uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Stephen White - Program

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen White - Program.pdf

uzavrano EBooki S Stephen White
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 289 stron)

STEPHEN WHITE Program (PrzełoŜył: Jerzy Kozłowski)

W PRZEDDZIEŃ OSTATKÓW Zapamiętaj sobie. Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Był dobrym celem. Wysoki, metr dziewięćdziesiąt pięć. Faliste jasne włosy, które w przefiltrowanym lutowym słońcu wydawały się prawie rude. Skóra koloru kości słoniowej. Zielone oczy, które tańczyły w rytm melodii dolatujących ze wszystkich knajp hałaśliwej francuskiej dzielnicy. Nawet w porze największego ścisku w najbardziej zatłoczonej części Nowego Orleanu widać było z daleka jego głowę podskakującą nad tłumem. W przeddzień ostatków francuska dzielnica pękała w szwach od turystów, a kaŜdy z wypiekami na twarzy czekał na szaloną zabawę, która miała rozkręcać się coraz bardziej, aŜ poniedziałek przejdzie we wtorek i rozpocznie się ostatni dzień karnawału. Ten drugi, z bronią, wiedział, Ŝe on sam w takim tłumie byłby fatalnym celem. W sportowych butach miał metr siedemdziesiąt dwa. Ciemne włosy były juŜ mocno przerzedzone, ale łysina mu nie przeszkadzała -baseballówka chroniła głowę przed słońcem równie skutecznie, jak,Ray-Bany w stalowych oprawkach osłaniały oczy. Wybrał spodnie khaki i bluzę w granatowe pasy. Dzięki temu nie rzucał się w oczy na Bourbon Street, w tłumie podobnie ubranych męŜczyzn. Zrobiło się ciepło, więc szedł z przewieszoną przez prawą rękę kurtką, która zasłaniała lufę Rugera Mk II z krótkim tłumiłaem. Lewą dłoń wcisnął głęboko do kieszeni spodni. Wiedział, dokąd zmierza wysoki blondyn, więc na razie pozostawał z tyłu w bezpiecznej odległości. Na skrzyŜowaniu Bienvile i Royal facet z pistoletem miał zacząć zmniejszać dystans. Za następną przecznicą powinien się zbliŜyć na tyle, by wykonać zadanie. Wcześniej wysoki blondyn wyszedł ze swojego biura niedaleko ratusza. śona chciała, Ŝeby spotkali się na mieście i razem poszli do restauracji, ale się nie zgodził. Zaplanował juŜ, Ŝe po drodze zatrzyma się w sklepie z antykami na Royal Street i kupi dziewiętnastowieczną broszkę z kameą, którą niedawno zachwyciła się Ŝona. Niespodzianka na rocznicę ślubu. Wizyta w sklepie nie zabrała mu duŜo czasu i skręcał z Bienville w Bourbon Street dziesięć minut przed ustaloną godziną spotkania. Z wdziękiem sportowca stawiając duŜe kroki, omijał rozleniwionych turystów sączących napoje z jednorazowych kubków i wkrótce znalazł się przed wejściem do restauracji Galatoire's. Rozejrzał się po chodniku i ruchliwej ulicy przed lokalem. śony jeszcze nie było. Nawet nie zaglądał do środka, gdyŜ Kirsten nie znosiła siedzieć sama w restauracji. Miał nadzieję, Ŝe nie spóźni się za bardzo - kolejka czekających na stolik w jednej z legendarnych restauracji Nowego Orleanu juŜ się wydłuŜała.

Mieszkali w Nowym Orleanie od sześciu lat i po raz szósty obchodzili rocznicę w Galatoire's. To on nalegał, Ŝeby wracali tam rok po roku. Ona wolałaby restaurację, w której moŜna zarezerwować stolik. Ale nie dawał za wygraną. To on w rodzinie dbał o tradycję. To on był romantykiem. MęŜczyzna z przewieszoną przez rękę kurtką oglądał wystawę dwa sklepy dalej, obserwując swoją ofiarę w szybie. Nie martwił się, Ŝe zostanie zauwaŜony. Nie było powodu, Ŝeby ktoś zwrócił na niego uwagę. Był przeciętnym facetem w średnim wieku, wałęsającym się po Bourbon Street w południe w przeddzień ostatków - dosłownie jednym z tysiąca. Wreszcie poczuł wibrowanie pagera w kieszeni. Wyłączył go dyskretnie i zaczął wypatrywać na ulicy Kirsten. Jego partner zadzwonił na pager z komórki. Był to sygnał, Ŝe kobieta się zbliŜa. TeŜ byłaby dobrym celem. Tak jak mąŜ, Kirsten była wysoka. I nie próbowała tego maskować. W butach na pięciocentymetrowych obcasach miała ponad metr osiemdziesiąt, a wąska spódnica tylko podkreślała smukłą sylwetkę. Wcięty w talii Ŝakiet akcentował zarys bioder. Włosy miała jasne jak mąŜ, choć w słońcu nie przybierały rudego odcienia. Kirsten była złocista od stóp do głów. Niosła mały, ozdobnie zapakowany prezent - klucz do apartamentu w pobliskim hotelu Windsor Court i zwój pergaminu ze szczegółową listą wszystkich erotycznych przyjemności, które zamierzała sprawić męŜowi od chwili wprowadzenia się do hotelowego pokoju wieczorem do świtu następnego dnia. O odręczne przepisanie listy poprosiła przyjaciółkę, specjalistkę od kaligrafii. MęŜczyzna z kurtką zauwaŜył Kirsten na ulicy. Tak jak się spodziewał, szła wzdłuŜ Bourbon Street od strony Canal. Chwilę potem zauwaŜył ją mąŜ, ale nie zamierzał opuścić miejsca w kolejce przed Galatoire's. Pomachał do niej. Odmachała mu. Jej uśmiech był elektryzujący. Ten z bronią zbliŜał się do wysokiego blondyna. Wyciągnął lewą dłoń z kieszeni i wsunął ją pod kurtkę. Prawą miał teraz wolną. Wepchnął ją do kieszeni spodni w chwili, gdy zauwaŜył swojego partnera, który szedł za kobietą. Zgranie w czasie było wszystkim. Tak mu powiedziano. Nie chodziło tylko o zabójstwo; chodziło teŜ o zgranie w czasie. Zgranie w czasie było wszystkim. Kiedy Kirsten Lord znalazła się o piętnaście metrów od męŜa, męŜczyzna z kurtką zajął pozycję niecałe dwa metry od niego, za jego lewym barkiem. Kirsten szła dość szybko, omijając turystów, i teraz dzieliło ją od męŜa jakieś sześć metrów. Promienny uśmiech rozjaśniał jej twarz.

MęŜczyzna podniósł lewą rękę, którą zasłaniała kurtka, i wyciągnął ją do przodu. Pod kurtką lufa tłumika była teraz wycelowana pod kątem czterdziestu pięciu stopni w stronę prawego barku. Kirsten oderwała wzrok od męŜa tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by zauwaŜyć niskiego męŜczyznę z przewieszoną przez rękę kurtką. Spojrzała mu w oczy, gdy jego wzrok przeskakiwał z niej na Roberta i z powrotem. Zobaczyła, jak dziwnie wyciąga rękę, dostrzegła okrucieństwo w jego uśmiechu i w ułamku sekundy rozpoznała zagroŜenie. Jasny uśmiech przeznaczony dla męŜa zniknął nagle, jakby dostała w twarz. Wypuściła z dłoni ozdobne pudełko z prezentem. Okrzyk przeraŜenia wyrwał się z jej ust w chwili, gdy męŜczyzna w baseballówce machnął ręką i broń z tłumikiem wydostała się spod kurtki. Celował w głowę Roberta Lorda. W ulicznym gwarze, który mieszał się z muzyką dolatującą z niezliczonych klubów i z Ŝałosnym okrzykiem Kirsten Lord, strzały były ledwo słyszalne, nawet dla niej. Pomyślała, Ŝe brzmią raczej jak strzały z łuku. Inny świadek opisał je potem jako dwa uderzenia w bęben. Oba pociski z rugera dwudziestki dwójki nie chybiły celu. Pierwszy trafił Roberta tuŜ pod uchem, drugi wyŜej. Nie mogły przebić głowy Roberta Lorda na wylot. Odpryski czaszki nie poleciały na taftowe okno restauracji. Krew i mózg nie zbryzgały ubrań stojących w kolejce miejscowych i turystów. Dwa pociski tłukły się w głowie Roberta Lorda, czyniąc spustoszenie w jego mózgu. Strzał miał być czysty. I był. Zgranie w czasie miało być idealne. I było. Kirsten przypadła do boku Roberta w chwili, gdy osuwał się na ziemię. Jedna z dwóch łusek wciąŜ tańczyła na betonie i w końcu znieruchomiała przy szyi Roberta. Kirsten nie zwaŜała na niebezpieczeństwo, które mogło jej grozić. Nikt w pobliŜu chyba nie zdawał sobie sprawy, Ŝe właśnie zastrzelono jej męŜa. Nie przypomina sobie juŜ, co mówiła do ludzi, którzy patrzyli na nią ze zdumieniem i współczuciem. Gdy zadarła głowę, Ŝeby wyłowić z tłumu zabójcę, stawić mu czoło i przyjął następną kulę, juŜ go nie było. Nie mogła tego wiedzieć, ale wtedy juŜ nie miał mini baseballówki ani okularów. Niepotrzebny juŜ pager leŜał w studzience ściekowej. Facet szedł spokojnie wzdłuŜ Bieiwille w stronę Dauphine. Tam właśnie czekał na niego w samochodzie trzeci członek grupy. Zespół w barze na rogu całkiem nieźle bluesował i zabójca doszedł do wniosku, Ŝe im dłuŜej przebywa w Nowym Orleanie, tym bardziej mu się tu podoba. Miał zamordować Roberta Lorda na oczach jego Ŝony, takie było zlecenie. Wiedział,

Ŝe dobrze się sprawił. Kobieta widziała zamach. Co do tego nie było wątpliwości. Zapamiętaj sobie - powiedział, wskazując na mnie palcem zza stolika obrony. - Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Niespełna miesiąc po złoŜeniu ciała Roberta w ostatniej wolnej kwaterze rodzinnego grobowca Lordów, na cmentarzu Lafayette w Nowym Orleanie, spakowałam rzeczy córki i przeniosłam szczątki naszego Ŝycia na północ, do małego miasteczka o nazwie Slaughter, leŜącego przy autostradzie numer 19, mniej więcej w połowie drogi między Baton Rouge i granicą stanu Arkansas. Przeprowadziłyśmy się w środku nocy. Ulegając mojej paranoi, pojechałam aŜ do Picayune w stanie Missisipi, Ŝeby stamtąd zawrócić do Luizjany i popędzić na pomoc do Slaughter. Mój stary szef w Nowym Orleanie, prokurator okręgowy, wysłał policjanta z Luizjany, Ŝeby jechał za mną aŜ do Picayune, a potem z powrotem do Baton Rouge. Na parkingu pod Baton Rouge kupiłam policjantowi kawę i zanim przekonał mnie, Ŝe nikt nas nie śledził, zdąŜył zjeść dwa kawałki ciasta - szarlotkę i cytrynową bezę. Gdzieś między obrzeŜami Baton Rouge a przedmieściami Slaughter przestałam się nazywać Kirsten Lord, a zaczęłam Katherine Shaw. Wybrałam to nazwisko na pogrzebie męŜa. Skąd taki pomysł? W modlitewniku, który leŜał przede mną na kościelnej ławie, napisano ołówkiem „Katherine Shaw” - litery były starannie wykaligrafowane dziecięcą ręką. Modliłam się, Ŝeby Katherine Shaw, która wcześniej siedziała w tej samej ławie, śpiewała hymny w tym samym kościele i odmawiała ten sam pacierz, nie miała nic przeciw temu, Ŝebym korzystała z jej nazwiska, tak jak korzystałam z jej świętej ksiąŜeczki. Chcąc uatrakcyjnić niespodziewaną przeprowadzkę mojej córce, pozwoliłam, Ŝeby teŜ zmieniła sobie imię. W jej szkole duŜo się ostatnio mówiło o olimpiadzie w Sydney, więc moja córka została Matyldą. Nie przypadło mi do gustu to imię, ale pocieszałam się myślą, Ŝe nie były to igrzyska w Nagano lub Salt Lake City. Razem z Matyldą przeniosłyśmy się do Slaughter w rytmie walca. Kiedy zgodziłam się zaszyć w tymczasowej -jak sobie wtedy wyobraŜałam - kryjówce w stanie Luizjana, wybrałam Slaughter między innymi dlatego, Ŝe było to takie miasteczko, w którym zauwaŜa się obcych. I ludzie oglądają się za kaŜdym nieznanym wozem. Pomimo świeŜej Ŝałoby po Robercie starałam się zaprzyjaźnić z sąsiadami i wkrótce byłam znana jako matka, która co rano odprowadza córkę do szkoły i czeka przed drzwiami szkoły dziesięć minut przed zakończeniem ostatniej lekcji po południu. Uparcie trzymałam się tego zwyczaju, choć z okna

na piętrze wynajmowanego przeze mnie domu miałam całkiem niezły widok na wejście do szkoły. Ale w moim ówczesnym stanie ducha całkiem niezły widok nie wystarczał. Kilka metrów dalej to kilka metrów za daleko. Ostatni dzień szkoły był wyjątkowo upalny jak na początek czerwca. Ale dzieciaki nie zauwaŜały upału. Perspektywa letnich wakacji upajała je i dodawała im energii. Matylda planowała odwiedzić po szkole koleŜankę - było to pierwsze zaproszenie towarzyskie, odkąd doszła do klasy tak późno pod koniec roku szkolnego. Gdy dowiedziałam się o jej planach, zaprosiłam na kawę matkę nowej koleŜanki i podzieliłam się z nią wyssaną z paka opowieścią, Ŝe mój były mąŜ moŜe podjąć próbę porwania Matyldy. Dałam do zrozumienia, Ŝe istnieje spór o prawo do opieki nad córką. Powiedziała, Ŝebym się nie martwiła i obiecała dobrze przypilnować dziewczynek. Próbowała wydobyć ode mnie więcej szczegółów o dranstwach eksmęŜa i z trudem udawało mi się zaspokoić jej ciekawość, zaczęłam juŜ Ŝałować, Ŝe nie wymyśliłam innej historii. Ośmio-, prawie dziewięcioletnia Matylda wyczuła moje obawy związane z wizytą w domu nowej koleŜanki i oznajmiła, Ŝe moŜe tam pójść bez mamusi. - Naprawdę? - udałam zdziwienie, choć spodziewałam się usłyszeć coś w tym stylu od mojej nieco zbyt niezaleŜnej córki. - Nie będziesz na mnie czekała przed szkołą? Podniosłam rękę jak do przysięgi. - Obiecuję. - Mamo, naprawdę obiecujesz? - Jeszcze nie tak dawno tupała nć za kaŜdym razem, kiedy przybierała ten ton. - Zadzwonisz do mnie, kiedy juŜ będziesz u koleŜanki? - zapytałam. - A muszę? - Tak, musisz. - No to zadzwonię. - Matyldo, obiecujesz? - Mamo! Telefon zadzwonił osiemnaście po trzeciej. - Cześć, mamo - powiedziała Matylda. - Dostałyśmy lemoniadę i ciasteczka, takie j ak robiła babcia. Takie z marmoladą po środku. Babcia była mojąmatką. Umarła w kwietniu w zeszłym roku. Nie zdąŜyłam w pełni przeŜyć Ŝalu po jej śmierci, kiedy zagłuszył go ból po stracie Roberta. Tak więc gdy Matylda zajadała się ciasteczkami u koleŜanki trzy i pół przecznicy dalej, ja nie mogłam znaleźć sobie miejsca w naszym wynąjętym domu, dopóki nie

usłyszałam córki przez telefon. A gdy juŜ usłyszałam słodką; melodię jej głosu, rozsiadłam się na leŜaku i wznowiłam moją codzienną popołudniową wartę. Jak wyglądała moja warta? Siedziałam na werandzie i wypatrywałam obcych samochodów prowadzonych przez niskich facetów w spodniach khaki i sportowych kurtkach. Wypatrywałam wszystkiego, co mogło wydawać się podejrzane. Powiedziałam sobie, Ŝe moje zadanie przypomina trochę politykę Sądu NajwyŜszego wobec pornografii - nie mogłam określić, czego dokładnie szukam, ale byłam pewna, Ŝe tego nie przegapię. Gdy sączyłam słodką herbatę, a lód pobrzękiwał w wysokiej szklance, słyszałam dźwięk łusek podskakujących na betonie przy głowie mojego męŜa. To wspomnienie, nawiasem mówiąc, było drapieŜną orką. Boleśnie odczuwałam odległość dzielącą mnie od córki, jakby moŜna ją było zmierzyć latami świetlnymi, a nie przecznicami małego miasta. Próbowałam sobie wyobrazić, jak wyglądałoby moje Ŝycie po stracie jeszcze jednej osoby i doszłam do wniosku, Ŝe nie mogłabym tego nazwać Ŝyciem. Dotykałam broszki z kameą przy szyi - ostatniego prezentu od Roberta z okazji naszej rocznicy ślubu - i rozmyślałam o sprawiedliwości. Pojęcie to było odległe i abstrakcyjne, poŜyteczne jak dziecięce wróŜki lub wielkanocny królik i równie nieuchwytne. Myślałam o tym wszystkim, gdy na stoliku przy leŜaku zadzwonił przenośny telefon. Powiedziałam „halo” i w jednej chwili zapomniałam o wewnętrznej pustce i obserwowaniu ulicy. - Katherine? - odezwała się matka koleŜanki Matyldy. - Mówi Libby Larsen. Powiedz mi jeszcze raz, jak dokładnie wygląda twój były mąŜ. Zdaje się, Ŝe jest tu... - Co takiego? - Jedna z tych wielkich furgonetek - dokończyła, rozciągając ostatnią sylabę, jakby jej agent wynegocjował największe honorarium. - Czarna. Wielka i lśniąca. - Gdzie? - Pod magnolią przed domem pani Marter. To... - Dziewczynki są bezpieczne, Libby? - Robiłam wszystko, Ŝeby do mojego głosu nie wkradła się panika. - Są przy mnie w salonie, bawią się na podłodze z... - Zaraz tam będę - powiedziałam i rzuciłam słuchawkę. Zmarnowałam dziesięć kroków, biegnąc po kluczyki wiszące na haczyku w kuchni, ale po chwili doszłam do wniosku, Ŝe szybciej będzie pójść na piechotę – nie!, pobiec, a potem znów zmieniłam zdanie i wróciłam po kluczyki, bo samochód mógł mi być potrzebny do ścigania furgonetki.

DrŜącymi rękami próbowałam trafić kluczykiem do stacyjki, ale nagłe pomyślałam, Ŝeby pobiec z powrotem do domu po broń. Gdy przypadłam do zamkniętej skrzynki, w której ją trzymałam, zdałam sobie sprawę, Ŝe zostawiłam kluczyki w stacyjce i musiałam znowu wrócić. Marnowałam minuty, kiedy nie miałam ani sekundy do stracenia. „Zapamiętaj sobie - powiedział, wskazując na mnie palcem zza stolika obrony. - Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie”. Jego słowa zmroziły mnie przez chwilę tego dnia w sądzie, ale zignorowałam groźbę. Z pewnością nie była to pierwsza groźba, którą jako prokurator usłyszałam z ust zdesperowanego bandyty. Pomyślałam sobie: nie pierwsza i nie ostatnia. Ale potem ten bandzior wysłał męŜczyznę w spodniach khaki do Nowego Orleanu i Robert zginął na moich oczach na chodniku przed Galatoire's. A teraz pod magnolią pani Marter stała duŜa czarna furgonetka i byłam pewna, Ŝe za kierownicą siedzi niski męŜczyzna w spodniach khaki. Nie dawała mi spokoju myśl, Ŝe jest za ciepło na kurtkę. Przez całą drogę, mijając kolejne przecznice, zastanawiałam się, co teraz przewiesił sobie przez rękę. Oto delfin: Zanim zostaliśmy kochankami, czy choćby przyjaciółmi, zanim je zadałam sobie pytanie, czy chcę, Ŝebyśmy zostali kochankami, spędziłam z Robertem pierwszy wspólny weekend w domu wypoczynkowym naszego przyjaciela w górach w Karolinie Pomocnej. Przyjechaliśmy tam oddzielnie i byliśmy dwoma z dziesięciu osób wypoczywających w przestronnym domu. Drugiej nocy naszego pobytu, po wieczornych atrakcjach, takich jak kąpiefc w gorącym źródle na skraju okolicznych lasów, Robert odciągnął mnie od grupy i patrząc na mnie najłagodniejszymi oczami na świecie, powiedział, Ŝe nigdy nie widział tak pięknych pleców jak moje. Naprawdę. Mówił o plecach. Jego pierwszy, płynący z serca komplement pod moim adresem dotyczył pleców. Jeśli tamtej nocy zwracał na mnie uwagę, a przypuszczam, Ŝe tak było, miał okazję zobaczyć przez krotką chwilę moje piersi, przyjrzeć się całej długości nóg i przestudiować wtedy jeszcze młodzieńczą linię pośladków. Ale męŜczyzna, którego wkrótce miałam poślubić, wolał skupić się na urodzie moich pleców. Tego typu rzeczy teraz sobie przypominam. Nawet w chwilach, kiedy przechylam się na zakrętach i pędem mijam trzy przecznice, Ŝeby ocalić córkę przed zabójcą.

Nie rozumiem. To tylko delfin. PodjeŜdŜając pod dom koleŜanki Matyldy, zbliŜałam się do czarnej furgonetki -jednej z tych nieprzyzwoicie wielkich furgonetek forda - od przodu. Z piskiem opon zatrzymałam audi między zaciętym pyskiem czarnego monstrum a frontowymi drzwiami domu, w którym przebywała moja córka. Zaparkowałam po złej stronie ulicy - coś, czego nie robi się w Slaughter. W ogromnym wozie siedzieli dwaj męŜczyźni. Jeden miał na głowie baseballówkę i obaj chowali się za okularami przeciwsłonecznymi. Poza tym nie mogłam określić ich wzrostu ani w co byli ubrani. Libby Larsen stała na skraju duŜego, przystrzyŜonego trawnika przed domem, osłaniając oczy jedną ręką. Drugą przytrzymywała na biodrze niemowlę. Odwróciłam się do niej i obserwowałam jej usta. - To on? - pytała. Wzruszyłam ramionami, podchodząc do niej. Starała się nie ruszać ustami, kiedy mówiła: - Nie oglądaj się, ale wysiadają właśnie z wozu. Z ledwością zrozumiałam jej słowa, ale wiedziałam, co robić. - wejdziesz do domu, do dziewczynek, Libby? Masz piwnicę? Udawaj, Ŝe to ćwiczenia na wypadek tornado czy coś w tym rodzaju, dobrze? Zabierz je do piwnicy. Jak tylko usłyszysz coś podejrzanego, dzwoń pod 911. Nie znała mnie na tyle dobrze, Ŝeby rozpoznać skrajną desperację w moim głosie, ale posłuchała, jakbym była kaznodzieją, który zna drogę do wiecznego zbawienia. Pobiegła znaleźć dziewczynki i ukryć je w piwnicy. Dwaj męŜczyźni, którzy wysiedli z furgonetki, byli duŜo niŜsi od pojazdu. Obaj szli w moją stronę. Nie spieszyli się. śaden z nich nie niósł kurtki ani niczego, co mogło zasłaniać bRon z tłumikiem, chociaŜ ten w baseballówce lewą rękę trzymał za sobą. Obserwując go, wymacałam palcem spust pistoletu schowanego w przedniej kieszeni bluzy bez rękawów. Bluza naleŜała do Roberta. Na jego prośbę obcięłam rękawy. Z przodu były wyszyte liter LSU - inicjały jego uczelni. MęŜczyzna, z którego nie spuszczałam wzroku, podniósł prawą, wolną rękę i dotknął nią daszka czapki. - Witam szanowną panią. Kiwnęłam głową, starając się nie odwracać uwagi od drugiej reja, którą wciąŜ chował

za plecami. - Szukamy pani Marter - powiedział, wskazując ruchem głowy w stronę magnoliowego drzewa. - Tak - powiedziałam. Drugi męŜczyzna, ten z gołą głową, powiedział: - Dzwoniliśmy do drzwi, ale nikt nie otwiera. Odpowiedziałam, nie spuszczając z oczu męŜczyzny w baseballówce. - W takim razie pewnie nie ma jej w domu. Spodziewa się panów? - Ma się rozumieć. Byliśmy umówieni jakiś czas temu. - Popukał w zegarek. - Umówieni? - Chodzi o instalację klimatyzacji. Mieliśmy przedstawić naszą ofertę. - PrzekaŜę jej, Ŝe panowie byli. Mają panowie wizytówkę? MęŜczyzna w baseballówce wyciągnął rękę zza pleców tak gwałtownie, Ŝe odruchowo pociągnęłam za pistolet, który zaplątał się w materiał kieszeni. Nie mogłam wyciągnąć tej cholernej spluwy. Minęło zbyt wiele sekund, zanim moje oczy rozpoznały, Ŝe wyciągnięta teraz w moją stronę dłoń trzyma tylko wizytówkę. Zostawiając zaplątany w kieszeni pistolet, wyciągnęłam rękę, wzięłam od niego wizytówkę i przeczytałam. - Panowie z Buster's? - zapytałam. Blacharstwo i klimatyzacja. Wydawało mi się, Ŝe pamiętam szyld ze zdezelowanej budy przy supermarkecie. - Tak. - Pani Marter będzie przykro, Ŝe się z panami minęła, zwłaszcza w tak upalny dzień jak dzisiaj. Lato w tym roku będzie długie, co? - I piekielnie gorące - zgodził się. śebyście wiedzieli. Nowa koleŜanka Matyldy w Slaughter miała na imię. Jennifer. Zaprzyjaźniły się. tak, jak tylko potrafią się zaprzyjaźnić dwie małe dziewczynki. Wizyta w domu Jennifer doprowadziła do następnej -u nas. Mam tylko nie mów do niej Jenny, upomniała mnie córka. Potem Matylda przenocowała u Jennifer, co musiało doprowadzić do oczekiwanej rewizyty. Wkrótce potem nastąpiły długie nocne rozmowy telefoniczne i głośne wyznania dozgonnej przyjaźni, które przypadkiem podsłuchałam. Wierzcie mi, naprawdę nie chciałam. Pod koniec czerwca były najlepszymi przyjaciółkami i przetrwały co najmniej dwie burzliwe kłótnie, które w królestwie zwierząt skończyłyby się tym, Ŝe jedno z ciał rozkładałoby się teraz w słońcu. O ile mogłam się zorientować, moja córeczka bez oporów wcieliła się w postać o

imieniu Matylda. Korzystała z wiecznie powiększającej się encyklopedii kłamstw ze swobodą, która mnie przeraŜała. To dziecko potrafiło. wiązać wątki swego fikcyjnego Ŝycia z łatwością mistrzyni tkactwa. Ani razu nie słyszałam, Ŝeby się zaplątała, opowiadając koleŜance szczegóły swojej nowej biografii. Często zastanawiałam się, jakieŜ to niezabliźnione rany skrywała w ten sposób przede mną lub - co martwiło mnie jeszcze bardziej przed sobą samą. PrzeraŜało mnie, Ŝe nie wiem, jak zmierzyć jej ból. A mój? Sądziłam, Ŝe moje rany są niewidoczne dla innych, choć dla mnie stwarzały zagroŜenie. WyobraŜałam je sobie jako krwiaki. Jednak w głębi serca wiedziałam, Ŝe rosnący skrzep nie tworzy się w moim mózgu. Raczej w mojej duszy. Co wieczór przed pójściem spać Matylda wysłuchiwała z udawaną cierpliwością litanii moich niepokojów i napomnień - waŜne było, Ŝeby zrozumiała, jak zachowywać się wśród obcych. W niedługim czasie mogła wyrecytować wszystkie reguły gry. Tak samo jak wtedy, gdy miała dwa lata i recytowała z pamięci KsięŜycowi na dobranoc. Uwielbiała tę ksiąŜeczkę. Kiedy była młodsza, bez względu na to, co czytałyśmy do snu, zawsze upierała się, Ŝeby na końcu czytać KsięŜycowi na dobranoc. To znaczyło, Ŝe ostatnie słowa przed zgaszeniem światła, ostatnie słowa przed „kocham cię” brzmiały zawsze: Idźcie spać, szmery i trzaski. Po osiedleniu się w Slaugnter przed pójściem spać często rozmawiałyśmy o Robercie, jej tacie, i przynajmniej raz lub dwa razy w tygodniu pytała o złoczyńcę, który go zabił. - Tata zrobił coś, co go zdenerwowało? - chciała wiedzieć, a ja mówiłam jej, Ŝe jej ojciec był najmilszym człowiekiem pod słońcem i dobrze o tym wiedziała. - Jak on wygląda? - pytała, ale nie mówiłam jej o spodniach khaki, bo nie chciałam, Ŝeby wpadała w panikę, ilekroć zobaczy ten kolor. - Jest wysoki? - zastanawiała się, ale nie powiedziałam, Ŝe ona w wieku dwunastu lat z pewnością przerośnie drania, który zabił jej tatę. Od samego początku chyba rozumiała, Ŝe zabójca nie został schwytany. I Ŝe musimy ukrywać się w Slaughter, dopóki nie znajdzie się za kratkami. Jej Ŝal po stracie ojca wydawał się równie niedojrzały jak ona sama i martwiłam się, Ŝe nie uroniła tylu łez, ile wydawało mi się, Ŝe powinna. Minął prawie cały miesiąc bez kolejnej wizyty dwóch męŜczyzn w wielkiej furgonetce z Buster's. Oczywiście sprawdziłam ich. Firma była legalna. A ci dwaj tam pracowali. Nazajutrz po rozmowie z nimi przed domem pani Marter widziałam, jak pojawili się rano w

pracy. Zwykła zaś rozmowa telefoniczna potwierdziła, Ŝe pani Marter faktycznie zamierzała zainstalować klimatyzację w swoim domu, ale ceny zaparły jej dech w piersiach równie sku- tecznie jak zeszłoroczne lipcowe upały. Powoli, gdy mijały kolejne dni, egzystencja w Slaughter w stanie Luizjana znowu zaczęła dawać mi poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Osobą, która w końcu wyrwała mnie z tego błogostanu i wzmogła we mnie czujność, był stary kolega z biura prokuratora okręgowego w Nowym Orleanie. Człowiek, który zagroził mi tamtego dnia w sądzie, człowiek, który w moim przekonaniu zaaranŜował zabójstwo mojego męŜa i którego posłałam do więzienia na więcej łat, niŜ mógłby przeŜyć Ŝółw z Galapagos - tego człowieka dotknęła właśnie wielka osobista tragedia. Nazywał się Ernesto Castro. Był wielką szychą w kokainowym światku, lokalnym przedstawicielem kolumbijskich karteli narkotykowych i organizował przerzuty wielkich ilości kokainy z Miami aŜ do Waszyngtonu i Baltimore. Kiedy go poznałam, mieszkał w mieście Welcome nad Missisipi w połowie drogi między Luizjaną i Baton Rouge. Aresztowano go na podstawie podejrzenia o popełnienie brutalnego gwałtu na przykutej do wózka inwalidzkiego 46-letniej kobiecie w windzie biurowca, gdzie pracowała jako sekretarka. Policja z Nowego Orleanu szybko doszła do wniosku, Ŝe Castro był teŜ odpowiedzialny za co najmniej dwa inne gwałty, równie okrutne i nikczemne. Na szczęście dla wymiaru sprawiedliwości brutalność Ernesto przewyŜszała jego inteligencję. Mnie zlecono poprowadzenie oskarŜenia i bez problemu uzyskałam wyroki skazujące w kaŜdym punkcie aktu oskarŜenia. Byłam pewna, Ŝe Castro nigdy nie zobaczy słońca Luizjany jako wolny człowiek. Właśnie w dniu ogłoszenia wyroku otwarcie zagroził mi w sądzie. Tamten dzień zaczął się jak setki innych. Gdy podeszłam do ławy na prośbę sędzi, Castro niespodziewanie wstał za mną przy stanowisku obrony i podniósł zakute w kajdanki ręce. - Ty szmato! Hej! - zawołał. Zerknęłam za siebie. Nie odwróciłam się, tylko zerknęłam. Nie byłam nawet pewna, czy to ja jestem tą szmatą. Sędzia uderzyła młotkiem. Najwyraźniej teŜ nie wiedziała, czy przypadkiem nie ją nazwał szmatą. StraŜnicy otrząsnęli się z letargu i ruszyli w stronę skazanego. - Zapamiętaj sobie - powiedział Ernesto Castro, zanim postawni straŜnicy zdąŜyli go

powstrzymać. - Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. - Gruby palec wskazujący lewej ręki wymierzył prosto we mnie. Nie przypominam sobie nawet wyrazu jego twarzy, kiedy wypowiadał te słowa. Pomimo dramatyzmu całego zajścia, groźba wydawała się stosunkowo błaha - ot, facet z ławy oskarŜonych obrzuca mnie błotem. W moim dzienniku, gdybym akurat miała czas i emocjonalną przytomność, Ŝeby przelać na papier wraŜenia z sądu, napisałabym, Ŝe tego dnia zostałam utytłana. Tak to określałam. Utytłana. Pamiętacie Ghostbusters. Nie? NiewaŜne. Uwierzcie mi, tego dnia zostałam utytłana. Więc cóŜ to za tragedia dotknęła pana Castro - ta, o której powiedział mi kolega z biura prokuratora, gdy ukrywałam się w Slaughter? Matka Castro jechała odwiedzić syna w więzieniu, gdy jej samochód zderzył się czołowo z cięŜarówką wiozącą ciastka. Kierowca cięŜarówki zasnął za kierownicą i zjechał na przeciwny pas ruchu. Pani Castro zginęła w istnym morzu ciastek. Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę - tak brzmiały słowa, które do mnie skierował. Jego matka była cenną rzeczą? Dla niego? Z pewnością. Mógł mnie winić za jej śmierć? Oczywiście Ŝe tak. Od chwili, gdy usłyszałam wiadomość o śmierci matki Castro, duŜo gorzej spałam po nocach, zastanawiając się, czy teraz, po śmierci seniory Castro, jestem winna Ernestowi Castro jeszcze jedną, czy teŜ trzy cenne rzeczy? Czy mój Robert naprawdę liczył się tylko za jedną? Matylda, dobry BoŜe, liczyłaby się za dziesiątki. Gdyby Castro zrobił coś Matyldzie, osobiście odwiedziłabym go w więzieniu i wycięła mu narządy, jeden po drugim, aŜ by zdechł. Rozcięłabym go i najpierw wyjęła te niekonieczne do Ŝycia organy, tak Ŝeby nie zdechł od razu - wyrostek, woreczek Ŝółciowy, śledzionę, a potem wepchnęłabym mu je do gardła, Ŝeby się nimi udusił, ten podły drań. Tego typu myśli nigdy nie naleŜały do stada, do mojego stada wielorybów. Nie, one nigdy nie nurkowały, nigdy nie schodziły głęboko. Stały się moimi snami na jawie, które tłukły mi się po głowie, gdy sączyłam słodką herbatę na tarasie w popołudniowym upale i wypatrywałam na drodze niskich męŜczyzn w spodniach khaki. Moja Matylda lubiła grać w piłkę noŜną. Jej przyjaciółka Jennifer teŜ. Podwórko przed domem Larsenów było na tyle duŜe, Ŝe moŜna było na nim kopać piłkę. My takiego nie mieliśmy. Tego lata dziewczynki grały godzinami, a to znaczyło, Ŝe duŜo częściej przebywały

u Larsenów niŜu nas. Pan Larsen skonstruował z plastikowych rur i sieci wędkarskiej prowizorycznąbramkę, którą ustawił między kwitnącymi krzewami po pomocnej stronie duŜego trawnika. Gdyby Ŝył Robert, zaproponowałby pomoc panu Larsenowi przy budowie bramki i prawdopodobnie bardziej by zaszkodził, niŜ pomógł. Robert nie był, jak to się mówi, uzdolniony technicznie. No, ale przecieŜ gdyby Robert Ŝył, nie mieszkałabym z Matyldą w Slaughter. Wstyd mi się do tego przyznać, lecz - choć to przeze mnie zginął - od czasu do czasu przeklinam Roberta za to, Ŝe umarł. Kiedy nadszedł weekend przed Dniem Niepodległości, uspokoiłam Kit juŜ na tyle, Ŝe podczas wizyt Matyldy u Jennifer mogłam czytać lub sprzątać. Ale niewystarczająco, Ŝeby wyjść po zakupy, bo wtedy mógłby ominąć mnie telefon od Libby Larsen z informacją, Ŝe niski męŜczyzna w baseballówce i spodniach khaki wrócił. Rozmowa telefoniczna, kiedy juŜ do niej doszło, była krótka, a nawet lakoniczna. - Katherine? - powiedziała Libby. - Chyba powinnaś przyjechać. I to zaraz. - Nic jej nie jest? - zapytałam. - Z Matyldą wszystko w porządku? - Policja jest juŜ w drodze - poinformowała Libby, a zabrzmiało to bardziej jak wyrzut niŜ pocieszenie. - Ona nie ma na imię Matylda. A to nie był twój były mąŜ Rzuciłam cholerną słuchawkę, złapałam torebkę - w której miałam jwŜ kluczyki i bRon - i przejechałam trzy przecznice do Larsenów jak szalona. Na krawęŜniku czekała na mnie policjantka z komendy w Slaughter i prawie udało jej się powstrzymać mój sprint do frontowych drzwi domu Larsenów. Prawie. Kiedy ją wyminęłam, nigdy w Ŝyciu nie byłaby w stanie mnie dogonić. Nie zwracałam uwagi na jej wezwania, nie zapukałam do drzwi tylko szarpnęłam za nie i krzyknęłam: - Matylda! Matylda! Córeczko! Libby Larsen weszła do zarzuconego zabawkami przedpokoju, wycierająć ręce ścierką w niebieskie ananasy. - Matylda? - Ŝachnęła się. - Jak mogłaś? - zapytała. Zarzuciła ścierk na ramię i wsparła czyste ręce na pełnych biodrach w odwiecznym ge oburzenia gospodyń domowych całego świata. - Jak mogłaś mnie oszukiwać? Nas wszystkich? Jak mogłaś choćby pomyśleć o tym, Ŝeby w ten sposób naraŜać inne dzieci? Jej wściekłość odbijała się ode mnie jak promienie rentgenowskie od ołowiu. Ona nawet nie wiedziała, co to jest niebezpieczeństwo. A ja musiałan chronić swoją córkę. - Matylda! - zawołałam.

Nie sądzę, Ŝebym zawsze była tak gruboskórna. A moŜe byłam. MoŜe to przez moją pracę. Albo przez to, Ŝe zamordowano mi męŜa. Po prostu nie wiem. - Jest w kuchni z policją - powiedziała Libby. Ostatnie słowo wyartykułowała szczególnie wyraźnie. - Coś ci powiem, moja droga. NaleŜą się jakieś wyjaśnienia. Najpierw im. A kiedy juŜ z tobą skończą, mnie teŜ musisz i co nieco wyjaśnić. - Zachowywała się, jakby tym tonem głosu mogła kogoś zastraszyć. MoŜe swoje dzieci. Nie mogłam sobie wyobrazić, Ŝeby jej mąŜ drŜał przed nią. Ale tak naprawdę nie znałam Buda Larsena. MoŜe Libby wyszła za mąŜ za mięczaka. Minęłam ją i wbiegłam do kuchni. Matylda siedziała przy wielkim dębowym stole, mając po obu stronach policjantów. Jeden był czarny, drugi biały. śaden nie waŜył mniej niŜ dziewięćdziesiąt kilogramów. Czapki od munduru leŜały przed nimi na stole i wydawały się tak duŜe, Ŝe moŜna by było smaŜyć na nich naleśniki. Moja wyrośnięta córka wyglądała przy nich na maleństwo. - Kochanie - odezwałam się głosem pełnym czułości, szczęśliwa, Ŝe Matylda Ŝyje, Ŝe oddycha. Wyciągnęłam do niej ręce. - Mamo-powiedziała i natychmiast ześlizgnęła się z krzesła, znikając pod blatem, zanim dwaj potęŜni gliniarze zdąŜyli zareagować. W ciągu kilku sekund przemknęła między ich nogami i znalazła się w moich ramionach. -Mamo - powiedziała znowu. - Mamo. - Ciii - szepnęłam w jej złociste włosy. - Kazali mi powiedzieć o tacie. - Ciii. - I Ŝe nie mam na imię Matylda. - Ciii. - I Ŝe ty nie nazywasz się Katherine Shaw. - Ciii. - Zły człowiek zjawił się, tak jak mówiłaś. Ale to nie był męŜczyzna, mamo. Zły człowiek nie był męŜczyzną. - Ciii. - Co my teraz zrobimy, mamo? Co my teraz zrobimy? - Moja kochana - wyszeptałam. Co się stało? Matylda po mistrzowsku broniła bramki - miała to we krwi -a Jennifer kopnęła piłkę z całej siły. Matylda wyskoczyła wysoko, Ŝeby wybić piłkę nad bramkę. Robert mawiał z dumą, Ŝe jego córka ma w nogach spręŜyny, a nie kości. Matylda pobiegła za piłką przez krzaki na podwórze sąsiadów. Tam spotkała kobietę w zielonej bluzce z odkrytymi plecami i bojówkowych szortach.

- Wyglądała zupełnie jak dziewczyny z katalogu Abercrombie. - Tak moja nagle uświadomiona w sprawach mody córka opisała kobietę, która czaiła się za krzakami. - Była młoda czy stara? - zapytałam. - Młoda. Dwudziestka. - Matylda wypowiedziała swój wniosek z przekonaniem, którego ja nie podzielałam. W minionych latach przesłuchiwałam setki świadków, a Matylda przedstawiała swoją wersję wydarzeń z podejrzaną pewnością siebie. Ale to teŜ miała we krwi. - I? - I podeszła do mnie i zapytała, czy nie widziałam jej psa. - Cholera. - Mamo - skarciła mnie. - Nie bluzgaj. Zresztą pamiętałam, co mówiłaś. śe mogą prosić mnie o pomoc w szukaniu psa lub kota, więc byłam ostroŜna. Kiedy próbowała mnie złapać, ja juŜ biegłam, przysięgam. - Nie przysięgaj. Więc zaczęłaś uciekać? - No, niezupełnie. Ale zaczęłam biec, kiedy chwyciła mnie za rękę, o, tutaj. - Przesunęła palcem po lewym ramieniu. - Widzisz? Tutaj mnie złapała. - Czerwone ślady po palcach kobiety były wyraźnie widoczne na opalonej skórze Matyldy. - Mów dalej, złotko. Jestem z ciebie dumna. - Dobrze. No więc... wyciągnęła rękę i chciała mnie mocno złapać. Ale byłam spocona, a ona teŜ miała spoconą rękę, no i byłam dla niej za szybka. Wyślizgnęłam się jej i zaczęłam biec, krzyczeć, wrzeszczeć, tak jak mi kazałaś, i przedarłam się przez krzaki do domu Larsenów. A kiedy się odwróciłam, juŜ mnie nie goniła, tylko biegła w przeciwną stronę, gdzie czekał na i samochód, i tak to się skończyło. Ale, oczywiście, to nie był koniec. Koniec nie był nawet blisko.

ZNIECZULENIE Alan Gregory podniósł poduszki z wyłoŜonej wykładziną podłogi i pomógł wstać swojej cięŜarnej Ŝonie. - No i co myślisz? - zapytał. Lauren uśmiechem podziękowała mu za pomoc i powiedziała: - Co myślę? Chodzi ci o poród? - Uderzyła pięścią jedną z poduszek które trzymał przy piersi. - Chcesz wiedzieć, co myślę? A znasz słowo „znieczulenie”? Roześmiał się i zniŜył głos do szeptu. - Mam rozumieć, Ŝe nie jesteś całkowicie przekonana do idei, by przez, błogosławieństwo porodu przejść w bólu i pocie? Chciała wbić mu do głowy, Ŝe naprawdę nie Ŝartuje. Kiedy pochylił się, z ręką na jej wydatnym brzuchu, Ŝeby ją pocałować, była prawie przekonana. Ale nie do końca. Z naciskiem powtórzyła: - Znie-czu-le... - Dobrze, dobrze, słyszałem. Popytamy Adrienne o anestezjologów. Ale skończymy kurs, dobra? - Dobra, skończymy. Jody chce, Ŝebyśmy skończyli kurs. - Jody była połoŜną Lauren. Lauren ruchem głowy wskazała drugi koniec sali, gdzie właśnie skończyli zajęcia z cyklu „Pierwsze dziecko po trzydziestce”, i szepnęła: - Znasz kogoś z naszej grupy? Mam nadzieję, Ŝe nie ma twoich pacjentów. To byłoby krępujące. - Nie, Ŝadnych pacjentów. Ale znam kobietę, która siedziała przy drzwiach. - Spojrzał w tamtą stronę, ale kobieta juŜ wyszła z sali. - Jest psychiatrą z Denver. Nie miałem pojęcia, Ŝe mieszka w pobliŜu. Nazywa się Teri Grady. Pracowałem z nią parę razy. Lubię ją. Jest zabawna. Rozumiem, Ŝe nie było tutaj nikogo z twoich skazańców? - Lauren była zastępcą prokuratora okręgowego w Boulder. - Niech Bóg broni. Nie, nikogo z nich nie ścigałam. - Chcesz, Ŝebyśmy po drodze do domu zatrzymali się gdzieś, zjedli coś? Obiecałem, Ŝe zabiorę cię do Dandelion, jeśli będziesz grzeczna na kursie. - Byłam grzeczna? - zapytała z dziecięcą przymilnością. - Dobrze się sprawowałaś. Zrobiłaś parę niepotrzebnych min. Ale ogólnie dobrze się sprawowałaś. - Jakich min? Nie robiłam Ŝadnych min! Uśmiechnął się. Wiedziała, Ŝe to nieprawda.

- Wolałabym odłoŜyć wizytę w Dandelion na kiedy indziej. Powiedziałam Adrienne, Ŝe moŜemy dzisiaj zacząć ćwiczyć jogę. Nie masz nic przeciwko temu? - Ja? AleŜ skąd? Mogę popatrzeć? Pacnęła go w ramię. - Nie ma mowy! - Cholera. Adrienne ma na tym punkcie bzika, co? Całej tej jogi? - Moim zdaniem wygląda świetnie. Nie sądzisz, Ŝe wygląda świetnie? Musiałeś chyba zauwaŜyć, co joga zrobiła z jej pośladkami. Rzucił Ŝonie ukośne spojrzenie. - Mówimy o pupie Adrienne? Niestety. Nie chcę cię rozczarować, ale nie zauwaŜyłem, co joga zrobiła z pośladkami Adrienne. - Ale ja zauwaŜyłam i mam nadzieję, Ŝe z moimi pośladkami będzie tak samo. - Twoja pupinka, moje cudo, tego nie potrzebuje. - Słodki jesteś. Kiedy szli ze szpitala do samochodu, zsunął rękę niebezpiecznie blisko wspomnianej pupy. - Nie martw się. Dziś wieczorem muszę zadzwonić w parę miejsc. Przygotuję kolację, gdy ty z Adrienne będziecie wyczyniać te wasze sztuki. Alan i Lauren mieszkali w niedawno wyremontowanym ranczerskim domu po wschodniej stronie Boulder Yalley w malowniczej okolicy, w pobliŜu autostrady numer 36, która ciągnęła się do Boulder z pomocnych przedmieść Denver. Adrienne, ich przyj aciółka- urolog, i Jonas, jej syn, byli jedynymi bliskimi sąsiadami przy piaszczystej drodze, która kończyła się na placu między ich domami. Ten wieczór był zapowiedzią letnich atrakcji. Słońce kładło się spać do poszarpanej kołyski Gór Skalistych, opadając szczególnie leniwie, a wieczorne powietrze po raz pierwszy w tym roku było raczej ciepłe niŜ chłodne. Niebo rozświetlały rozproszone pastele jak z opakowania wafli Necco. Z jednego z tarasów z zachodniej strony domu Lauren i Alan mieli widok na równoległe węŜe świateł samochodów sunących powoli na wschód i zachód po szosie. Kiedy Alan wprowadził się do wcześniejszego wcielenia tego domu w: tach siedemdziesiątych, w Boulder nie słyszano o czymś takim jak godzi szczytu. Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych poznał Lauren, trasa była zatłoczona tylko rano i wieczorem. A teraz? Boulder miało swoje przedmieścia. W Boulder ruch był za duŜy o kaŜdej porze. Autostrada przecinająca Boulder była jak skorodowana rura. PoŜegnali się w garaŜu i Lauren przecięła drogę w stronę domu Adriane, a Alan

przeszedł do frontowych drzwi przywitać się z Emily, suką rasy Bouvier des Flandres. Zwierzę powitało go bez entuzjazmu - pochylenie głowy i małym skokiem na tylnych łapach. Dopiero gdy zobaczyła na drodew Lauren, śmignęła obok Alana, Ŝeby ją dogonić. Alan ostrzegł Ŝonę, która zdaŜyła zrobić unik przed nadmiernie wylewnym pozdrowieniem psa. Po drugiej stronie drogi Jonas otworzył frontowe drzwi swojego domu i krzyknął: - Emily! Chodź tutaj! Emily! I Alan wiedział, Ŝe ich towarzyski pies nie wróci szybko do domu. Zawołał do Lauren: - Niech Jonas ją przyprowadzi, kiedy będzie gotowa do kolacji. - Machnęła ręką na znak, Ŝe go usłyszała. Zaczynał się wieczorny pokaz świateł na zachodnim niebie. Resztki Ŝółtego słońca wieńczyły szczyty Gór Skalistych jak gruby krąŜek masła topiący się na owsiance. Alan nalał sobie szklankę wody z pobliskich źródeł i wyjął piwo rozlewane w pobliskim browarze na Canyon Boulvard. Chciał przez parę minut porozkoszować się tymi metamorfozami - przejściem dnia w noc, pseudolata w lato - zanim zajmie się przygotowaniami do kolacji. Wziął do ręki telefon, Ŝeby odsłuchać wiadomości, najpierw domowe -dwie, obie dla Lauren - a potem z pracy - następne dwie, nic pilnego. Wiadomości z pracy ucieszyły go i zaczął się rozluźniać. Od prawie dwóch tygodni niepokoił go stan jednej z pacjentek z poradni psychologicznej. Dzisiejsze stresogenne wydarzenia - doroczna ocena jej pracy w firmie Celestial Seasonings i ogłoszony przez sąd okręgowy w Boulder ostateczny rozpad jej małŜeństwa - mogły doprowadzić do załamania. Fakt, Ŝe nie zostawiła mu lakonicznej wiadomości apatycznym głosem znaczył, Ŝe prawdopodobnie przetrwała jakoś ten dzień. To dobrze - dla niej i dla Alana, W chwili, gdy skończył odsłuchiwać drugą wiadomość - ponowne odwołanie wizyty przez 36-letniego pacjenta, którego Ŝonie wydawało się, Ŝe potrzebuje terapii duŜo bardziej niŜ on - zadzwonił telefon. Zanim odebrał, pociągnął długi łyk piwa. - Halo. - Alan? Mówi Teri Grady. Był zaskoczony. - Teri? Cześć. Fajnie było widzieć cię dzisiaj. Nie wiedziałem, Ŝe spodziewasz się dziecka. Kiedy termin? Szkoda, Ŝe nie mieliśmy okazji pogadać. - To moja wina. Crawford musiał gdzieś pędzić zaraz po kursie. To mój mąŜ - chyba się nie znacie. Mam termin za osiem tygodni. - MoŜe poznam go na kursie za tydzień. A moŜe pójdziemy gdzieś wszyscy na kolację po zajęciach? Poznałabyś teŜ Lauren. - Z przyjemnością, ale wiesz, właściwie to dzwonię w innej sprawie. Kiedy cię dzisiaj

zobaczyłam, zaświtała mi pewna myśl. Chciałabym ci coś zaproponować. - Słucham. - To moŜe zabrzmieć dziwnie. - W takim razie nie będzie to dla mnie nic nowego. - Pewnie o tym nie wiesz, ale jedną z rzeczy, którymi się zajmuję - to znaczy zawodowo -jest praca w charakterze regionalnego konsultanta psychiatrycznego dla SłuŜby Marszali i Secret Service. - Nie, nie wiedziałem. Przypuszczam, Ŝe to ciekawa praca - powiedział Alan, próbując przewidzieć, dokąd zmierza ta rozmowa. - Rzeczywiście, to chyba jedno z niewielu zajęć, które nie tylko wydaje się ciekawe, ale teŜ naprawdę takie jest. W kaŜdym razie szukam kogoś, kto przejmie część moich obowiązków, dopóki nie wrócę z urlopu macierzyńskiego. Zastanawiałam się, czy masz czas i czy byłbyś zainteresowany. - Jest mi miło, Teri. Rzeczywiście mam trochę czasu, w kaŜdym razie kilka wolnych godzin. To zaleŜy, czego dokładnie oczekujesz. Wątpię, czy mógłbym pozwolić sobie na regularne wizyty w Denver, jeśli o to chodzi. - Musiałbyś się tylko spotykać z jednym z moich aktualnych pacjentów, który jest objęty programem ochrony świadków WITSEC, nadzorowanym przez SłuŜbę Marszali. Prawdopodobnie dojdzie jeszcze druga osoba, którą w tej chwili wprowadza się do programu i która poprosiła juŜ o psychoterapię. Wkrótce zamieszka w okolicy. MoŜe juŜ w przyszłym tygodniu. Nie będziesz musiał spotykać się z nimi w Denver; ci ludzie mogą przychodzić do mojego gabinetu w Boulder. - I to wszystko? - Chyba tak. Liczba lokalnych uczestników WITSEC zaleŜy od SłuŜby Marszali. Zawsze istnieje moŜliwość, Ŝe kogoś przyślą lub odeślą, ale większość osób objętych programem nie przyjmuje pomocy psychologicznej. Więc pewnie to będą tylko te dwie osoby. - Jak długo potrwa twój urlop macierzyński? - Planuję wziąć sześć miesięcy po porodzie. Mój połoŜnik jest zaniepokojony krwawieniem i grozi mi leŜenie w łóŜku, jeśli stan się pogorszy. Dlatego juŜ teraz szukam zastępstwa. - A co z lekami, Teri? - Mój pacjent jest na zolofcie. John Connor... pamiętasz go ze studiów, , prawda?... to po nim odziedziczyłam całą tę federalną robotę. Zgodził się zająć wszelkimi sprawami

dotyczącymi leków podczas mojego urlopu. Jeśli chodzi o kwestie farmaceutyczne, nie widzę Ŝadnych chmur na horyzoncie; ale gdybyś potrzebował wsparcia, będzie słuŜył ci pomocą. - Znam Johna. A co z Secret Service? - John się wszystkim zajmie, chyba Ŝe zawalą go robotą, wtedy prawdopodobnie zadzwoni do ciebie, Ŝebyś poprowadził jakieś konsultacje. Ale to dorywcza praca. Podczas wizyt prezydenta lub wiceprezydenta w okolicy i podczas niektórych wizyt kongresmanów i zagranicznych polityków Secret Service musi oszacować niebezpieczeństwo ze strony miejscowych uwaŜanych za potencjalne zagroŜenie. Kiedy agenci mają konkretną sprawę, dzwonią i przedstawiają materiał do konsultacji. Czasem przez telefon, czasem chcą spotkać się osobiście. - Ale rzadko? - Tak. Jak powiedziałam, John się tym zajmie. Pewnie w ciągu tych sześciu miesięcy będziesz miał spokój. Alan patrzył, jak ostatnia kropla słonecznego krąŜka roztapia się w najwyŜszych partiach Gór Skalistych. - Muszę przyznać, Ŝe mnie zaintrygowałaś, Teri. Zawsze lubiłem urozmaicenia w pracy i zdaje się, Ŝe twoja propozycja to właśnie coś takiego. Ale ciekaw jestem, dlaczego ja? Dlaczego nie jeden z twoich kolegów-psychiatrów? - Słuszne pytanie. Po pierwsze myślę, Ŝe świetnie byś sobie poradził z moim obecnym pacjentem. To, hm, ciekawy przypadek. A z tego, co sobie przypominam o twoim stylu pracy, myślę, Ŝe ty teŜ byś mu się spodobał. Poi drugie jesteś elastyczny, a ja przekonałam się, Ŝe psychoterapia z tą... populacją wymaga pewnej terapeutycznej gimnastyki. A po trzecie? Uwielbiam tę pracę... naprawdę... i nie chciałabym tworzyć konkurencji dla siebie w spo- łeczności psychiatrycznej. Jesteś dla mnie bezpieczniejszą opcją. SłuŜba Marszali woli na stanowiskach konsultantów lekarzy nie psychologów. Alan przyznał Teri punkty za szczerość. No, ale była to jedna z tych cech, które mu się u niej zawsze podobały. - Jeszcze bardziej mnie zaintrygowałaś, Teri. Jak powiedziałem, chętnie korzystam z okazji, Ŝeby nie popaść w rutynę w pracy. Prześpię się z twoją propozycją i zadzwonię do ciebie jutro. MoŜe tak być? - No pewnie, ale jest jeszcze jedna sprawa. Nigdy nie byłeś w wojsku, tak? - Nie, a co? - Myślenie Ŝyczeniowe. Rozumiem więc, Ŝe nie zostałeś jeszcze zweryfikowany? - Przykro mi. Czy to mnie dyskwalifikuje?

- AleŜ skąd. Ale Ŝadnych przykrych tajemnic? Nic kompromitującego? Nie ma czegoś, co nie pozwoli ci przejść tego testu? Przepraszam, ale muszę zapytać. - Nie szkodzi, Teri. Właściwie to parę miesięcy temu dostałem nieformalnie zlecenie od pewnych typów z FBI. MoŜe słyszałaś: chodziło o parę starych morderstw pod Steamboat Springs. Ludzie, z którymi pracowałem, powiedzieli, Ŝe zanim się ze mną skontaktowali, prześwietlili moją przeszłość i to, co znaleźli, nie przeszkadzało im. Więc chyba się nadaję. - Świetnie. W takim razie nie powinno być Ŝadnych przeszkód. Czekam jutro na twój telefon. Mam nadzieję, Ŝe się zgodzisz. Masz mój numer do domu? Nie miał, więc mu go podyktowała. Dopił piwo. Zanim wysączył ostatnią kroplę, postanowił juŜ, Ŝe się zgodzi. Lauren zjawiła się w drzwiach około dwudziestej trzydzieści. Lomein z krewetek było gotowe. PoskarŜyła się, Ŝe pierwszego dnia ćwiczeń jogi nie była zbyt sprawna. - Nie mogłam utrzymać równowagi w tych pozycjach, które mi pokazywała. - Przez ciąŜę? - Chyba. I przez brak kondycji. - Biedactwo - powiedział. Rzuciła mu spojrzenie typu „takie jest Ŝycie”, dając do zrozumienia, Ŝe nie chce czuć się jak inwalidka. Opowiedział jej o telefonie od Teri Grady. - Świetnie. Weźmiesz to, prawda? - zapytała natychmiast po usłyszeniu szczegółów propozycji Teri. - Chyba tak - odparł. - Nie jesteś całkiem pewny? Czemu nie? Gdybym ja miała szansę takiej odmiany w pracy, nie wahałabym się ani chwili. - Naprawdę? Mimo Ŝe twoi nowi klienci byliby... no, nie wiem... przestępcami? - Moi klienci są przestępcami. Jestem prokuratorem. - Reprezentujesz społeczeństwo, nie przestępców i wiesz, o co mi chodzi- Nie musisz pomagać tym, których oskarŜasz. - To co innego. Chyba trafia ci się świetna okazja. Myślę, Ŝe powinie z niej skorzystać. MoŜe dzięki temu przestaniesz ciągle myśleć o dziecku. - Nie chcę przestać myśleć o dziecku. - Dobra kolacja - powiedziała, nie zwaŜając na jego słowa. - Zresztą wiesz, Ŝe to zrobisz. Udajesz tylko niezdecydowanego, Ŝebym była zadowolona, bo wziąłeś mnie pod uwagę, podejmując decyzję.

- To nieprawda. - Akurat! - No, nie do końca - powiedział. W ramach weryfikacji Alan musiał odbyć dość szczegółową rozmowę kwalifikacyjną z agentem FBI o nazwisku Flaherty, którego Alan podejrzewał - opierając się wyłącznie na poszlakach lingwistycznych - Ŝe pochodzi gdzieś z północnego wschodu. Dalsza część procedury weryfikacyjnej polegała najwyraźniej na typowych zakulisowych działaniach FBI, między innymi na rozmowach ze wskazanymi przez Alana osobami polecającymi. Podał im nazwisko przyjaciela, Sama Purdy'ego, pracującego w policji w Boulder, a takŜe nazwiska i numery trzech byłych agentów FBI, z którymi współpracował w ciągu ostatnich kilku lat. Okazało się, Ŝe wykładowcą Flaherty'ego w Akademii FBI na kursie z „przestępczości komputerowej” był jeden z emerytowanych agentów na liście referencyjnej Alana, niejaki Kimber Lister. Alan uznał to za zrządzenie losu. W następny piątek rano zaparkował w garaŜu okazałego granitowego budynku przy Cherry Greek South Drive w Denver i wjechał windą na czwarte piętro, gdzie mieścił się gabinet doktor Teri Grady. MęŜczyzna, który powitał go w wygodnej poczekalni, miał na nogach sięgające do kostek lycrowe rajtuzy dojazdy na rowerze i kurtkę z goretexu. - Doktor Gregory? - zapytał. - Inspektor Ronald Kriciak. Jestem inspektorem terenowym ze SłuŜby Marszali. Witam na pokładzie. Dziękuję, Ŝe zechciał pan pomóc. - Miło mi pana poznać. - Alan zlustrował kolarski strój inspektora. -JuŜ pan dzisiaj jeździł? Kriciak dotknął lekkiej kurtki. - Jeszcze nie. Ale gdy tylko skończymy, od razu ruszam w drogę. - Gdzie pan jedzie? - Nie jestem pewien. MoŜe do kanionu. Chcę pojeździć trochę po górkach. Pan teŜ jeździ. - Nie było to pytanie. - Kiedy tylko mogę. Kriciak wskazał na otwarte drzwi. - Mamy trochę czasu przed spotkaniem z Teri. Poprosiłem pana wcześniej, bo przyniosłem materiały do przeczytania. Nie mogę ich panu zostawić. Tajemnica słuŜbowa. - Jasne. Kriciak podał mu dwie teczki i Alan zaczął czytać o swoich dwóch nowych pacjentach. Kriciak wziął do ręki numer „People”.

Prawie pół godziny później obaj weszli do gabinetu Teri, który -jak przypuszczał Alan - był przynajmniej dwa razy większy od jego gabinetu. Dwa ogromne okna wychodziły na góry. Stary perski dywan zdobił drewnianą, ale na pewno nie dębową podłogę. Wiśnia, zgadywał, albo ciemny klon. Teri siedziała, a raczej półleŜała na sofie otoczonej z dwóch stron identycznymi fotelami. Kriciak zajął jeden. Alan uścisnął wyciągniętą dłoń Teri i usiadł w drugim fotelu. - Teri, jak tam twoje...? - przerwał, nie chcąc wypowiadać słowa „krwawienia” przy Kriciaku. Zdobyła się na uśmiech. - Powiedzmy, Ŝe przez parę miesięcy mogę nie oglądać tego gabinetu. Ojej, przykro mi. Musisz leŜeć? Wzruszyła ramionami. - Gdyby mój połoŜnik wiedział, Ŝe tu jestem, pewnie by się wściekł. Ale rozwścieczeni połoŜnicy są najmniejszym z moich zmartwień. A jak się trzyma twoja Ŝona? - Jak na razie ciąŜa dodaje Lauren energii. W pierwszym trymestrze trochę się męczyła, ale od tamtej pory wszystko jest w porządku. W zeszłym tygodniu zaczęła nawet ćwiczyć jogę. Chyba to lubi. Kriciak odchrząknął i popukał w zegarek - elektroniczne cudo, które na oko Alana mogłoby wyłapać nadlatujące pociski balistyczne, gdyby w Północnoamerykańskim Dowództwie Lotnictwa Obronnego doszło do jakiejś powaŜnej awarii. - Przepraszam, Ron - powiedziała Teri. - Wiem, Ŝe chcesz juŜ zacząć. Alanowi wyjaśniła: - Ron jest kawalerem i obecnie udaje, Ŝe cud prokreacji go nie interesuje. - Ach tak. - Ron juŜ ci na pewno wyjaśnił - ciągnęła dalej - Ŝe jest jednym z inspektorów terenowych nadzorujących program WITSEC w tym regionie. Był moim pośrednikiem przy pracy z pacjentem, którego przejmiesz i tak samo będzie z nową pacjentką, która teraz wchodzi do programu. Kiedy ona przyjeŜdŜa? We wtorek, Ron? - Mniej więcej. Alan wyczytał z twarzy Teri, Ŝe wymijająca odpowiedź Rona nie umknęła jej uwadze. Ale dała mu spokój. Powiedziała tylko: - MoŜe wyjaśnisz Alanowi, na czym polega twoja rola? Kriciak był jednym z tych męŜczyzn, którzy siedząz nogami rozstawionymi najszerzej, jak tylko moŜna. Odległość między jego kolanami musiała wynosić jakieś trzy

czwarte metra. Wymarzony sąsiad w teatrze lub w samolocie. - Po pierwsze - zaczął -jako inspektor terenowy monitoruję ich udział w programie. Po drugie, jestem ich łącznikiem ze światem, przynajmniej na początku. Gdy juŜ przyjadą do nowego domu, pomagam im się zadomowić, zorganizować, uczę ich wszystkiego, co muszą wiedzieć o swojej nowej toŜsamości, o przestrzeganiu zasad bezpieczeństwa, o regionie, zasadach programu, informuję, co moŜemy dla nich zrobić. Im dłuŜej ktoś jest objęty pro- gramem, jeśli dobrze się sprawuje, tym rzadziej mnie widuje. - Uśmiechnął się do Teri. - Ten twój Carl jest wyjątkiem. Im dłuŜej siedzi w programie, tym więcej ma pomysłów, w jaki sposób mógłbym mu pomóc. Przysięgam, Ŝe gdyby to od niego zaleŜało, zmieniłby w tym całym cholernym programie wszystko od początku do końca. Alanowi wydawało się, Ŝe wychwycił nutkę sarkazmu w jego głosie. Ron odwrócił się do Alana i mówił dalej: - Dla pana będę robił to samo, co dla Teri. Dla doktor Grady. Gdy czegoś potrzebuje, dzwoni do mnie. Sprawdzam moŜliwości i badam, czy program moŜe jakoś pomóc. Prawda jest taka, Ŝe najczęściej nie moŜe. Pan będzie robił to samo. Tu są moje numery. - Podał Alanowi wizytówkę z wytłaczanego papieru. - Najlepiej dzwonić na komórkę albo pager. - Teri? - spytał Alan. - Nie wiem, czy dobrze rozumiem. Po co w trakcie psychoterapii miałbym konsultować się z inspektorem w sprawie mojego pacjenta? Teri poprawiła poduszkę pod kolanami. Skrzywiła się nieznacznie, gdy dziecko wbiło jej łokieć pod Ŝebro. - Moja praca z Carlem w ramach terapii to niezupełnie psychoanaliza, Alan. Nie zrozum mnie źle - on wcale nie jest głupi, ale moja praca ma charakter bardziej... praktyczny. Mniej rozwaŜań, więcej działania. Często jest to szkolenie, prowadzenie, nawet poradnictwo. Ale kiedy okazuje się, Ŝe Carl potrzebuje czegoś, czegoś konkretnego, co twoim zdaniem jest wskazane - na przykład mogłoby być korzystne dla terapii - musisz negocjować z Ronem. Jeśli Carl chce zrobić coś, co wykracza poza ramy programu, musi uzyskać pozwolenie. Zaczynamy od Rona. - Tak, jestem jakby zastępcą Boga - wtrącił Ron z ledwie dostrzegalnym uśmiechem. - Ale Teri ma rację. Carl lubi naciągać zasady programu. Alan zauwaŜył, Ŝe Ron manipuluje przy swoim efektownym zegarku i zastanawiał się, czy wcisnął stoper, Ŝeby zmierzyć czas spotkania. - Co jeszcze muszę wiedzieć, Ron? - O Carlu? Niewiele. Czytał pan jego Ŝyciorys. Teri zna go tak dobrze jak ja, moŜe lepiej. Odpowie na pańskie pytania. Chciałbym tylko, Ŝeby pan zrozumiał jedno: Carl to