzie nie jest bezpiecznie. Wszyscy sądzą, że jedynie Covenant może pokonać Foula, dzięki mocy pierścienia. Wreszcie Niedowiarek wyrusza do leżącej daleko na wschodzie Ochronki Foula w towarzystwie Pianościgłego, Triocka i Leny. Zwracają się o pomoc do Ramenów, ludzi służących wielkim ranyhyn, dzikim koniom z równin. Spotykają się tam jednak ze zdradą. Lena oddaje życie, by ocalić Covenanta, który odnosi poważne rany. Jedna z Wyzwolonych ratuje go i uzdrawia. Następnie Covenant spotyka Pianościgłego i Triocka, lecz bierze ich do niewoli furia, który prowadzi pojmanych do strzegącego Wyższej Krainy Kolosa. Tam Niedowiarka próbuje zabić duch Eleny, która stała się niewolnicą Foula. Za pomocą pierścienia Covenant pokonuje widmo i niszczy dzierżoną przez nie Laskę.

Obaj z Pianościgłym ruszają w dalszą drogę przez Niższą Krainę, ku Ochronce Foula. Pomagają im jheherrin, żałosne istoty uformowane z żyjącego błota. Wreszcie udaje im się przedostać do twierdzy Foula. Tam, dzięki wsparciu, jakiego udzielił mu swą odwagą Pianościgły, Covenant wreszcie odkrywa, jak korzystać z mocy pierścienia, choć nadal właściwie jej nie rozumie. Następnie pokonuje Foula i niszczy Złoziemny Kamień. Wydaje się, że oznacza to również jego zgubę, lecz ratuje go Stwórca tego świata – stary żebrak, który powiedział mu „bądź wierny”. Pokazawszy Covenantowi, że Mhoram zatriumfował nad mocami zła dzięki użyciu krilla – miecza przebudzonego do życia przez przybycie Niedowiarka do Krainy – odsyła go do ojczystego świata. Upewniwszy się, że Kraina ocaleje, Covenant jest gotowy stawić czoło losowi, jaki go czeka – życiu trędowatego. Mija około dziesięciu lat, podczas których nie nadchodzą dalsze wezwania z Krainy. Tak zaczynają się DRUGIE KRONIKI THOMASA COVENANTA NIEDOWIARKA...

Prolog Wybór

1. Córka Usłyszawszy stukanie do drzwi, Linden Avery jęknęła głośno. Była w ponurym nastroju i nie życzyła sobie żadnych gości. Jedyne, czego pragnęła, to zimny prysznic i święty spokój, chwila na przywyknięcie do celowo urządzonego po spartańsku mieszkania. Większą część nienaturalnie parnego, jak na środek wiosny, popołudnia poświęciła na wprowadzenie się do pomieszczenia, które wynajął dla niej szpital. Wtaszczyła po zewnętrznych schodach na piętro starego drewnianego domu nieliczne meble i trochę odzieży, a następnie – choć padała z wyczerpania – mnóstwo wypełnionych podręcznikami kartonowych pudeł ze swego nie najnowszego już czterodrzwiowego samochodu. Budynek leżał wśród zielska niczym kaleka ropucha. Gdy po raz pierwszy otworzyła drzwi mieszkania, ujrzała trzy izby i łazienkę o brudnych, żółtych ścianach. Deski podłogowe pokrywała jedynie łuszcząca się beżowa farba; całość wyglądała na bardzo sfatygowaną. Dostrzegła też kartkę, którą ktoś musiał wsunąć pod drzwi. Papier pokrywały grube czerwone linie przywodzące na myśl szminkę lub świeżą krew – duży, niewprawnie naszkicowany trójkąt, a w środku dwa słowa: JEZUS ZBAWIA Gapiła się na kartkę przez dłuższą chwilę, po czym zmięła ją i wsunęła do kieszeni. Nie potrzebowała ofert zbawienia. Nie chciała niczego, na co sama nie zasłuży. W połączeniu z duchotą, długim wysiłkiem, jakim było wnoszenie rzeczy po schodach, oraz widokiem nowego mieszkania, kartka sprawiła, że byłaby jednak zdolna popełnić morderstwo. Pokoje przypominały jej dom rodziców. Dlatego właśnie od początku znienawidziła to mieszkanie. Coś jej się jednak należało i postanowiła to zaakceptować. Gardziła nim, lecz zarazem je aprobowała. Spartańskie warunki, w których żyła, uznawała za słuszne. Była lekarzem. Niedawno ukończyła wymagany okres praktyki szpitalnej i zdecydowała się poszukać pracy w małym, prowincjonalnym, ospałym miasteczku, takim jak to. Takim jak to, w pobliżu którego się urodziła i gdzie zmarli jej rodzice. Choć miała dopiero trzydzieści

lat, czuła się stara, niekochana i nieczuła. Zasłużyła na to. Wiodła surowe, pozbawione miłości życie. Ojciec umarł, kiedy miała osiem lat, a matka, gdy skończyła piętnaście. Po trzech smutnych latach w domu dziecka ukończyła college, studia medyczne, odbyła staż i praktykę szpitalną, zdobywając specjalizację lekarza rodzinnego. Odkąd sięgała pamięcią, żyła w samotności. Ta izolacja stopniowo stała się zakorzenionym nawykiem. Dwa lub trzy romanse, które przeżyła, przypominały raczej ćwiczenia gimnastyczne lub eksperymenty fizjologiczne. Nie poruszyły w niej nic. Patrząc na siebie, widziała jedynie upór i konsekwencje przemocy. Ciężka praca i tłumienie emocji nie pozbawiły jej ciała niechcianego kobiecego uroku, nie zgasiły wrodzonego połysku sięgających ramion włosów o barwie pszenicy ani nie zniszczyły pięknych rysów twarzy. Chłód i harówka, którymi wypełniała swe życie, nie zmieniły faktu, że jej oczy niemal bez powodu zachodziły mgłą i tryskały łzami. Twarz naznaczyły już jednak zmarszczki, nos miała prosty i delikatny, na czole nieustannie utrzymywał się wyraz skupienia, a ból wyrył głębokie bruzdy po obu stronach ust, stworzonych dla losu łaskawszego niż ten, który ją spotkał. Również głos Linden utracił dźwięczność, upodobnił się do narzędzia diagnostycznego, służącego raczej do przekazywania istotnych danych niż do nawiązywania porozumienia. Tryb życia, jaki sobie wybrała, dawał jej jednak coś więcej niż samotność i skłonność do ulegania ponurym nastrojom. Nauczył ją wiary we własne siły. Była lekarzem. Trzymała w dłoniach życie i śmierć i potrafiła teraz sprostać temu zadaniu. Ufała w swą zdolność dźwigania ciężaru. Usłyszawszy ponowne stukanie, jęknęła z niechęcią. Mimo to poprawiła przesiąknięte potem ubranie, zupełnie jakby chciała zapanować nad emocjami, po czym podeszła do drzwi. Poznała stojącego za nimi niskiego mężczyznę o skrzywionej twarzy. Był to Julius Berenford, dyrektor okręgowego szpitala. To on przyjął ją do pracy jako kierownika przychodni przyszpitalnej i sali nagłych przypadków. W większym mieście zaproponowanie podobnego stanowiska lekarzowi rodzinnemu byłoby czymś niezwykłym. Szpital okręgowy obsługiwał jednak okolicę zamieszkaną głównie przez farmerów i biednych wieśniaków ze wzgórz. Miasteczko, stolica okręgu, od dwudziestu lat starzało się nieustannie. Doktor Berenford potrzebował lekarza ogólnego. Czubek jego głowy znajdował się na wysokości jej oczu. Dyrektor był dwa razy starszy od niej. Wydatny brzuszek kontrastował z chudymi kończynami. Na jego twarzy niechęć mieszała się z sympatią, zupełnie jakby ludzkie reakcje wydawały mu się niepojęte, a zarazem pociągające. Gdy rozciągnął w uśmiechu ocienione siwymi wąsami usta, woreczki pod oczyma zacisnęły się w wyrazie ironii. – Doktor Avery – powiedział, sapiąc lekko, wyczerpany wejściem na schody. – Doktorze Berenford. – Odsunęła się na bok. – Cóż, proszę wejść – dodała pełnym napięcia głosem, dając do zrozumienia, że pora wizyty nie jest odpowiednia.

Wszedł do mieszkania, rozejrzał się wokół i zbliżył do krzesła. – Już się pani urządziła – zauważył. – To dobrze. Mam nadzieję, że ktoś pani pomógł to wszystko wnieść. Usiadła sztywno obok niego, zupełnie jakby była w pracy. – Nikt mi nie pomagał. Kogo mogłaby prosić o pomoc? Doktor Berenford zaczął się usprawiedliwiać, lecz przerwała mu niecierpliwym gestem. – Nie ma sprawy. Przyzwyczaiłam się do tego. – To niedobrze. – Jego wzrok wyrażał wiele złożonych uczuć. – Niedawno ukończyła pani praktykę w wysoko cenionym szpitalu. Ma pani znakomite osiągnięcia i coś od życia się pani należy. Przynajmniej pomoc w dźwiganiu mebli. Jego ton był tylko w połowie żartobliwy. Rozumiała ukrytą w nim powagę, ponieważ sprawa jej wykształcenia i umiejętności wielokrotnie pojawiała się w ich rozmowach. Za każdym razem dopytywał się, dlaczego ktoś z takimi referencjami chce przyjąć pracę w biednym, okręgowym szpitalu. Nie uwierzył w gładkie wyjaśnienia, które dla niego przygotowała. Wreszcie musiała mu przedstawić wersję nieco zbliżoną do prawdy. – Moi rodzice zmarli w pobliżu miasteczka podobnego do tego – wyjaśniła. – Byli jeszcze młodzi. Gdyby znaleźli się pod opieką dobrego lekarza rodzinnego, żyliby do dziś. Była to prawda, lecz zarazem fałsz. To właśnie leżało u podstaw sprzeczności, przez którą czuła się taka stara. Gdyby u jej matki na czas rozpoznano czerniaka, można by ją było zoperować. Szanse powodzenia wynosiłyby dziewięćdziesiąt procent. A gdyby depresję jej ojca zauważył ktoś mający wiedzę lub intuicję, można by zapobiec samobójstwu. Prawdziwa była jednak również odwrotna teza: nic nie mogło uratować jej rodziców. Umarli, ponieważ byli po prostu zbyt nieudolni, by żyć. Gdy tylko zaczynała o tym myśleć, miała wrażenie, że jej kości z godziny na godzinę stają się coraz bardziej kruche. Przybyła tutaj, ponieważ chciała pomóc ludziom takim, jak jej rodzice. A także po to, by udowodnić samej sobie, że potrafi sobie poradzić w podobnych warunkach. Że w niczym nie przypomina rodziców. I dlatego, że pragnęła umrzeć. – No, mniejsza o to – rzekł doktor Berenford, gdy się nie odzywała. Jej posępne milczenie wyraźnie zbijało go z tropu. – Cieszę się, że pani tu jest. Czy mógłbym w czymś pomóc? Może w urządzeniu mieszkania? Linden chciała już odmówić, bardziej z przyzwyczajenia niż z przekonania, przypomniała sobie jednak o kartce, którą miała w kieszeni. Pod wpływem impulsu wyciągnęła ją i podała Berenfordowi. – Znalazłam to pod drzwiami. Może powinien mi pan wyjaśnić, na co się narażam. Przyjrzał się trójkątowi i literom. – Jezus zbawia – wymamrotał pod nosem i westchnął. – Ryzyko zawodowe. Chodzę regularnie do miejscowego kościoła już od czterdziestu lat, ale ponieważ jestem

wykształconym, przyzwoicie zarabiającym facetem, niektórzy z tutejszych dobrych ludzi... – skrzywił z przekąsem twarz – ...wciąż próbują mnie nawracać. Ignorancja jest jedyną postacią niewinności, którą rozumieją. – Wzruszył ramionami i oddał jej kartkę. – W tej okolicy już od dawna panuje kryzys. Ludzie, którzy padli ofiarą kryzysu, po pewnym czasie zaczynają robić dziwne rzeczy. Starają się uczynić z niego cnotę. Potrzebują czegoś, co zaradzi ich poczuciu bezradności. Tutaj najczęściej starają się pozyskać nowych członków. Obawiam się, że będzie się pani musiała nauczyć tolerować tych, którzy niepokoją się o pani duszę. W małym miasteczku trudno o anonimowość. Linden skinęła głową, prawie nie słysząc gościa. Zawładnęło nią nagłe wspomnienie o matce, użalającej się nad sobą z przejmującym płaczem. Winiła córkę za śmierć męża... Krzywiąc ze złością twarz, Linden odegnała tę myśl. Napełniała ją ona tak silną odrazą, że zgodziłaby się na chirurgiczne usunięcie owego wspomnienia z mózgu. Doktor Berenford jednak patrzył na nią w taki sposób, jakby odczuwany wstręt uwidocznił się na jej twarzy. By uniknąć odsłonięcia się przed nim, przybrała surowy wyraz twarzy. – Czym mogę panu służyć, doktorze? – Po pierwsze – odparł, narzucając sobie poufały ton mimo brzmienia jej głosu – możesz mówić do mnie Julius, bo ja i tak będę się do ciebie zwracał Linden. Wyraziła zgodę wzruszeniem ramion. – Julius. – Linden. – Uśmiechnął się, lecz nie zmniejszyło to jego skrępowania. – Właściwie to przyszedłem tu z dwóch powodów. Chciałem cię przywitać w naszym mieście, ale to mogłem zrobić później. Tak naprawdę to mam dla ciebie pewne zadanie. Zadanie? – pomyślała. To słowo wzbudziło w niej mimowolny sprzeciw. Przed chwilą przyjechałam. Jestem zmęczona i zła. Nie wiem, jak zdołam wytrzymać w tym mieszkaniu. – Jest piątek – odparła ostrożnie. – Miałam zacząć dopiero w poniedziałek. – To nie ma nic wspólnego ze szpitalem. Powinno, ale nie ma. – Omiótł spojrzeniem jej twarz z niemal dotykalnym wyrazem prośby. – Proszę o osobistą przysługę. Nie potrafię sobie poradzić. Tyle już lat wtrącam się w życie pacjentów, że utraciłem zdolność podejmowania obiektywnych decyzji. A może po prostu nie nadążam za postępem i mam luki w wiedzy medycznej. Potrzebuję opinii kogoś drugiego. – Na jaki temat? – zapytała. Starała się zachować obojętny ton, lecz w głębi duszy jęknęła. Wiedziała już, że spróbuje zrobić to, o co ją prosi. Zwracał się do tej części jej osoby, która dotąd nie nauczyła się mówić „nie”. Skrzywił się kwaśno. – Niestety, nie mogę ci tego powiedzieć. To poufna sprawa. – Daj spokój. – Nie miała ochoty na zgadywanki. – Złożyłam tę samą przysięgę, co ty. – Wiem. – Uniósł ręce, jak gdyby chciał się osłonić przed jej irytacją. – Wiem. Ale tu chodzi o coś trochę innego.

Gapiła się na niego, zbita na moment z tropu. Czyżby nie mówił o problemie medycznym? – Mam wrażenie, że to będzie poważna przysługa. – Niewykluczone. To już zależy od ciebie. Słyszałaś o Thomasie Covenancie? – zapytał ją nagle, nim zdążyła zapytać, co ma na myśli. – On pisze powieści. Przeszukując swą pamięć, czuła na sobie wzrok Berenforda. Nie potrafiła jednak nadążyć za jego myślami. Od ukończenia kursu literatury w college’u nie przeczytała ani jednej powieści. Ciągle miała za mało czasu. Potrząsnęła głową, starając się zachować obiektywizm. – Mieszka niedaleko stąd – ciągnął lekarz. – Ma dom pod miastem, na starej posiadłości zwanej Haven Farm. Trzeba skręcić z szosy w prawo. – Wskazał ręką w kierunku skrzyżowania. – Przejedziesz przez środek miasta. Znajdziesz budynek jakieś dwie mile dalej. Po prawej stronie. Covenant jest trędowaty. Na słowo „trędowaty” jej myśli pobiegły dwoma różnymi torami. Był to wynik odbytych studiów – ambicji, która uczyniła ją lekarzem, nie zmieniając jej stosunku do siebie. Choroba Hansena, pomyślała i przywołała swą wiedzę. Mycobacterium leprae. Trąd. Choroba zabijająca tkankę nerwową, zwłaszcza w kończynach i rogówce oka. W większości przypadków można było zahamować jej postępy za pomocą szeroko zakrojonej terapii opartej na DDS: diaminodiphenylosulfonie. Nie powstrzymana choroba prowadziła do zaniku mięśni, zniekształceń, zmian w pigmentacji skóry i ślepoty. Ponadto pacjent był narażony na wiele towarzyszących schorzeń, najczęściej jednak występowało niszczące inne tkanki zakażenie. Ofiara wyglądała jak pożerana żywcem. Choroba występowała nadzwyczaj rzadko i nie była zakaźna w potocznym sensie tego słowa. Być może jedynym statystycznie znaczącym sposobem zarażenia był długotrwały kontakt z chorym w dzieciństwie, w tropikalnym klimacie, w ciasnym pomieszczeniu i niehigienicznych warunkach. Gdy jednak jedna część jej mózgu gorączkowo udzielała wyjaśnień, inna zaplątała się w pytania i uczucia. Trędowaty? Tutaj? Dlaczego mi o tym mówi? Była rozdarta między głęboko zakorzenionym wstrętem a współczuciem. Ta choroba przyciągała ją, a jednocześnie odpychała, gdyż nie poddawała się leczeniu, była nieuleczalna jak sama śmierć. Musiała zaczerpnąć głęboko tchu, nim zdołała się odezwać. – Co mam w tej sprawie zrobić? – zapytała. – No cóż... – Przyglądał się jej uważnie, zupełnie jakby sądził, że rzeczywiście może jakoś temu zaradzić. – Nic. Nie dlatego o tym wspomniałem. – Zerwał się nagle na nogi i dał wyraz swemu niepokojowi, spacerując po podłodze z łuszczącą się farbą. Choć nie ważył wiele, deski skrzypiały lekko z każdym jego krokiem. – Rozpoznanie postawiono stosunkowo wcześnie. Stracił tylko dwa palce. Chorobę wykrył jeden z lepszych techników laboratoryjnych w naszym szpitalu okręgowym. Stan pacjenta nie zmienia się już od ponad dziewięciu lat. Mówię ci o tym tylko po to, żeby sprawdzić, czy się... brzydzisz.

Trędowatych. Ja się kiedyś brzydziłem – ciągnął ze skrzywioną twarzą. – Ale przyzwyczaiłem się. Nie dał jej czasu na odpowiedź. Mówił dalej, jakby się spowiadał. – Osiągnąłem już punkt, w którym nie patrzę na niego jak na uosobienie trądu. Nigdy jednak nie zapominam o jego chorobie. – Mówił o czymś, czego nie potrafił sobie wybaczyć. – To częściowo jego wina – usprawiedliwiał się. – On również nigdy o niej nie zapomina. Nie uważa się za Thomasa Covenanta, pisarza. Mężczyznę. Istotę ludzką. Uważa się za Thomasa Covenanta, trędowatego. Nie przestawała wpatrywać się w niego bez wyrazu, aż wreszcie spuścił wzrok. – Ale nie w tym rzecz. Chciałem zapytać, czy masz opory przed spotkaniem z nim? – Nie – odparła ostrym tonem. Tę twardość zachowała raczej do siebie, niż kierowała do niego. – Jestem lekarzem. Zajmowanie się chorymi to mój zawód. Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego chcesz, żebym tam pojechała? Woreczki pod jego oczyma zadrgały, jakby ją o coś błagał. – Nie mogę ci tego powiedzieć. – Nie możesz mi powiedzieć. – Cichy głos maskował jej paskudny nastrój. – Jak mogę mu pomóc, jeśli nawet nie będę wiedziała, dlaczego z nim rozmawiam? – Możesz go skłonić, żeby sam ci to powiedział – odparł doktor Berenford rozpaczliwym tonem bezradnego starca. – O to właśnie mi chodzi. Chcę, żeby cię zaakceptował. Sam wyznał ci, co się dzieje. W ten sposób nie będę musiał złamać obietnicy. – Postawmy sprawę jasno. – Nie próbowała już ukrywać gniewu. – Proponujesz, żebym do niego pojechała i tak po prostu zażądała, żeby zdradził mi swe tajemnice. Zupełnie nieznajoma osoba zjawia się pod jego drzwiami i chce się dowiedzieć, co go dręczy, tylko dlatego, że doktor Berenford potrzebuje czyjejś opinii. Będę miała szczęście, jeśli nie każe mnie aresztować za wtargnięcie na teren prywatny. Doktor, milcząc, stawił przez chwilę czoło jej sarkazmowi i oburzeniu. Wreszcie westchnął. – Wiem. On już taki jest. Nic by ci nie powiedział. Zamyka się w sobie od tak dawna... – W następnej chwili jego głos stał się ostry z bólu. – Sądzę jednak, że się myli. – W takim razie powiedz mi, o co chodzi – nalegała Linden. Otworzył i zamknął usta, poruszył dłońmi w błagalnym geście. Opanował się. – Zaraz. Po kolei. Najpierw muszę się przekonać, który z nas jest w błędzie. Jestem mu to dłużny. Pani Roman w niczym nie pomoże. To medyczna decyzja. Tyle że ja nie potrafię jej podjąć. Próbowałem, ale nie potrafię. Prostota, z jaką przyznał się do porażki, zwabiła ją w sidła. Linden była zmęczona, brudna i rozgoryczona, a jej umysł poszukiwał drogi ucieczki. Niemniej ta prośba o pomoc była zbyt bliska impulsom kierującym jej życiem. Zacisnęła dłonie w poczuciu nieuchronności. Po chwili podniosła wzrok. Jego twarz obwisła, zupełnie jakby ciężar

śmiertelności wyczerpał mięśnie. – Znajdź mi jakiś pretekst do tych odwiedzin – powiedziała bezbarwnym, profesjonalnym tonem. Z trudem zdołała znieść wyraz ulgi na jego twarzy. – To się da zrobić – rzekł wyraźnie ożywiony. Sięgnął do kieszeni marynarki, wydobył z niej książkę w miękkiej oprawie i podał ją Linden. Na brązowawej okładce widniały słowa: Albo sprzedam duszę za winę powieść THOMAS COVENANT – Poproś go o autograf. – Stary odzyskał pewność siebie. – Niech zacznie mówić. Jeśli przebijesz się przez jego skorupę, coś się wydarzy. Przeklęła się w duchu. Nie miała pojęcia o powieściach. Nigdy nie nauczyła się rozmawiać z nieznajomymi o niczym oprócz ich objawów. Spodziewając się krępującej sytuacji, poczuła coś na kształt wstydu. W końcu umartwiała się już od tak dawna, że nie czuła ani śladu szacunku do tych części swej osobowości, które wciąż pozostały zdolne do tego uczucia. – Po spotkaniu z nim będę chciała z tobą porozmawiać – rzuciła stłumionym głosem. – Nie mam jeszcze telefonu. Gdzie mieszkasz? Jej zgoda sprawiła, że wrócił do poprzedniego zachowania, pełnego ironii i troski. Wyjaśnił jej, gdzie znajduje się jego dom, ponownie zaproponował pomoc i podziękował za to, że zgodziła się zaangażować w sprawy Thomasa Covenanta. Gdy wyszedł, była zdumiona, że Berenford najwyraźniej nie poczuł się rozgoryczony, iż musiał się przed nią przyznać do bezradności. Mimo to, gdy usłyszała, jak schodzi po schodach, poczuła się opuszczona, zupełnie jakby musiała teraz sama dźwigać brzemię, którego nigdy nie potrafi zrozumieć. Dręczyło ją złowieszcze przeczucie, zignorowała je jednak. Nie miała żadnego innego możliwego do zaakceptowania wyjścia. Siedziała chwilę bez ruchu, spoglądając ze złością na pozbawione okien żółte ściany, po czym poszła wziąć prysznic. Gdy umyła już całe ciało mydłem i wodą, włożyła burą suknię, która zawsze skutecznie minimalizowała jej kobiecość, po czym poświęciła kilka minut na sprawdzenie zawartości torby lekarskiej. Zawsze miała wrażenie, że czegoś w niej brakuje. Było tak wiele rzeczy, których mogła kiedyś potrzebować, a nie była w stanie ich dźwigać. Teraz, gdy stanęła w obliczu nieznanego, zaopatrzenie torby wydawało się szczególnie niewystarczające. Wiedziała jednak z doświadczenia, że bez torby czułaby się naga. Westchnęła ze znużenia, zamknęła za sobą drzwi i zeszła na dół, do samochodu. Jechała powoli, by dać sobie czas na zapoznanie się z okolicą. Kierując się wskazówkami

doktora Berenforda, po chwili znalazła się w centrum miasta. Blask późnopopołudniowego słońca i parne powietrze sprawiały, że domy wyglądały jak spocone, a sklepy zdawały się odchylać od gorących chodników. Gmach sądu, ze swym matowobiałym marmurem i dachem podtrzymywanym kamiennymi głowami olbrzymów wspartymi na pseudogreckich kolumnach, sprawiał wrażenie zupełnie niezdolnego do wypełniania swej funkcji. Na chodnikach było stosunkowo tłoczno – ludzie wracali z pracy – wzrok Linden przyciągnęła jednak grupka widoczna pod gmachem sądu. Na stopniach stała przedwcześnie postarzała kobieta z trójką małych dzieci, odziana w bezkształtną koszulę, która wyglądała na uszytą z tkaniny workowej. Dzieci były ubrane w jutowe worki. Twarz miała poszarzałą i pozbawioną wyrazu, zupełnie jakby bieda i zmęczenie znieczuliły ją i nie dbała już nawet o los wygłodzonych maleństw. Wszyscy czworo trzymali krótkie kijki zaopatrzone w prymitywne tabliczki. Widniały na nich czerwone trójkąty. W każdy w nich wpisane było tylko jedno słowo: Pokutujcie. Ignorowali przechodniów. Stali bezmyślnie na schodach, zupełnie jakby był to jakiś akt pokuty, który doprowadził ich do otępienia. Linden poczuła ukłucie w sercu na widok ich moralnej i fizycznej nędzy. Takim ludziom nie mogła w niczym pomóc. Po trzech minutach wyjechała poza granice miasta. Droga prowadziła teraz przez zaorane doliny, leżące między lesistymi wzgórzami. Poza miastem nietypowy dla tej pory roku upał i wilgoć nie były tak okrutne dla wszystkiego, czego tknęły. Powietrze połyskiwało od tej pogody, zalewając słonecznym blaskiem świeżo wzeszłe zboże, porośnięte plątaniną trawy i zielska stoki oraz drzewa o pokrytych pączkami gałęziach. Nastrój Linden poprawiał się, w miarę jak okolica coraz wyraźniej ukazywała swą urodę, zwiastując nadchodzenie wieczoru. Zbyt wielką część życia spędziła w miastach. Nadal jechała powoli, pragnąc nacieszyć się wątłą nadzieją, że wreszcie znalazła coś, co przyniesie jej radość. Przejechawszy jakieś dwie mile, ujrzała z prawej strony otwarte pole, gęsto porośnięte mleczem i dziką gorczycą. Po jego drugiej stronie, pod wyrastającą w odległości ćwierci mili ścianą drzew, stał biały drewniany dom. Bliżej szosy, pod lasem, widać było jeszcze dwa czy trzy inne, lecz to biały budynek przyciągał jej uwagę, zupełnie jakby był jedynym nadającym się do zamieszkania obiektem w okolicy. Biegła ku niemu polna droga. Odchodziły od niej odnogi prowadzące do innych budynków, lecz główna gałąź wiodła prosto do białego domu. Przy wejściu ustawiono drewnianą tablicę. Choć farba wyblakła, a w desce widać było kilka starych, nieregularnych dziur przypominających ślady po kulach, napis wciąż był czytelny: Haven Farm. Linden zebrała się na odwagę i skręciła w polną drogę.

Nagle, bez ostrzeżenia, dostrzegła kącikiem oka plamę barwy ochry. Pod znakiem stał jakiś człowiek w długim płaszczu. Co to? Wydawało się, że mężczyzna pojawił się znikąd. Przed chwilą widziała tam tylko tablicę. Zaskoczona, szarpnęła odruchowo kierownicę, chcąc uniknąć niebezpieczeństwa, które było już za nią. Natychmiast odzyskała panowanie nad samochodem i nacisnęła hamulec. Spojrzała we wsteczne lusterko. Ujrzała w nim starca w szacie koloru ochry. Był wysoki, chudy, bosy i brudny. Długa, siwa broda i przerzedzone włosy powiewały wokół jego głowy jak opętane. Postąpił krok w jej kierunku, wychodząc na drogę, po czym złapał się konwulsyjnie za pierś i osunął na ziemię. Wydała z siebie ostrzegawczy jęk, choć w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ją usłyszeć. Ruszała się błyskawicznie, choć miała wrażenie, że znalazła się w filmie puszczonym w zwolnionym tempie. Przekręciła kluczyk w stacyjce, złapała za torbę i otworzyła drzwi. Ogarnął ją niepokój, strach przed śmiercią, przed niepowodzeniem, lecz doświadczenie pomogło jej nad nim zapanować. W mgnieniu oka podbiegła do staruszka. Wydawał się czymś dziwnym na tej drodze. Nie pasował do dzisiejszej epoki, do świata, który znała. Płaszcz stanowił jego jedyny strój. Był tak zniszczony, jakby nieznajomy nosił go od lat. Rysy mężczyzny były ostre. Dzikości przydała im nędza lub fanatyzm. Słabnący blask słońca sprawiał, że jego zwiędła skóra wyglądała jak martwe złoto. Nie oddychał. Lekarska rutyna kazała jej przystąpić do akcji. Uklękła obok niego i sprawdziła mu tętno. Jej duszę wypełnił jednak lament. Starzec w przyprawiający o mdłości sposób przypominał jej ojca. Gdyby żył wystarczająco długo, by zestarzeć się i postradać rozum, mógłby teraz być tą nieruchomą, niezwykłą postacią. Nie wyczuwała tętna. Budził w niej wstręt. Jej ojciec popełnił samobójstwo. Ludzie, którzy to robili, zasługiwali na śmierć. Wygląd starca obudził w Linden wspomnienie własnego krzyku, który niósł się echem w jej uszach, jakby nigdy już nie miał ucichnąć. Nieznajomy był umierający. Jego mięśnie zwiotczały już, łagodząc ból wywołany atakiem. A ona była lekarzem. Otworzyła torbę z pewnością nabytą dzięki długiej praktyce, z samozaparciem, które wzięło górę nad wstrętem. Wydobyła latarkę i sprawdziła źrenice. Były równej wielkości i reagowały na światło. Można jeszcze było go uratować. Przesunęła mu szybko głowę, odchyliła ją do tyłu, by udrożnić drogi oddechowe, po czym położyła obie dłonie na mostku, wsparła się na nich całym ciężarem i przystąpiła do reanimacji. Rytm masażu serca i sztucznego oddychania utrwalił się w niej tak głęboko, że

wykonywała go odruchowo: piętnaście silnych uciśnięć mostka dłońmi, a następnie dwa głębokie wdmuchnięcia powietrza w usta, z jednoczesnym zaciśnięciem nosa. Smak był odrażający – wstrętny i gnilny – zupełnie jakby starzec zęby miał zżarte próchnicą lub podniebienie toczyła mu gangrena. Omal nie zemdlała. Odraza natychmiast wywołała ostre, fizyczne mdłości, jak gdyby pokosztowała wydzieliny z czyraka. Była jednak lekarzem i musiała wykonywać swą pracę. Piętnaście. Dwa. Piętnaście. Dwa. Nie pozwoliła sobie na najdrobniejsze zakłócenie rytmu. Mimo to przez mdłości zaczął się przebijać strach. Wyczerpanie. Przegrana. Reanimacja była tak męcząca, że jedna osoba nie była w stanie wykonywać jej dłużej niż kilka minut. Jeśli starzec wkrótce nie wróci do życia... Oddychaj, do cholery, mamrotała w przerwach między ruchami. Piętnaście. Dwa. Do cholery. Oddychaj. Tętna wciąż nie było. Dyszała już gwałtownie. Zawroty głowy wezbrały w niej niczym fala ciemności. Powietrze zdawało się stawiać opór jej płucom. Upał i zachodzące słońce utrudniały jej wyraźne widzenie starca. Jego napięcie mięśniowe opadło do zera. Opuściły go wszelkie oznaki życia. Oddychaj! Przerwała nagle i złapała za torbę. Ręce jej drżały. Zacisnęła mocno palce, wyciągając z opakowania jednorazową strzykawkę, ampułkę adrenaliny i igłę do wstrzyknięć dosercowych. Starając się zapanować nad drżeniem, napełniła strzykawkę i usunęła bańkę powietrza. Choć sytuacja wymagała pośpiechu, poświęciła moment na przetarcie kawałka pokrywającej chudą pierś skóry alkoholem. Następnie wkłuła się delikatnie między żebra i wstrzyknęła mu adrenalinę do serca. Odłożyła strzykawkę i zaryzykowała jedno uderzenie pięścią w mostek. Nic to nie dało. Z przekleństwem na ustach wznowiła reanimację. Potrzebowała pomocy. Nie mogła jej jednak w żaden sposób znaleźć. Gdyby przerwała akcję ratowniczą, by zawieźć go do miasta albo poszukać telefonu, starzec umarłby. Jeśli jednak doprowadzi się do wyczerpania, ratując go sama, czeka go taki sam los. Oddychaj! Nie oddychał. Jego serce nie biło. Usta cuchnęły mu jak u trupa. Cała ta mordęga wydawała się bez sensu. Linden jednak nie rezygnowała. Czuła w sobie cały tragizm swego życia. Nazbyt wiele lat poświęciła na naukę skutecznej walki ze śmiercią, by mogła się teraz poddać. Była za młoda, zbyt słaba i zanadto nieświadoma, by uratować ojca, matce zaś pomóc nie mogła, teraz jednak wiedziała, co trzeba zrobić, i jeśli była w stanie tego dokonać, nie mogła zrezygnować. Gdyby to zrobiła,

zdradziłaby samą siebie. Przed jej oczyma pojawiły się mroczki. Powietrze przesycały wilgoć i zapach porażki. Ramiona miała ciężkie jak z ołowiu, a płuca krzyczały z bólu za każdym razem, gdy wdmuchiwała powietrze do gardła starca. Leżał bezwładnie. Po jej twarzy ściekały gorące łzy wściekłości i pragnienia. Nie rezygnowała jednak. Była już półprzytomna, gdy przez leżącego przebiegło drżenie. Zaczerpnął chrapliwie powietrza w płuca. Natychmiast opuściła ją siła woli. Krew uderzyła jej do głowy. Bezwładnie padła u jego boku. Gdy odzyskała władzę w mięśniach do tego stopnia, że mogła unieść głowę, oczy przesłaniała jej mgła, a twarz lśniła od potu. Starzec stał, skupiając na niej wzrok. Spojrzenie intensywnie niebieskich oczu dodało jej sił niczym pomocna dłoń współczucia. Wydawał się niewiarygodnie wysoki i zdrowy. Samą swą postawą zaprzeczał temu, że kiedykolwiek był bliski śmierci. Wyciągnął ku niej ręce łagodnym ruchem i pomógł jej wstać. Gdy otoczył ją ramionami, wsparła się na nim bezwładnie, niezdolna oprzeć się jego uściskowi. – Ach, córko moja, nie lękaj się. Głos miał ochrypły z żalu i czułości. – Nie przegrasz, bez względu na wszystkie jego napaści. Na świecie jest również i miłość. Nagle wypuścił Linden z objęć i cofnął się o krok. W jego oczach zalśnił rozkaz. – Bądź wierna. Wpatrywała się w niego tępo, gdy odwrócił się i oddalił od niej, idąc po polu. Wokół jego płaszcza zakołysały się mlecz i dzika gorczyca. Plamy przed oczyma sprawiały, że ledwie go dostrzegała. Pachnący piżmem wietrzyk poruszył jego włosami, które w chwili, gdy tarcza słońca dotknęła horyzontu, upodobniły się do aureoli. Starzec rozpłynął się w wilgotnym powietrzu i zniknął. Chciała go zawołać, lecz powstrzymało ją wspomnienie jego oczu. „Bądź wierna”. Głęboko w piersi jej serce zadrżało z niepokoju.

2. Coś zniszczonego Po chwili drżenie ogarnęło również kończyny. Odniosła wrażenie, że jej skóra stanęła w płomieniach, zupełnie jakby skupiły się na niej promienie słońca. Poczuła kurcz w mięśniach brzucha. Starzec zniknął. Objął ją ramionami, jak gdyby miał do tego prawo, a potem zniknął. Bała się, że jej jelita zaraz się zbuntują. Po chwili przesunęła wzrok ku miejscu, gdzie niedawno leżał nieznajomy. Zobaczyła pozostawioną na ziemi strzykawkę, odrzucone opakowania i pustą ampułkę, a także ledwo dostrzegalny ślad ciała. Przeszył ją dreszcz. Zaczęła się uspokajać. A więc starzec istniał naprawdę. Jego zniknięcie było złudzeniem. Oczy wprowadziły ją w błąd. Przeszukała wzrokiem okolicę, sądząc, że go dostrzeże. Nie powinien tak odchodzić. Potrzebował opieki i obserwacji, dopóki jego stan uzna za bezpieczny. Nie zobaczyła jednak nieznajomego. Nie zważając na dziwną niechęć, jaką nagle poczuła, weszła za nim w dziką gorczycę. Gdy jednak dotarła na miejsce, w którym zniknął jej z oczu, nic nie znalazła. Zbita z tropu, wróciła na drogę. Nie chciała rezygnować Z udzielenia pomocy nieznajomemu, wyglądało jednak na to, że nie ma wyboru. Mamrocząc coś pod nosem, poszła po torbę. Śmieci pozostałe po reanimacji wepchnęła do jednej z plastikowych torebek, które zawsze nosiła ze sobą. Następnie wróciła do samochodu, usiadła na przednim siedzeniu i zacisnęła mocno obie dłonie na kierownicy, co miało jej pomóc wrócić do rzeczywistości. Nie pamiętała, po co przyjechała na Haven Farm, dopóki jej wzroku nie przyciągnęła leżąca na sąsiednim siedzeniu książka. Niech to szlag! Czuła się rozpaczliwie nie przygotowana do konfrontacji z Thomasem Covenantem. Przez chwilę zastanawiała się, czy po prostu nie złamać obietnicy, którą złożyła doktorowi Berenfordowi. Włączyła silnik i zaczęła zawracać, lecz powstrzymało ją wspomnienie wyrazu oczu starca. Ów błękit nie lśniłby zadowoleniem, gdyby nie dotrzymała

przyrzeczenia. Ponadto uratowała nieznajomemu życie, co było dla niej ważniejsze niż wszelkie trudności czy umartwienia. Gdy wreszcie ruszyła z miejsca, podjechała polną drogą prosto pod biały drewniany dom, zostawiając za sobą pył i zachodzące słońce. Jego blask nadawał budynkowi odcień czerwieni, zupełnie jakby dom przeradzał się na jej oczach. Gdy już zaparkowała samochód, musiała przezwyciężyć kolejny przypływ niechęci. Nie chciała mieć do czynienia z Thomasem Covenantem. Nie dlatego, że był trędowaty, lecz z uwagi na fakt, iż był kimś tajemniczym i gwałtownym, i chyba tak nieobliczalnym, że bał się go nawet doktor Berenford. Cóż, przyrzekła jednak... Wzięła w rękę książkę, wysiadła z samochodu i podeszła do drzwi frontowych, licząc na to, że załatwi całą sprawę przed zapadnięciem zmroku. Poświęciła moment na przygładzenie włosów, po czym zastukała do drzwi. Odpowiedziała jej cisza. Jej barki dygotały jeszcze pod wpływem niedawnego wysiłku. Zmęczenie i wstyd sprawiły, że nie była w stanie ponownie unieść ręki. Musiała zapanować nad sobą, by zapukać po raz drugi. Nagle do jej uszu dobiegł zbliżający się odgłos ciężkich kroków. Wyczuwała w nich gniew. Drzwi otworzyły się znienacka i ujrzała przed sobą mężczyznę, chudą postać w starych dżinsach i koszulce, kilka cali wyższą od niej. Mógł mieć ze czterdzieści lat. Jego twarz była bardzo wyrazista, a usta zacięte, jak wykute w kamieniu. Policzki miał zryte bruzdami zmartwień, oczy zaś przypominały węgielki, zdolne rozgorzeć ogniem. Włosy nad czołem były pokryte siwizną, jakby własne myśli postarzyły go bardziej niż upływ czasu. Był doszczętnie wyczerpany. Niemal odruchowo zauważyła zaczerwienione białkówki i obrzękłe powieki, bladość skóry, gorączkową niepewność ruchów. Albo był chory, albo przeżywał straszliwy stres. Otworzyła usta, by przemówić, lecz nie zdążyła się odezwać. Rozważał jej obecność przez mgnienie oka, po czym warknął: – Cholera jasna, gdybym chciał przyjmować gości, wywiesiłbym szyld! Zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Zamrugała kilka razy. Z tyłu zbierała się już ciemność. Jej niepewność przerodziła się w gniew. Walnęła w drzwi tak mocno, że aż zadudniły. Wrócił niemal natychmiast. Jego głos ociekał jadem. – Może nie rozumie pani po angielsku. Powiedziałem... Odparła jego mordercze spojrzenie szyderczym uśmiechem. – Nie powinien pan nosić dzwonka albo czegoś w tym rodzaju? Zamurowało go. Zmrużył oczy, poddając ją ponownej ocenie. Gdy odezwał się raz jeszcze, mówił wolniej, jakby próbował ocenić niebezpieczeństwo, które niosło jej pojawienie się.

– Jeśli pani o tym wie, nie muszę pani ostrzegać. Skinęła głową. – Nazywam się Linden Avery. Jestem lekarzem. – I nie boi się pani trędowatych. Jego sarkazm był ciężki jak pałka, potrafiła jednak odwdzięczyć się tym samym. – Gdybym bała się chorych, wybrałabym inny zawód. Spojrzał na nią spode łba, dając wyraz niedowierzaniu. – Nie potrzebuję lekarza – odpowiedział jednak krótko i zaczął zamykać drzwi po raz drugi. – A więc to pan się boi – wychrypiała. Jego twarz spochmurniała. – Czego pani chce, pani doktor? – wycedził, wbijając w nią każde słowo niczym sztylet. Ku przerażeniu Linden, jego kontrolowana gwałtowność pozbawiła ją pewności siebie. Spróbowała jednak po raz drugi spojrzeć mu w oczy, które były dla niej zbyt potężne. Zawstydził ją ten widok. Książkę – pretekst do przyjścia tutaj – ściskała w dłoni, którą jednak schowała za plecami. Nie potrafiła skłamać, zrobić tego, co zaproponował jej doktor Berenford. Nie przychodziła jej też do głowy inna odpowiedź. Wyraźnie widziała, że Covenant potrzebuje pomocy. Jeśli jednak o nią nie prosił, jakież miała wyjście? Nagle coś sobie przypomniała. – Ten starzec powiedział mi: „Bądź wierna” – odrzekła, nim miała czas, by w siebie całkowicie zwątpić. Zdumiała ją reakcja Covenanta. Jego oczy rozbłysły zaskoczeniem i strachem. Barki mu zadrżały, a szczęka opadła. Wtem zamknął za sobą drzwi. Stanął przed nią, wysuwając gniewnie głowę do przodu. – Jaki starzec? Nie ulękła się jego żaru. – Stał pod pana domem. Staruszek w płaszczu koloru ochry. Gdy tylko go zobaczyłam, stracił przytomność. – Poczuła zimny, przelotny dotyk zwątpienia. Nieznajomy zbyt łatwo przyszedł do siebie. Czyżby zaaranżował całą tę sytuację? Niemożliwe! Jego serce przestało bić. – Musiałam się namęczyć jak diabli, żeby go uratować. A potem po prostu sobie poszedł. Wojowniczość Covenanta zniknęła bez śladu. Chwytał się jej spojrzenia jak tonący brzytwy. Jego dłonie rozsunęły się. Dopiero teraz zauważyła, że brak mu dwóch ostatnich palców prawej ręki. Na tym, który ongiś był środkowy, nosił ślubną obrączkę z białego złota. Jego głos był bolesnym zgrzytem, dobywającym się z głębi gardła. – Już go nie ma? – Nie ma. – Starzec w płaszczu koloru ochry? – Tak.

– Uratowała go pani? Słońce skryło się za horyzontem. Postać Covenanta roztapiała się w ciemności. – Tak. – I co powiedział? – Już panu mówiłam. – Niepewność uczyniła ją niecierpliwą. – Powiedział: „Bądź wierna”. – Powiedział to pani? – Tak! Spuścił wzrok z jej twarzy. – Ognie piekielne. – Skurczył się nagle, jakby dźwigał na plecach worek pełen okrucieństwa. – Miej litość. Nie mogę tego znieść. Odwrócił się, oparł o drzwi i otworzył je, lecz powstrzymał się na chwilę. – Dlaczego pani? Następnie wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi, a Linden została sama w wieczornym półmroku. Poczuła się jak kiedyś – osierocona. Nie poruszyła się, dopóki potrzeba zrobienia czegoś, podjęcia jakiejś czynności, która na nowo uczyniłaby świat znajomym miejscem, nie skłoniła jej do powrotu do samochodu. Usiadła za kierownicą jak ogłuszona i zaczęła się zastanawiać. „Dlaczego pani?” Cóż to miało znaczyć? Była lekarzem, a starzec potrzebował pomocy. To proste. O co chodziło Covenantowi? Niemniej starzec nie powiedział tylko: „Bądź wierna”, lecz również: „Nie przegrasz, bez względu na wszystkie jego napaści”. Jego? Czyżby miał na myśli Covenanta? Czy starał się ją przed czymś ostrzec? A może sugerowało to istnienie jakiegoś innego związku między nim a pisarzem? Co ich ze sobą łączyło? A może z nią? Nikt nie mógłby zasymulować zatrzymania akcji serca! Zapanowała nad rozproszonymi myślami. Cała ta sytuacja nie miała sensu. Mogła być pewna jedynie tego, że Covenant rozpoznał starca na podstawie jej opisu, natomiast można było wątpić, czy jest psychicznie zrównoważony. Ściskając cały czas mocno kierownicę, zapaliła silnik i cofnęła samochód, by zawrócić. Była przekonana, że problem dręczący Covenanta jest poważny, lecz zwiększało to tylko jej gniew na doktora Berenforda, który niczego jej nie wyjaśnił. Polna droga była słabo widoczna w półmroku. Linden włączyła reflektory i wrzuciła bieg, by dokończyć manewru. Wtem zatrzymała się, słysząc krzyk, który brzmiał tak, jakby pochodził z ust wypełnionych stłuczonym szkłem. Wrzask przebił się przez pomruk silnika. Odłamki dźwięku wbijały się jej w uszy. Krzyczała kobieta, dręczona bólem lub obłąkana. Głos dobiegał z domu Covenanta.

W jednej chwili Linden wyskoczyła z samochodu, czekając na drugi krzyk. Nie usłyszała nic. W niektórych pokojach paliły się światła, lecz nie poruszał się tam żaden cień. Nocy nie mąciły odgłosy przemocy. Zatrzymała się, gotowa pognać do środka. Wsłuchiwała się uważnie w ciszę. Wrzask się nie powtórzył. Na dłuższą chwilę ogarnęło ją niezdecydowanie. Czy powinna stawić czoło Covenantowi i zażądać wyjaśnień? Czy też odjechać? Spotkała się już z jego wrogością. Jakie miała prawo... Pełne prawo, jeśli torturował jakąś kobietę. Jak jednak mogła mieć pewność? Doktor Berenford mówił, że to kwestia medyczna. Doktor Berenford... Miotając przekleństwa, wskoczyła do samochodu, nacisnęła gaz i ruszyła naprzód przy akompaniamencie stukotu żwiru i piachu. Po dwóch minutach wróciła do miasteczka. Tam jednak musiała zwolnić, zmuszona zwracać uwagę na znaki drogowe. Gdy dotarła do domu dyrektora, dostrzegała jedynie zarys budynku na tle nocnego nieba. Front gmachu wyglądał srogo, jakby to również było miejsce, w którym ukrywa się tajemnice. Linden nie wahała się jednak. Weszła szybko po schodach i załomotała do frontowych drzwi. Prowadziły one na osłoniętą żaluzjami werandę, która stanowiła coś w rodzaju strefy neutralnej, oddzielającej mieszkanie od świata zewnętrznego. Gdy zapukała, na tarasie rozbłysło światło. Doktor Berenford otworzył wewnętrzne drzwi, zamknął je za sobą i wpuścił Linden. Uśmiechnął się na przywitanie, lecz unikał jej spojrzenia, jakby miał powody do obaw. Dostrzegała tętno pulsujące w woreczkach pod jego oczyma. – Doktorze Berenford – odezwała się ponurym głosem. – Proszę cię – powiedział z błagalnym gestem. – Julius. – Doktorze Berenford. – Nie była pewna, czy chce przyjaźni tego człowieka. – Kim ona jest? Opuścił wzrok. – Ona? – Kobieta, która krzyczała. Sprawiał wrażenie, że nie może spojrzeć jej w twarz. – Nic ci nie powiedział – wyszeptał zmęczonym głosem. – Nic. Zastanawiał się przez chwilę, po czym skierował ją skinieniem dłoni ku dwóm bujanym fotelom stojącym na końcu werandy. – Usiądź, proszę. Tu jest chłodniej. – Stracił nagle wątek. – Ta fala upałów musi się kiedyś skończyć. – Doktorze! – napadła na niego. – On ją torturuje.

– Nieprawda. – Nagle ogarnął go gniew. – Wybij to sobie natychmiast z głowy. Robi dla niej wszystko, co tylko może. Cokolwiek ją dręczy, nie on jest tego przyczyną. Wytrzymała spojrzenie Berenforda, starając się ocenić jego szczerość, aż wreszcie nabrała pewności, że jest przyjacielem Thomasa Covenanta, bez względu na to, jaki jest jego stosunek do niej. – Opowiedz mi wszystko – zażądała stanowczo. Jego twarz stopniowo odzyskała typowy dla niego wyraz ironii. – Nie usiądziesz? – zapytał. Ruszyła zdecydowanym krokiem ku bujanym fotelom i spoczęła na jednym z nich. Berenford zgasił natychmiast lampę i zza żaluzji napłynął mrok. – Po ciemku lepiej mi się myśli. Nim jej oczy zdążyły się przyzwyczaić do ciemności, usłyszała, że drugi fotel zaskrzypiał pod ciężarem jego ciała. Przez pewien czas jedynymi słyszalnymi odgłosami były skrzypienie fotela i cykanie świerszczy. – Nie wszystko ci powiem – odezwał się nagle. – O pewnych sprawach sam nic nie wiem, a innych nie chcę zdradzić. Niemniej to ja cię w to wpakowałem, jestem ci zatem winien pewne wyjaśnienia. Zaczął mówić głosem przypominającym głos nocy. Słuchała go w stanie zawieszenia – w połowie skoncentrowana, jakby był pacjentem podającym objawy, w połowie zaś pogrążona w myślach o wychudłym, gwałtownym człowieku, który z tak wielkim zdumieniem i bólem zapytał: „Dlaczego pani?” – Przed jedenastoma laty Thomas Covenant był autorem jednego bestsellera. Miał piękną żonę imieniem Joan i malutkiego synka, Rogera. Nie znosi teraz tej powieści. Mówi, że jest naiwna. Żonę i syna jednak nadal kocha. Albo tak mu się zdaje. Ja sam w to wątpię. Jest niewyobrażalnie lojalny. To, co on nazywa miłością, ja nazwałbym raczej lojalnością wobec własnego bólu. Jedenaście lat temu nabawił się zakażenia prawej dłoni, które okazało się trądem. Trzeba było amputować dwa palce. Wysłano go do leprozorium w Luizjanie. Joan rozwiodła się z nim, by uchronić Rogera przed dorastaniem w kontakcie z trędowatym. Sądząc z tego, co opowiada Covenant, jej decyzja była w pełni uzasadniona. Naturalny niepokój matki o dziecko. Myślę, że stara się ją usprawiedliwić. Uważam, że po prostu się bała. Myśl o tym, co choroba Hansena może zrobić z jej mężem, nie wspominając już o niej i o Rogerze, przeraziła ją. Uciekła. – Jego ton sugerował wzruszenie ramionami. – Ale to tylko domysły. Faktem jest, że rozwiodła się z nim, a on się temu nie sprzeciwił. Po kilku miesiącach rozwój choroby powstrzymano i Covenant wrócił na Haven Farm. Sam. To nie był dla niego dobry okres. Wszyscy jego sąsiedzi się wyprowadzili. Niektórzy z mieszkańców naszego pięknego miasta usiłowali go stąd wygnać. Parę razy trafił do szpitala. Za drugim razem był półżywy... – Odniosła wrażenie, że doktor Berenford wzdrygnął się na to

wspomnienie. – Choroba znowu się uaktywniła. Odesłaliśmy go do leprozorium. Kiedy wrócił do domu, wszystko się zmieniło. Wydawało się, że odzyskał spokój. Utrzymuje psychiczną równowagę już od dziesięciu lat. Jest może nieco ponury i trudno by go określić towarzyskim, ale można z nim nawiązać kontakt, zachowuje się rozsądnie i jest zdolny do współczucia. Rokrocznie płaci rachunki za kilku z naszych ubogich pacjentów. Doktor westchnął. – Wiesz co, to dziwne. Ci sami ludzie, którzy usiłowali mnie nawrócić, uważają, że on również potrzebuje zbawienia. Jest trędowaty, nie chodzi do kościoła i nie brak mu pieniędzy. Niektórzy z naszych dewotów uważają to za obelgę wobec Wszechmocnego. Zawodowa strona osobowości Linden przyjęła fakty, które przedstawiał doktor Berenford, i wzięła poprawkę na jego osobiste reakcje. Drugi fragment jej osoby, pogrążony w zadumie, przywołał jednak przed jej oczy wspomnienie Covenanta. Stopniowo jego wyrażająca gwałtowne pragnienie twarz stała się dla niej bardziej rzeczywista. Dostrzegała wyryte przez samotność bruzdy oraz gorycz widoczną wyraźnie w twarzy. Przyciągała ją ta sztywna fizjonomia, zupełnie jakby dostrzegła kogoś znajomego. Ostatecznie świetnie znała gorycz, utratę i osamotnienie. Niemniej przemowa doktora nasunęła jej wiele pytań. Chciała wiedzieć, jak Covenant odnalazł równowagę. Co go odmieniło? Gdzie poznał odpowiedź tak potężną, że potrafiła obronić go przed nędzą jego życia? I co obecnie spowodowało, że ją utracił? – Od tego czasu – ciągnął doktor Berenford – wydał siedem powieści. W nich właśnie najlepiej widać różnicę. Och, wspominał o trzech czy czterech innych, których nie oddał do druku, ale nic o nich nie wiem. Rzecz w tym, że gdybyś o tym nie wiedziała, nie potrafiłabyś uwierzyć, że ten bestseller i pozostałe siedem książek napisał ten sam człowiek. Ma rację co do pierwszej. To tandeta. Tani melodramat. Ale te inne... Gdybyś przeczytała Albo sprzedam duszę za winę, zobaczyłabyś, że stawia tam tezę, iż niewinność to coś wspaniałego, tyle że pociąga za sobą bezsilność. Wina jest mocą. Ci, którzy potrafią być skuteczni, zawsze są winni, ponieważ wykorzystanie mocy jest winą, a tylko winni mogą osiągnąć skuteczność. Zważ, że chodzi mu o skuteczność służącą dobru. Tylko potępieni mogą zostać zbawieni. Linden nie mogła usiedzieć w miejscu. Rozumiała przynajmniej jeden związek zachodzący między winą a skutecznością. Popełniła morderstwo i z tego właśnie powodu została lekarzem. Wiedziała, że ludzi podobnych do niej przyciąga moc, gdyż dzięki niej mogą uwolnić się od winy. Nie odkryła jednak nic – żadnego balsamu czy leku – co potwierdzałoby tezę, że potępieni mogą zostać zbawieni. Być może Covenantowi udało się oszukać doktora Berenforda. Może mimo wszystko był szaleńcem, obłąkańcem kryjącym się za zmyślną maską równowagi. A może wiedział o czymś, czego ona nie była świadoma. O czymś, czego potrzebowała. Poczuła ukłucie strachu. Dostrzegła nagle noc, poczuła pręty oparcia fotela wbijające się jej w plecy, usłyszała świerszcze. Pragnęła uciec od konieczności ponownej konfrontacji z

Covenantem. W mroku kłębiły się groźne możliwości. Musiała jednak dowiedzieć się, co jej zagraża. Gdy doktor Berenford przestał mówić, zachowywała milczenie tak długo, jak tylko mogła, nim wreszcie powtórzyła słabym głosem swe pierwsze pytanie. – Kim ona jest? Westchnął. Fotel pozostawił w powietrzu kilka drgnięć, nim wreszcie całkowicie znieruchomiał. – Jego byłą żoną, Joan – padła odpowiedź. Linden wzdrygnęła się. Ta informacja wyjaśniła jej dostatecznie wyraźnie, z jakiego powodu Covenant wydawał się tak wynędzniały i rozgorączkowany. To jednak nie wystarczało. – Dlaczego wróciła? Co się z nią dzieje? Stary znowu zaczął się kołysać w fotelu. – Znowu jesteśmy w punkcie, w którym byliśmy po południu. Nie mogę ci tego powiedzieć. Nie mogę ci zdradzić, dlaczego wróciła, ponieważ wyznał mi to w tajemnicy. Jeśli ma rację... Umilkł. – A co się z nią dzieje, nie potrafię ci powiedzieć, bo sam tego nie wiem – dodał. Wpatrzyła się w jego niewidoczną w ciemności nocy twarz. – I dlatego mnie w to wpakowałeś? – Tak. Jego odpowiedź brzmiała jak uznanie faktu własnej śmiertelności. – Są tu też inni lekarze. Albo mogłeś wezwać specjalistę. – Poczuła gwałtowny ucisk w gardle. – Dlaczego ja? – zapytała, przełknąwszy z wysiłkiem ślinę. – No cóż, przypuszczam... – Teraz w jego tonie wyczuła ironiczny uśmieszek. – Mógłbym powiedzieć, że zdobyłaś wielkie umiejętności. Faktem jest jednak, że pomyślałem o tobie dlatego, iż wydawałaś się odpowiednia. Moglibyście się dogadać z Covenantem, gdybyście tylko dali sobie szansę. – Rozumiem. – Jęknęła bezgłośnie. Czy to aż tak oczywiste? Czy po tylu wysiłkach, które włożyłam w ukrycie tej sprawy, nadal wszystko widać? By się bronić, podniosła się z miejsca. Zadawniona gorycz nadała jej głosowi gderliwy ton. – Mam nadzieję, że odpowiada ci zabawa w Boga. Milczał przez długą chwilę. – Jeśli sądzisz, że mi to odpowiada, to się mylisz – odrzekł cicho. – Nie tak to widzę. Po prostu nie potrafię sobie poradzić. Dlatego poprosiłem cię o pomoc. Pomoc, warknęła w duchu Linden. Jezu Chryste! Nie wyraziła jednak oburzenia na głos. Doktor Berenford raz jeszcze przebił się do jej wrażliwości, dotknął nerwów kierujących jej zachowaniem. Ponieważ nie chciała przyznać się do słabości, gniewu czy braku możliwości wyboru, przeszła obok niego i skierowała się ku drzwiom wyjściowym.