uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Stephen R.Donaldson - Cykl-Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka (3) Moc która osłania

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen R.Donaldson - Cykl-Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka (3) Moc która osłania.pdf

uzavrano EBooki S Stephen R.Donaldson
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 367 stron)

Stephen R. Donaldson Moc, Która Osłania Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka Księga trzecia Przełożyła Maria Duch Tytuł oryginału „The Power that Preserves” Wydanie oryginalne: 1977 Wydanie polskie: 1995

Bądź wierny, Niedowiarku Doktorowi Jamesowi R. Donaldsonowi, którego życie wyraziło współczucie i poświęcenie o wiele lepiej niż słowa

Co wydarzyło się w poprzednich tomach Thomas Covenant był szczęśliwym i odnoszącym sukcesy pisarzem, dopóki gangrena nie doprowadziła do amputacji dwóch jego palców. Od lekarza dowiedział się, że jest chory na trąd. W leprozorium choroba została powstrzymana. Po powrocie do domu Thomas stwierdził, że stał się wyrzutkiem. Żona rozwiodła się z nim, a płynący z niewiedzy strach sprawił, że sąsiedzi zaczęli go unikać. Stał się samotnym, zgorzkniałym pariasem. W odruchu buntu wybrał się do miasta. Tam, tuż po spotkaniu z dziwnym żebrakiem, potknął się przed maską samochodu policyjnego i upadł. Stracił przytomność. Ocknął się w dziwnym świecie, gdzie złowrogi głos lorda Foula przekazał mu przepowiednię dla lordów Krainy. Po odejściu Foula dziewczyna imieniem Lena zabrała go do swego domu. Traktowano go tam jak legendarnego bohatera, Bereka Półrękiego. Thomas odkrył, że jego obrączka ślubna z białego złota jest w Krainie talizmanem o wielkiej mocy. Lena smarowała go błotem zwanym iłem leczącym, by wyleczyć jego trąd. Covenant, podniecony szybkim uzdrowieniem, stracił panowanie nad sobą i zgwałcił ją. Pomimo to jej matka, Atiaran, zgodziła się poprowadzić go do Revelstone; uważała, że jego misja jest ważniejsza od jej nienawiści do niego. Opowiedziała mu o pradawnej wojnie pomiędzy dawnymi lordami i Foulem, która spowodowała, że przez tysiąclecia profanowano Krainę. Covenant nie potrafił uwierzyć w istnienie Krainy, w której było wiele piękna, gdzie kamień i drzewo podlegały magicznym mocom. Został Niedowiarkiem, ponieważ nie miał odwagi zaniechać dyscypliny potrzebnej trędowatemu do przetrwania. Kraina była ucieczką od rzeczywistości dla jego poszkodowanego i być może obłąkanego umysłu. Przyjazny gigant, spotkany nad rzeką Lekkoduszą, przewiózł Covenanta swą łodzią do Revelstone, miasta lordów. Lordowie przyjęli go do swego grona i nadali mu tytuł ur-lorda, ale posłanie od lorda Foula przeraziło ich. Jeżeli Drool Skalny Robak – zły jaskiniowy upiór – zatrzyma potężną Laskę Praw, lordowie i cała Kraina będą w niebezpieczeństwie. Nowi lordowie nie mają mocy dawnych lordów. Z Siedmiu Działów Mądrości lorda Kevina mieli jedynie pierwszy, który rozumieli tylko częściowo.

Lordowie postanowili więc wyruszyć na poszukiwanie Laski, trzymanej przez Droola w jaskiniach pod Górą Gromu. Covenant przyłączył się do nich. Razem uciekali przed atakami pachołków lorda Foula. Ruszyli na południe, na równiny Ra, gdzie rameni służyli ranyhyn – wielkim, dzikim koniom. Tam ranyhyn pokłoniły się mocy pierścienia Covenanta. Chcąc zrekompensować zło, które uczynił Lenie, Thomas polecił, by każdego roku przybywał do niej jeden koń. Potem lordowie pojechali do Góry Gromu. Tam, po wielu potyczkach ze złymi stworami i czarną magią, stanęli przed Droolem. Wielki lord Prothall wyrwał Laskę Droolowi i uciekli z katakumb, ponieważ Covenantowi udało się wykorzystać moc jego pierścienia, choć nie rozumiał, jak to uczynił. Po ucieczce lordów Covenant opuścił Krainę. Nagle znalazł się w łóżku szpitalnym i stwierdził, że od wypadku upłynęło zaledwie kilka godzin. Powrót trądu sugerował, że to, co przeżył, było tylko urojeniem. Ponieważ nie był poważnie ranny, wypisano go ze szpitala i wrócił do domu. Przez miesiąc żył w samotności. W końcu tęsknota za ludźmi zagnała go do klubu nocnego, gdzie piosenkarka nazwała go Berekiem. Nie zdążył jednak zdobyć od niej jakichkolwiek wyjaśnień, ponieważ nadgorliwy szeryf zmusił go do powrotu do domu. Później zadzwoniła do niego żona, ale nim zdążył się odezwać, potknął się i przewrócił, tracąc przytomność. Ponownie był w Krainie – minęło w niej już czterdzieści lat. Wielkim lordem była teraz Elena, córka Leny i Covenanta. Elena nie żywiła względem niego urazy i z czasem wytworzyła się między nimi ciepła więź. Sytuacja lordów była jednak krytyczna. Foul odnalazł Złoziemny Kamień, źródło wielkiej złej mocy; teraz przygotowywał się do ataku. Armią lordów dowodził Hile Troy, który utrzymywał, że również pochodzi z „rzeczywistej” Ziemi Covenanta. Okazał się jednak zbyt słaby, aby sprostać czekającemu go zadaniu. Do miasta gigantów Coercri wysłano drużynę, składającą się z gwardzistów i lordów, w celu pozyskania sprzymierzeńców do walki z Foulem. Niestety, posłańcy stwierdzili, że Foul wymordował gigantów – wszystkich z wyjątkiem trzech, których ciałami zawładnęły furie, złe duchy dawnych zastępców Foula. Gwardzistów i lordów zaatakował jeden z gigantów- furii, ale udało im się go zabić, a przynajmniej jego cielesną postać. Niestety, gwardziści zabrali furii fragment Złoziemnego Kamienia, który zamierzali zanieść lordom. Inni lordowie udali się do Revelwood, miasta na konarach rozłożystego drzewa, w którym nauczano Mądrości. Stamtąd Hile Troy, któremu towarzyszył lord Mhoram, poprowadził swą armię na południe. W desperackiej próbie stawił czoło armii lorda Foula, dowodzonej przez giganta-furię. Troy został zmuszony do ucieczki. Ostatecznie wycofał się ze swymi wojskami do Szubienicznej Głębi, gdzie ostatnich prastarych drzew, obdarzonych ludzką wrażliwością, strzegł Caerroil Wildwood, potężny Pan Puszczy. Caerroil Wildwood uratował resztki armii

Troya i zniszczył nieprzyjaciół. Powiesił furię, skazując złego ducha na cierpienie i opuszczenie ciała giganta. W tym czasie Elena udała się wraz z Covenantem i przydzielonymi im gwardzistami krwi w kierunku tajemniczej Melenkurion – Tamy Niebios – ogromnej góry, znajdującej się w pobliżu Szubienicznej Głębi. Prowadził ich Amok, osobliwy sługa Mądrości Kevina, który powiódł ich ku pradawnym tajemnicom. Udało im się dotrzeć do serca góry, gdzie Amok zestarzał się i zniknął. Elena, pomimo błagań Covenanta, napiła się wody ze źródła wskazanego jej przez Amoka. Czyniąc to, zdobyła Moc Rozkazu. W swym zarozumialstwie przywołała ducha lorda Kevina i rozkazała mu zniszczyć Foula. Ale Foul z łatwością zawładnął widmem Kevina i ten zwrócił się przeciwko Lasce Praw i Elenie, ostatecznie ją zabijając. Covenant i Bannor uciekli niesieni prądem rzeki, która wypływała z góry. Covenant, pełen poczucia winy i smutku, obarczał się odpowiedzialnością za śmierć Eleny. W pobliżu Szubienicznej Głębi spotkali lorda Mhorama i Troya. Caerroil Wildwood odesłał Mhorama do domu, ale Hile Troya zamienił w drzewo, aby stał się uczniem Pana Puszczy. A Covenant ponownie zniknął z Krainy. Niedowiarek odzyskał przytomność w swoim domu. Był znowu trędowaty, w czasie upadku zranił sobie czoło. Jego żona dawno już odłożyła słuchawkę. Musiał stawić czoło świadomości, że z powodu jego niemocy Kraina stała teraz otworem przed zniszczeniem, pozbawiona większej części swej armii i mocy Laski Praw. Oto krótkie podsumowanie Jadu lorda Foula i Wojny Złoziemnego Kamienia, pierwszych dwóch tomów Kronik Thomasa Covenanta, Niedowiarka.

1. Niebezpieczeństwo snów Thomas Covenant mówił przez sen. Czasami zdawał sobie sprawę z tego, co robi; w senne odrętwienie wdzierały się niewyraźne strzępy jego głosu niczym przebłyski niewinności. Ale nie mógł się obudzić – był bowiem ogromnie wyczerpany. Majaczył podobnie jak miliony ludzi przed nim, zdrowych lub chorych, prawdomównych bądź kłamców. Z tą tylko różnicą, że jego nie miał kto wysłuchać. Nie byłby bardziej samotny, nawet gdyby był ostatnim żywym śpiącym. Dopiero na uporczywy dzwonek telefonu obudził się z jękiem. Przez chwilę siedział wyprostowany, nie mogąc odróżnić dzwonka telefonu od swego tępego przerażenia; oba rozbrzmiewały echem w jego zamglonej głowie na podobieństwo udręki. Wtem telefon zadzwonił ponownie. Jego dźwięk sprawił, że wygramolił się spocony z łóżka i powlókł do salonu, aby podnieść słuchawkę. Jego pozbawione czucia, chorobliwie zimne palce niezdarnie gmerały przy czarnej słuchawce, a gdy w końcu udało mu się ją pochwycić, przyłożył ją do głowy niczym pistolet. Nie miał nic do powiedzenia, czekał więc zakłopotany, aby odezwała się osoba z drugiego końca linii. Kobiecy głos zapytał niepewnie: – Pan Covenant? Thomas Covenant? – Tak – mruknął, po czym zamilkł, jakby zaskoczony tym wszystkim, czego prawdziwość przyznał owym jednym słowem. – Ach, panie Covenant – powiedział głos. – Mówi Megan Roman. – A gdy Thomas nie odezwał się, dodała nieco zgryźliwie: – Pańska prawniczka. Przypomina pan sobie? Ale on nie przypominał sobie; nic nie wiedział o prawnikach. Mgła otępienia pogmatwała wszystkie ścieżki jego pamięci. Pomimo metalicznego podźwięku jej głos wydawał mu się znajomy, nie potrafił jednak go zidentyfikować. – Panie Covenant – ciągnęła dalej – jestem pańską prawniczką już od dwóch lat. Co się z panem dzieje? Dobrze się pan czuje? Swojskie brzmienie jej głosu niepokoiło go. Nie chciał przypomnieć sobie, kim była.

– To nie ma ze mną nic wspólnego – mruknął tępo. – Żartuje pan? Nie dzwoniłabym, gdyby to nie miało z panem nic wspólnego. Nie musiałabym nic robić, gdyby to pana nie dotyczyło. – W jej tonie zgrzytała irytacja i zakłopotanie. – Nie. – Nie chciał sobie przypomnieć. Dla własnego dobra wysilił się, aby wyartykułować: – Prawo nie ma ze mną nic wspólnego. Ona je złamała. W każdym razie mnie... nie może dotknąć. – Lepiej, aby pan uwierzył, że może pana dotknąć. I lepiej niech pan mnie wysłucha. Nie wiem, co z panem jest, ale... Przerwał jej. Był zbyt blisko od przypomnienia sobie jej głosu. – Nie – powiedział ponownie. – To mnie nie wiąże. Ja jestem... na zewnątrz. Oddzielony. Nie może mnie dotknąć. Prawo nie jest... – przerwał na chwilę, szukając po omacku we mgle tego, co chciał powiedzieć – przeciwieństwem złości. Wtem jednak na przekór sobie rozpoznał jej głos. Zidentyfikował ją pomimo bezdusznych zniekształceń telefonu. Elena. Poczucie porażki pozbawiło go oporu. – ...o czym pan mówi – powiedziała. – Jestem pańską prawniczką, Megan Roman. I jeśli pan sądzi, że prawo nic nie może panu zrobić, to lepiej niech mnie pan wysłucha. W tej sprawie właśnie dzwonię. – Tak – powiedział zrozpaczony. – Niech pan posłucha, panie Covenant. – Przestała skrywać swą irytację. – Wcale nie jestem zachwycona byciem pańską prawniczką. Skręca mnie już na samą myśl o panu. Ale nigdy dotąd nie porzuciłam klienta i nie mam zamiaru zaczynać od pana. A teraz niech się pan weźmie w garść i wysłucha mnie. – Tak. – Elena? jęknął bezgłośnie. Elena? Co ja ci uczyniłem? – W porządku. Oto jak wygląda sytuacja. Ta pańska... niefortunna eskapada... w sobotni wieczór... doprowadziła sprawy do punktu kulminacyjnego. To... Czy musiał pan iść do nocnego klubu, panie Covenant? Właśnie do nocnego klubu? – Nie miałem takiego zamiaru. – Nie przychodziły mu do głowy inne słowa skruchy. – No cóż, stało się. Szeryf Lytton jest teraz górą. Dostarczył mu pan faktów, które może wykorzystać przeciwko panu. Niedzielny wieczór i dzisiejszy ranek spędził na rozmowach z ludźmi. A ludzie, z którymi mówił, rozmawiali z innymi ludźmi. Rada miejska zbierze się w południe. Panie Covenant, prawdopodobnie nie doszłoby do tego, gdyby wszyscy nie pamiętali pańskiej ostatniej wycieczki do miasta. Było wiele gadania, ale potem sprawa przycichła. Teraz odżyła na nowo. Ludzie pragną podjęcia działań. Rada ma zamiar owe działania podjąć. Nasze pozbawione skrupułów władze lokalne mają zamiar zmienić przeznaczenie gruntów, na których znajduje się pańska posiadłość. Heven Farm prawdopodobnie będzie zaliczona do terenów przemysłowych, na których zabroniona jest

zabudowa mieszkalna. Z chwilą, gdy do tego dojdzie, będą mogli zmusić pana do wyprowadzki. Prawdopodobnie uzyska pan uczciwą cenę za farmę... ale nie znajdzie pan w tym okręgu innego miejsca do zamieszkania. – To moja wina – powiedział. – Miałem moc i nie wiedziałem, jak jej użyć. – Jego ciało do szpiku kości przenikała dawna nienawiść. – Co takiego? Czy pan mnie słucha? Panie Covenant, jest pan moim klientem... bez względu na to, co to warte. Nie mam zamiaru stać z założonymi rękoma i pozwolić, aby to się panu przydarzyło. Chory czy nie, ma pan te same prawa, co każdy inny. A te prawa mają bronić obywateli przed... zaskarżeniem. Możemy walczyć. A teraz chcę... – na tle metalicznych odgłosów telefonu słyszał, jak zbiera odwagę – chcę, aby pan przyszedł do mojego biura. Dzisiaj. Rozpatrzymy sytuację... ułożymy apelację od tej decyzji lub wniesiemy sprawę... coś zrobimy. Przedyskutujemy wszystkie wątki i zaplanujemy strategię. Dobrze? Na chwilę dotarła do niego świadomość jej dobrowolnego ryzyka. – Jestem trędowaty – powiedział. – Nie mogą mnie dotknąć. – Wyrzucą cię na zbity pysk! Niech to cholera, Covenant... pan zdaje się nie rozumieć, co tu się dzieje. Straci pan swój dom. Można przeciwko temu walczyć... ale to pan jest klientem, nie mogę walczyć bez pana. Gwałtowność jej reakcji rozproszyła jego uwagę. – To nie jest dobra odpowiedź. – Zawirowały w nim mgliste wspomnienia Eleny. Nieobecny myślami odsunął słuchawkę od ucha i odłożył na widełki. Przez długi czas stał wpatrując się w czarne urządzenie. Jego smolista barwa i kształt przypomniały mu o bólu głowy. Przydarzyło mu się coś ważnego. Miał wrażenie, jakby po raz pierwszy usłyszał prawnika mówiącego: „Niedzielny wieczór i dzisiejszy ranek”. Odwrócił się sztywno i spojrzał na ścienny zegar. Początkowo nie mógł skupić na nim wzroku; gapił się bezmyślnie, jakby go oślepiał. Ale w końcu odczytał godzinę. Popołudniowe słońce za oknami potwierdziło to. Spał ponad trzydzieści godzin. Elena? – pomyślał. To nie mogła dzwonić Elena. Elena nie żyła. Jego córka nie żyła. To była jego wina. Czoło zaczęło mu pulsować. Ból poraził jego umysł niczym jaskrawe, ostre światło. Pochylił głowę, próbując się przed nim uchronić. Elena nawet nie istniała. Nigdy nie istniała. To wszystko mu się przyśniło. Elena! – jęknął. Odwrócił się i powlókł z powrotem w kierunku łóżka. Szedł, a mgła spowijająca mu mózg stawała się coraz bardziej purpurowa.

W sypialni oczy rozszerzyły mu się na widok poduszki; zatrzymał się. Na powłoczce zobaczył ciemne plamy. Wyglądały niczym jakieś czerwone grzyby zżerające białą czystość płótna. Odruchowo podniósł dłoń do czoła. Jednakże pozbawione czucia palce nic nie mogły stwierdzić. Usłyszał śmiech choroby, która zdawała się wypełniać całą czaszkę. Nudności skręciły jego puste wnętrzności. Trzymając czoło obiema dłońmi, ruszył chwiejnym krokiem do łazienki. W lustrze nad umywalką ujrzał ranę na czole. Przez chwilę nie widział nic poza nią. Wyglądała jak trąd, jak niewidzialna ręka trądu ściskająca skórę czoła. Czarna, zakrzepła krew oklejała poszarpane brzegi rozcięcia, pstrząc jego blade ciało niczym głęboka gangrena; krew sącząca się z pęknięć zastygła w grubych strupach. Zdawał się czuć infekcję, zgniliznę wdzierającą się przez czaszkę wprost do mózgu. Ten widok ranił mu oczy, jakby już cuchnął chorobą i szkaradną śmiercią. Covenant, dygocząc, odkręcił kurki, aby napełnić umywalkę. Podczas gdy do misy umywalki napływała woda, pośpiesznie namydlał ręce. Przerwał jednak na widok swej ślubnej obrączki z białego złota na serdecznym palcu. Przypomniał sobie moc, którą tak gwałtownie pulsował we śnie ten metal. Słyszał Bannora mówiącego: „Uratuj ją! Musisz!” Słyszał, jak sam odpowiadał: „Nie potrafię!” Słyszał Hile Troya krzyczącego: „Trędowaty! Jesteś zbyt samolubny, aby kochać kogoś oprócz siebie”. Drgnął na wspomnienie uderzenia, które rozcięło mu czoło. Elena umarła z jego powodu. Ona nigdy nie istniała. Wpadła w tę szczelinę, rozpaczliwie walcząc z widmem szalonego Kevina, niszczyciela Krainy, którego przywołała z grobu. Wpadła i zginęła. Laska Praw przepadła. A wystarczyło unieść rękę, żeby ją uratować. Ona nigdy nawet nie istniała. Przyśniła mu się, gdy leżał nieprzytomny po tym, jak uderzył się głową o brzeg stolika. Wpatrywał się w swą ranę targany sprzecznymi uczuciami, jakby była wyzwaniem, obosiecznym potępieniem. Krzyczała do niego z lustra, że proroctwo jego choroby spełniło się. Jęcząc, odsunął się i pospieszył z powrotem do telefonu. Namydlonymi, ociekającymi wodą rękoma manipulował przy nim, usiłując wykręcić numer rodziców Joan. Mogła przebywać u nich. Była jego żoną; pragnął z nią porozmawiać. Jednakże w połowie wybierania numeru rzucił słuchawkę. W pamięci miał jej obraz: stała przed nim nieskalanie czysta i dlatego bezlitosna. Ona wierzyła, że w sobotnią noc odmówił z nią rozmowy. Nie wybaczy mu jego bezradnego odtrącenia. Jakże mógłby jej powiedzieć o tym, że pragnie przebaczenia za to, że w swych snach pozwolił innej kobiecie zginąć?

A jednak potrzebował kogoś... potrzebował kogoś, do kogo mógłby zawołać: – Pomóż mi! Nie mógł zadzwonić do lekarzy w leprozorium. Odesłaliby go na powrót do Luisiany. Leczyliby go, ćwiczyli i doradzaliby mu. Przywróciliby go z powrotem do życia, tak jakby tylko jego choroba miała znaczenie, jakby mądrość była tylko powierzchowna, a smutek, wyrzuty sumienia i przerażenie były jedynie złudzeniem, lustrzanym trikiem, nie pasującym do chromów, porcelany, czystości, bieli, sztywnych szpitalnych prześcieradeł i jarzeniowego światła. Zostawiliby go nierealnemu światu jego pasji. Covenant poczuł, że chrapliwie chwyta oddech, dyszy, jakby powietrze w pokoju było zbyt zjełczałe dla jego płuc. Potrzebował... potrzebował. Gorączkowo wykręcił numer informacji i zdobył telefon nocnego klubu, w którym pił w sobotni wieczór. Uzyskał połączenie, a jakaś kobieta znudzonym głosem oznajmiła, że Susie Thurston opuściła nocny klub. Nim przyszło mu na myśl, aby o to zapytać, powiedziała mu, gdzie piosenkarka ma występować. Ponownie zadzwonił do informacji, a potem uzyskał międzymiastowe połączenie z miejscem, w którym Susie Thurston miała występować. Przez centralę tego klubu bez zbędnych pytań połączył się z jej garderobą. Gdy tylko usłyszał jej niski głos, wydyszał ochryple: – Czemu to zrobiłaś? Czy to on cię do tego nakłonił? Jak tego dokonał? Chcę wiedzieć... – Kim jesteś? – przerwała mu szorstko. – Nie mam pojęcia, o czym, do diabła, mówisz. Co ty sobie wyobrażasz? Ja nic ci nie zrobiłam. – Sobotni wieczór. Zrobiłaś mi to w sobotni wieczór. – Blaga, nic o tobie nie wiem. Nic ci nie zrobiłam. Odczep się, dobrze? – Zrobiłaś to w sobotni wieczór. On cię do tego nakłonił. Nazwałaś mnie „Berekiem”. – Berek Półręki był nie żyjącym od dawna bohaterem z jego snu. Ludzie w jego śnie, ludzie z Krainy, wierzyli, że on jest odrodzonym Berekiem Półrękim, wierzyli w to, ponieważ trąd pozbawił go dwóch palców prawej ręki. – Ten szalony stary żebrak powiedział, abyś nazwała mnie Berekiem, i ty tak uczyniłaś. Kobieta milczała przez długą chwilę, po czym odezwała się ponownie. – Och, to ty. Ty jesteś tym facetem – ludzie w klubie powiedzieli, że jesteś trędowaty. – Nazwałaś mnie Berekiem – wychrypiał Covenant, jakby dusił się grobowym powietrzem domu. – Trędowaty – wyszeptała. – Och, do diabła! Mogłam cię pocałować. Blaga, tak mnie nabrałeś. Cholernie przypominałeś mojego przyjaciela. – Berek – jęknął Covenant.

– Co... Berek? Źle mnie zrozumiałeś. Powiedziałam Berrett. Berrett Williams jest moim przyjacielem. Od dawna się znamy. Wiele się od niego nauczyłam, ale on cały czas kręcił i zgrywał się. Nieważne, to był pajac. Przyjście na mój występ bez mojej wiedzy było w jego stylu. A ty wyglądałeś... – To on cię do tego nakłonił. Ten stary żebrak sprawił, że to zrobiłaś. On próbuje mi coś zrobić. – Blaga, masz trąd mózgu. Nie znam żebraków. Kręci się wokół mnie wystarczająco dużo bezużytecznych starców. Powiedz, a może ty jesteś Berrettem Williamsem. To przypomina jeden z jego kawałów. Berrett, niech cię diabli, jeśli mnie znowu nabierasz... Covenanta ponownie chwyciły mdłości. Odłożył słuchawkę i złapał się za brzuch. Ale jego żołądek był zbyt pusty, aby mógł wymiotować; nie jadł od czterdziestu ośmiu godzin. Otarł pot z oczu zmartwiałymi palcami i ponownie wykręcił numer informacji. Od na wpół zaschniętego mydła na palcach zaczęły go piec oczy i zaszły mgłą. Otrzymał numer, o który mu chodziło, i wybrał kolejne zamiejscowe połączenie. – Ministerstwo Obrony – odezwał się lakoniczny wojskowy głos. Covenant zamrugał oczyma, próbując usunąć z nich piekącą miksturę, która wypełniała je niczym wstyd. – Chciałbym rozmawiać z Hile Troyem – odpowiedział. Troy również był postacią z jego snu, ale upierał się, że istniał naprawdę, że był mieszkańcem prawdziwego świata, nie wymysłem sennego koszmaru Covenanta. – Hile Troy? Chwileczkę, sir. – Covenant słyszał szybko przerzucane kartki. – Sir, nie mam nikogo takiego na liście. – Hile Troy – powtórzył Covenant. – Pracuje w jednym z waszych... w jednej z waszych grup mózgowców. Miał wypadek. Jeśli nie zginął, to powinien być już z powrotem w pracy. – Sir, jeśli jest tak, jak pan mówi, to należy on do tajnego personelu. – Głos wojskowego stracił część swej lakoniczności. – Nie mogę pana z nim skontaktować, nawet gdybym go miał na liście. – Po prostu daj go do telefonu – jęknął Covenant. – On będzie chciał ze mną rozmawiać. – Jak się pan nazywa, sir? – On będzie chciał ze mną rozmawiać. – Być może, ale muszę znać pańskie nazwisko. – Och, do diabła! – Covenant otarł oczy wierzchem dłoni, po czym powiedział zniechęcony: – Jestem Thomas Covenant. – W porządku, sir. Połączę pana z majorem Rolle. Być może on będzie mógł panu pomóc. Na linii zapanowała cisza. W tle Covenant słyszał serię metalicznych kliknięć, podobnych do tykania zwiastującego śmierć. Stawał się coraz bardziej napięty. Rana na czole pulsowała niczym krzyk. Przycisnął słuchawkę do głowy i objął się wolnym ramieniem, usiłując

zapanować nad sobą. Gdy linia ponownie ożyła, ledwie mógł się powstrzymać, by nie zawyć do słuchawki. – Pan Covenant? – powiedział uprzejmy, ujmujący głos. – Jestem major Rolle. Mamy problemy ze zlokalizowaniem osoby, z którą chciał pan rozmawiać. To duże ministerstwo – rozumie pan. Czy mógłby pan powiedzieć o nim coś więcej? – Nazywa się Hile Troy. Pracuje w jednej z waszych grup mózgowców. Jest ślepy. – Słowa drżały Covenantowi na ustach, jakby zamarzał. – Ślepy, mówi pan? Panie Covenant, wspominał pan o jakimś wypadku. Czy mógłby pan mi powiedzieć, co stało się temu Hile Troyowi? – Po prostu daj mi z nim porozmawiać. Jest tam czy nie? Major zawahał się. – Panie Covenant – powiedział po chwili – nie mamy w tym ministerstwie ślepych ludzi. Czy mógłby pan podać mi źródło swych informacji? Obawiam się, że padł pan ofiarą... Covenant zaczął nagle krzyczeć wściekle. – Wypadł z okna, gdy w jego mieszkaniu wybuchł pożar, i zginął! Nigdy nawet nie istniał! W dzikiej pasji wyrwał sznur telefonu z gniazdka, po czym cisnął aparatem w zegar wiszący na ścianie salonu. Telefon uderzył w tarczę zegara, odbił się od niej i spadł na podłogę, tak jakby był odporny na zniszczenie, ale zegar zadrżał i rozpadł się na kawałki. – Był martwy od wielu dni! Nigdy nie istniał! W przystępie furii walnął i kopnął stolik do kawy zmartwiałą, obutą nogą. Stolik wywrócił się, podskoczył na dywanie i rozbił ramkę zdjęcia Joan. Covenant kopnął go ponownie i złamał mu nogę. Potem kopnął kanapę i pokuśtykał do regałów z książkami. Jeden po drugim poprzewracał je na podłogę. Po kilku chwilach miły porządek, jaki panował w pokoju trędowatego, zmienił się w niebezpieczny chaos. Covenant natychmiast popędził do sypialni. Pozbawionymi czucia palcami wyciągnął scyzoryk z kieszeni, otworzył go i pociął na strzępy poplamioną krwią poduszkę. Potem, gdy pierze niczym śnieg opadło na łóżko i komody, wsunął nóż z powrotem do kieszeni i wyszedł z domu trzaskając drzwiami. Pobiegł do lasu rosnącego za Haven Farm, ku stojącej na odludziu chacie, w której mieściła się jego pracownia. Skoro nie potrafił mówić o swym strapieniu, to być może potrafiłby o nim napisać. Gnał ścieżką, a jego palce już nerwowo kurczyły się gotowe wystukać: Pomóż mi, pomocy, pomocy, pomocy! Gdy jednak dotarł do chaty, stwierdził, że jej wnętrze wygląda tak, jakby on już tu był. Drzwi były wyrwane z zawiasów, kadłub jego maszyny do pisania leżał zmaltretowany pośród śmietniska papierów. Zrujnowane pomieszczenie było powalane ekskrementami, a pokoiki cuchnęły uryną. Początkowo gapił się na to pobojowisko, jakby przyłapał się na zaniku pamięci. Nie przypominał sobie, aby coś takiego robił. Wiedział, że tego nie zrobił; to był wandalizm, atak

skierowany na niego, podobnie jak przed wieloma dniami czy tygodniami spalenie jego stajni. Obraz tych nieoczekiwanych zniszczeń oszołomił go. Na chwilę zapomniał o tym, co właśnie uczynił ze swym domem. Nie jestem gwałtownym człowiekiem, pomyślał. Nie jestem. Ciasnota wnętrza chaty zdawała się walić na niego ze wszystkich ścian. Pierś ścisnęły mu duszności. Po raz trzeci chwyciły go mdłości, ale nie mógł wymiotować. Dysząc przez zaciśnięte zęby, uciekł do lasu. Zrazu poruszał się bez celu, gnał swe wyniszczone ciało, jak mógł najszybciej w głąb lasu, kierowała nim jedynie chęć ucieczki. Ale gdy na wzgórza spłynęły promienie zachodzącego słońca, a zmierzch zatarł ścieżki, skierował swe kroki ku miastu. Myśl o ludziach wabiła go niczym urok. Potykając się, brnął w zmierzchającym świetle wiosennego wieczoru, a jego sercem targnął przypływ dziwnego, irracjonalnego uczucia nadziei. Raz po raz przychodziło mu na myśl, że już sam widok szczerej, nie czyniącej mu wyrzutów twarzy uspokoiłby go, przywrócił mu panowanie nad trudnym położeniem. Lękał się widoku takiej twarzy. Bezwzględny wyrok jej zdrowia byłby ponad jego siły. Mimo to przedzierał się niezdarnie przez las niczym ćma w na wpół dobrowolnej ofierze. Nie mógł się oprzeć oziębłemu kuszeniu ludzi, powabowi i bólowi swego zwykłego śmiertelnego ciała. Pomocy! Drgał przy każdym uderzeniu okrutnej nadziei. Pomóżcie mi! Gdy jednak zbliżył się do miasta – gdy wyszedł z lasu na tyłach rozproszonych domów, które niczym ochronny pierścień otaczały centrum miasteczka – nie potrafił zdobyć się na odwagę, by podejść bliżej. Oświetlone jasno okna, ganki i podjazdy zdawały się nie do przebycia: musiałby stawić czoło nadmiernemu oświetleniu, zbytnio się odsłonić, aby dotrzeć do jakichkolwiek drzwi, bez względu na to, czy byłby tam widziany mile czy nie. Noc była jedyną osłoną, jaka mu pozostała. Skamląc z powodu zawiedzionych nadziei, usiłował posuwać się naprzód. Szedł od domu do domu, usiłując znaleźć taki, który ofiarowałby mu najlżejszy cień nadziei na pocieszenie. Ale światła nie zapraszały go. Jawna nieprzyzwoitość narzucania się nieświadomym niczego ludziom w ich domach powiększyła jedynie trzymający go na uboczu lęk. Nie potrafił okpić mężczyzn i kobiet żyjących w sanktuariach za jasnością okien. Nie udźwignąłby już ciężaru żadnej ofiary. W ten sposób – przemykając chyłkiem krańcami miasta niczym duch, upiór niezdolny do straszenia – minął domy, a potem wrócił po swych śladach do Haven Farm, niczym gnany wiatrem suchy liść, kruchy i podatny na ogień. W ciągu następnych trzech dni w chwilach goryczy miał ochotę spalić swój dom, zamienić go w pochodnię – uczynić z niego stos pogrzebowy swej nieczystości. W momentach przypływu mniej gwałtownych uczuć pragnął po prostu podciąć sobie żyły – otworzyć je i pozwolić, aby wypłynęła powolna nędza jego nerwowego załamania. Nie potrafił się jednak zdecydować na żadne z tych działań. Targany wizjami okropności zdawał

się tracić moc podejmowania decyzji. Odrobinę silnej woli, która mu pozostała, spożytkował na odmawianie sobie jedzenia i wypoczynku. Już raz obywał się bez jedzenia. Głód pomógł mu przebrnąć przez las oszustw, którymi siebie mamił, i doprowadził go do uświadomienia sobie potworności, jakiej dopuścił się wobec Leny, matki Eleny. Teraz pragnął uczynić to samo; chciał przebić się przez wszystkie wymówki, usprawiedliwienia, argumenty obrony i stawić czoło najczarniejszej postaci swego załamania. Jeśli mu się to nie uda, będzie tak jak Elena oszukiwał się każdym wyciągniętym, nieprawdziwym wnioskiem. Jednakże główną przyczyną jego walki z głęboką potrzebą odpoczynku była obawa przed tym, co mogło mu się przydarzyć, gdyby zasnął. Nauczył się, że niewinny nie śpi. Poczucie winy rodzi się w snach. Żadne z tych wyrzeczeń nie wzięło góry. Mdłości skręcające mu ustawicznie żołądek powstrzymywały go przed jedzeniem. A jego opłakany stan nie pozwalał mu odejść. Powstrzymywało go to i uwierało niczym uprząż; zdawało się ocierać mu duszę. Gdy tylko czuł się zagrożony ubóstwem swych środków zaradczych, wypadał z domu niczym zabłąkany wicher i pędził przez wzgórza, całymi milami w górę i w dół porośniętego drzewami koryta Righters Creek. A gdy był zbyt wyczerpany, kładł się w salonie na połamanych meblach. Było mu na nich zbyt niewygodnie, aby zasnąć na tyle głęboko, by śnić. Przez cały ten czas nie zajmował się w ogóle rozwojem swej choroby. Zaniedbywał WKS – Wizualną Kontrolę Skóry, od której zależało powodzenie jego walki z rozwijającym się trądem – i inne samoobronne nawyki, tak jakby straciły dla niego wszelkie znaczenie. Nie zażywał lekarstw, które w swoim czasie zatrzymały rozwój choroby. Czoło zaczęło mu ropieć; zimna drętwota wżerała się powoli coraz głębiej w nerwy jego rąk i nóg. Akceptował taki stan rzeczy, ignorował jego niebezpieczeństwo. To było słuszne, zasłużył sobie na to. Pomimo to, każdego wieczoru ogarniało go przeczucie zbliżającej się śmierci. W posępnym świetle zapadającego zmroku chęć zobaczenia innych ludzi stawała się nie do zniesienia; zaciągała go, plującego i zgrzytającego zębami, w ciemności poza światła domów miasteczka. Co wieczór próbował zbliżyć się do drzwi domu, któregokolwiek domu. Ale nie potrafił znaleźć w sobie tyle odwagi, aby przestąpić linie światła. Ludzie znajdujący się o rzut kamieniem pozostawali tak nieosiągalni, jakby zamieszkiwali inny świat. Każdego wieczoru był zdany na pastwę swej nie ustępującej słabości – i pulsującego bólu, który wypełniał mu czaszkę w miarę, jak postępowała infekcja czoła. Elena zginęła przez niego. Była jego córką i kochał ją. A jednak schwytał ją w zasadzkę śmierci. Ona nigdy nawet nie istniała. Nie potrafił znaleźć na to odpowiedzi. Później, w czwartkowy wieczór, schemat jego niemocy uległ załamaniu. Podczas bezowocnej eskapady do jego świadomości dotarły odgłosy tajemniczego ożywienia. Dźwięk

wznosił się i opadał niczym głos mówcy, a pomiędzy strofami słyszał śpiewy. Bezcielesne głosy brzmiały w mroku żałobnie, niczym zaproszenie na zgromadzenie potępionych dusz. Elena była śpiewaczką, córką z rodziny śpiewaków. Podążał za porywającym smutkiem melodii, niezdarnie odszukując drogę w spowitych nocnym mrokiem krańcach miasta. Dźwięki powiodły go obok domów, wokół miasta, wzdłuż drogi ku nieurodzajnym polom, które służyły mieszkańcom za plac defilad przy okazji wszelkich patriotycznych obchodów. Nieliczni ludzie nadal spieszyli w kierunku pól, tak jakby byli spóźnieni. Covenant unikał spotkania z nimi, trzymając się z dala od drogi. Po dotarciu na plac defilad stwierdził, że na środku rozbito ogromny namiot. Jego boki były podwinięte, tak że biło spod nich jasne światło latarni. Namiot był pełen ludzi. Siadali właśnie na ławkach po skończonych śpiewach. W czasie tego poruszenia kilku porządkowych wskazywało spóźnialskim ostatnie wolne miejsca. Ławki stały w ciasnych rzędach przed szerokim podwyższeniem z przodu namiotu. Za ciężkim pulpitem siedziało na nim trzech mężczyzn, a za nimi znajdował się prowizoryczny ołtarz, pospiesznie zbity z sosnowych desek i smutnie ozdobiony krzywymi świecami i podniszczonym złotym krzyżem. Ludzie usadowili się na ławkach, a wówczas jeden z mężczyzn na podwyższeniu – niski, tęgawy, ubrany w czarny garnitur i poszarzałą białą koszulę – wstał i podszedł do pulpitu. – Pomódlmy się – powiedział donośnym, zmuszającym do posłuszeństwa głosem. Wszyscy ludzie pochylili głowy. Covenant zamierzał oddalić się z niesmakiem, ale powstrzymała go spokojna pewność tonu mężczyzny. Przysłuchiwał się niechętnie człowiekowi, który złożył ręce na pulpicie i modlił się cicho. – Kochany Jezu, nasz Panie i Zbawco – proszę zwróć swe spojrzenie na zgromadzone tu duszyczki. Zajrzyj do ich serc, Panie – zobacz ból, krzywdy, samotność i smutek – tak, i grzech – i tęsknotę za Tobą, Panie, ukrytą w ich sercach. Pociesz ich, Panie. Pomóż im, uzdrów ich. Naucz ich pokoju, daj poznać cudowną moc modlitwy do Ciebie, Panie. Amen. – Amen – odpowiedzieli razem ludzie. Głos mężczyzny poruszył Covenanta. Dosłyszał w nim coś, co brzmiało jak szczerość, jak zwykłe współczucie. Nie mógł być tego pewny; sny przekonały go, że niewiele wiedział o szczerości. Ale nie odszedł. Miast tego, gdy ludzie unosili swe głowy po modlitwie, ostrożnie przesunął się ku światłu, podszedł na tyle blisko, by przeczytać duży napis umieszczony przy drodze. Brzmiał on: Krucjata WIELKANOCNA Dr B. Sam Johnson wskrzesiciel i uzdrowiciel od dziś do niedzieli tylko

Do pulpitu na podwyższeniu podszedł inny mężczyzna. Nosił koloratkę, a na szyi miał srebrny krzyż. Poprawił na nosie ciężkie okulary i rozpromieniony zwrócił się do ludzi. – Jestem zachwycony – rzekł – obecnością tutaj dr. Johnsona i Matthew Logana. W całym stanie są oni znani ze swej wspaniałej posługi duchowej. Nie muszę wam mówić, jak bardzo potrzebujemy tu wskrzeszenia – jak wielu z nas potrzebuje odzyskania tej uzdrawiającej wiary, szczególnie w okresie świąt wielkanocnych. Dr Johnson i Mr. Logan pomogą nam wrócić ku niezrównanej łasce boskiej. Niski, ubrany na czarno mężczyzna ponownie wstał i zabrał głos. – Dziękuję, sir. – Pastor zawahał się, po czym odszedł od pulpitu, tak jakby zwolniono go – jakby przerwano mu we wstępnej fazie kwiecistego wprowadzenia – a dr Johnson ciągnął dalej gładko. – Przyjaciele, oto mój drogi brat w Chrystusie, Matthew Logan. Słyszeliście jego cudowny, przecudowny śpiew. Teraz przeczyta dla nas słowo Boże. Brat Logan. Matthew Logan podszedł do pulpitu, a jego zwalista postać wyraźnie górowała nad dr. Johnsonem. Zdawał się nie mieć w ogóle karku, a jednak głowa spoczywająca na szerokich barkach górowała pół jarda nad głową jego towarzysza. Pewnym ruchem przekartkował masywną, czarną Biblię leżącą na pulpicie, odszukał właściwe miejsce i pochylił głowę, aby z szacunkiem odczytać słowo Boże. Zaczął bez wstępu: „Jeżeli nie będziecie Mnie słuchać i nie będziecie wykonywać tych wszystkich nakazów, jeżeli będziecie gardzić moimi ustawami, jeżeli będziecie się brzydzić moimi wyrokami, tak że nie będziecie wykonywać moich nakazów i złamiecie moje przymierze, to i Ja obejdę się z wami odpowiednio: ześlę na was przerażenie, wycieńczenie i gorączkę, które prowadzą do ślepoty i rujnują zdrowie. Wtedy na próżno będziecie siali wasze ziarno. Zjedzą je wasi nieprzyjaciele. Zwrócę oblicze przeciwko wam, będziecie pobici przez nieprzyjaciół. Ci, którzy was nienawidzą, będą rządzili wami, a wy będziecie uciekać nawet wtedy, kiedy was nikt nie będzie ścigał. (...) Rozbiję waszą dumną potęgę, sprawię, że niebo będzie dla was jak z żelaza, a ziemia jak z brązu. Na próżno będziecie się wysilać – wasza ziemia nie wyda żadnego plonu, a drzewo na ziemi nie da owoców. Jeżeli [nadal] będziecie postępować Mnie na przekór i nie zechcecie Mnie słuchać, ześlę na was siedmiokrotne kary za wasze grzechy: ześlę na was dzikie zwierzęta, które pożrą wasze dzieci, zniszczą bydło, zmniejszą zaludnienie, tak że wasze drogi opustoszeją. Jeżeli i wtedy nie poprawicie się i będziecie postępować Mnie na przekór, to i Ja postąpię wam na przekór i będę was karał siedmiokrotnie za wasze grzechy. Ześlę na was miecz, który się pomści za złamanie przymierza. Jeżeli wtedy schronicie się do miast, ześlę zarazę pomiędzy was, tak że wpadniecie w ręce nieprzyjaciół.” Covenant czuł, że ulega urokowi recytowanych przez Matthew Logana słów. Obietnica kary chwyciła go za serce; usidliła go tak, jakby czyhała w zasadzce na jego szarą,

wynędzniałą duszę. Sztywno, mimowolnie, ruszył w kierunku namiotu, jakby klątwa przyciągała go do siebie. „Jeżeli i wtedy nie będziecie Mi posłuszni i będziecie Mi postępować na przekór, to i Ja z gniewem wystąpię przeciwko wam i ześlę na was siedmiokrotne kary za wasze grzechy. Będziecie jedli ciało synów i córek waszych. Zniszczę wasze wyżyny słoneczne, rozbiję wasze stele, rzucę wasze trupy na trupy waszych bożków, będę się brzydzić wami. Zamienię w ruiny wasze miasta, spustoszę wasze miejsca święte, nie będę wchłaniał przyjemnej woni waszych ofiar. Ja sam spustoszę ziemię, tak że będą się zdumiewać wasi wrogowie, którzy ją wezmą w posiadanie. Was samych rozproszę między narodami, dobędę za wami miecza, ziemia wasza będzie spustoszona, miasta zburzone. Wtedy ziemia będzie obchodzić swe szabaty przez wszystkie dni swego spustoszenia” (Kpł 26, 14-34)* . Covenant pochylił się pod połą namiotu, wszedł do środka i stanął obok porządkowego na tyłach namiotu. Porządkowy zerknął na niego podejrzliwie, ale nie poruszył się, aby wskazać mu miejsce siedzące. W drugim końcu namiotu, wysoko na podwyższeniu stał Matthew Logan niczym okrutny patriarcha rozdzielający równo kary na pochylone, wystawione na ciosy głowy niżej niego. Klątwa wzbierała w Covenancie wzburzeniem i lękał się, że wybuchnie, nim wystąpienie dobiegnie końca. Matthew Logan przerwał i ponownie zaczął wertować Biblię. Odszukał nowy fragment i czytał spokojniej: „Kto bowiem spożywa i pije nie zważając na Ciało [Pańskie], wyrok sobie spożywa i pije. Dlatego to właśnie wielu wśród was słabych i chorych i wielu też umarło. Jeżeli zaś sami siebie osądzimy, nie będziemy sądzeni. Lecz gdy jesteśmy sądzeni przez Pana, upomnienie otrzymujemy, abyśmy nie byli potępieni ze światem” (1 Kor 11, 29-32). Logan zatrzasnął Biblię i powolnym krokiem wrócił na swe miejsce. Natychmiast poderwał się na nogi dr B. Sam Johnson. Zdawał się tryskać energią; nie mógł doczekać się zabrania głosu. Szczęki drżały mu z emocji, gdy zwrócił się do swych słuchaczy. – Przyjaciele, jakże cudowne są słowa Boga! Jakże szybko chwytają za serce. Jakież pocieszenie niosą chorym, ciemiężonym, słabym. I jakże łatwo sprawiają, że nawet najczystsi z nas płoną wstydem. Słuchajcie, przyjaciele! Słuchajcie słów Apokalipsy: „Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia. Zwycięzca to odziedziczy i będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem. A dla tchórzów, niewiernych, obmierzłych, zabójców, rozpustników, guślarzy, bałwochwalców i wszelakich kłamców: udział w jeziorze gorejącym ogniem i siarką. * Przekład tego fragmentu i następnych według Biblii Tysiąclecia.

To jest śmierć druga” (Ap 21, 6-8). – Cudowne, cudowne słowa Boże. W jednym krótkim ustępie słyszeliśmy dwa wielkie przesłania Biblii – Stary i Nowy Testament. Brat Logan przeczytał wam najpierw fragment ze Starego Testamentu, z Księgi Kapłańskiej, rozdział 26. Wysłuchaliście tych słów, przyjaciele? Czy wysłuchaliście ich całym sercem? To głos Boga, Boga Wszechmogącego. On nie owijał w bawełnę, przyjaciele. Nie błądził w opłotkach. Nie krył istoty sprawy pod płaszczykiem pięknych słówek i wymyślnego języka. Nie! On mówi: jeśli zgrzeszycie, jeśli złamiecie me przykazania, to ześlę na was przerażenie i chorobę. Uczynię waszą ziemię nieurodzajną i ześlę na was plagi i zarazę. A jeśli nadal będziecie grzeszyć, uczynię z was kanibali i kaleki. „Wtedy ziemia będzie obchodzić swoje szabaty przez wszystkie dni swego spustoszenia”. A wiecie, jak brzmią przykazania, przyjaciele? Mogę je wam streścić w słowach z Apokalipsy. „Nie bądźcie tchórzliwi, niewierni, obmierzli”. Mniejsza o morderstwo, cudzołóstwo, czarnoksięstwo, bałwochwalstwo, kłamstwo. My wszyscy tutaj zgromadzeni jesteśmy dobrymi ludźmi. Ale czy nigdy nie czuliście lęku? Czy nigdy nawet odrobinę nie osłabła wasza wiara? Czy wasze serca i umysły zawsze były czyste? „Wtedy ziemia będzie obchodzić swoje szabaty przez wszystkie dni swego spustoszenia”. Apostoł Paweł nazwał rzeczy po imieniu. Powiedział: „Dlatego to właśnie wielu wśród was słabych i chorych i wielu też umarło”. Ale Jezus poszedł dalej. Powiedział: „Idźcie ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom!” Czyżbym słyszał wasze sprzeciwy? Czyżbym słyszał, jak niektórzy z was mówią do siebie: „Nikt nie może być aż tak czysty. Jestem człowiekiem. Nie mogę być doskonały”. Macie słuszność! Oczywiście, macie słuszność. Ale prawo zesłane przez Boga nie dba o wasze usprawiedliwienia. Jeśli jesteś chromy, masz artretyzm, jeśli ślepniesz lub słabnie ci serce, jeśli jesteś kaleką, masz stwardnienie rozsiane, cukrzycę lub cokolwiek innego, będącego w istocie paradnym określeniem na grzech, to możesz być pewny, że spadła na ciebie klątwa Boga. Lecz nie myślcie, że jesteście bezpieczni, jeśli jesteście w dobrym zdrowiu! Macie po prostu szczęście, że Bóg nie postanowił „z gniewem wystąpić przeciwko wam”. Nie możecie być bez skazy, przyjaciele. A prawo nie dba o to, jak bardzo się staracie. Miast powtarzać sobie, jakie to próżne wysiłki czyniliście, posłuchajcie Biblii. W Starym Testamencie powiedziano to jasno: „Trędowaty, który podlega tej chorobie, będzie miał rozerwane szaty, włosy w nieładzie, brodę zasłoniętą i będzie wołać: Nieczysty, nieczysty”. Teraz mówca miał już swych słuchaczy w garści. Jego dźwięczny głos połączył wszystkich w grupę naznaczoną śmiertelnością i słabościami. Nawet Covenant zapomniał, że jest intruzem w tym płóciennym przybytku; dosłyszał w tej przemowie tak wiele osobistych wątków, że nie potrafił im się oprzeć. Pragnął wierzyć, że jest przeklęty. – Przyjaciele – podjął gładko dr Johnson – w istocie straszna to dla nas chwila, gdy uderza choroba, ból lub gdy zostajemy okaleczeni i nie możemy dłużej uchodzić za czystych.

Ale nie powiedziałem wam jeszcze o Ewangelii. Czy pamiętacie słowa Chrystusa: „Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 10, 39)? Słyszeliście, co mówił Paweł: „Lecz gdy jesteśmy sądzeni przez Pana, upomnienie otrzymujemy, abyśmy nie byli potępieni ze światem” (1 Kor 11, 32)? Słyszeliście słowa autora Apokalipsy: „Ten, który zwycięży, przejmie dziedzictwo, a ja będę jego Bogiem, a on mym synem”? Ten medal ma dwie strony, przyjaciele. Prawo jest jedynie połową Bożego przekazu. Druga połowa to karanie, dziedzictwo, przebaczenie, uzdrowienie – miłosierdzie, które dorównuje Bożej sprawiedliwości. Czyż muszę wam przypominać, że Syn Boży uzdrowił każdego, kto Go o to prosił? Nawet trędowatych? Czyż muszę wam przypominać, że zawisł na krzyżu, skazany na męki i hańbę, aby odkupić nasze grzechy? Czyż muszę wam przypominać, że gwoździe rozdarły jego dłonie i stopy? Że bok przebiła mu włócznia? Że był martwy przez trzy dni? Martwy i skazany na piekielne męki? Przyjaciele, On uczynił to tylko z jednego powodu. On uczynił to, aby odkupić całe nasze tchórzostwo, niedowiarstwo, nieprzestrzeganie dni świętych, abyśmy mogli być uzdrowieni. A wszystko, co musimy uczynić, by dostąpić uzdrowienia, to uwierzyć w nie, zaakceptować i miłować Go za to. Wszystko, co musimy uczynić, to powtórzyć za człowiekiem, którego dziecko umierało: „Wierzę; Panie, pomóż mnie niewiernemu!” Pięć prostych słów, przyjaciele. Gdy płyną z głębi serca, są wystarczającą zapłatą za całe królestwo sprawiedliwości. Jak na dany znak, Matthew Logan wstał i zaczął śpiewać cichym dyszkantem „Już się nie bój, Pan przy boku twym”. Dr Johnson złożył dłonie i powiedział: – Pomódlcie się ze mną, przyjaciele. Natychmiast głowy wszystkich słuchaczy pochyliły się. Covenant również pochylił głowę, ale w tej pozycji rana na czole paliła go szczególnie mocno. Podniósł ponownie wzrok, gdy dr Johnson powiedział: – Zamknijcie oczy, przyjaciele. Usuńcie ze swych myśli sąsiadów, dzieci, rodziców, współmałżonków. Usuńcie wszystko, co rozprasza wasze myśli. Spójrzcie w głąb siebie, przyjaciele. Usłyszycie głos Boga, mówiącego: „Jesteście niepewni, jesteście w potrzebie”. Módlcie się w duszy wraz ze mną. Święty Jezu, Tyś naszą jedyną nadzieją. Jedynie Twe boskie miłosierdzie może uzdrowić chorobę, która niszczy naszą odwagę, rozkłada korzenie naszej wiary, czyni nas nieczystymi w Twych oczach. Jedynie Twe dotknięcie, Panie, potrafi uleczyć chorobę niszczącą pokój. Odsłaniamy przed Tobą swe serca, Panie. Dopomóż nam znaleźć odwagę, aby wypowiedzieć owych pięć trudnych, jakże trudnych słów: „Wierzę; Panie, pomóż mnie niewiernemu!” Panie, proszę daj nam odwagę, byśmy mogli być uzdrowieni. Nie przerywając, wyciągnął ramiona ponad słuchaczy i ciągnął dalej: – Czy czujecie Jego ducha, przyjaciele? Czy czujecie Go w swych sercach? Czujecie palec Jego sprawiedliwości, badający chore miejsca w waszych duszach i ciałach? Jeśli tak, to wystąpcie i pozwólcie, abym wraz z wami pomodlił się za uzdrowienie.

Pochylił głowę w cichej prośbie, czekając na skruszonego, który odpowie na jego wezwanie. Ale Covenant już szedł pomiędzy ławkami. Porządkowy chciał go ukradkiem zatrzymać, ale cofnął się, gdy kilku ze słuchaczy podniosło wzrok. Covenant przemaszerował gorączkowym krokiem przez namiot, wspiął się po surowych, drewnianych schodach na podwyższenie i stanął przed dr. Johnsonem. Oczy mu błyszczały, gdy odezwał się ochrypłym szeptem: – Pomóż mi. Mężczyzna był niższy, niż wyglądał z widowni. Jego czarny garnitur był powycierany, a koszula brudna od długiego używania. Nie golił się ostatnio; sztywne, posiwiałe bokobrody przydawały szorstkości szczękom i policzkom. Na jego twarzy pojawił się wyraz niepewności – niemal trwogi – gdy Covenant przed nim stanął, ale szybko przesłonił go dobrotliwością i powiedział spokojnym, dźwięcznym głosem: – Pomóc ci, synu? Jedynie Bóg może ci pomóc, ale ja z radością przyłączę się do modlitwy każdej skruszonej duszy. – Stanowczym ruchem położył rękę na ramieniu Covenanta. – Klęknij, synu, i módl się wraz ze mną. Poprośmy wspólnie Pana o pomoc. Covenant chciał klęknąć, chciał poddać się rozkazującemu czarowi ręki i głosu dr. Johnsona, ale jego kolana paraliżowało wycieńczenie i poczucie pilności jego sprawy. Ból czoła wżerał mu się niczym kwas w głąb mózgu. Czuł, że jeśli się pochyli, to kompletnie się załamie. – Pomóż mi – szepnął ponownie. – Nie mogę tego znieść. Na widok oporu Covenanta twarz dr. Johnsona przybrała surowy wyraz. – Czy czujesz skruchę, synu? – zapytał poważnie. – Czy odnalazłeś już chore miejsce grzechu w swej duszy? Czy szczerze pragniesz doświadczyć miłosierdzia Boga Wszechmogącego? – Jestem chory – odparł Covenant, jakby odmawiał litanię. – Dopuściłem się zbrodni. – I czujesz skruchę? Potrafisz ze szczerym, z głębi serca płynącym żalem wymówić owe trudne słowa? Covenant mimowolnie zwarł szczęki. Spomiędzy zaciśniętych zębów dobył się jego skowyt: – Pomóż mnie niewiernemu. – Synu, to nie wystarczy. Wiesz, że to za mało. – Surowość na twarzy dr. Johnsona ustąpiła miejsca sprawiedliwemu osądowi. – Nie próbuj zwieść Boga, bo wyklnie cię na zawsze. Czy wierzysz? Czy wierzysz w uzdrawiającą moc Boga? – Ja... – Covenant usiłował poruszyć szczękami, ale zęby zaciskały mu się, jakby zrośnięte rozpaczą. – Ja nie wierzę. Matthew Logan przerwał śpiew. Nagła cisza zadzwoniła Covenantowi w uszach niczym kpina. – Jestem trędowaty – wyszeptał upokorzony.

Ludzie w pierwszych rzędach nie słyszeli go, nie rozpoznali go. Czytał to z ich twarzy, zaciekawionych i wyczekujących. Nie był tym zaskoczony; czuł, że iluzje, których ostatnio doświadczał, zmieniły go nie do poznania. Nawet dawno temu, kiedy jeszcze cieszył się zdrowiem, nigdy szczególnie nie szukał towarzystwa bardziej religijnych ludzi z miasteczka. Dr Johnson usłyszał jednak jego słowa. Wybałuszył niebezpiecznie oczy i przemówił tak cicho, że jego słowa były ledwie słyszalne dla Covenanta. – Nie wiem, kto cię do tego namówił, ale nie ujdzie ci to płazem. A potem zaraz zwrócił się ponownie do ludzi zgromadzonych w namiocie. – Biedaku, majaczysz. Masz gorączkę, to od tej zainfekowanej rany. – Słowa przeznaczone dla słuchaczy wymawiał tchnącym sympatią głosem. – Boleję nad tobą, synu. Aby oczyścić twój umysł na tyle, by dotarł do niego głos Boga, potrzebna jest modlitwa wielkiej mocy. Bracie Logan, czy nie zechciałbyś zabrać tego biednego, chorego człowieka na bok i pomodlić się z nim? Jeśli Bóg pobłogosławi twe wysiłki zbiciem jego gorączki, to być może poczuje skruchę. Masywne ręce Matthew Logana zacisnęły się niczym kleszcze na ramionach Covenanta. Jego palce wpijały się w niego, jakby miały zamiar skruszyć mu kości. Niedowiarek został popchnięty do przodu, niemal zniesiony po schodach i przeprowadzony pomiędzy ławkami. Z tyłu za nim dr Johnson mówił: – Przyjaciele, czy pomodlicie się ze mną za tę biedną, cierpiącą duszę? Czy zaśpiewacie i pomodlicie się wraz ze mną za jego uzdrowienie? – Nie zebraliśmy jeszcze ofiary – powiedział Covenantowi do ucha stłumionym szeptem Matthew Logan. – Jeśli jeszcze raz przeszkodzisz, to połamię ci ręce. – Nie dotykaj mnie! – warknął Covenant. Zachowanie tego osiłka odszpuntowało pokłady wściekłości, którą od dawna w sobie tłumił. Próbował szarpać się z Loganem. – Zabierz ode mnie swe łapska. Wówczas dotarli już do końca przejścia i pochyliwszy się pod połą namiotu wyszli w mrok nocy. Brat Logan bez wysiłku podniósł Covenanta i odrzucił. Covenant potknął się i przewrócił w błoto. Gdy spojrzał do góry, osiłek stał z pięściami na biodrach niczym ciemny kolos odgradzający go od światła padającego z namiotu. Obolały podźwignął się na nogi, wyprostował ramiona, na ile pozwalała odrobina godności, którą mógł w sobie znaleźć, i odszedł. Powłócząc nogami, pogrążył się w ciemności, za sobą słyszał ludzi śpiewających „Już się nie bój dłużej”. Chwilę później dziecinnie patetyczny głos zawołał: – Panie, jestem chromy! Proszę, uzdrów mnie! Covenant opadł na kolana i wymiotował na sucho. Minął jakiś czas, nim ponownie mógł się podnieść i uciec przed okrutną pieśnią. Zmierzał w kierunku domu wzdłuż głównej drogi, dając ludziom z miasteczka okazję do dokuczania. Wszystko jednak było pozamykane, a ulice opustoszałe. Szedł w bladym świetle

lamp ulicznych niczym drgający skrawek ciemności, minął wysokie kolumny gmachu sądu, zwieńczone ogromnymi głowami – nie zaczepiany wyszedł z miasta i skierował się ku Haven Farm. Dwie mile dzielące go od domu minęły podobnie jak wszystkie jego wędrówki – odmierzane rytmem kroków, posuwistym, mechanicznym rytmem niczym tykanie zegara z przekręconą sprężyną. Główna sprężyna jego ruchu była napięta zbyt mocno; obracała się zbyt szybko, gnała go ku załamaniu, napędzająca go siła uległa zmianie. Przypomniał sobie nienawiść. W końcu dotarł do długiego podjazdu prowadzącego do Haven Farm, układając w głowie dzikie plany zemsty. W zimnym blasku gwiazd dostrzegł worek stojący przy skrzynce na listy. Minęła chwila, nim przypomniał sobie, że worek zawiera jedzenie; dwa razy w tygodniu dostarczano je z pobliskiego sklepu, aby uniknąć ryzyka jego odwiedzin; wczoraj – w środę – był kolejny dzień dostawy. On jednak tak był pochłonięty swym bezsennym głodowaniem, że zapomniał o tym. Zabrał torbę, nie zastanawiając się, po co sobie tym zawraca głowę, i poniósł ją podjazdem w kierunku domu. W jasno oświetlonej kuchni zajrzał jednak do torby i postanowił coś zjeść. Zemsta wymagała siły; nic nie wskóra atakując swych prześladowców, jeśli będzie zbyt słaby, aby utrzymać się na nogach. Wyciągnął z torby paczkę słodkich bułeczek z rodzynkami. Opakowanie było zgrabnie rozcięte z jednej strony, ale zignorował to. Rozerwał plastyk. Bułeczki były suche i twarde, ponieważ uszkodzone opakowanie nie chroniło ich przed dostępem powietrza. Wyjął jedną, położył na dłoni i spojrzał na nią, jakby była czaszką wykradzioną z jakiegoś starego grobu. Widok chleba przyprawił go o mdłości. Częścią swej duszy tęsknił za czystą śmiercią z głodu i czuł, że nie może unieść dłoni, nie potrafi wprowadzić w czyn swej decyzji o zemście. Gwałtownym ruchem podniósł bułkę do ust i ugryzł. Coś ostrego znalazło się pomiędzy jego dolną wargą a górnym dziąsłem. Nim zdołał powstrzymać się przed mocniejszym zagryzieniem, to coś głęboko go zraniło. Przejmujący ból przeszył mu twarz. Nie mogąc złapać tchu, wyszarpnął bułkę z ust. Była cała we krwi. Krew niczym ślina spływała mu po brodzie. Rozerwał bułkę palcami i znalazł w środku nożyk od maszynki do golenia. W pierwszej chwili był zbyt zaskoczony, aby zareagować. Zardzewiały nożyk zdawał się nie mieścić mu w głowie; ledwie docierała do niego świadomość krwi, którą miał umazane dłonie i która kapała na podłogę z jego szczęki. W odrętwieniu wypuścił bułkę z palców. Potem odwrócił się i poszedł do zaśmieconej ruiny swego salonu. Jego wzrok nie mógł się oprzeć przyciągającej sile fotografii Joan. Leżała wśród pozostałości po stoliku do kawy, a szkło w ramce pokrywała pajęczyna pęknięć. Odsunął

stolik, podniósł zdjęcie. Joan uśmiechała się do niego zza pęknięć, jakby była schwytana w sieć śmiertelności i nie wiedziała o tym. Covenant zaczął się śmiać. Początkowo cicho, ale wkrótce jego śmiech przeszedł w opętane wycie. Woda płynęła mu z oczu niczym łzy, ale on nadal się śmiał, jakby zaraz miał rozpaść się na kawałki. Wybuchy śmiechu spryskały mu krwią ręce, zdjęcie Joan i zrujnowany pokój. Nagle rzucił fotografię i odbiegł. Nie chciał, aby Joan była świadkiem jego histerii. Śmiejąc się jak szalony, wypadł z domu i pognał do lasu, zdecydowany, pomimo utraty panowania nad sobą, uciec ze swym ostatecznym załamaniem możliwie jak najdalej od Haven Farm. Po dotarciu do Righters Creek skręcił i podążył wzdłuż jego biegu ku wzgórzom, oddalając się od niebezpiecznego, kuszącego uroku ludzi tak szybko, jak tylko jego odrętwiałe, niezdarne nogi pozwalały mu na to – cały czas śmiał się desperacko. Gdzieś pośród nocy potknął się, przewrócił, a potem oparł się o drzewo, aby chwilę odpocząć. Natychmiast zapadł w sen i nie obudził się, nim poranne słońce nie oświetliło mu twarzy. Przez chwilę nie pamiętał, kim jest i gdzie jest. Jaskrawe promienie słońca wypaliły wszystko w jego mózgu; oczy miał tak oślepione, że nie widział najbliższego otoczenia. Jednak na dźwięk słabego krzyku przerażenia wybuchnął zduszonym śmiechem. Był zbyt słaby, aby śmiać się głośno, ale chichotał, jakby tylko to mu pozostało. Słaby krzyk powtórzył się. Pod jego wpływem Covenant roześmiał się głośniej i spróbował się podnieść. Ten wysiłek osłabił go. Musiał przestać się śmiać, aby zaczerpnąć powietrza. Wtem ponownie usłyszał krzyk, dziecięcy krzyk przerażenia. Wspierając się o drzewo, rozejrzał się wokół siebie, wytrzeszczając oślepione słońcem oczy na niewyraźne kontury drzew. Stopniowo odzyskiwał ostrość widzenia. Siedział wysoko na wzgórzu pośród drzew. Na większości gałęzi i krzewów zieleniły się młode listki. Kilka jardów od niego Righters Creek spływał wesoło szemrząc po kamienistym zboczu i wił się niczym srebrzysta wstęga pomiędzy drzewami. Znaczna część zbocza poniżej niego nie była porośnięta krzakami z powodu kamienistej gleby; nic nie przesłaniało mu widoku w dół. Jego uwagę zwróciła dziwna kolorowa plama u podnóża wzgórza. Z pewnym wysiłkiem skupił na niej wzrok. To było ubranie, jasnoniebieska bluza dresowa, którą miało na sobie dziecko – dziewczynka cztero-, może pięcioletnia. Stała odwrócona do niego bokiem, z plecami przyciśniętymi do czarnego, prostego pnia wysokiego drzewa. Zdawało się, że próbuje się w nie wcisnąć, ale obojętny pień odmawiał jej przyjęcia. Teraz krzyczała już bez przerwy, jej wołanie dźwięczało błagalnie w jego umyśle. Dziewczynka krzyczała, wpatrując się z nieukrywanym przerażeniem w ziemię dwie, trzy stopy przed sobą. Przez chwilę Covenant nie mógł dostrzec, na co patrzyła, ale potem jego

uszy wychwyciły niski, grzechoczący dźwięk i wypatrzył złowieszczy brąz drgającego grzechotnika. Leśny grzechotnik prężył się nie dalej niż jard od bosych stóp dziewczynki. Kołysał uniesioną głową, jakby szukał najlepszego miejsca do ukąszenia. Teraz Covenant zrozumiał przerażenie dziecka. Nim z jego oblepionych krwią ust zdołał wydobyć się krzyk, odepchnął się od pnia i ruszył biegiem w dół. Zbocze zdawało się nie mieć końca, a nogi ledwie mogły go utrzymać. Przy każdym skoku w dół jego mięśnie poddawały się i niemal padał na kolana. Jednak paniczny strach dziecka utrzymywał go na nogach. Nie patrzył na węża. Swe spojrzenie utkwił w gołych nogach, skoncentrował się na dotarciu do dziewczynki, nim kły grzechotnika wbiją się w jej ciało. Resztę jej postaci widział niewyraźnie, postrzegał tylko grożące jej niebezpieczeństwo. Dziewczynka każdym przejmującym krzykiem błagała go o pośpiech. Niedowiarek nie patrzył pod nogi. Nim przebył połowę drogi, potknął się – poleciał głową w dół, staczając się i obijając o ostre kamienie. Przez chwilę osłaniał się rękoma, ale potem uderzył głową o szeroki głaz. Miał wrażenie, że zapada się w kamień, tak jakby zagrzebywał twarz w ciemnościach. Jego twarda powierzchnia załamała się nad nim niczym fala; czuł, jak pogrąża się w granitowej skale. Nie! – krzyknął. Nie! Nie teraz! Walczył z całych sił, ale został pokonany. Pogrążał się, jakby tonął w kamieniu.

2. Syn Variola Wielki lord Mhoram siedział w swej komnacie w Revelstone. Otaczały go ściany z surowej skały, oświetlone ciepłym blaskiem bijącym z małych naczyń ze skaleningiem, stojących w każdym rogu komnaty. Z rozżarzonych kamieni unosił się delikatny, przyjemny zapach świeżo wzruszonej ziemi i wypełniał pomieszczenie. Jednakże wielki lord był świadomy nadnaturalnej zimy, która panowała w Krainie. Przejmujący chłód przenikał przez granitowe ściany skalnego miasta pomimo podnoszących na duchu ogni roznieconych wszędzie przez hirebrandów i skaleningasów twierdzy lordów. Wielki lord wyczuwał jego wpływ na atmosferę panującą w wykutej przez gigantów twierdzy. Revelstone niemal podświadomie kuliło się z zimna. Naturalne przejście zimy w lato już było spóźnione o pełen cykl księżyca. Jedynie czternastu dni brakowało do dnia w środku wiosny, a lód nadal skuwał Krainę. Poza otoczonym górami płaskowyżem twierdzy nie było wiele śniegu; powietrze było zbyt zimne na śnieg. Revelstone owiewał porywisty wiatr ze wschodu, zdmuchiwał cienką warstewkę śniegu z płaskowyżu, pokrył wszystkie okna twierdzy grubą warstwą lodowych wzorów i zamroził jezioro u podnóża Wodospadu Sztandaru. Wicher niósł z sobą przez Krainę rozpacz. Mhoram czuł ją i znał jej źródło. Pochodziła z Ridjeck Thome, ochronki Foula. Wielki lord siedział w swej komnacie z łokciami na kamiennym stole, wspierając policzek na dłoni. Świadom był tego wiatru świszczącego w jego myślach. Dziesięć lat temu powiedziałby, że to niemożliwe; nie można zakłócić naturalnego nastawania pór roku w Krainie. Nawet jeszcze pięć lat temu, gdy przetrawił już stratę Laski Praw, miał wątpliwości, czy Złoziemny Kamień może uczynić lorda Foula tak potężnym. Teraz jednak wiedział więcej i więcej rozumiał. Pojedynek wielkiego lorda Eleny z martwym Kevinem, niszczycielem Krainy, odbył się siedem lat temu. Laska Praw musiała ulec zniszczeniu w tej walce. Wraz ze zniknięciem Laski, wspomaganej naturalnymi siłami Ziemi, zniknęła jedna z wielkich barier chroniących przed siejącą zepsucie mocą Wzgardliwego. I prawo śmierci zostało złamane; Elena