Stephen R. Donaldson
Jedyne drzewo
The One Tree
Drugie Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka
Księga druga
Przełożył Michał Jakuszewski
Wydanie oryginalne: 1982
Wydanie polskie: 2000
„Jesteś mój”
Dla Pat McKillip
przyjaciółki w najlepszym znaczeniu tego słowa
Co wydarzyło się w poprzednim tomie
Zraniona Kraina, pierwsza księga DRUGICH KRONIK THOMASA COVENANTA
NIEDOWIARKA, opowiada o powrocie Niedowiarka do Krainy – pełnego magii i
niebezpieczeństw królestwa, w którym w przeszłości stoczył straszliwy bój z grzechem oraz
obłędem i odniósł w nim zwycięstwo. Używając mocy pierwotnej magii, pokonał lorda Foula
Wzgardliwego, starożytnego wroga Krainy, i w ten sposób wywalczył dla niej pokój oraz
ocalił własną prawość.
Dla Covenanta upłynęło tylko dziesięć lat, lecz w Krainie minęło wiele stuleci i lord Foul
odzyskał siły. Przekonany, że jego plan zagarnięcia należącego do Covenanta pierścienia z
białego złota – pierwotnej magii – zakończy się powodzeniem, lord Foul przywołuje
Covenanta do Krainy. Niedowiarek trafia na Wartownię Kevina, gdzie ongiś usłyszał
przepowiednię Foula głoszącą, że zniszczy świat. Wzgardliwy powtarza ją na nowy,
straszliwy sposób.
W towarzystwie Linden Avery, lekarki, która mimo woli znalazła się razem z nim w
Krainie, Covenant schodzi do starożytnej wioski Mithil Stonedown, gdzie po raz pierwszy
styka się z ohydną siłą stworzoną przez Wzgardliwego – Słonecznicą. Stanowi ona zepsucie
Prawa Natury i sprowadza na Krainę klęski deszczu, suszy, płodności i plag, które następują
po sobie w obłąkanym korowodzie. Słonecznica uśmierciła już prastare puszcze, a jej
narastająca moc zagraża wszelkim formom życia. By przetrwać, mieszkańcy Krainy zmuszeni
są do składania krwawych ofiar, które mają ją zaspokoić.
Widząc ich rozpaczliwe położenie, Covenant wyrusza w podróż, która ma mu umożliwić
zrozumienie Słonecznicy i pozwolić znaleźć sposób uzdrowienia Krainy. Prowadzeni przez
Sundera, człowieka z Mithil Stonedown, wyruszają z Linden na północ, ku Revelstone, gdzie
rezyduje Clave, którego mistrzowie wiedzy najlepiej rozumieją Słonecznicę i potrafią z tego
zrobić użytek. Wędrowców ścigają jednak furie, starożytni słudzy lorda Foula. Ich celem jest
zatrucie Covenanta niezwykłym jadem, który, zwiększając jego moc, doprowadzi go do
obłędu.
Unikając niebezpieczeństw Słonecznicy oraz ataków Furgów, Covenant, Linden i Sunder
wędrują ciągle na północ. Kiedy zbliżają się do Andelain, pięknego ongiś regionu leżącego w
samym sercu Krainy, natrafiają na kolejną wioskę, Kryształowe Stonedown, w której Clave
próbuje pozbawić życia młodą kobietę imieniem Hollian z uwagi na jej umiejętność
przewidywania Słonecznicy. Wędrowcy ratują dziewczynę, która wyrusza z nimi w dalszą
drogę.
Hollian informuje Covenanta, że choć Andelain nadal jest piękne, panuje w nim teraz
groza. Przerażony tą profanacją Niedowiarek wyrusza sam do Andelain, by stawić czoło
kryjącemu się w nim złu. Dowiaduje się jednak, że nie ma tam zła, a jedynie moc
sprawiająca, że zmarli skupiają się wokół broniącego drzew Pana Puszczy. Covenant wkrótce
spotyka samego Pana Puszczy, który ongiś był człowiekiem o nazwisku Hile Troy, a także
kilku dawnych przyjaciół: lordów Mhorama i Elenę, gwardzistę krwi Bannora oraz giganta
Słone Serce Pianościgłego. Od Pana Puszczy i zmarłych otrzymuje dary: tajemną wiedzę i
rady. Słone Serce Pianościgły daje mu towarzysza – tajemniczą hebanową istotę imieniem
Vain, stworzoną w nie znanym celu przez ur-podłych, potomków Demondim.
Z Vainem za plecami, Covenant wyrusza na spotkanie towarzyszy. Okazuje się jednak, że
pod jego nieobecność porwało ich Clave. Rozpoczyna poszukiwania, które omal nie kończą
się jego śmiercią, najpierw z rąk zdesperowanych mieszkańców wioski Woodhelven
Mocokamienia, a potem ofiar Słonecznicy z osady During Stonedown. Przy pomocy
Waynhim udaje mu się jednak dotrzeć do Revelstone, gdzie spotyka Gibbona, władcę Clave, i
dowiaduje się, że jego przyjaciół uwięziono, by wykorzystać ich krew do manipulacji
Słonecznicą.
Pragnąc ich za wszelką cenę uwolnić i zdobyć wiedzę o okrucieństwach, jakich dopuścił
się lord Foul, Covenant zgadza się poddać wieszczbie, krwawemu rytuałowi, który odsłania
znaczną część prawdy. Wizja ukazuje mu dwa fakty o kluczowym znaczeniu: źródłem
Słonecznicy jest zniszczenie Laski Praw, potężnego narzędzia, które ongiś wspierało
naturalny porządek, Clave natomiast służy lordowi Foulowi, za pośrednictwem Gibbona,
którym zawładnął furia.
Covenant uwalnia pierwotną magię i oswobadza uwięzionych przyjaciół. Następnie
postanawia odnaleźć Jedyne Drzewo, z którego ongiś sporządzono Laskę Praw, aby zrobić
nową i wykorzystać ją w walce ze Słonecznicą.
Do grupy przyłączają się Brinn, Cail, Ceer i Hergrom – Haruchai, członkowie rasy, z
której wywodziła się gwardia krwi. W towarzystwie Linden. Sundera, Hollian i Vaina
Covenant wyrusza na wschód, ku morzu, w nadziei, że znajdzie tam wskazówki
umożliwiające dotarcie do celu. Po drodze spotyka gigantów, zwących siebie
poszukiwaczami. Jeden z nich, imieniem Lina Morski Marzyciel, dzięki swemu darowi
ziemiowidzenia ujrzał wizję Słonecznicy, co skłoniło ich do wyruszenia do Krainy w celu
przeciwstawienia się temu niebezpieczeństwu. Covenant prowadzi ich do Morskiej Rubieży i
Coercri, które ongiś było domem mieszkających w Krainie gigantów. Znał ich przodków i
wykorzystuje ten fakt, by skłonić ich do użyczenia swego statku na potrzeby jego misji.
Przed opuszczeniem Krainy dokonuje wielkiego aktu rozgrzeszenia zmarłych z Coercri,
starożytnych gigantów potępionych za to, że pozwolili, by furia pozbawił ich życia. Następnie
odsyła Sundera i Hollian do Krainy, w nadziei, że uda im się skłonić mieszkańców wiosek do
stawienia oporu Clave, po czym przygotowuje się do wyruszenia w dalszą drogę.
Tu zaczyna się Jedyne Drzewo, księga druga DRUGICH KRONIK THOMASA
COVENANTA NIEDOWIARKA.
Część I
Ryzyko
1. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki
Linden Avery szła u boku Covenanta korytarzami Coercri. Kamienny statek gigantów,
Klejnot Gwiezdnej Wędrówki, zbliżał się, sunąc po falach, do jedynego ocalałego nabrzeża u
stóp starożytnego miasta. Nie zwracała na niego uwagi. Już przedtem widziała, jak dromond
mknie na wietrze jak marzenie – masywny i delikatny jednocześnie, niknący pod pełnymi
żaglami i precyzyjny – znak nadziei dla misji Covenanta, która była również jej misją. Gdy
Linden szła w towarzystwie Niedowiarka, Brinna, Caila i podążającego za nimi Vaina ku
podstawie i pirsowi Boleści, patrzyła na statek z przyjemnością. Jego witalność była radością
dla jej zmysłów.
Przed chwilą jednak Covenant odesłał dwoje stonedownorów, Sundera i Hollian, z
powrotem do Wyższej Krainy, w nadziei, że uda im się skłonić mieszkańców wiosek do
stawienia oporu Clave. Nadzieja owa opierała się na fakcie, że dał im krill Lorica, który mogli
wykorzystać w walce ze Słonecznicą. Niedowiarek potrzebował tej broni zarówno jako oręża
mogącego zastąpić pierwotną magię, która niszczy pokój, jak i do obrony przed tajemnicą,
którą był Vain, nasienie Demondim. Mimo to dziś rano ofiarował im krill. Gdy poprosiła go o
wyjaśnienie, odparł: „I tak już jestem zbyt niebezpieczny”.
Niebezpieczny. To słowo niosło się echem w jej umyśle. Covenant był chory od mocy,
choć nikt poza nią nie potrafił tego dostrzec. Jego dawna choroba, trąd, pozostawała w stanie
uśpienia, mimo że zapomniał o stosowaniu większości chroniących go przed nią metod bądź
też z nich zrezygnował. Jej miejsce zajął jednak jad, którym zakazili go furia i Słonecznica.
Owa moralna trucizna nie była w tej chwili aktywna, niemniej czaiła się w nim niby
drapieżca, czekając na odpowiednią chwilę. Linden dostrzegała ją pod skórą Niedowiarka,
jakby poczerniał od niej szpik jego kości. Jad i biały pierścień czyniły z niego najbardziej
niebezpiecznego człowieka, jakiego znała w życiu.
Owa drzemiąca w nim groźba budziła jej pożądanie. Linden widziała w niej jego siłę,
która przyciągnęła ją do niego, kiedy poznała go na Haven Farm. Uśmiechnął się wówczas do
Joan, sprzedając za nią życie, i ów uśmiech mówił o jego niezwykłej odporności, jego
zdolności zwyciężenia samego losu więcej, niż potrafiłyby wyrazić wszelkie groźby czy
przemoc. Caamora, którą przyniósł wyzwolenie zmarłym z Boleści, dowiodła, do czego
potrafi się posunąć w imię skrytego w jego duszy kłębowiska poczucia winy i namiętności.
Był paradoksem i Linden pragnęła go naśladować.
Bez względu na trąd i jad, na surowy osąd samego siebie i gniew, stanowił afirmację,
potwierdzenie wartości życia i poświęcenia dla Krainy, sprzeciw wobec wszystkiego, co mógł
uczynić Wzgardliwy. A kim była ona? Cóż osiągnęła przez całe życie, poza ucieczką przed
przeszłością? Cały jej upór, dążenie do medycznej biegłości w walce ze śmiercią, miały od
samego początku czysto negatywny charakter. Odrzucała w ten sposób swe dziedzictwo
śmiertelniczki, zamiast akceptować przekonania, którym podobno miała służyć. Przypominała
Krainę poddaną tyranii Clave i Słonecznicy. Nie władała nią miłość, lecz strach i rozlew krwi.
Właśnie tego dowiedziała się o sobie, patrząc na Covenanta. Nawet wtedy, gdy nie
zdawała sobie jeszcze sprawy, dlaczego wydaje się jej tak atrakcyjny, podążała instynktownie
za jego przykładem. Teraz już rozumiała, że chce być do niego podobna. Zdolna
przeciwstawić się siłom skazującym ludzi na śmierć.
Po drodze wpatrywała się w niego, w nadziei, że jego wychudłe lico proroka, zaciśnięte
usta i dzika, splątana broda wzmocnią jej determinację. Emanowała z niego sroga
niecierpliwość, którą i ona czuła.
Podobnie jak on, cieszyła się na myśl o niosącym nadzieję rejsie w towarzystwie
gigantów. Choć znała Srożyńca Honninscrave’a. Linę Morskiego Marzyciela, Smołowiąza i
Najstarszą Poszukiwaczkę dopiero od kilku dni, rozumiała już bolesną miłość, brzmiącą w
głosie Covenanta, gdy mówił o gigantach, których pamiętał. Miała też jednak własne
oczekiwanie.
Jej zmysł zdrowia, niemal od chwili, gdy się przebudził, przynosił jej jedynie ból i
trwogę. Najpierw przypomniała sobie ohydne morderstwo, którego ofiarą padł Nassic. Od
owej chwili ciągnął się nie mający końca korowód furiów i Słonecznicy, który doprowadził ją
do granic śmierci. Ciągłe zło – moralna i fizyczna choroba, której nigdy nie będzie w stanie
wyleczyć – wypełniło ją poczuciem bezsiły, za każdym dotykiem i spojrzeniem dowodząc jej,
że jest bezwartościowa. A potem wpadła w łapska Clave, znalazła się w mocy Gibbona-furii.
Proroctwo, które przed nią wygłosił, bolesne okrucieństwo, którego promieniowaniu ją
poddał, wzbudziło we wszystkich zakamarkach jej duszy odrazę i odrzucenie, których nie
sposób było odróżnić od wstrętu do siebie. Przysięgła wówczas, że nigdy już nie otworzy
bram swych zmysłów przed żadnym wołaniem z zewnątrz.
Nie dotrzymała jednak słowa. Z jej wyczulonej wrażliwości wynikała osobliwa,
niezbędna przydatność. Niezwykła spostrzegawczość, która poddała ją trwodze, pomogła jej
również wrócić do zdrowia po zatruciu jadem rumaka i złamaniach kości. Owa zdolność
głęboko wpłynęła na jej medyczne instynkty, utwierdzając jej tożsamość, choć Linden
sądziła, że utraciła ją, gdy opuściła świat, który rozumiała. Ponadto potrafiła pomóc
towarzyszom, uchronić ich przed śmiercionośnym złem, którym był czatownik z Sarangrave.
Potem drużyna opuściła Równinę Sarangrave, docierając na Morską Rubież, gdzie nie
sięgała władza Słonecznicy. Otoczona zdrową naturą, jesienną pogodą oraz barwami
nieskalanymi niby początki życia i uradowana towarzystwem gigantów – zwłaszcza
Smołowiąza, którego niepohamowany dobry humor wydawał się rozpraszać wszelką
ciemność – Linden szybko poczuła, że jej kostka goi się pod niesamowitym wpływem
diamentrunku. Poczuła piękno świata, z całą ostrością doświadczyła daru, którego Covenant
udzielił zmarłym z Boleści. Do szpiku kości przeniknęło ją poczucie, że jej zmysł zdrowia
jest otwarty nie tylko na zło, lecz również na dobro, i że nie będzie całkowicie bezradna w
sprawie losu, który przepowiedział dla niej Gibbon.
Miała jeszcze nadzieję. Jeśli nic innego nie mogło pomóc, być może w ten sposób zdoła
odmienić swe życie.
Starzec, którego uratowała na Haven Farm, powiedział: „Bądź wierna. Na świecie jest
również i miłość”. Po raz pierwszy jego słowa nie budziły w niej lęku.
Gdy zstępowali po wykutych przez gigantów schodach, niemal nie odrywała spojrzenia
od Covenanta. Sprawiał wrażenie, że potrafi sprostać wszystkiemu. Do jej świadomości
docierały też jednak inne bodźce. Pogodny poranek. Od niepamiętnych czasów pokryta
słonym szronem pustka Coercri. Nieprzejednana, czarna groźba Vaina. A za jej plecami
Haruchai. Rytm uderzających o kamień stóp zadawał kłam charakterystycznej dla nich
beznamiętności. Wydawało się, że gorąco pragną wyruszyć w podróż po nieznanej Ziemi w
towarzystwie Covenanta i gigantów. Linden skupiała uwagę na tych szczegółach, jakby to
one składały się na nowe życie, którego pragnęła.
Gdy jednak wędrowcy wyszli na skąpany w blasku słońca obszar u podstawy miasta,
gdzie oczekiwali ich Najstarsza, Morski Marzyciel i Smołowiąz, a także Ceer i Hergrom,
kobieta podniosła wzrok, jakby przyciągnął go magnes, i ujrzała przybijający do nabrzeża
Klejnot Gwiezdnej Wędrówki.
Na widok statku gigantów ogarnęło ją zdumienie. Nie była w stanie ogarnąć go
wzrokiem, dromond bowiem wzniósł się przed nią, przesłaniając niebo. Kapitan, Srożyniec
Honninscrave, wykrzykiwał rozkazy, stojąc na pokładzie sternika, umieszczonym wysoko
nad piętą masztu. Giganci wspinali się na olinowanie, by zwinąć żagle i zabezpieczyć liny.
Statek przybił do brzegu dokładnie. Umiejętności załogi i precyzja konstrukcji rzucały
wyzwanie masie brązowo-morowego granitu, z którego go zbudowano. Gdy dromond stał
przy nabrzeżu, straszliwy ciężar jego pozbawionych spoin burt i masztów przesłaniał lekkość
kształtu, długie, gładkie pokłady, uniesiony dziarsko dziób i znakomite wyważenie masztów.
Kiedy Linden ogarnęła wielkość statku, pojęła, że jest on odpowiedni dla gigantów. Ich
postacie nabierały wśród want właściwych proporcji, a morowe kamienne burty wznosiły się
nad wodę niby płomienie granitowego pożądania.
Widok kamienia zaskoczył Linden. Kwestionowała dotąd instynktownie naturę statku
gigantów, przekonana, że granit jest zbyt kruchy, by wytrzymać obciążenia towarzyszące
morskiej podróży. Gdy jednak ujrzała statek, zrozumiała swój błąd. Ten granit miał
niewielką, lecz niezbędną giętkość kości. Swą żywiołowością wykraczał poza typowe dla
siebie ograniczenia.
Ową witalność dostrzegało się także w załodze. Marynarze byli gigantami, lecz na tym
statku również czymś więcej – stawami i służbą dzielnego, żywego organizmu, rękami i
radością życia, które dodawało im godności. Kamień i giganci wspólnie nadawali Klejnotowi
Gwiezdnej Wędrówki wygląd statku, który walczył z potężnymi morzami dlatego tylko, że
żadna inna próba nie byłaby godna przyrodzonej mu radości.
Trzy maszty, z których każdy był wystarczająco wysoki, by udźwignąć trzy żagle,
wznosiły się niby cedry nad pokładem sternika, na którym stał Honninscrave. Gigant kołysał
się lekko na nogach w rytm fal, jakby urodził się z grzywaczami pod nogami, solą w brodzie i
kapitańską godnością w każdym spojrzeniu przepastnych oczu. Krzyk, którym odpowiedział
na pozdrowienie Smołowiąza, poniósł się echem po zboczu Coercri, po raz pierwszy od wielu
stuleci wypełniając Boleść słowami powitania. Obraz statku i słońca zamazał się nagle przed
oczyma Linden. Wypełniły je łzy, zupełnie jakby nigdy w życiu nie była świadkiem radości.
Po chwili usunęła je mruganiem i ponownie spojrzała na Covenanta. Jego twarz zamarła
w uśmiechu przypominającym grymas napięcia. Wyraźnie jednak dostrzegała kryjącego się
pod tą maską ducha. Niedowiarek widział przed sobą sposób na odnalezienie Jedynego
Drzewa i ocalenie Krainy. I jeszcze coś. Widział gigantów, kuzynów Słonego Serca
Pianościgłego, którego kochał. Nie musiał jej wyjaśniać natury pożądania i strachu, które
sprawiały, że uśmiechając się, wyglądał tak, jakby szczerzył zęby w paroksyzmie wściekłości.
Remedium, którym był śmiech Pianościgłego, oczyściło jego poprzednie zwycięstwo nad
lordem Foulem z wpływu złości. Gigant zapłacił za ów triumf własnym życiem i Covenant
patrzył teraz na jego pobratymców z Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki ze zrodzoną ze
wspomnień tęsknotą. Bał się, że ściągnie na nich ten sam los, który stał się udziałem
Pianościgłego.
Linden również to rozumiała. Podobnie jak on, cechowała się uporem zrodzonym z
poczucia winy i utraty. Wiedziała, co to znaczy nie ufać konsekwencjom własnych pragnień.
Jej uwagę wyraźnie przyciągnął statek gigantów. Gwar buchnął z niego niczym piana
radości. Smołowiązowi i Morskiemu Marzycielowi rzucono cumy. Obaj owiązali je wokół od
dawna nie używanych słupków na pirsie. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki otarł się burtami o
boki nabrzeża, po czym znieruchomiał. Gdy tylko dromond zacumował bezpiecznie, kapitan z
czterdziestoma wchodzącymi w skład załogi gigantami zeskoczyli ze sznurów i drabinek,
lądując bezpośrednio na nabrzeżu.
Oddali serdecznie honory Najstarszej, uściskali Morskiego Marzyciela i przywitali
radosnym krzykiem Smołowiąza. Najstarsza odwzajemniła się im z powagą. Jej włosy o
barwie żelaza i pałasz za pasem kazały im zachować dystans. Smołowiąz jednak wyraził tyle
radości, że zrekompensowało to nieme przygnębienie Morskiego Marzyciela. Po chwil i
giganci ruszyli przed siebie, by obejrzeć miasto Bezdomnych, swych starożytnych,
zaginionych kuzynów.
Linden otoczyli nagle ogorzali, muskularni mężczyźni i kobiety dwukrotnie
przewyższający ją wzrostem – marynarze zbudowani jak stare dęby, a zarazem pełni życia i
skorzy do zachwytu niczym młode drzewka. Wszyscy mieli na sobie proste, robocze ubrania:
kolcze koszule wykonane z połączonych ze sobą kamiennych dysków oraz ciężkie skórzane
nogawice. Mimo to wydawali się bardzo barwni. Ich język, zachowanie i przesiąknięty wonią
soli dobry humor były nadzwyczaj jaskrawe. Swą ruchliwością przywrócili życie Boleści.
Linden wyraźnie dostrzegała w nich chęć obejrzenia miasta, dzieła dawno zmarłych
kuzynów. Oczy Covenanta wyrażały zgodę. Wspomniał caamora, którą uwolnił Coercri od
cierpienia, zasługując na tytuł, którym obdarzyła go Najstarsza: Przyjaciel Gigantów. Przez
tumult, monolityczne żarty, śmiech, wywołujący radosną odpowiedź Smołowiąza, pytania, na
które Haruchai odpowiadali jak zawsze zwięźle, oraz pozdrowienia, wprawiające Linden w
oszołomienie i powodujące, że Covenant prostował plecy, jakby chciał się wydać wyższy,
przebił się jednak głos Najstarszej, która zwróciła się z powagą do Honninscrave’a, mówiąc
mu, że jest zdecydowana pomóc Covenantowi w jego misji. Opowiedziała o
niebezpieczeństwie, o narastającym szankrze Słonecznicy i o trudnościach, jakie sprawi
odnalezienie Jedynego Drzewa i wykonanie nowej Laski Praw na czas, by uniemożliwić
Słonecznicy wyrwanie serca Ziemi. Kapitan uspokoił się błyskawicznie. Gdy zapytała go o
stan zapasów, statku gigantów, odpowiedział, że kotwicomistrz, jego zastępca, uzupełnił je
podczas oczekiwania na pobrzeżu, nieopodal Wielkiego Bagna, po czym zaczął wzywać
załogę z powrotem na statek.
Kilku gigantów wyraziło łagodny sprzeciw, dopraszając się o opowieść o Boleści.
Covenant pokiwał tylko głową, jakby myślał o tym, że Clave nieustannie karmi
Słonecznicowy Ogień i Słonecznicę krwią. Honninscrave nie tracił czasu na wahania.
– Spokojnie, lenie! – zawołał. – Co z was za giganci, jeśli nie potraficie być cierpliwi?
Przyjdzie jeszcze pora na opowieści. Ulżą nam w trudach na morzu. Najstarsza żąda
pośpiechu!
Jego rozkaz wywołał w Linden żal. Energia gigantów była najpiękniejszym widokiem,
jaki zdarzyło się jej ujrzeć od dawna. Sądziła też, że Covenant potrzebował trochę czasu, by
nacieszyć się tym, czego tutaj dokonał. Znała go jednak wystarczająco dobrze i wiedziała, że
trzeba będzie perswazji, by przekonać go do przyjęcia jakichkolwiek zaszczytów. Podeszła do
Niedowiarka, albowiem tylko wtedy jej głos mógł się przebić przez rejwach.
– Berek odnalazł Jedyne Drzewo bez pomocy gigantów. To chyba znaczy, że nie może
rosnąć zbyt daleko?
Nawet na nią nie spojrzał. Wpatrywał się w dromond. Poruszał osłoniętymi brodą ustami,
sprawiając wrażenie, że jest podniecony, a jednocześnie przepełniony lękiem.
– Sunder i Hollian uczynią wszystko, co zdołają – ciągnęła Linden. – Ci Haruchai,
których uwolniłeś, również nie będą siedzieć bezczynnie. Clave i tak już ma kłopoty.
Możemy sobie pozwolić na chwilę zwłoki.
Wciąż patrzył w ten sam punkt. Poczuła jednak, że skierował na nią uwagę.
– Powiedz mi – odezwał się szeptem, niemal całkowicie zagłuszanym przez rozmowy
gigantów, którzy czekali niecierpliwie na pirsie razem z Haruchai. – Czy uważasz, że
powinienem był zniszczyć Clave, kiedy miałem okazję?
To pytanie ją zabolało. Zanadto przypominało inne, które by zadał, gdyby wiedział o niej
wystarczająco wiele.
– Czasem trzeba wyciąć zakażone miejsce – odpowiedziała poważnym tonem. – Jeśli nie
zabije się w jakiś sposób choroby, traci się pacjenta. Sądzisz, że ucięli te palce, żeby ci zrobić
na złość?
Ściągnął gwałtownie brwi. Popatrzył na nią tak, jakby wyrwała go z jakichś sekretnych
myśli, uświadomiła mu swą obecność w sposób, który uniemożliwiał pokój między nimi.
– Czy ty byś tak postąpiła? – zapytał, napinając mięśnie gardła.
Nie mogła się nie wzdrygnąć. Gibbon powiedział jej: „Popełniłaś morderstwo. Czyż zło
nie jest w tobie?” Nagle poczuła, że Covenant zgodziłby się z furią.
– Tak – odparła, starając się ukryć fakt, że się zdradza. – W przeciwnym razie do czego ci
potrzebna cała ta moc?
Aż za dobrze wiedziała, jak bardzo sama jej pragnie.
– Nie do tego. – Otaczający ich giganci umilkli, czekając na jego decyzję. W tej
nieoczekiwanej ciszy jego gwałtowne słowa zabrzmiały jak obietnica, przebijająca się przez
szum morza. Covenant jednak zignorował audytorium. – Zabiłem już dwudziestu jeden –
oznajmił, patrząc Linden prosto w twarz. – Muszę znaleźć jakieś inne rozwiązanie.
Myślała, że powie coś więcej. Kiedy dostrzegł jej zakłopotanie, choć nie mógł znać jego
powodu, natychmiast zwrócił się w stronę Najstarszej.
– Czułbym się lepiej, gdybyśmy już wypłynęli – powiedział cicho.
Skinęła głową, lecz nie ruszyła się z miejsca. Wyciągnęła miecz i ujęła go w obie dłonie,
oddając honory Covenantowi.
– Przyjacielu Gigantów. – Choć mówiła cicho, w jej słowach słychać było krzyk. –
Ofiarowałeś całemu naszemu ludowi dar, za który się odwdzięczymy. Mówię to w imieniu
poszukiwaczy i w imieniu ziemiowidzenia... – spojrzała na Morskiego Marzyciela – ...które
wciąż nas prowadzi, aczkolwiek wybrałam inną ścieżkę wiodącą do tego samego celu. –
Twarz niemowy skurczyła się wokół białej blizny biegnącej pod oczyma i przez podstawę
nosa. Gigant nie sprzeciwił się jednak. – Covenant Przyjacielu Gigantów, dopóki nie
zrezygnujesz ze swego celu, jesteśmy na twe usługi – dokończyła Najstarsza.
Niedowiarek rozdarty między wdzięcznością a zwątpieniem we własne siły, zachował
milczenie, pokłonił się jednak przywódczyni poszukiwaczy.
Jego gest wzruszył Linden. Wydawał się odpowiedni, zupełnie jakby Covenant odnalazł
w sobie wdzięczność, czy raczej poczucie własnej wartości, które pozwoliło mu przyjąć
pomoc. Możliwość ucieczki przed ukrytymi konfliktami, które teraz odsłoniły jego pytania,
przyniosła jej jednak ulgę.
– Odpływajmy – powiedziała stanowczo Najstarsza i Linden bez wahania ruszyła za
gigantami ku Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki.
Ujrzała nad sobą ogromną, pochyłą burtę statku gigantów i złapała grubą sznurową
drabinkę, którą opuściła załoga. Odnosiła wrażenie, że wspina się nadzwyczaj wysoko,
zupełnie jakby statek był jeszcze większy, niż jej się zdawało. Za nią podążał opiekujący się
nią Cail, a wszędzie wokół wchodzili na pokład giganci. Gdy przeszła przez reling,
zmierzając na fordek, opuściły ją wątpliwości. Dromond zawładnął nią całkowicie. Nie była
przyzwyczajona do granitu i nie potrafiła sięgnąć swą wrażliwością zbyt daleko, ale kamień,
który znajdował się w jej zasięgu, miał witalność żywego drzewa. Odnosiła niemal wrażenie,
że za chwilę poczuje smak płynącego pod kamiennymi płaszczyznami soku. Owo wrażenie
wzmogło się jeszcze, gdy na pokład weszli jej towarzysze. Covenant miał trudności ze
wspinaczką z powodu zawrotów głowy i okaleczonej dłoni, dlatego Brinn pomógł mu
przedostać się przez reling. Vain wspinał się płynnie po drabince, podążając za Covenantem
lub Linden, po czym zatrzymał się na granicy fordeku i znieruchomiał niby posąg. Na czarnej
twarzy zastygł niejednoznaczny uśmiech. Ceer i Hergrom zdawali się płynąć w górę po
linach. Z każdą kolejną parą stóp, która stawała na pokładzie, nerwy Linden wyczuwały
potęgę, promieniującą od Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Nawet dotykany podeszwami
butów, granit wydawał się zbyt pełen życia, by mogło go przemóc jakiekolwiek morze.
Promienie słońca zalewały pirs, mieniły się w pasie falującej lekko wody obok burty,
lśniły na zboczu Coercri, zupełnie jakby tego dnia wstał pierwszy prawdziwy świt od chwili
zagłady Bezdomnych. W odpowiedzi na rozkazy Honninscrave’a niektórzy z gigantów
przygotowali się do zwolnienia cum, inni skoczyli na takielunek, wspinając się po grubych
linach lekko jak dzieci, jeszcze inni zaś skryli się pod pokładem. Linden wyczuła, że zajęli się
tam wewnętrznym życiem statku. Po chwili jednak oddalili się poza zasięg jej
niedoświadczonych zmysłów. Wkrótce dolne żagle zaczęły łopotać na wietrze i Klejnot
Gwiezdnej Wędrówki wypłynął na morze.
2. Przygnębienie
Gdy dromond oddalał się powoli od nabrzeża, kierując się ku otwartemu morzu, Linden
próbowała obserwować wszystko, co się działo. Przechodząc od jednej do drugiej burty,
widziała rozwijających żagle gigantów. Wyglądało to tak, jakby dokonywali tego za pomocą
zaklęć, nie wysiłku mięśni. Choć morze było spokojne, pokład pod jej stopami zaczął się
kołysać, ale ciężar statku zapewniał mu stabilność. Często spoglądała w oczy Covenanta i
udzieliło się jej jego podniecenie. Lico Niedowiarka stało się pogodniejsze, a nastroszona
broda znamionowała nadzieję. Po chwili zdała sobie sprawę, że w rytm podmuchów wiatru
Niedowiarek wypowiada cicho słowa:
Kamień i morze głęboko tkwią w życiu,
jak dwa niezmienne symbole świata.
Stałość w spoczynku i stałość w ruchu;
trwają wciąż w mocy, która pozostała.
Niosły się one echem w jej pamięci niby akt hołdu.
Gdy zmieniła pozycję, by spojrzeć do tyłu, na Coercri, wiatr potargał jej włosy,
zasłaniając twarz. Przebiegła palcami po pszenicznych lokach, chcąc je poprawić. Od dawna
nie czuła się tak zadowolona z siebie jak w chwili, gdy wykonywała ten prosty gest.
Powietrze przesycone solą wyostrzało blask słońca, sprawiając, że oddalająca się Boleść
przypominała miejsce powtórnych narodzin. Przemknęła jej przez głowę myśl, że być może
narodziło się tam na nowo coś więcej, na co nawet nie śmiała liczyć.
Wtem Smołowiąz zaczął śpiewać. Stał w pewnej odległości od niej, lecz jego głos
zalewał cały dromond niby światło. Choć dobywał się ze zniekształconej klatki piersiowej,
brzmiał mocno i przebijał się przez plusk fal oraz łopot żagli. Pieśń przypominała chorał
gregoriański, wzbogacony akcentami i harmonią. Po chwili podjęli ją też inni giganci:
Na morze, naprzeciw fali!
Na szlak żeglugi szeroki,
Na świata otwarty gościniec!
Każda z dróg wiedzie do Domu.
Na wiatry, niosące chyżo!
Dech nieba, żagle żywiący
Szerokie i drżące liny.
Kochamy każdy wiew morza!
Na szlaki poszukiwania
Ziemi przepastnych tajemnic!
Ich szlakiem chcemy żeglować,
jak fala wolni od więzów.
Naprzeciw niebezpieczeństwu,
co serce chroni od żalu!
Ocean gości nas hojnie;
Rozrzutny świat ten kochamy!
Śpiew gigantów był pełen radości, a ich głosy harmonizowały z dźwiękiem masztów.
Pieśń podkreślało narastające staccato poruszającej żaglami bryzy. Wydawało się, że Klejnot
Gwiezdnej Wędrówki napędza nie tylko wiatr, lecz również muzyka.
Wicher wciąż się wzmagał, Coercri z zaskakującą szybkością znikało za horyzontem, a
słońce stało coraz wyżej na niebie. Honninscrave i załoga zajęci byli rozmową i żartami,
jakby za nic mieli pracę, lecz żaden szczegół nie umykał uwagi kapitana. Na jego rozkaz
rozwinięto pozostałe żagle i Klejnot Gwiezdnej Wędrówki wypłynął na Morze Narodzin
Słońca z prędkością wypełniającą obietnicę jego pokrytych morowymi plamami burt. Linden
poczuła dreszcz przeszywającej kamień wibracji. W rękach gigantów nawet granit cechował
się szybkością i pełną wdzięku równowagą.
Po krótkiej chwili jej zainteresowanie tak wzrosło, że nie mogła już pozostać na miejscu.
Musiała rozpocząć oględziny statku. U jej boku natychmiast znalazł się Cail. Kiedy szła przez
fordek, zaskoczył ją pytaniem, czy chce zobaczyć swoją kajutę.
Zatrzymała się i przeszyła go wzrokiem. Z beznamiętnego lica trudno było odczytać, w
jaki sposób zdołał poznać dromond na tyle dobrze, że był w stanie złożyć podobną
propozycję. Owa oferta sugerowała jednak nie tylko kompetencję, lecz wręcz zdolność
jasnowidzenia. Odpowiedział na jej nieme pytanie, wyjaśniając, że Ceer i Hergrom
rozmawiali już z kobietą pełniącą funkcję spiżarmistrza, dzięki czemu znali statek
przynajmniej pobieżnie.
Linden zatrzymała się na chwilę, by zastanowić się nad nieustanną przezornością
Haruchai. Wtem jednak zdała sobie sprawę, że Cail zaoferował jej dokładnie to, czego
pragnęła: własne pomieszczenie; prywatność, która da jej szansę przyzwyczaić się do wrażeń
związanych z dromondem; możliwość zrozumienia nowych wydarzeń, których świadkiem
przed chwilą była. A może będzie mogła wziąć kąpiel? Gorącą kąpiel? Głowę wypełniły jej
wizje luksusu. Kiedy ostatnio kąpała się w gorącej wodzie? Czuła się naprawdę czysta?
Skinęła głową do Caila i podążyła za nim ku rufie dromondu.
Na śródokręciu wznosiła się zajmująca całą szerokość statku nadbudówka o płaskim
dachu, dzieląca fordek od pokładu rufowego. Cail wprowadził kobietę do środka przez drzwi,
których chroniący przed falami próg sięgał jej do kolan. Znalazła się w długiej sali jadalnej.
Po jednej stronie zobaczyła kambuz, po drugiej zaś szeregi szafek z zapasami. Nie było tu
okien, lecz lampy wypełniały pomieszczenie jasnym, radosnym blaskiem. Ich światło lśniło w
kamieniu grotmasztu, który przechodził salę na wskroś niczym deska kalenicowa. W jego
powierzchni wyrzeźbiony był wzór przypominający kształtem tarczę herbową w żałobnym
obramowaniu. Linden miała ochotę przyjrzeć mu się uważniej, Cail jednak nie zatrzymywał
się, zupełnie jakby znał już wszystkie sekrety sali. Podążyła za nim.
Wyszli na rufę statku gigantów. Odpowiedziała na pozdrowienie stojącego na pokładzie
sternika Honninscrave’a, po czym przeszła za Cailem przez kolejne drzwi na prawą burtę,
poniżej kapitańskiego mostka. Ujrzała przed sobą gładką, kamienną drabinę, wiodącą w dół.
Zbudowano ją dla gigantów, lecz Linden była w stanie się z nią uporać. Zresztą musiała zejść
tylko jeden poziom w dół. Tam, w oświetlonym kolejnym szeregiem lamp korytarzu,
znajdował się szereg drzwi. Cail wyjaśnił, że prowadzą one do kajut, które przygotowano dla
niej, Vaina, Ceera i dla niego. Covenantowi, Brinnowi i Hergromowi przydzielono podobne
pomieszczenia na lewej burcie statku.
Po wejściu do kabiny przekonała się, że dla giganta byłaby ona mała, lecz dla niej
wydawała się stanowczo zbyt wielka. Pod jedną ze ścian zawieszono długi hamak, a większą
część podłogi zajmowały stół i para masywnych krzeseł. Meble były dla niej za wielkie.
Siedzenia krzeseł sięgały jej do talii, a żeby dostać się do hamaka, musiałaby stanąć na blacie
stołu. Na razie jednak się tym nie przejmowała. Kajutę wypełniał jasny blask słońca,
wpadający przez otwarty bulaj. Tutaj nareszcie mogła być sama i bardzo ją to cieszyło.
Chwilę po tym, jak Cail ruszył na poszukiwanie żywności i wody do kąpieli, o które
poprosiła, jej podniecenie ustąpiło miejsca napięciu. Gdy zabrakło jej bliskości twardego
Haruchai, poczuła się jakby zagrożona, mało bezpieczna. Ukryta gdzieś w głębiach
dromondu ręka ciemności sięgnęła ku jej sercu straszliwym palcem. Pod jego dotykiem cała
ulga, niecierpliwość i poczucie nowości rozpłynęły się niczym zamek z piasku rozmyty przez
morskie fale. Zaczęło ją zalewać od dawna jej znane przygnębienie, o którym niemal już
zapomniała.
Przywodziło jej na myśl rodziców i Gibbona.
Ostatecznie, cóż się w niej zmieniło? Jakie miała prawo i jaki powód, by tu przebywać?
Pozostała tą samą osobą – kobietą, której najsilniejszym pragnieniem była ucieczka przed
śmiercią, nie pogoń za życiem. Nie umiała się zmienić, a słowa na-mhorama odebrały jej
wszelką nadzieję. Furia powiedział: „Jesteś wykuwana, tak jak wykuwa się żelazo, po to, byś
doprowadziła do zniszczenia Ziemi. Dzięki temu, że jesteś otwarta na to, czego nikt poza tobą
w Krainie nie dostrzega, jesteś podatna na wykucie”. Nigdy nie uwolni się od jego chciwego
okrucieństwa, przeszywającego do szpiku kości zła, którym sprofanował jej ciało, ani od
własnej reakcji na jego uczynek. Wygłoszona przezeń przepowiednia zagłady wróciła do niej,
wznosząc się od kilu Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki, zupełnie jakby w zdrowym ciele
dromondu zagnieździł się rak, trawiący gigantów i ich statek.
Owa ciemność towarzyszyła znacznej części jej życia. Przyczynili się do tego jej rodzice.
Teraz pojawiła się znowu. Miała ją w sobie i czuła, że wokół powietrze jest też nią nasycone.
Wydawało jej się, że czyha na nią los, któremu nie potrafiła nadać nazwy ani stawić czoła. Jej
kajuta przypominała raczej celę w lochu Revelstone niż skąpane w blasku słońca
pomieszczenie na statku gigantów.
Przez kilka długich chwil starała się pokonać te złe myśli, zrozumieć, dlaczego ma
wrażenie, że pochodzą spoza niej. Przeszłość była jednak zbyt silna i pozbawiała jej wzrok
przenikliwości. Na długo przed powrotem Caila Linden uciekła z kajuty na świeże powietrze.
Uczepiła się drżącymi dłońmi prawego relingu, raz za razem przełykając z wysiłkiem ślinę.
Znajomy lęk narastał w jej gardle niby świadomość dotyku Gibbona.
Mrok jednak stopniowo rzedniał. Nie przychodził jej do głowy żaden powód, dla którego
miałoby się tak dziać, wyczuwała jednak instynktownie, że oddaliła się nieco od źródła
przygnębienia. Pragnąc uciec jeszcze dalej, ruszyła ku najbliższym schodkom wiodącym na
pokład sternika.
U jej boku pojawił się Ceer, który strzegł jej pod nieobecność Caila. Stłumiła pragnienie
poszukania u niego wsparcia, wzmocnienia swej niepewności jego prawością. Nienawidziła
własnej słabości. Chcąc ją opanować, wdrapała się na schody sama.
Na pokładzie sternika znalazła Honninscrave’a, Najstarszą, Covenanta, Brinna i jeszcze
jednego giganta – kobietę, która zaciskała dłonie na wielkim kole, kierującym ruchami statku.
Było ono wykonane z kamienia i wysokością o połowę przewyższało Linden, lecz sterniczka
obracała jego szprychami z taką swobodą, jakby wyrzeźbiono je z drewna balsy.
Honninscrave pozdrowił Wybraną, a Najstarsza przywitała ją skinieniem głowy, lecz Linden
natychmiast wyczuła, że jej nadejście przerwało jakąś dyskusję. Covenant popatrzył na nią,
jakby miał zamiar zwrócić się do niej o radę, lecz zamknął nagle usta i przyjrzał się jej
uważniej.
– Linden, co się stało? – zapytał, nim zdążyła się odezwać.
Spojrzała na niego, marszcząc brwi, poirytowana i zawstydzona tym, że tak łatwo ją
przejrzeć. Nie ulegało wątpliwości, że nie zmieniła się pod żadnym istotnym względem.
Nadal nie mogła powiedzieć mu prawdy – nie tutaj, pod otwartym niebem i na oczach
gigantów. Spróbowała zbyć jego pytanie wzruszeniem ramion, zmienić wyraz twarzy, nie
przestawał jednak wpatrywać się w nią z wyostrzoną uwagą.
– Myślałam o Gibbonie – wyjaśniła obojętnym tonem. Poprosiła wzrokiem Niedowiarka,
żeby porzucił ten temat. – Wolałabym myśleć o czymś innym.
Jego spojrzenie złagodniało na te słowa. Wyglądał jak człowiek gotowy uczynić dla niej
prawie wszystko. Odchrząknął.
– Rozmawialiśmy o Vainie – zaczął. – Odkąd wszedł na pokład, nawet nie drgnął.
Przeszkadza. Załoga poprosiła go, żeby się przesunął, ale sama wiesz, że bez skutku.
Wiedziała. Wielokrotnie widziała już nasienie Demondim stojące w swobodnej pozie, z
rękami lekko zgiętymi, a oczyma wbitymi w pustkę – nieruchome jak obelisk.
– Potem spróbowali go przenieść. We trzech. Nawet nie drgnął. – Covenant potrząsnął
głową na myśl, że cokolwiek mogłoby być wystarczająco ciężkie lub silne, by oprzeć się
trzem gigantom. – Zastanawialiśmy się, co zrobić. Honninscrave chciał użyć talii.
Linden odetchnęła z ulgą. Mrok cofnął się jeszcze odrobinę, odepchnięty przez
świadomość, że może się okazać użyteczna.
– To nic nie da – stwierdziła. Cel Vaina pozostawał dla niej tajemnicą, wejrzała jednak w
nasienie Demondim wystarczająco głęboko, by wiedzieć, że potrafi się stać bardziej zbite i
odporne niż granit, z którego zbudowano statek. – Jeśli nie chce się ruszyć, to nawet nie
drgnie.
Covenant skinął głową, jakby potwierdziła jego przypuszczenia. Najstarsza mruknęła coś
kwaśnym tonem do siebie. Honninscrave wzruszył ramionami i rozkazał załodze omijać
nasienie Demondim.
Linden poczuła się lepiej w ich towarzystwie. Dręcząca ją depresja wyraźnie złagodniała.
Miała wrażenie, że osłania ją dobrze aura gigantów. Uspokoiła ją również dbałość, którą
okazał jej Covenant. Mogła teraz spokojnie oddychać. Wspomnienia o śmierci oddaliły się.
Podeszła do rufowego relingu i usiadła, opierając się o jeden ze słupków i poddając się
kołysaniu statku gigantów.
Po chwili zjawił się Cail, który zajął miejsce Ceera. Na jego obliczu nie malował się
nawet ślad wyrzutu z powodu bezcelowego zadania, które mu zleciła. Za ową wyrozumiałość
również była mu wdzięczna. Wyczuwała ukrytą za maską beznamiętności Haruchai potężną
skłonność do osądzania innych i nie chciała, by zwróciła się ona przeciwko niej.
Niemal wbrew woli przeniosła wzrok na Covenanta, który teraz myślał już o czymś
innym. Jego uwagę ponownie przyciągnął Klejnot Gwiezdnej Wędrówki i jego załoga.
Dromond oczarował go, a bliskość gigantów wzruszyła tak głęboko, że wszystko inne odeszło
w cień. Zadawał pytania Najstarszej i Honninscrave’owi po to tylko, by skłonić ich do
mówienia, a potem wsłuchiwał się w ich odpowiedzi niczym człowiek nie potrafiący znaleźć
innego lekarstwa na głód samotności. Podążając za jego przykładem, Linden również zaczęła
słuchać i patrzeć.
Honninscrave z zapałem gawędził o życiu i zasadach funkcjonowania swego statku.
Załoga dzieliła się na trzy wachty, którymi dowodzili kapitan, kotwicomistrz i trzeci pod
względem znaczenia na statku spiżarmistrz. Niemniej giganci, podobnie jak ich oficerowie,
nie sprawiali wrażenia, by odpoczywali, nie będąc na służbie. Miłość do statku nie pozwalała
im zostawić Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki samemu sobie, poświęcali więc czas na
wykonywanie rozmaitych doraźnych zadań. Gdy jednak Honninscrave zaczął je wszystkie
wyliczać i wyjaśniać cele, jakim służą, Linden straciła orientację. Giganci mieli specjalne
nazwy dla każdej liny i szotu, każdej części dromondu i każdego narzędzia. Nie była w stanie
przyswoić lawiny nieznanych słów, niektóre jednak zapadły jej w pamięć: Pozdrawiacz
Jutrzenki, najwyżej umieszczony żagiel na przednim maszcie; Horyzontowidz, bocianie
gniazdo na szczycie grotmasztu; Sercomięsień Statku, wielkie koło poruszające płetwą
sterową. Za mało jednak wiedziała o statkach i żeglarstwie, by zapamiętać resztę.
Poza tym Honninscrave rzadko nadawał poleceniom dla załogi formę bezpośrednich
rozkazów. Częściej wyrażał tylko krzykiem komentarz na temat stanu żagli, wiatru albo
morza, pozostawiając wybór działań, jakie należy podjąć, temu spośród gigantów, który
akurat znalazł się w odpowiednim miejscu. Wyglądało to tak, jakby załoga wykonywała swe
zadania niemal spontanicznie, nie reagowała na rozkazy Honninscrave’a, lecz na zmienne
wiatry albo może teurgię płynącą z żywej, skomplikowanej wibracji takielunku. Linden była
oczarowana, ale wszystko to nie ułatwiało jej zapamiętania lawiny nazw używanych przez
kapitana.
Później zaskoczył ją nieco widok Ceera i Hergroma, uwijających się pośród want na
bezanmaszcie. Poruszali się zręcznie, ucząc się od gigantów i pomagając im ze swobodną
skwapliwością, która wydawała się niemal radosna. Gdy zapytała Caila, co robią jego
pobratymcy, odpowiedział, że realizują starożytne marzenie Haruchai. Przez wszystkie
stulecia znajomości Bezdomnych i gwardii krwi, przed profanacją i po niej, żaden Haruchai
nigdy nie postawił stopy na statku gigantów. Ceer i Hergrom mogli wreszcie zaspokoić
pragnienie ich przodków sprzed ponad trzech tysięcy lat.
Zwięzła odpowiedź Caila poruszyła ją z jakiegoś niejasnego powodu, zupełnie jakby
przelotnie dojrzała tajemne piękno, którego istnienia dotąd nawet nie podejrzewała. Stałość
Haruchai przekraczała wszelkie granice. Podczas poprzednich odwiedzin Covenanta w
Krainie gwardziści krwi strzegli już Rady Lordów od około dwóch tysięcy lat. Ich śluby
kazały im się wyrzec nawet snu i śmierci. A teraz, po tysiącleciach, Cail i jego rodacy wciąż
pamiętali o nich i o ich zobowiązaniach.
Skutki podobnej wierności zmusiły jednak Linden do zastanowienia się nad sobą i w
miarę upływu czasu ponownie ogarnęło ją przygnębienie. Jej zmysły coraz lepiej
przystosowywały się do dromondu. Widziała ruchy chodzących po pokładach na dole
gigantów i czuła ich radość. Z pewnym wysiłkiem potrafiła określić, ile osób przebywa w
jadłoprowiantosali, pomieszczeniu znajdującym się w śródokręciu. To powinno poprawić jej
nastrój. We wszystkim wyczuwała czystą siłę i dobry humor. Mimo to wraz z powolnym
wzrostem zasięgu jej zmysłów ciemność gęstniała.
Po raz kolejny zaniepokoiło ją wrażenie, że ów nastrój pochodzi z zewnątrz, od jakiejś
straszliwej wady statku gigantów czy trawiącej go choroby. Nie potrafiła jednak oddzielić
tego wrażenia od swych emocji. Zbyt wielką część życia spędziła pogrążona w depresji, by
mogła poważnie myśleć, że może ona nie być jej winą. Gibbon nie stworzył jej
przygnębienia, odsłonił tylko przed nią na chwilę jego znaczenie. Fakt, że znała owo uczucie
tak dobrze, nie oznaczał jednak, że łatwiej jej było je znieść.
Gdy rozległ się sygnał wzywający na kolację, otrząsnęła się z tych nieprzyjemnych
rozmyślań. Covenant nie okazywał wahania. Jeśli okaże się to potrzebne, podąży za nim aż na
kres Ziemi, by nauczyć się odwagi, która pozwalała mu na nieustanny opór wobec wyroków
losu. W jego wnętrzu drzemał trąd, a jad, którym zaraził go lord Foul, czekał na szansę
dokonania zamierzonej profanacji. Mimo to Niedowiarek sprawiał wrażenie dostatecznie
silnego, by sobie z tym poradzić. Nie czuł strachu, który sparaliżował ją w obliczu opętania
Joan, monstrualnego zła Marida czy grozy, którą był Gibbon-furia. Z tego właśnie powodu
była zdecydowana towarzyszyć mu dopóty, dopóki nie znajdzie odpowiedzi. Podbiegła do
niego i poszła z nim do jadłoprowiantosali.
Gdy jednak nad pokładami zapadła noc, jej niepokój sięgnął szczytu. Po zachodzie słońca
poczuła się odsłonięta, bezbronna wobec zagrażającego jej niebezpieczeństwa. W sali jadalnej
osłaniał ją tłum gigantów, którzy mieli nieposkromiony apetyt, lecz chociaż od rana nic nie
jadła, ledwie mogła przecisnąć pokarm przez ściśnięte lękiem gardło. Parujący gulasz, gęste
od miodu placki, suszone owoce – przygnębienie sprawiało, że widok tego przyprawiał ją o
lekkie mdłości.
Wkrótce potem Honninscrave rozkazał skrócić żagle na noc i nadeszła pora opowieści.
Giganci z radością zgromadzili się na pokładzie rufowym i pośród want bezanmasztu, by
Najstarsza i Covenant mogli przemówić do nich z pokładu sternika. Łatwo było zauważyć,
jak bardzo kochają opowieści. Owa miłość wydawała się nieco dziecinna, lecz zarazem
dawała im cenną, wszechogarniającą odwagę. Covenant zszedł na rufę, wychodząc im na
spotkanie, jakby z tym również nauczył się sobie radzić. Linden tymczasem dotarła już do
granic swej wytrzymałości. Ponad masztami lśniły gwiazdy, niepocieszone w swej bezkresnej
samotności. Wypełniające statek dźwięki – skrzypienie olinowania, niepewność ogarniająca
żagle przy każdej zmianie wiatru, protesty prutych przez dromond fal – brzmiały jak
zapowiedzi gniewu i żałoby. Ponadto słyszała już wiele historii, mówiących o stworzeniu
Ziemi, rozpaczy Kevina Niszczyciela Krainy, zwycięstwie Covenanta. Nie czuła się gotowa
słuchać następnych. Dlatego zmusiła się do powrotu do kabiny. Wolała zejść w ciemność, niż
się od niej oddalić.
Zauważyła, że pod jej nieobecność znajdujące się tu meble zastąpiono krzesłami i stołem
bardziej dopasowanymi do jej rozmiarów. Przyniesiono też składaną drabinkę, która miała jej
ułatwić dostęp do hamaka. Ów przejaw uprzejmości nie przyniósł jej jednak ulgi. Nadal
wypełniało ją sączące się z kamienia dromondu przygnębienie. Nawet gdy otworzyła bulaj,
wpuszczając do środka wiatr i szum prutego przez statek morza, atmosfera w kabinie nie
przyniosła jej otuchy. Kiedy odważyła się zgasić lampę, otoczyła ją nasuwająca myśl o złej
woli ciemność.
Popadam w obłęd. Bez względu na szczególny charakter swej powierzchni, otaczający ją
granit zaczął przywodzić jej na myśl obojętne i nieustępliwe mury Revelstone. „Popełniłaś
morderstwo”. Popadam w obłęd. Czuła krew na swych dłoniach równie wyraźnie jak
Covenant.
Słyszała śpiewających na górze gigantów, choć szum morza zagłuszał poszczególne
słowa. Oparła się jednak impulsowi, który kazał jej uciec z kajuty, pognać ku pozornemu
bezpieczeństwu, jakie dawał tłum. Kierując się słabą wonią diamentrunku, znalazła stojącą na
stole flaszę potężnego, produkowanego przez gigantów napoju. Zawahała się jednak.
Diamentrunek był bardzo skutecznym środkiem uzdrawiającym i tonizującym, lecz
przekonała się na własnej skórze, że ma też silne działanie nasenne. Nie miała ochoty go pić,
bała się bowiem snu, obawiała się, iż drzemka byłaby kolejną ucieczką przed czymś, czemu
koniecznie musi stawić czoło. Wielokrotnie już przeżywała podobne depresje, cierpiąc tak
straszliwie, że miała ochotę łkać jak zbłąkane dziecko. Starając się ocenić siłę działania
diamentrunku, pociągnęła dwa małe łyki, po czym wspięła się na hamak, nakryła kocem i
spróbowała się odprężyć. Nim zdołała rozluźnić mięśnie, uśpiło ją miarowe kołysanie
dromondu.
Przez pewien czas świat jej nieświadomości wypełniała błogosławiona pustka. Linden
unosiła się w bezpiecznym śnie. Stopniowo jednak otaczający ją mrok przerodził się w noc w
lesie za Haven Farm, a przed sobą ujrzała ognisko, które miało przywołać lorda Foula. Leżała
tam Joan, opętana przez okrucieństwo tak gwałtowne, że wręcz ogłuszyło ono duszę Linden.
Potem miejsce Joan zajął Covenant, a Linden wyrwała się ze stuporu i zbiegła po zboczu, lecz
nie zdążyła do niego dotrzeć, nie zdołała powstrzymać zdumiewającej przemocy, która wbiła
nóż w jego pierś. Ostrze przebiło go bielą niby złowieszczy, przerażający kieł. Kiedy znalazła
się przy nim, z jego rany tryskała krew. Nigdy w życiu nie widziała tak wiele krwi. To
niewiarygodne, by taka jej ilość mogła się zmieścić w ludzkim ciele! Nie przestawała z niego
wypływać, zupełnie jakby tym jednym ciosem uśmiercono wielu ludzi.
Nie potrafiła jej zatamować. Jej dłonie były za małe, by objąć ranę. Torbę zostawiła w
samochodzie. Zerwała gorączkowo koszulę, chcąc powstrzymać krwotok, lecz flanela
natychmiast przesiąknęła i stała się bezużyteczna. Kiedy Linden bezskutecznie usiłowała
ocalić mu życie, jej piersi i uda stały się śliskie od krwi. Bez względu na wszelkie swe
umiejętności i długoletnie umartwienia, nie była w stanie powstrzymać czerwonego
strumienia. Ognisko drwiło z niej swoim blaskiem. Rana ciągle się powiększała.
Po paru chwilach ogarnęła całą pierś. Jej gwałtowność trawiła tkanki niby jad. Choć
Linden wciąż zaciskała dłonie na bezużytecznym tamponie, którym stała się jej koszula,
próbowała jak szalona powstrzymać krwotok, rana stawała się coraz większa, aż wreszcie
ręce kobiety zapadły w nią aż po łokcie. Krew spryskiwała jej uda. Linden zawisła piersią na
krawędzi, zagłębiając ramiona w czerwonej jamie, jakby zamierzała do niej skoczyć na
spotkanie śmierci. Rana nadal rosła. Po chwili stała się większa niż kamień, na który padł
Covenant, większa niż cała leśna kotlina.
Wtem Linden zrozumiała, że ma przed sobą coś więcej niż ślad po pchnięciu nożem w
pierś. Ranę zadano samemu sercu Krainy. Dziura na jej oczach przerodziła się w otchłań. Jej
brzegi stały się wilgotnymi stokami, a tryskająca krew życiem Ziemi. Kraina wykrwawiała się
na śmierć. Nim Linden zdążyła krzyknąć, strumień uniósł ją od leżącej na ziemi ofiary
morderstwa. Czekało ją nieuchronne utonięcie.
Niepokój miotał jej ciałem. Gardło bolało ją od gorącego płynu, który wypalał z niej głos.
Była bezradna i zagubiona. Jej słabe ciało nie było w stanie przeciwstawić się podobnemu
okrucieństwu. Lepiej byłoby, gdyby nie próbowała pomóc Covenantowi, nie starała się
powstrzymać krwotoku. Nie doszłoby do tego, gdyby pogodziła się z paraliżem i po prostu
pozwoliła Niedowiarkowi umrzeć.
Potrząsanie za ramiona i lekkie uderzenia w twarz przekonały ją jednak, że nie ma
wyboru. Rytm ten stopniowo wyrwał ją z wywołanej diamentrunkiem śpiączki. Gdy
rozchyliła powieki, ujrzała lśniące we wpadającym do pomieszczenia przez otwarty bulaj
blasku księżyca lico Caila. By ją obudzić, Haruchai wszedł na składaną drabinkę. Bolało ją
gardło. Po kajucie niosły się jeszcze echa jej krzyków.
– Cail! – wydyszała.
O mój Boże!
– Spałaś niespokojnie. – Jego głos i fizjonomia były opanowane. – Giganci twierdzą, że
ich diamentrunek nie powoduje podobnych skutków.
– Nie. – Usiadła z wysiłkiem, usiłując odzyskać panowanie nad sobą. Głowę wypełniały
jej obrazy z koszmaru, niemniej nastrój, z którym kładła się spać, nabrał dzięki nim nowego
znaczenia. – Zawołaj Covenanta.
– Ur-lord udał się na spoczynek – odpowiedział bezbarwnym głosem.
Linden wyskoczyła niecierpliwie z hamaka, zmuszając Caila, by ją złapał i postawił na
podłodze.
– Zawołaj go.
Nim Haruchai zdążył coś powiedzieć, pognała ku drzwiom.
W oświetlonej blaskiem lamp zejściówce omal nie zderzyła się z Morskim Marzycielem.
Niemy gigant zmierzał do kajuty Linden, zupełnie jakby usłyszał jej krzyki. Poraziła ją na
moment myśl o podobieństwie między jej koszmarem a wizją, która pozbawiła go głosu,
wizją tak potężną, że skłoniła jego ziomków do wyruszenia na poszukiwania rany, która
zagrażała życiu Ziemi. Nie miała jednak czasu. Statek był w niebezpieczeństwie! Przebiegła
obok niemowy i pognała ku drabince.
Wyszła na zewnątrz i znalazła się w cieniu pokładu sternika. Księżyc skłaniał się ku
zachodowi. Wypatrzyła na górze zarysy postaci kilku gigantów. Wdrapawszy się na schody,
ujrzała przed sobą spiżarmistrz, giganta trzymającego Sercomięsień Statku oraz dwoje czy
troje ich towarzyszy.
– Zawołajcie Najstarszą – zażądała, wstrzymując oddech, by zapanować nad strachem.
Spiżarmistrz, kobieta imieniem Krzepka Wichrogniewa, była obdarzona masywnym,
skłonnym do otyłości ciałem, wskutek czego sprawiała wrażenie flegmatycznej. Mimo to nie
zawahała się ani traciła czasu na zadawanie pytań.
– Przyprowadź Najstarszą. I kapitana – rozkazała po prostu, wskazując skinieniem głowy
jednego z gigantów. Ten usłuchał jej natychmiast.
Gdy Linden odzyskała dech w piersiach, zdała sobie sprawę, że Cail jest przy niej. Nie
pytała go, czy zawołał Covenanta. Blada blizna, która przecinała jego lewą rękę od ramienia
aż po łokieć, pochodziła od ostrogi rumaka, której cios był wymierzony w nią. Nie pozwalało
to jej w niego zwątpić.
Wtem Covenant pojawił się na schodach. Szedł za nim Brinn. Niedowiarek był
rozczochrany i chwiał się, ale w jego głosie brzmiało napięcie.
– Linden? – zaczął, lecz uciszyła go gestem, zaciskając pięści, by nie opuściły jej resztki
panowania nad sobą. Covenant zwrócił się w stronę Caila, nim jednak zdążył sformułować
pytanie, zjawił się Honninscrave. Nastroszona broda kapitana zdawała się rzucać wyzwanie
wszystkiemu, co zagrażało jego statkowi. Tuż za nim podążała Najstarsza.
Linden zwróciła się w ich stronę, nie dając im czasu na stawianie pytań. Jej głos drżał.
– Na statku jest furia.
Jej słowa przeszyły noc z oszałamiającą siłą. Wszystko ucichło.
– Jesteś pewna? – zapytał ją nagle Covenant. Jego słowa wydawały się zupełnie
bezdźwięczne.
– Co to takiego ten „furia”? – wtrąciła Najstarsza. Metalowe brzmienie jej głosu
przywodziło na myśl uniesiony miecz.
Wiatr zmienił nagle kierunek i któryś z żagli odpowiedział jej głuchym łopotem. Pokład
się przechylił. Spiżarmistrz uniosła głowę i cichym okrzykiem nakazała poprawić żagle.
Klejnot Gwiezdnej Wędrówki wyprostował się. Linden stanęła mocniej na nogach, napinając
mięśnie brzucha, by stłumić rozpacz. Skupiła uwagę na Covenancie.
– Jak mogłabym nie być pewna? – Nie potrafiła zapanować nad drżeniem. – Czuję go. –
Przekaz, który odbierały jej nerwy, był wyraźny jak błyskawica. – Z początku nie wiedziałam,
co to jest. Dawniej często się tak czułam. Nim tu przybyliśmy. – Przeraziły ją implikacje
własnych słów, podobieństwo między jej dawnymi posępnymi nastrojami a smakiem furii.
Mimo to mówiła dalej: – Nie szukałam tego, czego trzeba. On jest na statku. Ukrywa się.
Dlatego nie zorientowałam się wcześniej. – Ścisnęło ją w gardle. Jej głos nabrał
przenikliwego brzmienia. – On jest na statku.
Covenant podszedł do niej i chwycił ją za ramiona, jakby chciał ją uchronić przed
histerią.
– Gdzie?
– Co to takiego? – przerwał mu Honninscrave. – Jestem kapitanem tego statku. Muszę
wiedzieć, co mu grozi.
Linden zignorowała go. Całą uwagę skupiła na Covenancie, uczepiła się go w
poszukiwaniu siły.
– Nie wiem. – Też go chciała osłonić. Gibbon-furia powiedział jej: „Jesteś wykuwana”.
Ona, nie Covenant. Do tej pory jednak każdy atak na nią był jedynie manewrem
odwracającym uwagę. – Gdzieś na dole.
Odwrócił się od nich natychmiast i ruszył ku schodom.
– Chodź – zawołał do niej, oglądając się przez ramię. – Pomożesz mi go znaleźć.
– Oszalałeś? – Zaskoczenie i trwoga wyrwały z jej gardła krzyk. – Jak ci się zdaje, czego
on chce?
Zatrzymał się i ponownie spojrzał na nią, lecz jego lico było słabo widoczne w blasku
księżyca. Dostrzegała jedynie promieniującą od niego gwałtowność. Zaakceptował swą moc i
zamierzał jej użyć.
– Linden Avery – odezwała się Najstarsza ponurym głosem. – Nic nie wiemy o tym furii.
Musisz nam powiedzieć, co to takiego.
Linden zwróciła się do Covenanta, błagając go, by nie narażał się na to
niebezpieczeństwo.
– Czy nie opowiedziałeś im o Boleści? O gigancie-furii, który pozabijał tych wszystkich...
Nagły ucisk w gardle pozbawił ją głosu.
– Nie. – Covenant zawrócił i stanął obok. Bijące od niego emanacje złagodniały pod
wpływem jej strachu. – Tę historię opowiadał Smołowiąz. W Coercri wspominałem o
gigancie-furii, ale nie wyjaśniłem im, kim był.
Zwrócił się w stronę Najstarszej i Honninscrave’a.
– Mówiłem wam o lordzie Foulu. Wzgardliwym. Nie wiedziałem jednak, że muszę wam
też opowiedzieć o furiach. To jego trzej najpotężniejsi słudzy. Nie mają własnych ciał i muszą
działać za pośrednictwem innych istot. Posługiwać się opętaniem.
Śmierć słyszalna w jego głosie miała zapach Joan, a także innych osób, których Linden
nie znała.
– Dawni lordowie mawiali, że żaden gigant ani Haruchai nigdy nie ulegnie furii. Ale
turiya Herem zdobył fragment Złoziemnego Kamienia, który dał mu moc pozwalającą opętać
giganta. To on w Coercri mordował Bezdomnych.
– No tak. – Najstarsza skinęła głową. – Tyle przynajmniej wiemy. Ale dlaczego to zło
zjawiło się między nami? Czy chce nam przeszkodzić w naszej misji? Jak może liczyć, że mu
się uda, jeśli przebywa wśród gigantów Haruchai? Czy zamierza opętać ciebie? – zapytała
ostrzejszym tonem. – Albo Wybraną?
– Coś w tym rodzaju – wychrypiał Covenant, nim Linden zdążyła dać wyraz swym
obawom. Ponownie spojrzał na nią. – Masz rację. Nie pójdę go szukać. Ale trzeba go
odnaleźć. Musimy się go jakoś pozbyć. – Skupił na niej całą siłę swej woli. – Tylko ty
potrafisz go wytropić. Gdzie on jest?
– Gdzieś na dole – powtórzyła głosem stłumionym od drżenia, które próbowała
powstrzymać.
Najstarsza spojrzała na Honninscrave’a.
– Wybrana – sprzeciwił się kapitan z ostrożnością w głosie. – Podpokładzie to prawdziwy
labirynt. Dokładne poszukiwania wymagałyby bardzo wiele czasu. Brak nam też twego
wzroku. Jeśli ten furia nie ma ciała, jak możemy go odnaleźć?
Linden miała ochotę krzyczeć. Dotknął jej Gibbon. Jego zło odbiło się w każdym
fragmencie jej ciała. Nigdy już się nie oczyści. Jak mogłaby znieść drugie podobne
dotknięcie?
Honninscrave miał jednak rację. Zbudził się w niej gniew, który umożliwił jej wykonanie
jego żądania. Statek był w niebezpieczeństwie. Covenant był w niebezpieczeństwie. Tym
razem miała przynajmniej szansę dowieść, że potrafi być zagrożeniem nie tylko dla swych
przyjaciół, lecz również dla lorda Foula i jego machinacji. Klęski, którymi okazały się dla niej
spotkania z Joan, Maridem i Gibbonem, nauczyły ją wątpić we własne siły. Ale zaszła zbyt
daleko, żeby się teraz poddać, tak jak jej rodzice.
– Nie zejdę pod pokład – odpowiedziała z napięciem w głosie. – Ale spróbuję go
zlokalizować.
Covenant wypuścił powietrze, które zatrzymywał w płucach, zupełnie jakby jej decyzja
była zwycięstwem.
Najstarsza i Honninscrave nie wahali się ani chwili. Zostawili pokład sternika pod opieką
spiżarmistrz i zeszli na dół. Kapitan rozkazał jednemu z gigantów obudzić resztę załogi.
Linden i Covenant szli wolniej. Brinn, Cail, Ceer i Hergrom otoczyli ich obronnym kordonem
i wspólnie ruszyli na spotkanie gigantów, którzy wypadali z luków i wyskakiwali z hamaków
wiszących w Sypialni Słonych Wędrowców pod fordekiem. Po chwili wszyscy członkowie
załogi, którzy nie byli akurat zajęci jakimiś ważnymi zadaniami, wyszli na pokład gotowi do
akcji.
Byli tam również Smołowiąz i Morski Marzyciel. Zachowanie Najstarszej powstrzymało
wrodzoną gadatliwość pierwszego z gigantów. Drugiego z nich otaczała aura rezygnacji.
Nakazując sobie zwięzłość, z wysiłkiem hamując gniew na zabójcę Bezdomnych,
Honninscrave zapoznał marynarzy z sytuacją i powiedział im, co trzeba zrobić.
– Wygląda na to, że owa groźba jest wymierzona w Covenanta Przyjaciela Gigantów i
Wybraną – dodała z powagą w głosie Najstarsza, kiedy już skończył. – Musimy ich osłonić,
Stephen R. Donaldson Jedyne drzewo The One Tree Drugie Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka Księga druga Przełożył Michał Jakuszewski Wydanie oryginalne: 1982 Wydanie polskie: 2000
„Jesteś mój” Dla Pat McKillip przyjaciółki w najlepszym znaczeniu tego słowa
Co wydarzyło się w poprzednim tomie Zraniona Kraina, pierwsza księga DRUGICH KRONIK THOMASA COVENANTA NIEDOWIARKA, opowiada o powrocie Niedowiarka do Krainy – pełnego magii i niebezpieczeństw królestwa, w którym w przeszłości stoczył straszliwy bój z grzechem oraz obłędem i odniósł w nim zwycięstwo. Używając mocy pierwotnej magii, pokonał lorda Foula Wzgardliwego, starożytnego wroga Krainy, i w ten sposób wywalczył dla niej pokój oraz ocalił własną prawość. Dla Covenanta upłynęło tylko dziesięć lat, lecz w Krainie minęło wiele stuleci i lord Foul odzyskał siły. Przekonany, że jego plan zagarnięcia należącego do Covenanta pierścienia z białego złota – pierwotnej magii – zakończy się powodzeniem, lord Foul przywołuje Covenanta do Krainy. Niedowiarek trafia na Wartownię Kevina, gdzie ongiś usłyszał przepowiednię Foula głoszącą, że zniszczy świat. Wzgardliwy powtarza ją na nowy, straszliwy sposób. W towarzystwie Linden Avery, lekarki, która mimo woli znalazła się razem z nim w Krainie, Covenant schodzi do starożytnej wioski Mithil Stonedown, gdzie po raz pierwszy styka się z ohydną siłą stworzoną przez Wzgardliwego – Słonecznicą. Stanowi ona zepsucie Prawa Natury i sprowadza na Krainę klęski deszczu, suszy, płodności i plag, które następują po sobie w obłąkanym korowodzie. Słonecznica uśmierciła już prastare puszcze, a jej narastająca moc zagraża wszelkim formom życia. By przetrwać, mieszkańcy Krainy zmuszeni są do składania krwawych ofiar, które mają ją zaspokoić. Widząc ich rozpaczliwe położenie, Covenant wyrusza w podróż, która ma mu umożliwić zrozumienie Słonecznicy i pozwolić znaleźć sposób uzdrowienia Krainy. Prowadzeni przez Sundera, człowieka z Mithil Stonedown, wyruszają z Linden na północ, ku Revelstone, gdzie rezyduje Clave, którego mistrzowie wiedzy najlepiej rozumieją Słonecznicę i potrafią z tego zrobić użytek. Wędrowców ścigają jednak furie, starożytni słudzy lorda Foula. Ich celem jest zatrucie Covenanta niezwykłym jadem, który, zwiększając jego moc, doprowadzi go do obłędu. Unikając niebezpieczeństw Słonecznicy oraz ataków Furgów, Covenant, Linden i Sunder wędrują ciągle na północ. Kiedy zbliżają się do Andelain, pięknego ongiś regionu leżącego w
samym sercu Krainy, natrafiają na kolejną wioskę, Kryształowe Stonedown, w której Clave próbuje pozbawić życia młodą kobietę imieniem Hollian z uwagi na jej umiejętność przewidywania Słonecznicy. Wędrowcy ratują dziewczynę, która wyrusza z nimi w dalszą drogę. Hollian informuje Covenanta, że choć Andelain nadal jest piękne, panuje w nim teraz groza. Przerażony tą profanacją Niedowiarek wyrusza sam do Andelain, by stawić czoło kryjącemu się w nim złu. Dowiaduje się jednak, że nie ma tam zła, a jedynie moc sprawiająca, że zmarli skupiają się wokół broniącego drzew Pana Puszczy. Covenant wkrótce spotyka samego Pana Puszczy, który ongiś był człowiekiem o nazwisku Hile Troy, a także kilku dawnych przyjaciół: lordów Mhorama i Elenę, gwardzistę krwi Bannora oraz giganta Słone Serce Pianościgłego. Od Pana Puszczy i zmarłych otrzymuje dary: tajemną wiedzę i rady. Słone Serce Pianościgły daje mu towarzysza – tajemniczą hebanową istotę imieniem Vain, stworzoną w nie znanym celu przez ur-podłych, potomków Demondim. Z Vainem za plecami, Covenant wyrusza na spotkanie towarzyszy. Okazuje się jednak, że pod jego nieobecność porwało ich Clave. Rozpoczyna poszukiwania, które omal nie kończą się jego śmiercią, najpierw z rąk zdesperowanych mieszkańców wioski Woodhelven Mocokamienia, a potem ofiar Słonecznicy z osady During Stonedown. Przy pomocy Waynhim udaje mu się jednak dotrzeć do Revelstone, gdzie spotyka Gibbona, władcę Clave, i dowiaduje się, że jego przyjaciół uwięziono, by wykorzystać ich krew do manipulacji Słonecznicą. Pragnąc ich za wszelką cenę uwolnić i zdobyć wiedzę o okrucieństwach, jakich dopuścił się lord Foul, Covenant zgadza się poddać wieszczbie, krwawemu rytuałowi, który odsłania znaczną część prawdy. Wizja ukazuje mu dwa fakty o kluczowym znaczeniu: źródłem Słonecznicy jest zniszczenie Laski Praw, potężnego narzędzia, które ongiś wspierało naturalny porządek, Clave natomiast służy lordowi Foulowi, za pośrednictwem Gibbona, którym zawładnął furia. Covenant uwalnia pierwotną magię i oswobadza uwięzionych przyjaciół. Następnie postanawia odnaleźć Jedyne Drzewo, z którego ongiś sporządzono Laskę Praw, aby zrobić nową i wykorzystać ją w walce ze Słonecznicą. Do grupy przyłączają się Brinn, Cail, Ceer i Hergrom – Haruchai, członkowie rasy, z której wywodziła się gwardia krwi. W towarzystwie Linden. Sundera, Hollian i Vaina Covenant wyrusza na wschód, ku morzu, w nadziei, że znajdzie tam wskazówki umożliwiające dotarcie do celu. Po drodze spotyka gigantów, zwących siebie poszukiwaczami. Jeden z nich, imieniem Lina Morski Marzyciel, dzięki swemu darowi ziemiowidzenia ujrzał wizję Słonecznicy, co skłoniło ich do wyruszenia do Krainy w celu przeciwstawienia się temu niebezpieczeństwu. Covenant prowadzi ich do Morskiej Rubieży i Coercri, które ongiś było domem mieszkających w Krainie gigantów. Znał ich przodków i wykorzystuje ten fakt, by skłonić ich do użyczenia swego statku na potrzeby jego misji.
Przed opuszczeniem Krainy dokonuje wielkiego aktu rozgrzeszenia zmarłych z Coercri, starożytnych gigantów potępionych za to, że pozwolili, by furia pozbawił ich życia. Następnie odsyła Sundera i Hollian do Krainy, w nadziei, że uda im się skłonić mieszkańców wiosek do stawienia oporu Clave, po czym przygotowuje się do wyruszenia w dalszą drogę. Tu zaczyna się Jedyne Drzewo, księga druga DRUGICH KRONIK THOMASA COVENANTA NIEDOWIARKA.
Część I Ryzyko
1. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki Linden Avery szła u boku Covenanta korytarzami Coercri. Kamienny statek gigantów, Klejnot Gwiezdnej Wędrówki, zbliżał się, sunąc po falach, do jedynego ocalałego nabrzeża u stóp starożytnego miasta. Nie zwracała na niego uwagi. Już przedtem widziała, jak dromond mknie na wietrze jak marzenie – masywny i delikatny jednocześnie, niknący pod pełnymi żaglami i precyzyjny – znak nadziei dla misji Covenanta, która była również jej misją. Gdy Linden szła w towarzystwie Niedowiarka, Brinna, Caila i podążającego za nimi Vaina ku podstawie i pirsowi Boleści, patrzyła na statek z przyjemnością. Jego witalność była radością dla jej zmysłów. Przed chwilą jednak Covenant odesłał dwoje stonedownorów, Sundera i Hollian, z powrotem do Wyższej Krainy, w nadziei, że uda im się skłonić mieszkańców wiosek do stawienia oporu Clave. Nadzieja owa opierała się na fakcie, że dał im krill Lorica, który mogli wykorzystać w walce ze Słonecznicą. Niedowiarek potrzebował tej broni zarówno jako oręża mogącego zastąpić pierwotną magię, która niszczy pokój, jak i do obrony przed tajemnicą, którą był Vain, nasienie Demondim. Mimo to dziś rano ofiarował im krill. Gdy poprosiła go o wyjaśnienie, odparł: „I tak już jestem zbyt niebezpieczny”. Niebezpieczny. To słowo niosło się echem w jej umyśle. Covenant był chory od mocy, choć nikt poza nią nie potrafił tego dostrzec. Jego dawna choroba, trąd, pozostawała w stanie uśpienia, mimo że zapomniał o stosowaniu większości chroniących go przed nią metod bądź też z nich zrezygnował. Jej miejsce zajął jednak jad, którym zakazili go furia i Słonecznica. Owa moralna trucizna nie była w tej chwili aktywna, niemniej czaiła się w nim niby drapieżca, czekając na odpowiednią chwilę. Linden dostrzegała ją pod skórą Niedowiarka, jakby poczerniał od niej szpik jego kości. Jad i biały pierścień czyniły z niego najbardziej niebezpiecznego człowieka, jakiego znała w życiu. Owa drzemiąca w nim groźba budziła jej pożądanie. Linden widziała w niej jego siłę, która przyciągnęła ją do niego, kiedy poznała go na Haven Farm. Uśmiechnął się wówczas do Joan, sprzedając za nią życie, i ów uśmiech mówił o jego niezwykłej odporności, jego zdolności zwyciężenia samego losu więcej, niż potrafiłyby wyrazić wszelkie groźby czy przemoc. Caamora, którą przyniósł wyzwolenie zmarłym z Boleści, dowiodła, do czego
potrafi się posunąć w imię skrytego w jego duszy kłębowiska poczucia winy i namiętności. Był paradoksem i Linden pragnęła go naśladować. Bez względu na trąd i jad, na surowy osąd samego siebie i gniew, stanowił afirmację, potwierdzenie wartości życia i poświęcenia dla Krainy, sprzeciw wobec wszystkiego, co mógł uczynić Wzgardliwy. A kim była ona? Cóż osiągnęła przez całe życie, poza ucieczką przed przeszłością? Cały jej upór, dążenie do medycznej biegłości w walce ze śmiercią, miały od samego początku czysto negatywny charakter. Odrzucała w ten sposób swe dziedzictwo śmiertelniczki, zamiast akceptować przekonania, którym podobno miała służyć. Przypominała Krainę poddaną tyranii Clave i Słonecznicy. Nie władała nią miłość, lecz strach i rozlew krwi. Właśnie tego dowiedziała się o sobie, patrząc na Covenanta. Nawet wtedy, gdy nie zdawała sobie jeszcze sprawy, dlaczego wydaje się jej tak atrakcyjny, podążała instynktownie za jego przykładem. Teraz już rozumiała, że chce być do niego podobna. Zdolna przeciwstawić się siłom skazującym ludzi na śmierć. Po drodze wpatrywała się w niego, w nadziei, że jego wychudłe lico proroka, zaciśnięte usta i dzika, splątana broda wzmocnią jej determinację. Emanowała z niego sroga niecierpliwość, którą i ona czuła. Podobnie jak on, cieszyła się na myśl o niosącym nadzieję rejsie w towarzystwie gigantów. Choć znała Srożyńca Honninscrave’a. Linę Morskiego Marzyciela, Smołowiąza i Najstarszą Poszukiwaczkę dopiero od kilku dni, rozumiała już bolesną miłość, brzmiącą w głosie Covenanta, gdy mówił o gigantach, których pamiętał. Miała też jednak własne oczekiwanie. Jej zmysł zdrowia, niemal od chwili, gdy się przebudził, przynosił jej jedynie ból i trwogę. Najpierw przypomniała sobie ohydne morderstwo, którego ofiarą padł Nassic. Od owej chwili ciągnął się nie mający końca korowód furiów i Słonecznicy, który doprowadził ją do granic śmierci. Ciągłe zło – moralna i fizyczna choroba, której nigdy nie będzie w stanie wyleczyć – wypełniło ją poczuciem bezsiły, za każdym dotykiem i spojrzeniem dowodząc jej, że jest bezwartościowa. A potem wpadła w łapska Clave, znalazła się w mocy Gibbona-furii. Proroctwo, które przed nią wygłosił, bolesne okrucieństwo, którego promieniowaniu ją poddał, wzbudziło we wszystkich zakamarkach jej duszy odrazę i odrzucenie, których nie sposób było odróżnić od wstrętu do siebie. Przysięgła wówczas, że nigdy już nie otworzy bram swych zmysłów przed żadnym wołaniem z zewnątrz. Nie dotrzymała jednak słowa. Z jej wyczulonej wrażliwości wynikała osobliwa, niezbędna przydatność. Niezwykła spostrzegawczość, która poddała ją trwodze, pomogła jej również wrócić do zdrowia po zatruciu jadem rumaka i złamaniach kości. Owa zdolność głęboko wpłynęła na jej medyczne instynkty, utwierdzając jej tożsamość, choć Linden sądziła, że utraciła ją, gdy opuściła świat, który rozumiała. Ponadto potrafiła pomóc towarzyszom, uchronić ich przed śmiercionośnym złem, którym był czatownik z Sarangrave. Potem drużyna opuściła Równinę Sarangrave, docierając na Morską Rubież, gdzie nie
sięgała władza Słonecznicy. Otoczona zdrową naturą, jesienną pogodą oraz barwami nieskalanymi niby początki życia i uradowana towarzystwem gigantów – zwłaszcza Smołowiąza, którego niepohamowany dobry humor wydawał się rozpraszać wszelką ciemność – Linden szybko poczuła, że jej kostka goi się pod niesamowitym wpływem diamentrunku. Poczuła piękno świata, z całą ostrością doświadczyła daru, którego Covenant udzielił zmarłym z Boleści. Do szpiku kości przeniknęło ją poczucie, że jej zmysł zdrowia jest otwarty nie tylko na zło, lecz również na dobro, i że nie będzie całkowicie bezradna w sprawie losu, który przepowiedział dla niej Gibbon. Miała jeszcze nadzieję. Jeśli nic innego nie mogło pomóc, być może w ten sposób zdoła odmienić swe życie. Starzec, którego uratowała na Haven Farm, powiedział: „Bądź wierna. Na świecie jest również i miłość”. Po raz pierwszy jego słowa nie budziły w niej lęku. Gdy zstępowali po wykutych przez gigantów schodach, niemal nie odrywała spojrzenia od Covenanta. Sprawiał wrażenie, że potrafi sprostać wszystkiemu. Do jej świadomości docierały też jednak inne bodźce. Pogodny poranek. Od niepamiętnych czasów pokryta słonym szronem pustka Coercri. Nieprzejednana, czarna groźba Vaina. A za jej plecami Haruchai. Rytm uderzających o kamień stóp zadawał kłam charakterystycznej dla nich beznamiętności. Wydawało się, że gorąco pragną wyruszyć w podróż po nieznanej Ziemi w towarzystwie Covenanta i gigantów. Linden skupiała uwagę na tych szczegółach, jakby to one składały się na nowe życie, którego pragnęła. Gdy jednak wędrowcy wyszli na skąpany w blasku słońca obszar u podstawy miasta, gdzie oczekiwali ich Najstarsza, Morski Marzyciel i Smołowiąz, a także Ceer i Hergrom, kobieta podniosła wzrok, jakby przyciągnął go magnes, i ujrzała przybijający do nabrzeża Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. Na widok statku gigantów ogarnęło ją zdumienie. Nie była w stanie ogarnąć go wzrokiem, dromond bowiem wzniósł się przed nią, przesłaniając niebo. Kapitan, Srożyniec Honninscrave, wykrzykiwał rozkazy, stojąc na pokładzie sternika, umieszczonym wysoko nad piętą masztu. Giganci wspinali się na olinowanie, by zwinąć żagle i zabezpieczyć liny. Statek przybił do brzegu dokładnie. Umiejętności załogi i precyzja konstrukcji rzucały wyzwanie masie brązowo-morowego granitu, z którego go zbudowano. Gdy dromond stał przy nabrzeżu, straszliwy ciężar jego pozbawionych spoin burt i masztów przesłaniał lekkość kształtu, długie, gładkie pokłady, uniesiony dziarsko dziób i znakomite wyważenie masztów. Kiedy Linden ogarnęła wielkość statku, pojęła, że jest on odpowiedni dla gigantów. Ich postacie nabierały wśród want właściwych proporcji, a morowe kamienne burty wznosiły się nad wodę niby płomienie granitowego pożądania. Widok kamienia zaskoczył Linden. Kwestionowała dotąd instynktownie naturę statku gigantów, przekonana, że granit jest zbyt kruchy, by wytrzymać obciążenia towarzyszące morskiej podróży. Gdy jednak ujrzała statek, zrozumiała swój błąd. Ten granit miał
niewielką, lecz niezbędną giętkość kości. Swą żywiołowością wykraczał poza typowe dla siebie ograniczenia. Ową witalność dostrzegało się także w załodze. Marynarze byli gigantami, lecz na tym statku również czymś więcej – stawami i służbą dzielnego, żywego organizmu, rękami i radością życia, które dodawało im godności. Kamień i giganci wspólnie nadawali Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki wygląd statku, który walczył z potężnymi morzami dlatego tylko, że żadna inna próba nie byłaby godna przyrodzonej mu radości. Trzy maszty, z których każdy był wystarczająco wysoki, by udźwignąć trzy żagle, wznosiły się niby cedry nad pokładem sternika, na którym stał Honninscrave. Gigant kołysał się lekko na nogach w rytm fal, jakby urodził się z grzywaczami pod nogami, solą w brodzie i kapitańską godnością w każdym spojrzeniu przepastnych oczu. Krzyk, którym odpowiedział na pozdrowienie Smołowiąza, poniósł się echem po zboczu Coercri, po raz pierwszy od wielu stuleci wypełniając Boleść słowami powitania. Obraz statku i słońca zamazał się nagle przed oczyma Linden. Wypełniły je łzy, zupełnie jakby nigdy w życiu nie była świadkiem radości. Po chwili usunęła je mruganiem i ponownie spojrzała na Covenanta. Jego twarz zamarła w uśmiechu przypominającym grymas napięcia. Wyraźnie jednak dostrzegała kryjącego się pod tą maską ducha. Niedowiarek widział przed sobą sposób na odnalezienie Jedynego Drzewa i ocalenie Krainy. I jeszcze coś. Widział gigantów, kuzynów Słonego Serca Pianościgłego, którego kochał. Nie musiał jej wyjaśniać natury pożądania i strachu, które sprawiały, że uśmiechając się, wyglądał tak, jakby szczerzył zęby w paroksyzmie wściekłości. Remedium, którym był śmiech Pianościgłego, oczyściło jego poprzednie zwycięstwo nad lordem Foulem z wpływu złości. Gigant zapłacił za ów triumf własnym życiem i Covenant patrzył teraz na jego pobratymców z Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki ze zrodzoną ze wspomnień tęsknotą. Bał się, że ściągnie na nich ten sam los, który stał się udziałem Pianościgłego. Linden również to rozumiała. Podobnie jak on, cechowała się uporem zrodzonym z poczucia winy i utraty. Wiedziała, co to znaczy nie ufać konsekwencjom własnych pragnień. Jej uwagę wyraźnie przyciągnął statek gigantów. Gwar buchnął z niego niczym piana radości. Smołowiązowi i Morskiemu Marzycielowi rzucono cumy. Obaj owiązali je wokół od dawna nie używanych słupków na pirsie. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki otarł się burtami o boki nabrzeża, po czym znieruchomiał. Gdy tylko dromond zacumował bezpiecznie, kapitan z czterdziestoma wchodzącymi w skład załogi gigantami zeskoczyli ze sznurów i drabinek, lądując bezpośrednio na nabrzeżu. Oddali serdecznie honory Najstarszej, uściskali Morskiego Marzyciela i przywitali radosnym krzykiem Smołowiąza. Najstarsza odwzajemniła się im z powagą. Jej włosy o barwie żelaza i pałasz za pasem kazały im zachować dystans. Smołowiąz jednak wyraził tyle radości, że zrekompensowało to nieme przygnębienie Morskiego Marzyciela. Po chwil i giganci ruszyli przed siebie, by obejrzeć miasto Bezdomnych, swych starożytnych,
zaginionych kuzynów. Linden otoczyli nagle ogorzali, muskularni mężczyźni i kobiety dwukrotnie przewyższający ją wzrostem – marynarze zbudowani jak stare dęby, a zarazem pełni życia i skorzy do zachwytu niczym młode drzewka. Wszyscy mieli na sobie proste, robocze ubrania: kolcze koszule wykonane z połączonych ze sobą kamiennych dysków oraz ciężkie skórzane nogawice. Mimo to wydawali się bardzo barwni. Ich język, zachowanie i przesiąknięty wonią soli dobry humor były nadzwyczaj jaskrawe. Swą ruchliwością przywrócili życie Boleści. Linden wyraźnie dostrzegała w nich chęć obejrzenia miasta, dzieła dawno zmarłych kuzynów. Oczy Covenanta wyrażały zgodę. Wspomniał caamora, którą uwolnił Coercri od cierpienia, zasługując na tytuł, którym obdarzyła go Najstarsza: Przyjaciel Gigantów. Przez tumult, monolityczne żarty, śmiech, wywołujący radosną odpowiedź Smołowiąza, pytania, na które Haruchai odpowiadali jak zawsze zwięźle, oraz pozdrowienia, wprawiające Linden w oszołomienie i powodujące, że Covenant prostował plecy, jakby chciał się wydać wyższy, przebił się jednak głos Najstarszej, która zwróciła się z powagą do Honninscrave’a, mówiąc mu, że jest zdecydowana pomóc Covenantowi w jego misji. Opowiedziała o niebezpieczeństwie, o narastającym szankrze Słonecznicy i o trudnościach, jakie sprawi odnalezienie Jedynego Drzewa i wykonanie nowej Laski Praw na czas, by uniemożliwić Słonecznicy wyrwanie serca Ziemi. Kapitan uspokoił się błyskawicznie. Gdy zapytała go o stan zapasów, statku gigantów, odpowiedział, że kotwicomistrz, jego zastępca, uzupełnił je podczas oczekiwania na pobrzeżu, nieopodal Wielkiego Bagna, po czym zaczął wzywać załogę z powrotem na statek. Kilku gigantów wyraziło łagodny sprzeciw, dopraszając się o opowieść o Boleści. Covenant pokiwał tylko głową, jakby myślał o tym, że Clave nieustannie karmi Słonecznicowy Ogień i Słonecznicę krwią. Honninscrave nie tracił czasu na wahania. – Spokojnie, lenie! – zawołał. – Co z was za giganci, jeśli nie potraficie być cierpliwi? Przyjdzie jeszcze pora na opowieści. Ulżą nam w trudach na morzu. Najstarsza żąda pośpiechu! Jego rozkaz wywołał w Linden żal. Energia gigantów była najpiękniejszym widokiem, jaki zdarzyło się jej ujrzeć od dawna. Sądziła też, że Covenant potrzebował trochę czasu, by nacieszyć się tym, czego tutaj dokonał. Znała go jednak wystarczająco dobrze i wiedziała, że trzeba będzie perswazji, by przekonać go do przyjęcia jakichkolwiek zaszczytów. Podeszła do Niedowiarka, albowiem tylko wtedy jej głos mógł się przebić przez rejwach. – Berek odnalazł Jedyne Drzewo bez pomocy gigantów. To chyba znaczy, że nie może rosnąć zbyt daleko? Nawet na nią nie spojrzał. Wpatrywał się w dromond. Poruszał osłoniętymi brodą ustami, sprawiając wrażenie, że jest podniecony, a jednocześnie przepełniony lękiem. – Sunder i Hollian uczynią wszystko, co zdołają – ciągnęła Linden. – Ci Haruchai, których uwolniłeś, również nie będą siedzieć bezczynnie. Clave i tak już ma kłopoty.
Możemy sobie pozwolić na chwilę zwłoki. Wciąż patrzył w ten sam punkt. Poczuła jednak, że skierował na nią uwagę. – Powiedz mi – odezwał się szeptem, niemal całkowicie zagłuszanym przez rozmowy gigantów, którzy czekali niecierpliwie na pirsie razem z Haruchai. – Czy uważasz, że powinienem był zniszczyć Clave, kiedy miałem okazję? To pytanie ją zabolało. Zanadto przypominało inne, które by zadał, gdyby wiedział o niej wystarczająco wiele. – Czasem trzeba wyciąć zakażone miejsce – odpowiedziała poważnym tonem. – Jeśli nie zabije się w jakiś sposób choroby, traci się pacjenta. Sądzisz, że ucięli te palce, żeby ci zrobić na złość? Ściągnął gwałtownie brwi. Popatrzył na nią tak, jakby wyrwała go z jakichś sekretnych myśli, uświadomiła mu swą obecność w sposób, który uniemożliwiał pokój między nimi. – Czy ty byś tak postąpiła? – zapytał, napinając mięśnie gardła. Nie mogła się nie wzdrygnąć. Gibbon powiedział jej: „Popełniłaś morderstwo. Czyż zło nie jest w tobie?” Nagle poczuła, że Covenant zgodziłby się z furią. – Tak – odparła, starając się ukryć fakt, że się zdradza. – W przeciwnym razie do czego ci potrzebna cała ta moc? Aż za dobrze wiedziała, jak bardzo sama jej pragnie. – Nie do tego. – Otaczający ich giganci umilkli, czekając na jego decyzję. W tej nieoczekiwanej ciszy jego gwałtowne słowa zabrzmiały jak obietnica, przebijająca się przez szum morza. Covenant jednak zignorował audytorium. – Zabiłem już dwudziestu jeden – oznajmił, patrząc Linden prosto w twarz. – Muszę znaleźć jakieś inne rozwiązanie. Myślała, że powie coś więcej. Kiedy dostrzegł jej zakłopotanie, choć nie mógł znać jego powodu, natychmiast zwrócił się w stronę Najstarszej. – Czułbym się lepiej, gdybyśmy już wypłynęli – powiedział cicho. Skinęła głową, lecz nie ruszyła się z miejsca. Wyciągnęła miecz i ujęła go w obie dłonie, oddając honory Covenantowi. – Przyjacielu Gigantów. – Choć mówiła cicho, w jej słowach słychać było krzyk. – Ofiarowałeś całemu naszemu ludowi dar, za który się odwdzięczymy. Mówię to w imieniu poszukiwaczy i w imieniu ziemiowidzenia... – spojrzała na Morskiego Marzyciela – ...które wciąż nas prowadzi, aczkolwiek wybrałam inną ścieżkę wiodącą do tego samego celu. – Twarz niemowy skurczyła się wokół białej blizny biegnącej pod oczyma i przez podstawę nosa. Gigant nie sprzeciwił się jednak. – Covenant Przyjacielu Gigantów, dopóki nie zrezygnujesz ze swego celu, jesteśmy na twe usługi – dokończyła Najstarsza. Niedowiarek rozdarty między wdzięcznością a zwątpieniem we własne siły, zachował milczenie, pokłonił się jednak przywódczyni poszukiwaczy. Jego gest wzruszył Linden. Wydawał się odpowiedni, zupełnie jakby Covenant odnalazł w sobie wdzięczność, czy raczej poczucie własnej wartości, które pozwoliło mu przyjąć
pomoc. Możliwość ucieczki przed ukrytymi konfliktami, które teraz odsłoniły jego pytania, przyniosła jej jednak ulgę. – Odpływajmy – powiedziała stanowczo Najstarsza i Linden bez wahania ruszyła za gigantami ku Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki. Ujrzała nad sobą ogromną, pochyłą burtę statku gigantów i złapała grubą sznurową drabinkę, którą opuściła załoga. Odnosiła wrażenie, że wspina się nadzwyczaj wysoko, zupełnie jakby statek był jeszcze większy, niż jej się zdawało. Za nią podążał opiekujący się nią Cail, a wszędzie wokół wchodzili na pokład giganci. Gdy przeszła przez reling, zmierzając na fordek, opuściły ją wątpliwości. Dromond zawładnął nią całkowicie. Nie była przyzwyczajona do granitu i nie potrafiła sięgnąć swą wrażliwością zbyt daleko, ale kamień, który znajdował się w jej zasięgu, miał witalność żywego drzewa. Odnosiła niemal wrażenie, że za chwilę poczuje smak płynącego pod kamiennymi płaszczyznami soku. Owo wrażenie wzmogło się jeszcze, gdy na pokład weszli jej towarzysze. Covenant miał trudności ze wspinaczką z powodu zawrotów głowy i okaleczonej dłoni, dlatego Brinn pomógł mu przedostać się przez reling. Vain wspinał się płynnie po drabince, podążając za Covenantem lub Linden, po czym zatrzymał się na granicy fordeku i znieruchomiał niby posąg. Na czarnej twarzy zastygł niejednoznaczny uśmiech. Ceer i Hergrom zdawali się płynąć w górę po linach. Z każdą kolejną parą stóp, która stawała na pokładzie, nerwy Linden wyczuwały potęgę, promieniującą od Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Nawet dotykany podeszwami butów, granit wydawał się zbyt pełen życia, by mogło go przemóc jakiekolwiek morze. Promienie słońca zalewały pirs, mieniły się w pasie falującej lekko wody obok burty, lśniły na zboczu Coercri, zupełnie jakby tego dnia wstał pierwszy prawdziwy świt od chwili zagłady Bezdomnych. W odpowiedzi na rozkazy Honninscrave’a niektórzy z gigantów przygotowali się do zwolnienia cum, inni skoczyli na takielunek, wspinając się po grubych linach lekko jak dzieci, jeszcze inni zaś skryli się pod pokładem. Linden wyczuła, że zajęli się tam wewnętrznym życiem statku. Po chwili jednak oddalili się poza zasięg jej niedoświadczonych zmysłów. Wkrótce dolne żagle zaczęły łopotać na wietrze i Klejnot Gwiezdnej Wędrówki wypłynął na morze.
2. Przygnębienie Gdy dromond oddalał się powoli od nabrzeża, kierując się ku otwartemu morzu, Linden próbowała obserwować wszystko, co się działo. Przechodząc od jednej do drugiej burty, widziała rozwijających żagle gigantów. Wyglądało to tak, jakby dokonywali tego za pomocą zaklęć, nie wysiłku mięśni. Choć morze było spokojne, pokład pod jej stopami zaczął się kołysać, ale ciężar statku zapewniał mu stabilność. Często spoglądała w oczy Covenanta i udzieliło się jej jego podniecenie. Lico Niedowiarka stało się pogodniejsze, a nastroszona broda znamionowała nadzieję. Po chwili zdała sobie sprawę, że w rytm podmuchów wiatru Niedowiarek wypowiada cicho słowa: Kamień i morze głęboko tkwią w życiu, jak dwa niezmienne symbole świata. Stałość w spoczynku i stałość w ruchu; trwają wciąż w mocy, która pozostała. Niosły się one echem w jej pamięci niby akt hołdu. Gdy zmieniła pozycję, by spojrzeć do tyłu, na Coercri, wiatr potargał jej włosy, zasłaniając twarz. Przebiegła palcami po pszenicznych lokach, chcąc je poprawić. Od dawna nie czuła się tak zadowolona z siebie jak w chwili, gdy wykonywała ten prosty gest. Powietrze przesycone solą wyostrzało blask słońca, sprawiając, że oddalająca się Boleść przypominała miejsce powtórnych narodzin. Przemknęła jej przez głowę myśl, że być może narodziło się tam na nowo coś więcej, na co nawet nie śmiała liczyć. Wtem Smołowiąz zaczął śpiewać. Stał w pewnej odległości od niej, lecz jego głos zalewał cały dromond niby światło. Choć dobywał się ze zniekształconej klatki piersiowej, brzmiał mocno i przebijał się przez plusk fal oraz łopot żagli. Pieśń przypominała chorał gregoriański, wzbogacony akcentami i harmonią. Po chwili podjęli ją też inni giganci: Na morze, naprzeciw fali! Na szlak żeglugi szeroki,
Na świata otwarty gościniec! Każda z dróg wiedzie do Domu. Na wiatry, niosące chyżo! Dech nieba, żagle żywiący Szerokie i drżące liny. Kochamy każdy wiew morza! Na szlaki poszukiwania Ziemi przepastnych tajemnic! Ich szlakiem chcemy żeglować, jak fala wolni od więzów. Naprzeciw niebezpieczeństwu, co serce chroni od żalu! Ocean gości nas hojnie; Rozrzutny świat ten kochamy! Śpiew gigantów był pełen radości, a ich głosy harmonizowały z dźwiękiem masztów. Pieśń podkreślało narastające staccato poruszającej żaglami bryzy. Wydawało się, że Klejnot Gwiezdnej Wędrówki napędza nie tylko wiatr, lecz również muzyka. Wicher wciąż się wzmagał, Coercri z zaskakującą szybkością znikało za horyzontem, a słońce stało coraz wyżej na niebie. Honninscrave i załoga zajęci byli rozmową i żartami, jakby za nic mieli pracę, lecz żaden szczegół nie umykał uwagi kapitana. Na jego rozkaz rozwinięto pozostałe żagle i Klejnot Gwiezdnej Wędrówki wypłynął na Morze Narodzin Słońca z prędkością wypełniającą obietnicę jego pokrytych morowymi plamami burt. Linden poczuła dreszcz przeszywającej kamień wibracji. W rękach gigantów nawet granit cechował się szybkością i pełną wdzięku równowagą. Po krótkiej chwili jej zainteresowanie tak wzrosło, że nie mogła już pozostać na miejscu. Musiała rozpocząć oględziny statku. U jej boku natychmiast znalazł się Cail. Kiedy szła przez fordek, zaskoczył ją pytaniem, czy chce zobaczyć swoją kajutę. Zatrzymała się i przeszyła go wzrokiem. Z beznamiętnego lica trudno było odczytać, w jaki sposób zdołał poznać dromond na tyle dobrze, że był w stanie złożyć podobną propozycję. Owa oferta sugerowała jednak nie tylko kompetencję, lecz wręcz zdolność jasnowidzenia. Odpowiedział na jej nieme pytanie, wyjaśniając, że Ceer i Hergrom rozmawiali już z kobietą pełniącą funkcję spiżarmistrza, dzięki czemu znali statek przynajmniej pobieżnie. Linden zatrzymała się na chwilę, by zastanowić się nad nieustanną przezornością
Haruchai. Wtem jednak zdała sobie sprawę, że Cail zaoferował jej dokładnie to, czego pragnęła: własne pomieszczenie; prywatność, która da jej szansę przyzwyczaić się do wrażeń związanych z dromondem; możliwość zrozumienia nowych wydarzeń, których świadkiem przed chwilą była. A może będzie mogła wziąć kąpiel? Gorącą kąpiel? Głowę wypełniły jej wizje luksusu. Kiedy ostatnio kąpała się w gorącej wodzie? Czuła się naprawdę czysta? Skinęła głową do Caila i podążyła za nim ku rufie dromondu. Na śródokręciu wznosiła się zajmująca całą szerokość statku nadbudówka o płaskim dachu, dzieląca fordek od pokładu rufowego. Cail wprowadził kobietę do środka przez drzwi, których chroniący przed falami próg sięgał jej do kolan. Znalazła się w długiej sali jadalnej. Po jednej stronie zobaczyła kambuz, po drugiej zaś szeregi szafek z zapasami. Nie było tu okien, lecz lampy wypełniały pomieszczenie jasnym, radosnym blaskiem. Ich światło lśniło w kamieniu grotmasztu, który przechodził salę na wskroś niczym deska kalenicowa. W jego powierzchni wyrzeźbiony był wzór przypominający kształtem tarczę herbową w żałobnym obramowaniu. Linden miała ochotę przyjrzeć mu się uważniej, Cail jednak nie zatrzymywał się, zupełnie jakby znał już wszystkie sekrety sali. Podążyła za nim. Wyszli na rufę statku gigantów. Odpowiedziała na pozdrowienie stojącego na pokładzie sternika Honninscrave’a, po czym przeszła za Cailem przez kolejne drzwi na prawą burtę, poniżej kapitańskiego mostka. Ujrzała przed sobą gładką, kamienną drabinę, wiodącą w dół. Zbudowano ją dla gigantów, lecz Linden była w stanie się z nią uporać. Zresztą musiała zejść tylko jeden poziom w dół. Tam, w oświetlonym kolejnym szeregiem lamp korytarzu, znajdował się szereg drzwi. Cail wyjaśnił, że prowadzą one do kajut, które przygotowano dla niej, Vaina, Ceera i dla niego. Covenantowi, Brinnowi i Hergromowi przydzielono podobne pomieszczenia na lewej burcie statku. Po wejściu do kabiny przekonała się, że dla giganta byłaby ona mała, lecz dla niej wydawała się stanowczo zbyt wielka. Pod jedną ze ścian zawieszono długi hamak, a większą część podłogi zajmowały stół i para masywnych krzeseł. Meble były dla niej za wielkie. Siedzenia krzeseł sięgały jej do talii, a żeby dostać się do hamaka, musiałaby stanąć na blacie stołu. Na razie jednak się tym nie przejmowała. Kajutę wypełniał jasny blask słońca, wpadający przez otwarty bulaj. Tutaj nareszcie mogła być sama i bardzo ją to cieszyło. Chwilę po tym, jak Cail ruszył na poszukiwanie żywności i wody do kąpieli, o które poprosiła, jej podniecenie ustąpiło miejsca napięciu. Gdy zabrakło jej bliskości twardego Haruchai, poczuła się jakby zagrożona, mało bezpieczna. Ukryta gdzieś w głębiach dromondu ręka ciemności sięgnęła ku jej sercu straszliwym palcem. Pod jego dotykiem cała ulga, niecierpliwość i poczucie nowości rozpłynęły się niczym zamek z piasku rozmyty przez morskie fale. Zaczęło ją zalewać od dawna jej znane przygnębienie, o którym niemal już zapomniała. Przywodziło jej na myśl rodziców i Gibbona. Ostatecznie, cóż się w niej zmieniło? Jakie miała prawo i jaki powód, by tu przebywać?
Pozostała tą samą osobą – kobietą, której najsilniejszym pragnieniem była ucieczka przed śmiercią, nie pogoń za życiem. Nie umiała się zmienić, a słowa na-mhorama odebrały jej wszelką nadzieję. Furia powiedział: „Jesteś wykuwana, tak jak wykuwa się żelazo, po to, byś doprowadziła do zniszczenia Ziemi. Dzięki temu, że jesteś otwarta na to, czego nikt poza tobą w Krainie nie dostrzega, jesteś podatna na wykucie”. Nigdy nie uwolni się od jego chciwego okrucieństwa, przeszywającego do szpiku kości zła, którym sprofanował jej ciało, ani od własnej reakcji na jego uczynek. Wygłoszona przezeń przepowiednia zagłady wróciła do niej, wznosząc się od kilu Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki, zupełnie jakby w zdrowym ciele dromondu zagnieździł się rak, trawiący gigantów i ich statek. Owa ciemność towarzyszyła znacznej części jej życia. Przyczynili się do tego jej rodzice. Teraz pojawiła się znowu. Miała ją w sobie i czuła, że wokół powietrze jest też nią nasycone. Wydawało jej się, że czyha na nią los, któremu nie potrafiła nadać nazwy ani stawić czoła. Jej kajuta przypominała raczej celę w lochu Revelstone niż skąpane w blasku słońca pomieszczenie na statku gigantów. Przez kilka długich chwil starała się pokonać te złe myśli, zrozumieć, dlaczego ma wrażenie, że pochodzą spoza niej. Przeszłość była jednak zbyt silna i pozbawiała jej wzrok przenikliwości. Na długo przed powrotem Caila Linden uciekła z kajuty na świeże powietrze. Uczepiła się drżącymi dłońmi prawego relingu, raz za razem przełykając z wysiłkiem ślinę. Znajomy lęk narastał w jej gardle niby świadomość dotyku Gibbona. Mrok jednak stopniowo rzedniał. Nie przychodził jej do głowy żaden powód, dla którego miałoby się tak dziać, wyczuwała jednak instynktownie, że oddaliła się nieco od źródła przygnębienia. Pragnąc uciec jeszcze dalej, ruszyła ku najbliższym schodkom wiodącym na pokład sternika. U jej boku pojawił się Ceer, który strzegł jej pod nieobecność Caila. Stłumiła pragnienie poszukania u niego wsparcia, wzmocnienia swej niepewności jego prawością. Nienawidziła własnej słabości. Chcąc ją opanować, wdrapała się na schody sama. Na pokładzie sternika znalazła Honninscrave’a, Najstarszą, Covenanta, Brinna i jeszcze jednego giganta – kobietę, która zaciskała dłonie na wielkim kole, kierującym ruchami statku. Było ono wykonane z kamienia i wysokością o połowę przewyższało Linden, lecz sterniczka obracała jego szprychami z taką swobodą, jakby wyrzeźbiono je z drewna balsy. Honninscrave pozdrowił Wybraną, a Najstarsza przywitała ją skinieniem głowy, lecz Linden natychmiast wyczuła, że jej nadejście przerwało jakąś dyskusję. Covenant popatrzył na nią, jakby miał zamiar zwrócić się do niej o radę, lecz zamknął nagle usta i przyjrzał się jej uważniej. – Linden, co się stało? – zapytał, nim zdążyła się odezwać. Spojrzała na niego, marszcząc brwi, poirytowana i zawstydzona tym, że tak łatwo ją przejrzeć. Nie ulegało wątpliwości, że nie zmieniła się pod żadnym istotnym względem. Nadal nie mogła powiedzieć mu prawdy – nie tutaj, pod otwartym niebem i na oczach
gigantów. Spróbowała zbyć jego pytanie wzruszeniem ramion, zmienić wyraz twarzy, nie przestawał jednak wpatrywać się w nią z wyostrzoną uwagą. – Myślałam o Gibbonie – wyjaśniła obojętnym tonem. Poprosiła wzrokiem Niedowiarka, żeby porzucił ten temat. – Wolałabym myśleć o czymś innym. Jego spojrzenie złagodniało na te słowa. Wyglądał jak człowiek gotowy uczynić dla niej prawie wszystko. Odchrząknął. – Rozmawialiśmy o Vainie – zaczął. – Odkąd wszedł na pokład, nawet nie drgnął. Przeszkadza. Załoga poprosiła go, żeby się przesunął, ale sama wiesz, że bez skutku. Wiedziała. Wielokrotnie widziała już nasienie Demondim stojące w swobodnej pozie, z rękami lekko zgiętymi, a oczyma wbitymi w pustkę – nieruchome jak obelisk. – Potem spróbowali go przenieść. We trzech. Nawet nie drgnął. – Covenant potrząsnął głową na myśl, że cokolwiek mogłoby być wystarczająco ciężkie lub silne, by oprzeć się trzem gigantom. – Zastanawialiśmy się, co zrobić. Honninscrave chciał użyć talii. Linden odetchnęła z ulgą. Mrok cofnął się jeszcze odrobinę, odepchnięty przez świadomość, że może się okazać użyteczna. – To nic nie da – stwierdziła. Cel Vaina pozostawał dla niej tajemnicą, wejrzała jednak w nasienie Demondim wystarczająco głęboko, by wiedzieć, że potrafi się stać bardziej zbite i odporne niż granit, z którego zbudowano statek. – Jeśli nie chce się ruszyć, to nawet nie drgnie. Covenant skinął głową, jakby potwierdziła jego przypuszczenia. Najstarsza mruknęła coś kwaśnym tonem do siebie. Honninscrave wzruszył ramionami i rozkazał załodze omijać nasienie Demondim. Linden poczuła się lepiej w ich towarzystwie. Dręcząca ją depresja wyraźnie złagodniała. Miała wrażenie, że osłania ją dobrze aura gigantów. Uspokoiła ją również dbałość, którą okazał jej Covenant. Mogła teraz spokojnie oddychać. Wspomnienia o śmierci oddaliły się. Podeszła do rufowego relingu i usiadła, opierając się o jeden ze słupków i poddając się kołysaniu statku gigantów. Po chwili zjawił się Cail, który zajął miejsce Ceera. Na jego obliczu nie malował się nawet ślad wyrzutu z powodu bezcelowego zadania, które mu zleciła. Za ową wyrozumiałość również była mu wdzięczna. Wyczuwała ukrytą za maską beznamiętności Haruchai potężną skłonność do osądzania innych i nie chciała, by zwróciła się ona przeciwko niej. Niemal wbrew woli przeniosła wzrok na Covenanta, który teraz myślał już o czymś innym. Jego uwagę ponownie przyciągnął Klejnot Gwiezdnej Wędrówki i jego załoga. Dromond oczarował go, a bliskość gigantów wzruszyła tak głęboko, że wszystko inne odeszło w cień. Zadawał pytania Najstarszej i Honninscrave’owi po to tylko, by skłonić ich do mówienia, a potem wsłuchiwał się w ich odpowiedzi niczym człowiek nie potrafiący znaleźć innego lekarstwa na głód samotności. Podążając za jego przykładem, Linden również zaczęła słuchać i patrzeć.
Honninscrave z zapałem gawędził o życiu i zasadach funkcjonowania swego statku. Załoga dzieliła się na trzy wachty, którymi dowodzili kapitan, kotwicomistrz i trzeci pod względem znaczenia na statku spiżarmistrz. Niemniej giganci, podobnie jak ich oficerowie, nie sprawiali wrażenia, by odpoczywali, nie będąc na służbie. Miłość do statku nie pozwalała im zostawić Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki samemu sobie, poświęcali więc czas na wykonywanie rozmaitych doraźnych zadań. Gdy jednak Honninscrave zaczął je wszystkie wyliczać i wyjaśniać cele, jakim służą, Linden straciła orientację. Giganci mieli specjalne nazwy dla każdej liny i szotu, każdej części dromondu i każdego narzędzia. Nie była w stanie przyswoić lawiny nieznanych słów, niektóre jednak zapadły jej w pamięć: Pozdrawiacz Jutrzenki, najwyżej umieszczony żagiel na przednim maszcie; Horyzontowidz, bocianie gniazdo na szczycie grotmasztu; Sercomięsień Statku, wielkie koło poruszające płetwą sterową. Za mało jednak wiedziała o statkach i żeglarstwie, by zapamiętać resztę. Poza tym Honninscrave rzadko nadawał poleceniom dla załogi formę bezpośrednich rozkazów. Częściej wyrażał tylko krzykiem komentarz na temat stanu żagli, wiatru albo morza, pozostawiając wybór działań, jakie należy podjąć, temu spośród gigantów, który akurat znalazł się w odpowiednim miejscu. Wyglądało to tak, jakby załoga wykonywała swe zadania niemal spontanicznie, nie reagowała na rozkazy Honninscrave’a, lecz na zmienne wiatry albo może teurgię płynącą z żywej, skomplikowanej wibracji takielunku. Linden była oczarowana, ale wszystko to nie ułatwiało jej zapamiętania lawiny nazw używanych przez kapitana. Później zaskoczył ją nieco widok Ceera i Hergroma, uwijających się pośród want na bezanmaszcie. Poruszali się zręcznie, ucząc się od gigantów i pomagając im ze swobodną skwapliwością, która wydawała się niemal radosna. Gdy zapytała Caila, co robią jego pobratymcy, odpowiedział, że realizują starożytne marzenie Haruchai. Przez wszystkie stulecia znajomości Bezdomnych i gwardii krwi, przed profanacją i po niej, żaden Haruchai nigdy nie postawił stopy na statku gigantów. Ceer i Hergrom mogli wreszcie zaspokoić pragnienie ich przodków sprzed ponad trzech tysięcy lat. Zwięzła odpowiedź Caila poruszyła ją z jakiegoś niejasnego powodu, zupełnie jakby przelotnie dojrzała tajemne piękno, którego istnienia dotąd nawet nie podejrzewała. Stałość Haruchai przekraczała wszelkie granice. Podczas poprzednich odwiedzin Covenanta w Krainie gwardziści krwi strzegli już Rady Lordów od około dwóch tysięcy lat. Ich śluby kazały im się wyrzec nawet snu i śmierci. A teraz, po tysiącleciach, Cail i jego rodacy wciąż pamiętali o nich i o ich zobowiązaniach. Skutki podobnej wierności zmusiły jednak Linden do zastanowienia się nad sobą i w miarę upływu czasu ponownie ogarnęło ją przygnębienie. Jej zmysły coraz lepiej przystosowywały się do dromondu. Widziała ruchy chodzących po pokładach na dole gigantów i czuła ich radość. Z pewnym wysiłkiem potrafiła określić, ile osób przebywa w jadłoprowiantosali, pomieszczeniu znajdującym się w śródokręciu. To powinno poprawić jej
nastrój. We wszystkim wyczuwała czystą siłę i dobry humor. Mimo to wraz z powolnym wzrostem zasięgu jej zmysłów ciemność gęstniała. Po raz kolejny zaniepokoiło ją wrażenie, że ów nastrój pochodzi z zewnątrz, od jakiejś straszliwej wady statku gigantów czy trawiącej go choroby. Nie potrafiła jednak oddzielić tego wrażenia od swych emocji. Zbyt wielką część życia spędziła pogrążona w depresji, by mogła poważnie myśleć, że może ona nie być jej winą. Gibbon nie stworzył jej przygnębienia, odsłonił tylko przed nią na chwilę jego znaczenie. Fakt, że znała owo uczucie tak dobrze, nie oznaczał jednak, że łatwiej jej było je znieść. Gdy rozległ się sygnał wzywający na kolację, otrząsnęła się z tych nieprzyjemnych rozmyślań. Covenant nie okazywał wahania. Jeśli okaże się to potrzebne, podąży za nim aż na kres Ziemi, by nauczyć się odwagi, która pozwalała mu na nieustanny opór wobec wyroków losu. W jego wnętrzu drzemał trąd, a jad, którym zaraził go lord Foul, czekał na szansę dokonania zamierzonej profanacji. Mimo to Niedowiarek sprawiał wrażenie dostatecznie silnego, by sobie z tym poradzić. Nie czuł strachu, który sparaliżował ją w obliczu opętania Joan, monstrualnego zła Marida czy grozy, którą był Gibbon-furia. Z tego właśnie powodu była zdecydowana towarzyszyć mu dopóty, dopóki nie znajdzie odpowiedzi. Podbiegła do niego i poszła z nim do jadłoprowiantosali. Gdy jednak nad pokładami zapadła noc, jej niepokój sięgnął szczytu. Po zachodzie słońca poczuła się odsłonięta, bezbronna wobec zagrażającego jej niebezpieczeństwa. W sali jadalnej osłaniał ją tłum gigantów, którzy mieli nieposkromiony apetyt, lecz chociaż od rana nic nie jadła, ledwie mogła przecisnąć pokarm przez ściśnięte lękiem gardło. Parujący gulasz, gęste od miodu placki, suszone owoce – przygnębienie sprawiało, że widok tego przyprawiał ją o lekkie mdłości. Wkrótce potem Honninscrave rozkazał skrócić żagle na noc i nadeszła pora opowieści. Giganci z radością zgromadzili się na pokładzie rufowym i pośród want bezanmasztu, by Najstarsza i Covenant mogli przemówić do nich z pokładu sternika. Łatwo było zauważyć, jak bardzo kochają opowieści. Owa miłość wydawała się nieco dziecinna, lecz zarazem dawała im cenną, wszechogarniającą odwagę. Covenant zszedł na rufę, wychodząc im na spotkanie, jakby z tym również nauczył się sobie radzić. Linden tymczasem dotarła już do granic swej wytrzymałości. Ponad masztami lśniły gwiazdy, niepocieszone w swej bezkresnej samotności. Wypełniające statek dźwięki – skrzypienie olinowania, niepewność ogarniająca żagle przy każdej zmianie wiatru, protesty prutych przez dromond fal – brzmiały jak zapowiedzi gniewu i żałoby. Ponadto słyszała już wiele historii, mówiących o stworzeniu Ziemi, rozpaczy Kevina Niszczyciela Krainy, zwycięstwie Covenanta. Nie czuła się gotowa słuchać następnych. Dlatego zmusiła się do powrotu do kabiny. Wolała zejść w ciemność, niż się od niej oddalić. Zauważyła, że pod jej nieobecność znajdujące się tu meble zastąpiono krzesłami i stołem bardziej dopasowanymi do jej rozmiarów. Przyniesiono też składaną drabinkę, która miała jej
ułatwić dostęp do hamaka. Ów przejaw uprzejmości nie przyniósł jej jednak ulgi. Nadal wypełniało ją sączące się z kamienia dromondu przygnębienie. Nawet gdy otworzyła bulaj, wpuszczając do środka wiatr i szum prutego przez statek morza, atmosfera w kabinie nie przyniosła jej otuchy. Kiedy odważyła się zgasić lampę, otoczyła ją nasuwająca myśl o złej woli ciemność. Popadam w obłęd. Bez względu na szczególny charakter swej powierzchni, otaczający ją granit zaczął przywodzić jej na myśl obojętne i nieustępliwe mury Revelstone. „Popełniłaś morderstwo”. Popadam w obłęd. Czuła krew na swych dłoniach równie wyraźnie jak Covenant. Słyszała śpiewających na górze gigantów, choć szum morza zagłuszał poszczególne słowa. Oparła się jednak impulsowi, który kazał jej uciec z kajuty, pognać ku pozornemu bezpieczeństwu, jakie dawał tłum. Kierując się słabą wonią diamentrunku, znalazła stojącą na stole flaszę potężnego, produkowanego przez gigantów napoju. Zawahała się jednak. Diamentrunek był bardzo skutecznym środkiem uzdrawiającym i tonizującym, lecz przekonała się na własnej skórze, że ma też silne działanie nasenne. Nie miała ochoty go pić, bała się bowiem snu, obawiała się, iż drzemka byłaby kolejną ucieczką przed czymś, czemu koniecznie musi stawić czoło. Wielokrotnie już przeżywała podobne depresje, cierpiąc tak straszliwie, że miała ochotę łkać jak zbłąkane dziecko. Starając się ocenić siłę działania diamentrunku, pociągnęła dwa małe łyki, po czym wspięła się na hamak, nakryła kocem i spróbowała się odprężyć. Nim zdołała rozluźnić mięśnie, uśpiło ją miarowe kołysanie dromondu. Przez pewien czas świat jej nieświadomości wypełniała błogosławiona pustka. Linden unosiła się w bezpiecznym śnie. Stopniowo jednak otaczający ją mrok przerodził się w noc w lesie za Haven Farm, a przed sobą ujrzała ognisko, które miało przywołać lorda Foula. Leżała tam Joan, opętana przez okrucieństwo tak gwałtowne, że wręcz ogłuszyło ono duszę Linden. Potem miejsce Joan zajął Covenant, a Linden wyrwała się ze stuporu i zbiegła po zboczu, lecz nie zdążyła do niego dotrzeć, nie zdołała powstrzymać zdumiewającej przemocy, która wbiła nóż w jego pierś. Ostrze przebiło go bielą niby złowieszczy, przerażający kieł. Kiedy znalazła się przy nim, z jego rany tryskała krew. Nigdy w życiu nie widziała tak wiele krwi. To niewiarygodne, by taka jej ilość mogła się zmieścić w ludzkim ciele! Nie przestawała z niego wypływać, zupełnie jakby tym jednym ciosem uśmiercono wielu ludzi. Nie potrafiła jej zatamować. Jej dłonie były za małe, by objąć ranę. Torbę zostawiła w samochodzie. Zerwała gorączkowo koszulę, chcąc powstrzymać krwotok, lecz flanela natychmiast przesiąknęła i stała się bezużyteczna. Kiedy Linden bezskutecznie usiłowała ocalić mu życie, jej piersi i uda stały się śliskie od krwi. Bez względu na wszelkie swe umiejętności i długoletnie umartwienia, nie była w stanie powstrzymać czerwonego strumienia. Ognisko drwiło z niej swoim blaskiem. Rana ciągle się powiększała. Po paru chwilach ogarnęła całą pierś. Jej gwałtowność trawiła tkanki niby jad. Choć
Linden wciąż zaciskała dłonie na bezużytecznym tamponie, którym stała się jej koszula, próbowała jak szalona powstrzymać krwotok, rana stawała się coraz większa, aż wreszcie ręce kobiety zapadły w nią aż po łokcie. Krew spryskiwała jej uda. Linden zawisła piersią na krawędzi, zagłębiając ramiona w czerwonej jamie, jakby zamierzała do niej skoczyć na spotkanie śmierci. Rana nadal rosła. Po chwili stała się większa niż kamień, na który padł Covenant, większa niż cała leśna kotlina. Wtem Linden zrozumiała, że ma przed sobą coś więcej niż ślad po pchnięciu nożem w pierś. Ranę zadano samemu sercu Krainy. Dziura na jej oczach przerodziła się w otchłań. Jej brzegi stały się wilgotnymi stokami, a tryskająca krew życiem Ziemi. Kraina wykrwawiała się na śmierć. Nim Linden zdążyła krzyknąć, strumień uniósł ją od leżącej na ziemi ofiary morderstwa. Czekało ją nieuchronne utonięcie. Niepokój miotał jej ciałem. Gardło bolało ją od gorącego płynu, który wypalał z niej głos. Była bezradna i zagubiona. Jej słabe ciało nie było w stanie przeciwstawić się podobnemu okrucieństwu. Lepiej byłoby, gdyby nie próbowała pomóc Covenantowi, nie starała się powstrzymać krwotoku. Nie doszłoby do tego, gdyby pogodziła się z paraliżem i po prostu pozwoliła Niedowiarkowi umrzeć. Potrząsanie za ramiona i lekkie uderzenia w twarz przekonały ją jednak, że nie ma wyboru. Rytm ten stopniowo wyrwał ją z wywołanej diamentrunkiem śpiączki. Gdy rozchyliła powieki, ujrzała lśniące we wpadającym do pomieszczenia przez otwarty bulaj blasku księżyca lico Caila. By ją obudzić, Haruchai wszedł na składaną drabinkę. Bolało ją gardło. Po kajucie niosły się jeszcze echa jej krzyków. – Cail! – wydyszała. O mój Boże! – Spałaś niespokojnie. – Jego głos i fizjonomia były opanowane. – Giganci twierdzą, że ich diamentrunek nie powoduje podobnych skutków. – Nie. – Usiadła z wysiłkiem, usiłując odzyskać panowanie nad sobą. Głowę wypełniały jej obrazy z koszmaru, niemniej nastrój, z którym kładła się spać, nabrał dzięki nim nowego znaczenia. – Zawołaj Covenanta. – Ur-lord udał się na spoczynek – odpowiedział bezbarwnym głosem. Linden wyskoczyła niecierpliwie z hamaka, zmuszając Caila, by ją złapał i postawił na podłodze. – Zawołaj go. Nim Haruchai zdążył coś powiedzieć, pognała ku drzwiom. W oświetlonej blaskiem lamp zejściówce omal nie zderzyła się z Morskim Marzycielem. Niemy gigant zmierzał do kajuty Linden, zupełnie jakby usłyszał jej krzyki. Poraziła ją na moment myśl o podobieństwie między jej koszmarem a wizją, która pozbawiła go głosu, wizją tak potężną, że skłoniła jego ziomków do wyruszenia na poszukiwania rany, która zagrażała życiu Ziemi. Nie miała jednak czasu. Statek był w niebezpieczeństwie! Przebiegła
obok niemowy i pognała ku drabince. Wyszła na zewnątrz i znalazła się w cieniu pokładu sternika. Księżyc skłaniał się ku zachodowi. Wypatrzyła na górze zarysy postaci kilku gigantów. Wdrapawszy się na schody, ujrzała przed sobą spiżarmistrz, giganta trzymającego Sercomięsień Statku oraz dwoje czy troje ich towarzyszy. – Zawołajcie Najstarszą – zażądała, wstrzymując oddech, by zapanować nad strachem. Spiżarmistrz, kobieta imieniem Krzepka Wichrogniewa, była obdarzona masywnym, skłonnym do otyłości ciałem, wskutek czego sprawiała wrażenie flegmatycznej. Mimo to nie zawahała się ani traciła czasu na zadawanie pytań. – Przyprowadź Najstarszą. I kapitana – rozkazała po prostu, wskazując skinieniem głowy jednego z gigantów. Ten usłuchał jej natychmiast. Gdy Linden odzyskała dech w piersiach, zdała sobie sprawę, że Cail jest przy niej. Nie pytała go, czy zawołał Covenanta. Blada blizna, która przecinała jego lewą rękę od ramienia aż po łokieć, pochodziła od ostrogi rumaka, której cios był wymierzony w nią. Nie pozwalało to jej w niego zwątpić. Wtem Covenant pojawił się na schodach. Szedł za nim Brinn. Niedowiarek był rozczochrany i chwiał się, ale w jego głosie brzmiało napięcie. – Linden? – zaczął, lecz uciszyła go gestem, zaciskając pięści, by nie opuściły jej resztki panowania nad sobą. Covenant zwrócił się w stronę Caila, nim jednak zdążył sformułować pytanie, zjawił się Honninscrave. Nastroszona broda kapitana zdawała się rzucać wyzwanie wszystkiemu, co zagrażało jego statkowi. Tuż za nim podążała Najstarsza. Linden zwróciła się w ich stronę, nie dając im czasu na stawianie pytań. Jej głos drżał. – Na statku jest furia. Jej słowa przeszyły noc z oszałamiającą siłą. Wszystko ucichło. – Jesteś pewna? – zapytał ją nagle Covenant. Jego słowa wydawały się zupełnie bezdźwięczne. – Co to takiego ten „furia”? – wtrąciła Najstarsza. Metalowe brzmienie jej głosu przywodziło na myśl uniesiony miecz. Wiatr zmienił nagle kierunek i któryś z żagli odpowiedział jej głuchym łopotem. Pokład się przechylił. Spiżarmistrz uniosła głowę i cichym okrzykiem nakazała poprawić żagle. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki wyprostował się. Linden stanęła mocniej na nogach, napinając mięśnie brzucha, by stłumić rozpacz. Skupiła uwagę na Covenancie. – Jak mogłabym nie być pewna? – Nie potrafiła zapanować nad drżeniem. – Czuję go. – Przekaz, który odbierały jej nerwy, był wyraźny jak błyskawica. – Z początku nie wiedziałam, co to jest. Dawniej często się tak czułam. Nim tu przybyliśmy. – Przeraziły ją implikacje własnych słów, podobieństwo między jej dawnymi posępnymi nastrojami a smakiem furii. Mimo to mówiła dalej: – Nie szukałam tego, czego trzeba. On jest na statku. Ukrywa się. Dlatego nie zorientowałam się wcześniej. – Ścisnęło ją w gardle. Jej głos nabrał
przenikliwego brzmienia. – On jest na statku. Covenant podszedł do niej i chwycił ją za ramiona, jakby chciał ją uchronić przed histerią. – Gdzie? – Co to takiego? – przerwał mu Honninscrave. – Jestem kapitanem tego statku. Muszę wiedzieć, co mu grozi. Linden zignorowała go. Całą uwagę skupiła na Covenancie, uczepiła się go w poszukiwaniu siły. – Nie wiem. – Też go chciała osłonić. Gibbon-furia powiedział jej: „Jesteś wykuwana”. Ona, nie Covenant. Do tej pory jednak każdy atak na nią był jedynie manewrem odwracającym uwagę. – Gdzieś na dole. Odwrócił się od nich natychmiast i ruszył ku schodom. – Chodź – zawołał do niej, oglądając się przez ramię. – Pomożesz mi go znaleźć. – Oszalałeś? – Zaskoczenie i trwoga wyrwały z jej gardła krzyk. – Jak ci się zdaje, czego on chce? Zatrzymał się i ponownie spojrzał na nią, lecz jego lico było słabo widoczne w blasku księżyca. Dostrzegała jedynie promieniującą od niego gwałtowność. Zaakceptował swą moc i zamierzał jej użyć. – Linden Avery – odezwała się Najstarsza ponurym głosem. – Nic nie wiemy o tym furii. Musisz nam powiedzieć, co to takiego. Linden zwróciła się do Covenanta, błagając go, by nie narażał się na to niebezpieczeństwo. – Czy nie opowiedziałeś im o Boleści? O gigancie-furii, który pozabijał tych wszystkich... Nagły ucisk w gardle pozbawił ją głosu. – Nie. – Covenant zawrócił i stanął obok. Bijące od niego emanacje złagodniały pod wpływem jej strachu. – Tę historię opowiadał Smołowiąz. W Coercri wspominałem o gigancie-furii, ale nie wyjaśniłem im, kim był. Zwrócił się w stronę Najstarszej i Honninscrave’a. – Mówiłem wam o lordzie Foulu. Wzgardliwym. Nie wiedziałem jednak, że muszę wam też opowiedzieć o furiach. To jego trzej najpotężniejsi słudzy. Nie mają własnych ciał i muszą działać za pośrednictwem innych istot. Posługiwać się opętaniem. Śmierć słyszalna w jego głosie miała zapach Joan, a także innych osób, których Linden nie znała. – Dawni lordowie mawiali, że żaden gigant ani Haruchai nigdy nie ulegnie furii. Ale turiya Herem zdobył fragment Złoziemnego Kamienia, który dał mu moc pozwalającą opętać giganta. To on w Coercri mordował Bezdomnych. – No tak. – Najstarsza skinęła głową. – Tyle przynajmniej wiemy. Ale dlaczego to zło zjawiło się między nami? Czy chce nam przeszkodzić w naszej misji? Jak może liczyć, że mu
się uda, jeśli przebywa wśród gigantów Haruchai? Czy zamierza opętać ciebie? – zapytała ostrzejszym tonem. – Albo Wybraną? – Coś w tym rodzaju – wychrypiał Covenant, nim Linden zdążyła dać wyraz swym obawom. Ponownie spojrzał na nią. – Masz rację. Nie pójdę go szukać. Ale trzeba go odnaleźć. Musimy się go jakoś pozbyć. – Skupił na niej całą siłę swej woli. – Tylko ty potrafisz go wytropić. Gdzie on jest? – Gdzieś na dole – powtórzyła głosem stłumionym od drżenia, które próbowała powstrzymać. Najstarsza spojrzała na Honninscrave’a. – Wybrana – sprzeciwił się kapitan z ostrożnością w głosie. – Podpokładzie to prawdziwy labirynt. Dokładne poszukiwania wymagałyby bardzo wiele czasu. Brak nam też twego wzroku. Jeśli ten furia nie ma ciała, jak możemy go odnaleźć? Linden miała ochotę krzyczeć. Dotknął jej Gibbon. Jego zło odbiło się w każdym fragmencie jej ciała. Nigdy już się nie oczyści. Jak mogłaby znieść drugie podobne dotknięcie? Honninscrave miał jednak rację. Zbudził się w niej gniew, który umożliwił jej wykonanie jego żądania. Statek był w niebezpieczeństwie. Covenant był w niebezpieczeństwie. Tym razem miała przynajmniej szansę dowieść, że potrafi być zagrożeniem nie tylko dla swych przyjaciół, lecz również dla lorda Foula i jego machinacji. Klęski, którymi okazały się dla niej spotkania z Joan, Maridem i Gibbonem, nauczyły ją wątpić we własne siły. Ale zaszła zbyt daleko, żeby się teraz poddać, tak jak jej rodzice. – Nie zejdę pod pokład – odpowiedziała z napięciem w głosie. – Ale spróbuję go zlokalizować. Covenant wypuścił powietrze, które zatrzymywał w płucach, zupełnie jakby jej decyzja była zwycięstwem. Najstarsza i Honninscrave nie wahali się ani chwili. Zostawili pokład sternika pod opieką spiżarmistrz i zeszli na dół. Kapitan rozkazał jednemu z gigantów obudzić resztę załogi. Linden i Covenant szli wolniej. Brinn, Cail, Ceer i Hergrom otoczyli ich obronnym kordonem i wspólnie ruszyli na spotkanie gigantów, którzy wypadali z luków i wyskakiwali z hamaków wiszących w Sypialni Słonych Wędrowców pod fordekiem. Po chwili wszyscy członkowie załogi, którzy nie byli akurat zajęci jakimiś ważnymi zadaniami, wyszli na pokład gotowi do akcji. Byli tam również Smołowiąz i Morski Marzyciel. Zachowanie Najstarszej powstrzymało wrodzoną gadatliwość pierwszego z gigantów. Drugiego z nich otaczała aura rezygnacji. Nakazując sobie zwięzłość, z wysiłkiem hamując gniew na zabójcę Bezdomnych, Honninscrave zapoznał marynarzy z sytuacją i powiedział im, co trzeba zrobić. – Wygląda na to, że owa groźba jest wymierzona w Covenanta Przyjaciela Gigantów i Wybraną – dodała z powagą w głosie Najstarsza, kiedy już skończył. – Musimy ich osłonić,