uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję816
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Stephen White - Teatr zla

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen White - Teatr zla.pdf

uzavrano EBooki S Stephen White
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 110 stron)

STEPHEN WHITE TEATR ZŁA Przekład Agnieszka Jacewicz Tytuł oryginału HARMS WAY Dla Rose W wy cigu ze mierci nie wszyscy ludzie s równi. Norman MacLean Young Men and Fire W ciepły pi tkowy wieczór nieruchome powietrze pachniało bzami. źmily chciała wyj ć na spacer. Owin łem smycz wokół palców, patrz c, jak suka kręci się w kółko. Węszyła za odpowiednim miejscem. Peter wła nie wyje d ał na ulicę. Na chwilę zatrzymał stare volvo i wysun ł rękę przez otwarte okno. - Cze ć, źmĄ - zawołał. Odpowiedziałem mu podobnym gestem. Patrzyłem za znikaj cymi wiatłami wozu. źmily postawiła uszy, przysiadaj c na piasku. Wolałaby pewnie dłu szy spacer, ale ja chciałem wrócić do domu, do ony czekaj cej na mnie ze schłodzon butelk wódki, kaset wideo i wygodnym miejscem na kanapie. eby zrozumieć sens tego, co wydarzyło się pó niej tego wieczoru, musiałem porozmawiać z wieloma osobami. Z księgi rejestru miejskiego szpitala wynikało, e o drugiej dziesięć nad ranem dwóch mę czyzn wniosło Petera do izby przyjęć. Natychmiast poło ono go na łó ku przykrytym prze cieradłem poplamionym krwi cię ko rannej ofiary wypadku autobusu szkolnego, który rozbił się niedaleko Allens park. Rzut oka na Petera wystarczył, aby zorientować się, e nie było czasu na zmianę prze cieradeł. Natychmiast zebrał się wokół niego zmęczony personel. - Ma bardzo słabe tętno. Pospieszcie sięĄ Stracił mnóstwo krwiĄ - krzykn ł jeden z dwóch mę czyzn, którzy przywie li rannego z teatru Boulder. Był krępej budowy, miał grube ramiona i krótkie nogi. Zmierzwione włosy koloru miedzi poprzetykane były srebrnymi nitkami. Miał zarumienion z wysiłku twarz i niespokojnie błyszcz ce małe oczka. Był sanitariuszem w Wietnamie i

mógłby przysi c, e gdy przyszedł do teatru, aby posprz tać po przedstawieniu, i znalazł tam rannego Petera, wyczuł jednak u niego słaby puls. Z do wiadczenia wiedział, e nie ma czasu wzywać karetki. Przywiózł więc Petera do szpitala własnym wozem, starym półcię arowym el camino z połyskuj c plandek z tyłu. Po drodze zgarn ł z chodnika przypadkowego przechodnia, studenta. Poprosił go, eby usiadł z tyłu z Peterem. Chłopak wła nie wracał z imprezy jednego z bractw uniwersyteckich. Upił się i zgubił kluczyki, musiał więc i ć pieszo do domu przy Spruce Street. Samochód zatrzymał się przy nim, gdy wymiotował w zaułku. W gor czkowej atmosferze ostrego dy uru, zawiany chłopak wydawał się zupełnie zagubiony. Jak cień chodził za byłym sanitariuszem. - Brak pulsu. Czy kto go wyczuwa?Ą - zawołała wysoka siwowłosa pielęgniarka. Ona pierwsza znalazła się przy łó ku Petera. Łó ko stało w holu, na który wychodziły drzwi pokojów zabiegowych. Nadbiegł lekarz dy urny i dokładnie obejrzał rannego. - Jeszcze nie podł czony? Mamy jak woln salę? - spytał spokojnie. - Chyba pan artuje. - Dawać krew. Zero Rh- . Ci nienie? Przez chwilę wszyscy milczeli. W końcu kto powiedział. - Jeszcze nic, wci próbuję. - Zawołajcie tu zespół reanimacyjny. Potrzebny mi zestaw. - Nie oddycha. Brak pulsu. - Nie przerywajcie sztucznego oddychania. Musimy natychmiast dostać zestaw reanimacyjny. Potrzebna nam salaĄ - Trójka reanimacyjna jest ju wolna?Ą - zawołał kto z głębi korytarza. - Kiedy czuł pan puls? Jak dawno temu? - Lekarz dy urny, mę czyzna po czterdziestce z bliznami po tr dziku i przerzedzonymi włosami zwi zanymi w kucyk, spojrzał na zaczerwienionego mę czyznę. - Jakie pięć minut temu! - mrukn ł były sanitariusz. - Nie więcej. Mo e nawet cztery. Ja go znam, panie doktorzeĄ Tego człowieka warto ratować. Ubranie i skóra mę czyzny poplamione były krwi . Krwi Petera, która powoli wysychała. Cienka brunatna skorupa pokrywaj ca owłosione ramiona zaczęła pękać. Były sanitariusz przyja nił się z Peterem. Stał przy nim prosty jak struna i płakał. W przesi kniętych krwi Petera roboczych spodniach i podkoszulku, z oczami l ni cymi jak słońce, budził szacunek ludzi w izbie przyjęć. Inni, patrz c na niego, powa nieli. Moja droga przyjaciółka Adrienne, ona Petera, była urologiem i tego wieczoru miała dy ur w szpitalu. Wła nie skończyła trudny zabieg cewnikowania u dziesięcioletniej dziewczynki z pęknięt miednic . Z korytarza dobiegły j odgłosy zamieszania. Od razu wiedziała, e kogo reanimowano. Pomy lała, e pewnie jedn z ofiar wypadku szkolnego autobusu. Dokończyła zakładanie cewnika, ci gnęła rękawiczki i wyszła sprawdzić, co się dzieje. Adrienne miała metr sze ćdziesi t w szpilkach. I to nie na pewno. Widziała więc jedynie ludzi otaczaj cych łó ko. Przecisnęła się między nimi i znalazła się przy stopach le cego. Dy urny lekarz z kucykiem pochylał się nad ciałem. Licz c cicho, robił masa serca. Pielęgniarka ciskała balon - pompowała powietrze przez maskę, która zasłaniała usta i nos pacjenta. Inna pielęgniarka tamponami z gazy tamowała krew płyn c z niezliczonych krótkich ciętych ran. W yły mę czyzny wkłuto igły. - Nic nie czuję. Brak pulsu. Zero. Na stojakach zawieszono plastikowe torby wypełnione płynem, a do oczyszczonych miejsc na nagiej piersi Petera z niezwykł precyzj przymocowano elektrody. - Tracimy go. Cholera. Czy kto wyczuwa puls? Adrienne nie wiedziała, kto pyta. żłos wydał się jej bardziej zmęczony ni ponaglaj cy. żłos kobiety, pomy lała. Nikt nie odpowiedział. Z głębi korytarza dobiegło ich wołanieŚ - Trójka wolna! - Nie przerywać masa u. Przenosimy go na trójkę. Wszyscy razem. Raz, dwa, terazĄ - Lekarz dy urny, który regularnie uciskał pier Petera, mówił wyra nie, pewny, e jego polecenia zostan spełnione. Sala numer trzy znajdowała się za plecami Adrienne. Odskoczyła, eby zrobić miejsce dla łó ka i otaczaj cych je ludzi. żdy przeje d ało obok, zobaczyła mę a. Patrzył prosto na ni . Przez ni . Zamarło jej serce. - Och, Jonas. To twój tatu - powiedziała. Po yczony czas Wydaje ci się, e kogo znasz. Peter Arvin był moim s siadem prawie dziesięć lat. Setki razy jedli my razem kolację. Pomagałem mu stawiać ogrodzenie, czy cić rynny i sadzić drzewa. żodzinami patrzyłem, jak w swojej pracowni tnie i

ociosuje drewno. Pocieszał mnie, gdy odeszła moja pierwsza ona. Pozwolił się wypłakać, kiedy zdechł mój pies. A gdy przyszło na wiat jego dziecko, byłem przy nim. Poprosił mnie, ebym przytrzymał pępowinę, kiedy j przecinał. Zgodziłem się, choć nie mam pojęcia dlaczego. Wraz z Peterem, i za jego namow , opró nili my wiele butelek wspaniałego wina, chocia wcale nie musieli my. Razem biegali my na dziesięć kilometrów, chocia wcale nie musieli my. Nigdy nie udało mi się pokonać go na korcie tenisowym. Ani razu. W tpię, czy w ogóle przeszło mu przez my l, eby choć raz dać mi wygrać. Peter lubił być najlepszy. I lubił być staro wiecki. W pracowni słuchał zawsze starych płyt. Winylowych. Creedence Clearwater, Grand Funk, Cream. Early Airplane. Przyjemno ć sprawiało mu podawanie steków z sosem i tłustych gulaszy go ciom obsesyjnie dbaj cym o poziom cholesterolu. Je dził volvo kombi z tysi c dziewięćset siedemdziesi tego szóstego roku ze starym radiem. Je li w ogóle miał jakie nowe ubrania, ja nigdy ich nie widziałem. Uwielbiał pustkowia i góry, a mimo to o enił się z kobiet , dla której prawdziw dzicz było Boulder. Sam je dził na biwaki i wędrówki. Przewa nie wybierał Indian Peaks. żdy brakowało mu natchnienia, mo na go było spotkać wisz cego na jednej ze cian kanionu źldorado. Kpił sobie z prawa ci enia. Regularnie uprawiał free- solo - wspinaczkę po skalnych cianach bez asekuracji. Ja odwa yłbym się podej ć do takiej skały tylko gdyby stało przy niej rusztowanie. Pewnego razu, niedługo po tym, jak okazało się, e Adrienne spodziewa się dziecka, Peter zaprosił mnie na kolację. Wła nie wtedy nad talerzem pikantnych krewetek Adrienne poprosiła go, eby więcej tego nie robił. Tak po prostu. - Mam się nie wspinać bez asekuracji? - spytał, wpatruj c się w jedzenie. - Wła nie tak, żeppetto. Koniec ze wspinaniem się na ywioł. Ludzie, którzy uprawiaj free- solo to gin cy gatunek, a ja chciałabym, eby kto pomagał mi zmieniać pieluszki. Zaczerpn ł tchu i dopiero po chwili odezwał sięŚ - A mogę zostać przy wspinaczce sportowej? Adrienne skinęła głow . Wspinaczka sportowa oznaczała asekurację, a nawet kask, o ile udałoby jej się wpłyn ć na Petera. Dla mnie ró nica między wspinaczk free- solo a wspinaczk sportow przypominała ró nicę między pływaniem w ród rekinów bez broni i pływaniem w ród rekinów z małym scyzorykiem. Nikt jednak mnie o zdanie nie pytał, więc zachowałem je dla siebie. Adrienne jeszcze raz przytaknęła. - Sportowa mo e być. Peter u miechn ł się oczami, ale jego twarz pozostała nieruchoma. Tego wieczoru byłem jedynie obserwatorem, odniosłem jednak wra enie, e ta krótka wymiana zdań oznaczała zawarcie kontraktu mał eńskiego negocjowanego bez wzajemnej nienawi ci. Mimo to w ci gu następnego roku od wielu wspólnych przyjaciół słyszałem, e Petera nieraz widziano na cianach Diving Board, Tagger lub na innych słynnych skałach źldorado bez lin i bez kasku. Znajomy psycholog klinicysta, który widział jedno z jego wej ć, orzekł, e ka da zakończona sukcesem wyprawa Petera to nic innego, jak tylko nieudana próba samobójstwa. Peter Arvin miał blond włosy do ramion i golił się raz w tygodniu bez względu na to, czy było to potrzebne, czy nie. miał się jak dobry duszek, a u miechem zaszczycał innych rzadko. Okazja musiała być naprawdę wyj tkowa. Miał oczy raczej złote ni orzechowe. Zawsze wydawały się smutniejsze i m drzejsze ni oczy pozostałych. Nawet w Boulder, pełnym domorosłych filozofów, Peter jedn uwag na temat znaczenia jakiego aspektu ycia, nad którym nikt się nigdy nie zastanawiał, potrafił sprawić, e w pokoju nagle zapadała cisza. Raz interesowało go ycie pozaziemskie, kiedy indziej kwestia gabinetu cieni. Problem wycinania lasów tropikalnych rozpalał go do czerwono ci. Zawsze się czym martwił. Był najwra liwszym mę czyzn , jakiego znałem. Jego wra liwo ć miała bardzo osobisty i wyj tkowy charakter, choć czasem wydawała się dziwaczna. Peter głęboko wierzył, e kieruje nami jaka siła, niedoskonałe jeszcze bóstwo istniej ce gdzie we wszech wiecie. Wci o tym mówił, tak jak inni mówi o polityce, sporcie czy pogodzie. - Je li rzeczywi cie istnieje jaki Bóg, jeden Bóg - powiedział pewnej wiosny, gdy rozsypywali my nawóz w ogrodzie warzywnym jego ony - chyba jeszcze nie jest dorosły. To musi być jaki dzieciak, który próbuje zatroszczyć się o nasz planetę. Zbyt wiele rzeczy zostało schrzanionych, eby uwierzyć, e opiekuje się nami dojrzała Najwy sza Istota, która ma cztery miliony lat do wiadczenia. We my na przykład sprawę wyginięcia dinozaurów. Czy według ciebie naprawdę uwa ny Bóg pozwoliłby na co podobnego? Niemo liwe. T planet rz dzi kto , kto robi to przy okazji, gdy tymczasem interesuje go wył cznie niebiański odpowiednik seksu albo muzyki rockowej. Peter lubił czytać biografie i wy ej cenił tylko ksi ki science fiction - nazywał je „dokumentami z przyszło cią. Uwielbiał teatr - od Szekspira po broadwayowskie spektakle go cinne i repertuar miejscowych grup teatralnych. Zawsze był ich wielkim fanem i często zgłaszał się do pracy przy przedstawieniu albo hojnie wspomagał rozmaite przedsięwzięcia. W swojej pracowni zmieniał się w czarodzieja. Robił z drewnem, co chciał, jakby tylko on rozumiał prawdziw mowę sęków i słojów. Jego praca cieszyła się powszechnym uznaniem, był nawet bohaterem artykułu w jednej z gazet w Denver i w czasopi mie „Domy i style w Koloradoą. Żałszywa skromno ć nie le ała w jego charakterze.

- Odpowiedni kawałek drewna to taki, który tylko czeka, eby stać się komod , łó kiem albo krzesłem. Z nieodpowiedniego trzeba tak komodę, łó ko lub krzesło zrobić. Ja szukam drewna, które czeka - mówił. Zamawiano u niego meble z rocznym wyprzedzeniem. Nigdy nie brał za nie dostatecznie du o. Ojcostwo odmieniło go w niezwykły sposób. Nie zmieniło go radykalnie, ale sprawiło, e w jednych sprawach stał się znacznie mniej lekkomy lny, w innych za dwa razy bardziej odpowiedzialny. Miał w yciu cel. Czę ciej się u miechał. Tyle o nim wiedziałem. Ale spogl daj c w przeszło ć, stwierdziłem, e nigdy nie dowiedziałem się rzeczy oczywistych. Niewiele umiałem powiedzieć o jego yciu, zanim wprowadził się do domu na wzgórzu. Mało wiedziałem o jego rodzinie z Wyoming. Nie miałem pojęcia, czy był kiedy skautem ani czy grał na drugiej bazie w małej lidze baseballowej albo czy w szkole redniej był klarnecist w licealnej orkiestrze. Przez dziesięć lat mieszkałem obok niego, łudz c się, e go dobrze znam. I tak my lała Adrienne, jego ona. Kiedy Peter został zamordowany, oboje przekonali my się, e nie wiedzieli my o nim nic. W sobotni ranek kilka minut po szóstej zobaczyłem wiatła skręcaj cego na nasz podjazd samochodu. Rozwoziciel gazet ju był, doszedłem więc do wniosku, e to Adrienne wraca do domu po okropnej nocy w szpitalu. Cał pierwsz stronę gazety zajmował artykuł na temat wypadku szkolnego autobusu niedaleko Allenspark. Otworzyłem frontowe drzwi, eby przywitać s siadkę na wspólnym podje dzie. Chciałem zaproponować jej chwilę odpoczynku po szpitalnej gehennie. Pomy lałem, e chętnie posiedzi ze współczuj cym przyjacielem - to znaczy ze mn - zamiast i ć prosto do domu, eby zasn ć i zapomnieć o potworno ciach minionej nocy. Samochód nie nale ał jednak do Adrienne. Zamiast minivana zobaczyłem czterodrzwiowego forda. Opony zachrzę ciły na wirze i samochód zatrzymał się jakie półtora metra ode mnie. Wysiadł z niego Sam Purdy. To mnie zaniepokoiło. Detektywi, wszystko jedno, czy s naszymi przyjaciółmi, czy nie, zwykle nie przyje d aj bez zapowiedzi o wicie z dobrymi wie ciami. źmily podeszła ze mn do drzwi. Była ogromna, jej sier ć miała kolor gliniastej ziemi po deszczu. Mieszkała ze mn i Lauren dopiero od trzech dni - przygarn łem porzucon przez hodowcę z Cheyenne suczkę, która nie nadawała się na wystawy. Poniewa źmily mieszkała z nami tak krótko, nie zd yła się jeszcze nauczyć, e ochrona nas i naszego domu nale y do jej ywotnych interesów, dlatego nie zaszczekała na widok obcego. Po raz pierwszy Sam Purdy zapukał do mych drzwi wiele lat temu, eby mnie przesłuchać. Pó niej tysi c razy bywał tu jako przyjaciel. Tym razem wygl dał na przygnębionego. Miał na sobie słu bowy strój, domy liłem się więc, e przywiodły go tu sprawy zawodowe. Sportow marynarkę w jodełkę narzucił na koszulę w kratę. Poplamiony krawat rozlu nił pod szyj . - Cze ć, Sam. Zdaje się, e twój przyjazd nie wró y nic dobrego. - Przypuszczałem, e przyszedł porozmawiać z moj on , która była zastępczyni prokuratora okręgowego. - Napijesz się kawy? - Chętnie, je li zostało ci trochę wie ej. - Przykucn ł i przywitał się z źmily, która gwałtownie się od niego odsunęła. - Masz nowego psa? Wspaniale. Jak się wabi? - Nazywamy j źmily. Jest z nami dopiero kilka dni. Ma dwa lata. Na razie uwa amy, e jest cudowna. - Jest taka sama jak wasz poprzedni pies, prawda? - Tak, to bouvier jak Cycero. Sam z zainteresowaniem przyjrzał się mojej twarzy, tak jak ludzie, którzy patrz na mnie, kiedy zgolę brodę, ale nie potrafi stwierdzić, co się we mnie zmieniło. Zaraz potem powiedział, e Peter został zamordowany. Nie mam pojęcia, ile czasu upłynęło, zanim poczułem, jak jego ręce pchaj mnie w stronę krzesła. Usiadłem i spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Kazałem mu powtórzyć, co powiedział. żdy usłyszałem te same słowa, od- wróciłem się i wyjrzałem przez okno, wzbraniaj c się przyj ć fakty do wiadomo ci. Miałem ochotę przebiec przez podjazd i zadzwonić do drzwi Petera pięć, dziesięć razy, tyle, ile byłoby trzeba, aby mi otworzył. W końcu dotarł do mnie głos Sama próbuj cego wyja nić mi, co się stało. Dwukrotnie przerywałem mu, eby się upewnić, czy naprawdę chodziło o Petera. Naprawdę. Powoli jego opowie ć zaczęła do mnie docierać. Pochłonęły mnie szczegóły. - Powa nie? Tak jak w tamtej sprawie w Denver? - Mo e. Jeszcze za wcze nie, eby to stwierdzić. - Ale wygl da tak samo, prawda? Sam, czy Petera zabił ten sam człowiek? - Ju powiedziałem, e to mo liwe. Zwłaszcza s dz c po tym, co przeczytałem w aktach. Musimy się skontaktować z wydziałem zabójstw w Den- ver, sprawdzić, czy wszystkie szczegóły pasuj . Ale wygl da na to, e morderca działał w ten

sam sposób co w teatrze w Denver. Koszmar wydarzeń tej nocy wci jeszcze do mnie nie docierał. Wydawał się nierzeczywisty, odległy. - To znaczy, e Petera zabił seryjny morderca? Dwa wypadki wystarcz , eby nazwać to seryjnym morderstwem? - Do diabła, zawsze zaczyna się od jednego, prawda? Według kryteriów ŻBI potrzebne s trzy morderstwa, eby mówić o seryjnym zabójcy. Wiem jedno. Po tym, co widziałem kilka godzin temu, mogę stwierdzić, e mamy do czynienia z mordem rytualnym. Oczywi cie trzeba to dokładnie sprawdzić. - To znaczy, e to nie była... spartaczona próba kradzie y albo co w tym rodzaju? - Nie. To wygl dało jak zasrane przedstawienie. Pieprzone przedstawienie psychopaty. - Na wspomnienie o tym przez twarz Sama przemkn ł grymas obrzydzenia. - Tym razem nie chodziło o kradzie . Wczoraj wieczorem pokazywano jaki beznadziejny musical New Age. Bilety wyprzedano na długo przed przedstawieniem. W kasie były tylko pieni dze za wej ciówki. Zupełnie inaczej ni w kinoteatrze, gdzie na miejscu jest prawdziwa kasa z biletami. Zreszt kierownik twierdzi, e nic nie zginęło. - Nie mogę w to uwierzyć. Peter, co oni ci zrobili? To się nie mogło zdarzyć. Widziałem twarz Petera tak wyra nie, jakby przede mn stał. Nie u miechał się. Jego oczy l niły mnóstwem tajemnic, ale kryły się w nich te jakie cienie. Próbowałem zrozumieć to, e Peter nigdy nie zobaczy, jak Jonas stawia pierwsze kroki, ani nie usłyszy, jak mały piewa. Nie mogłem uwierzyć, e ju nigdy nie napijemy się razem dobrego wina z jego piwnicy i e nie spełni się marzenia Petera o wyprawie do Nepalu. - Rozmawiałe z Adrienne? - spytałem. Skoro nie mogłem być przy Peterze, chciałem przynajmniej być przy niej. - Z jego on ? Przytakn łem. - Wyobra sobie, e kiedy przywie li Petera, miała dy ur w szpitalu. Widziała go. Widziała, jak próbowali go reanimować. Podobno wygl dało to okropnie. Przez pół godziny siedziała sama przy jego ciele, a potem wróciła na salę operacyjn do jakiego dzieciaka z wypadku. Zadzwoniłem do szpitala, zanim tu dotarłem. Wci tam jest. Wiesz, e autobus szkolny miał wypadek? - Tak. - Nie umiałem sobie nawet wyobrazić, jak okropna musiała to być noc dla Adrienne. - Trudno mi w to wszystko uwierzyć. Pięć minut pó niej byłem ju gotowy do wyj cia. Obudziłem Lauren. Była przybita wiadomo ci o tragedii. Wci gnęła szlafrok i objęła mnie. W jej ramionach było mi dobrze. Przez chwilę stali my przytuleni. Weszła na górę, aby przywitać posłańca i przekonała Sama i mnie, eby my jechali bez niej. Powiedziała, e pójdzie sprawdzić, jak się maj Jonas i Lisa, jego niania, a potem spróbuje znale ć Adrienne. Korpulentna postać Sama Purdy'ego niczym gaz wypełniała przestrzeń. Często w jego towarzystwie wydawało mi się, e mnie przytłacza. Tego ranka w jego słu bowym wozie miałem wra enie, e się duszę. Poczułem, e mam łzy w oczach. Wytarłem je szybko wierzchem dłoni i spytałem Sama, czego ode mnie chce. Próbował skręcić ze Spanish Hills w South Boulder Road, ale nawet w weekendowe poranki ze wschodnich przedmie ć do Boulder jechało tyle osób, e sznur samochodów ci gn ł się jak okiem sięgn ć. żdzie po czterdziestu pięciu sekundach jego udawana cierpliwo ć wyczerpała się. Wystawił koguta na dach forda i wł czył syrenę. Zawyła trzy razy - tyle wystarczyło, eby mógł wł czyć się do ruchu. Dopiero kiedy jakie czterysta metrów dalej wył czył koguta, odpowiedział na moje pytanie. - Je eli - pozwól, e podkre lę słowo Je elią - jest to zabójstwo rytualne i zrobił to ten sam szaleniec, który poćwiartował faceta w Centrum Sztuki w Denver w zeszłym miesi cu, będę musiał przyjrzeć się miejscu przestępstwa w szczególny sposób. Okiem psychologa. Muszę być gotów do stworzenia profilu mordercy od samego pocz tku. Ty mógłby mi pomóc, patrz c na wszystko ze swojej perspektywy. Chciałbym, eby przyjrzał się scenie jako psycholog. Mo e co cię w niej uderzy. Mo e będziesz mógł mi powiedzieć co nowego o tym wirze. Spodziewał się, e odmówię, jako zareaguję. Kiedy się nie odezwałem, zacz ł mówić dalej. - Zwykle przy seryjnych i rytualnych zabójstwach policyjni psycholodzy maj do dyspozycji tylko fotografie z pierwszych zbrodni. To dlatego, e przy pierwszych kilku wypadkach zwykle nie ma pewno ci, czy mamy do czynienia z seryjnym morderc , więc nie wzywa się psychologów, eby obejrzeli miejsce przestępstwa. Ja jednak chciałbym, eby się temu przyjrzał, eby zobaczył wszystko na własne oczy, na wypadek gdyby moje przeczucia okazały się słuszne. Patrzyłem przez szybę na południe, w kierunku Żlatirons i kanionu źldorado. Wła nie tam Peter uwielbiał się wspinać. - Pochlebia mi twoja wiara we mnie, Sam, ale wiesz, e nie jestem specjalist . Nic nie wiem na temat seryjnych morderców. Odwrócił wielk twarz w moj stronę. - Daj spokój, Alan. - W jego głosie zabrzmiał wyrzut. Zacz łem go uwa niej słuchać. - Przestań opowiadać bajki. Przecie znasz się na socjopatach, tak?

- Tak. - Znasz się te na psychopatach? - Tak. - Jaki dzi dzień? Pi tek? - Sobota. - Wszystko jedno. W poniedziałek, po przeczytaniu materiałów, które ci dam, będziesz mógł zrobić kolejny, doktorat z rytualnych morderstw. - Ton jego głosu złagodniał tak szybko, jak wcze niej spowa niał. - Nie chciałbym się z tym zwracać do obcego. Ty chyba te by nie chciał. Wiesz, na czym polega przygotowywanie profilu zabójcy? - Mniej więcej. Ale to umiejętno ć, któr trzeba ćwiczyć, a mnie brak do wiadczenia. Sam nawet nie próbował ukryć sarkazmu. - W takim razie mam problem, bo nie znam adnego psychologa, który byłby w tym dobry i którego mógłbym wyci gn ć z łó ka o wicie, kilka godzin po tym, jak zamordowano twojego przyjaciela. Do diabła, chcę, e by mi pomógł, rozumiesz? Ufam tobie i twoim cholernym umiejętno ciom. Wierzę, e potrafisz zrobić to bez zbędnego chrzanienia. Dlatego proszę cię, eby dzi rano przywołał na twarz minę psychologa, wybrał się ze mn do teatru i po prostu się rozejrzał. Zobacz, co jaki dupek zrobił twojemu przyjacielowi. Wyczuj go. Poczuj zabójcę. W pewnym sensie on tam jest. Wszędzie, na całej scenie. Zostały lady. Po tym, co zrobił i czego nie zrobił. Dla czego wybrał Petera. Czy się rozkręcał. Jak się rozkręcał. Jak wszystko zaplanował. Jak długo czekał. W jakim stopniu się kontrolował. Czy stracił panowanie nad sob . Mo e wydaje mu się, e był duchem. Nie był. Wierz mi. Na pewno zostawił jakie lady. Chcę, eby znalazł wszystkie. - Sam skręcił na Broadway. - Nie zobaczysz tego, co ten drań zrobił Peterowi. Zo baczysz, jak to zrobił. Co czuł, kiedy planował i kiedy to robił. Co chciał przez to osi gn ć. To wszystko tam jest. Taka robota to przecie twoja specjalno ć. Chcę, eby dzi rano spróbował złapać ducha. Mo esz mi wie rzyć, e to nie jest pieprzony Kacper. Teatr Boulder to ozdoba Czternastej ulicy. Stoi tu obok brukowanych uliczek centrum handlowego. Ma wspaniał fasadę w stylu art deco, a panuj ca tam atmosfera przypomina mi szkolne czasyŚ teatralny balkon, kształtne piersi, jędrne po ladki i spocone dłonie. Budynek przeszedł zmienne koleje losu, odk d na przełomie wieków zbudowano go dla opery Cur- ran. Był teatrem z prawdziwego zdarzenia, kinem, w którym odbywały się premiery, a potem kinem trzeciorzędnym. Ostatnio wystawiano tam mu- sic- halle, a od czasu do czasu udostępniano scenę miejscowej grupie ama- torskiej. Tamtego ranka, kiedy razem z Samem mijali my policyjne barierki, wci jeszcze modliłem się o to, eby to nie był pierwszy raz, kiedy ofiara morderstwa popełnionego na deskach teatru Boulder nie wstanie i nie ukłoni się publiczno ci. Nie wiedziałem, co mam robić, więc usiadłem. Wybrałem miejsce przy przej ciu, po lewej stronie, mniej więcej w po- łowie widowni. Przed kilkoma laty teatr przebudowano tak, by mógł pomie cić scenę muzyczn , parkiet taneczny i bar z napojami alkoholowymi. Długie rzędy drewnianych foteli przez dziesięciolecia słu ce teatromanom zast piono pozbawionymi charakteru aluminiowymi krzesłami z siedzeniami obci gniętymi materiałem. Tylna czę ć widowni ust piła miejsca barowi, przednia otwierała się teraz na orkiestrę, a przód sceny został otulony parkietem do tańca. Cuchnęło mocnym alkoholem i starym piwem. Stęchły zapach wypełniaj cy tę jaskinię był cię ki i nieprzyjemny. wiatła reflektorów rozdzierały przestrzeń, wydobywaj c z ukrycia ka d bliznę. Podłoga upstrzona była kręgami skamieniałej gumy do ucia. Ornamenty na suficie i cianach wygl dały nie le. Tylko na dole, gdzie stali bywalcy mogli dokonać szkód, farba nosiła lady zadrapań i brudu. Pomy lałem, e magia teatrów, tak jak barów, działa tylko w ciemno ciach. Ciemno czy jasno, wszystko jedno. Ta sala nie znała pór dnia. rodek dnia czy północ - to absolutnie nie miało znaczenia w miejscu, w którym siedziałem. Wypu ciłem powietrze z płuc i wyobraziłem sobie rodek nocy, minionej nocy. Zacz łem się w ni zanurzać. Troje ludzi, dwóch mę czyzn w mundurach i kobieta w długim czarnym płaszczu, stało po lewej stronie sceny. Teatralna akustyka sprawiała, e słyszałem szmer ich szeptu, ale nie wiedziałem, o czym rozmawiali. Kobieta pomachała do Sama Purdy'ego. Obejrzał się na mnie, zastanawiaj c się, czy mo e zostawić mnie bez opieki. Wbił ręce w kieszenie i ruszył przej ciem w kierunku grupy. ółto- czarna ta ma odgradzała całe proscenium i dwa miejsca na widowni. Patrzyłem, jak Sam przechodzi nad ni i staje się czwartym szepcz cym na scenie. Policyjni technicy chyba ju skończyli pracę i zabrali ze sob wszystko, co mogło mieć faktyczny lub domniemany zwi zek z morderstwem Petera. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób zamierzali ustalić, które zakurzone włosy i odciski

palców miały znaczenie. Zeszłego wieczoru na sali były setki ludzi, z których ka dy gubił włosy, pocił się, kichał i zostawiał odciski palców. W końcu jednak - pó nym wieczorem - zostały tylko dwie osoby. Peter. I morderca Petera. Znałem pierwszego. I miałem pomóc Samowi odnale ć drugiego. Na pocz tku pomy lałem sobie, e to, czego oczekiwał ode mnie Sam, nie będzie trudne. Jedno spojrzenie na scenę wystarczyło, eby pojawiło się poczucie fałszywej pewno ci siebie. Od razu domy liłem się, dlaczego Peter był tutaj tak pó no. Budował albo zmieniał dekoracje do przedstawienia Present Laughter w re yserii Noela Cowarda. Miał zwyczaj ofiarowywać miejscowym grupom teatralnym kompletne dekoracje i wiele czasu po więcał na ich stawianie. Dobrze pamiętam, jak mi mówił, e pracuje przy tej produkcji. Zysk miał zasilić konto hospicjum dla chorych na AIDS. Z miejsca, gdzie siedziałem, widziałem czę ć dekoracji za kulisami po lewej stronie sceny. Na scenie wznosiła się konstrukcja na kółkach, pochylona lekko w stronę widowni. Znajdowała się na samym rodku, a poniewa zaj łem dobre miejsce z przodu, mogłem wyobrazić sobie, e ciemne plamy na deskach były jedynie czę ci scenografii. Naprawdę zaskoczyła mnie my l, e prawdopodobnie patrzę na krew Petera. Wci jeszcze nie wiedziałem, jak zgin ł. Ale siedz c tam, otoczony cisz i czystym, białym, zimnym wiatłem, i nie mog c zaczerpn ć tchu, zacz łem się zastanawiać, czy nie było to morderstwo na tle seksualnym. Na pewno nie był to akt, o jakim mogli fantazjować moi mniej zrównowa eni pacjenci. Tym razem był to seks na ostrzu no a, seks w ciemnym wiecie, którego nie znałem i do którego nie miałem ochoty wkraczać. Tam granica między agresj i erotyk została przesunięta, w ciekło ć graniczyła tam z dz , a okrucieństwo pochłonęło namiętno ć. Choć mogłem snuć domysły, nie wiedziałem, gdzie dokładnie dozorca znalazł Petera. Dekoracje na scenie przypominały niezupełnie umeblowany salon. Przypuszczałem, e była to główna czę ć trzyczę ciowej scenografii. Dominuj cym elementem na scenie był biały fortepian. Powiększony? Zmniejszony? Nie znam się na instrumentach muzycznych. Je li jednak krew mo na uznać za wskazówkę, tam wła nie zgin ł Peter. Na tym fortepianie. Ciemne plamy - z miejsca, gdzie siedziałem, nie widać było, czy s czerwone - zaczynały się na szczycie pokrywy, biegły po niej łukiem a do punktu, gdzie zwę ały się, tworz c dwie oddzielne stru ki, które wsi kły w biały dywan na podłodze. Krew przestała kapać ju wiele godzin temu. żdyby kto nagle przyciemnił wiatła na widowni i wł czył reflektory, bez trudu mo na by było uwierzyć, e to farba albo jaka inna substancja, której u ywaj teatralni magicy po to, aby oszukać ludzkie oko, e widzi krew. Siedziałem zahipnotyzowany przez zakrwawiony fortepian, gdy obok pojawił się Sam Purdy. Nagle, jakby za spraw magii albo sztuczek specjalisty od efektów specjalnych. - Dozorca znalazł Petera na fortepianie. Był nagi. Le ał twarz do góry. Stracił mnóstwo krwi. Z trudem zmusiłem się do rozmowy o szczegółach morderstwa Petera. - Jak ustawione były wiatła? - To pytanie zaskoczyło nawet mnie. - Hm - mrukn ł Sam. Sięgn ł do kieszeni sportowej marynarki, wyci gn ł notes i długopis i zapisał co . - Czy to Lucy? Ta kobieta, z któr rozmawiałe ? - Lucy Tanner była policyjnym detektywem, protegowan Sama. - Nie, to policjantka z wydziału zabójstw w Denver. Przyjechała sprawdzić, czy s podobieństwa z morderstwem, nad którym pracuj . Mo e co nam podpowie. Nowi pacjenci lubi opowiadać, próbuj c wyja nić, jak i dlaczego doszło do tego, e rozmawiaj z obcym człowiekiem, który ka e sobie płacić dwa dolary za minutę. Ich opowie ci zwykle s wzruszaj ce, czasem nawet tragiczne. Sam chciał, aby teatr opowiedział mi tak historię, eby opowiedział, co takiego się wydarzyło, e musiałem przyjechać tu wczesnym rankiem w sobotę. żdy siedziałem na miejscu numer 11 w rzędzie J, wiedziałem ju , e opowie ć o morderstwie Petera stanie się dla mnie w okrutny sposób intryguj ca. Najpierw jednak musiałem co zrozumieć. Uwa aj Alan. Tu był morderca. Znajd go. Ju nie miałem nic przeciwko temu, e razem z Samem tkwię tu, w zimnym teatrze. Ju nie miałem nic przeciwko temu, by przenikn ć my li mordercy mojego przyjaciela. Ku memu zdziwieniu całkowicie dałem się pochłon ć czekaj cemu mnie zadaniu. Chciałem tu być i chciałem znale ć zabójcę. Chciałem go dopa ć. - Dlaczego te miejsca s odgrodzone ta m ? - Wskazałem na dwa prostok ty obejmuj ce kilkana cie siedzeń. Jeden odgradzał miejsca w rzędzie trzecim i czwartym, po rodku sali, a drugi - w dwóch pierwszych rzędach na balkonie. Tak e po rodku. - To nam podpowiedziała detektyw z Denver. Podobno facet gra ró ne role. Najpierw jest re yserem, potem aktorem. W końcu widzem. Mo liwe, e siedział na którym z tych miejsc. Ju po przedstawieniu.

eby podziwiać to, czego dokonał na scenie. Ale nie mo na tam wej ć. Za chwilę wróc technicy, eby zdj ć odciski palców, zbadać lady i cał resztę. - Mogę się trochę rozejrzeć? - Wszędzie, gdzie chcesz, poza odgrodzonymi sektorami. I nie wchod na scenę beze mnie. Najpierw wróciłem do kuluarów i jeszcze raz wszedłem na salę. Tym razem chciałem zobaczyć j z innej perspektywy. Instynktownie wyczułem, e zabójca nie przyszedł tędy i nie zastał Petera pracuj cego przy drewnianych konstrukcjach na scenie. To byłoby zbyt przypadkowe. Peter mógłby wybiec jednym z dwóch wyj ć ewakuacyjnych. Nie, uznałem, e przedstawienie zostało wyre yserowane o wiele dokładniej. - Morderca musiał być wczoraj na przedstawieniu, jak s dzisz? Sam chyba wła nie dochodził do tego samego wniosku. Nie od razu zareagował na moje słowa. - Chcesz wiedzieć, co ju wiadomo? - spytał w końcu. - Nie, jeszcze nie. - Dobrze. My lę, e tak będzie lepiej. Podszedłem do odgrodzonego ta m prostok ta siedzeń na balkonie. Usiadłem na krze le tu przy ółto- czarnej granicy i spojrzałem w dół na fortepian. Wyobraziłem sobie Petera pociętego, torturowanego, wykrwawiaj cego się na mierć. Obraz zamigotał. Nie potrafiłem go zatrzymać na dłu ej. Przeniosłem się w pobli e ni szego prostok ta i znowu wybrałem miejsce tu przy ta mie, w pierwszym rzędzie, po rodku. Jeszcze raz próbowałem się skoncentrować, siedz c na najlepszym miejscu w teatrze. Rezultat był ten sam. Migaj ce obrazy. Strzępy. - Mogę wej ć na scenę? - Pewnie, chod . - Sam poprowadził mnie od lewej strony i podniósł ółt ta mę. Pochyliłem się i przeszedłem pod ni . Wszedłem po schodkach. Nigdzie nie widać było umundurowanych policjantów ani kobiety w płaszczu przeciwdeszczowym. Nie zauwa yłem, kiedy wyszli. Ręce schowałem głęboko w kieszeniach, lekko zgarbiłem ramiona. Nie miałem pojęcia, co, u diabła, robię. To dla mnie adna nowo ć. Prawdę mówi c, w pracy dzięki temu się rozwijam. Pacjenci wchodz do mojego gabinetu z coraz to nowymi opowie ciami i zastanawiaj się, ile razy miałem do czynienia z podobnymi przypadkami. - Mój m lubi, kiedy nad nim kucam i siusiam mu na twarz. Czy słyszał pan ju o czym takim? - Nie, ale chętnie posłucham. Proszę mi o- tym opowiedziećą. - Chyba powiniene wiedzieć, e Peter był przywi zany do fortepianu. Ka da kończyna do innej nogi. Spojrzałem na fortepian i poczułem, e się duszę. Przed oczami stan ł mi obraz torturowanego Petera. Chciałem zadzwonić do niego, eby mógł powiedzieć, e to wszystko pomyłka. - żdzie s ... ? - U nas. Pojad do laboratorium. Na zdjęciach zobaczysz, jak wygl dała scena, kiedy tu się pojawili my. Mo esz je obejrzeć w ka dej chwili. Pamiętaj, e wszystko dodatkowo komplikuje fakt, e miejsce zbrodni zostało zmienione. Petera zabrał jego przyjaciel, dozorca. To on go znalazł i zawiózł do szpitala. Sam przywiózł mnie tu, abym znalazł odpowiedzi, mnie tymczasem do głowy przychodziły tylko kolejne pytania. Tak jak w pracy. Dlaczego Peter został wybrany? W jaki sposób zmuszono go, eby wszedł na fortepian, i jak go przywi zano? Jaka gra wstępna to poprzedzała? Czym mu gro ono? No em? Czy to był nó ? Czy Peter znał mordercę? Po co? Po co? Przez chwilę - mo e przez minutę - płakałem. Sam stał przy mnie, nic nie mówił. Wytarłem oczy. - Gdzie jeszcze byli? To znaczy on i morderca. Gdzie byli? - To musi zostać między nami, jasne? - Tak. - Prawdopodobnie tylko tu, na scenie. Mo e jeszcze tam, przy tych dwóch elementach dekoracji za kulisami. Potem znowu tutaj. Przy fortepianie. Poza ladami na zewn trz, tam, gdzie jego znajomy niósł go do samochodu, krew znaleziono tylko na fortepianie i na dywanie. Dlatego przypuszczamy, e Peter nie ruszał się st d nigdzie, odk d zacz ł krwawić. Morderstwa dokonano na rodku sceny, dokładnie tam, gdzie stoi fortepian. Tupot czterech policyjnych techników w westybulu zakłócił ciszę. W plastikowych skrzynkach technicy nie li cię ki sprzęt. Kobieta w płaszczu przeciwdeszczowym pojawiła się za nimi i skierowała ich do wydzielonych ta m sektorów. Patrzyłem, jak dwóch wyci ga kamery. Po chwili reflektor omiótł krawęd balkonu. Widziałem wiatło odbijaj ce się w szybach dwóch sal projekcyjnych z tyłu. - Tam, na górze, jest mnóstwo małych pokoi. Być mo e w jednym ukrył się przestępca, eby zaczekać, a teatr opustoszeje. Mógł te czekać na dole. To istny labirynt garderób. - Sk d wiedział, e kto tu będzie? Sk d wiedział, e trafi mu się ofiara? - My te zadajemy sobie to pytanie. Dwaj technicy z kamerami wideo zeszli z balkonu i zaczęli filmować sektor bli ej sceny. - Znasz George'a Papera? - spytał Sam. - Nie. A powinienem? Wzruszył ramionami.

- Kierownik teatru mi o nim powiedział. Chyba uwa ał, e powinienem go uznać za podejrzanego. - Masz ju podejrzanego? Zdobył się na u miech. W tych okoliczno ciach wygl dało to niemal złowrogo. - żeorge Paper był tutaj pierwszym kinooperatorem. Pracował tu wiele lat temu. Staruszek. Siwe włosy. Jak niesie wie ć, powiesił się tam. - Sam wskazał gęstwinę grubych lin przy cianie, kilka metrów od przeciwległego krańca sceny. - Samobójstwo? - Niektórzy twierdz , e samobójstwo, inni, e wypadek, a jeszcze inni mówi Ś „Kto to wie?ą Kierownik teatru uwa a, e żeorge wci tu jest, kr y po budynku. Podobno widziano go kilka razy. Poklepałem go po ramieniu. - Wspaniale, Sam, wygl da na to, e ju masz podejrzanego. Albo przy najmniej wiadka. Z pomoc żeorge'a Papera to ledztwo pójdzie jak po ma le. Nie jestem ci potrzebny. Zaprowadził mnie schodami w dół, na korytarz, sk d prowadziły drzwi do niezliczonych garderób, brudnych pokoi i pomieszczeń gospodarczych. Zajrzałem wszędzie. - I co? - Chcę tylko, eby się wczuł. - Oni te tu byli? - Raczej nie. - Zaprowadził mnie z powrotem na górę. Wskazałem drzwi od południowej strony. - Dok d one prowadz ? - Na niewielki dziedziniec. Zamknięty z czterech stron. St d s tylko dwa wyj cia. Jedno tędy. A drugie frontowymi drzwiami na Czternast ulicę. Spojrzałem na drzwi. - Nie ma alarmu przy wyj ciu? - Nie. Odwróciłem się do Sama. - Zawie mnie do domu. Powinienem odwiedzić Adrienne i sprawdzić, jak sobie radzi. Muszę się zastanowić, czy ci pomogę. Je li się zgodzę, chciał bym dostać te materiały, które dla mnie masz. Wszystkie. Kiedy to przetrawię, będziesz mógł mi powiedzieć, co dot d wymy lili cie. Potem mo e pogadamy. Oczywi cie, o ile się zgodzę. K ciki ust Sama nieznacznie się uniosły. Uznał, e ju mnie ma. Wiedział, co robi. Ta wycieczka do teatru była jak krótkie spięcie. Szok. Zacz łem czuć gniew. Sam chciał, ebym był zły, zły na tyle, eby czuć potrzebę działania, zrobienia czegokolwiek. Dla wyrównania rachunków. Jaki on był? Peter. Wyszli my z teatru i wsiedli my do wozu, ale Sam nie wł czył silnika od razu. Zadał mi proste pytanie i czekał na odpowied . Wiedziałem, e w innych okoliczno ciach, z innym policjantem, rozmowa zaczęłaby się od pytaniaŚ „Czy zamordowany miał wrogów?ą Jak często zastanawiamy się, jacy s nasi przyjaciele? Zwłaszcza starzy przyjaciele. Dobrzy przyjaciele. - Peter był jak dym. żdzie w rodku co się w nim stale tliło, ale kiedy znalazłe się w jego towarzystwie, miałe wra enie, e to tylko dym. Wci czekałem, a wł czy silnik. - I ju ? Żacet jest twoim przyjacielem, s siadem przez dziesięć lat, a umiesz powiedzieć tylko, e był jak dym? Z jakiej niejasnej przyczyny u miechn łem się. - Mogę powiedzieć ci tysi c rzeczy. Milion anegdotek o Peterze. Mogę ci powiedzieć, co lubił, co kochał, co go ostatnio dziwiło. Ale nie potrafię ci powiedzieć, jaki był. Nie znam nikogo, komu Peter ufałby w takim stopniu. Nikogo. Mo e Adrienne, sam nie wiem, a mo e nawet jej nie. Tylko Jonas, jego syn, był osob której Peter pozwolił naprawdę się do siebie zbli yć. Byłem smutny, więc mówiłem bezładnie. Sam okazał mi wiele cierpliwo ci. Doceniałem to. - I? - Zanim pojawił się Jonas, Peter nigdy nie pozwolił, eby kto był od niego zale ny. Kiedy powiedział mi, e zale no ć od mierci oddziela tylko jeden oddech. Rozmawiali my o tym. Nawet sporo. - Byli cie sobie bliscy? - Byli my przyjaciółmi. Spędzali my ze sob mnóstwo czasu. Przewa nie co razem robili my. Tak jak ty i ja. Ale czy my jeste my sobie bliscy? Szczerze mówi c, Petera i mnie nigdy nie ł czyła wyj tkowa za yło ć. Nigdy nie miałem co do tego złudzeń. Moje opinie bawiły go albo zło ciły, ale był odporny na upomnienia czy pochwały. I moje, i innych. Sam w końcu uruchomił wóz. - Wiem, e się starasz - powiedział - ale jak dot d nie pomagasz. - Peter nie przypominał adnej znanej mi osoby. Czasami był szaleńcem. Innym razem geniuszem. Na przykład z drewnem. - Sam skręcił. Moje my li pobiegły innym torem. - Był te samotnikiem. To mo e się okazać wa ne. Przesiadywanie w teatrze bez towarzystwa pó no w nocy to cały Peter. Wszystkim, co lubił najbardziej, zajmował się w samotno ci. Tak robił meble, wspinał się, wędrował, biegał.

Na rogu Spruce i Broadway utknęli my za autobusem. Miałem wra enie, e spaliny z jego rury wydechowej trafiaj prosto do samochodu Sama. Kiedy zmieniły się wiatła, autobus poczęstował nas ostatni porcj smrodu, zanim Sam skręcił w prawo. - Dok d jedziesz? - Mówiłe , e chcesz się zobaczyć z przyjaciółk , z on Petera. Zało ę się, e wci jeszcze jest w szpitalu. - Bo e, mam nadzieję, e nie. Sam znów skierował rozmowę na Petera. - Dot d ustalili my tylko, e był samotnikiem. - Tak. To, co lubił, wolał robić sam. Oczywi cie poza seksem i tenisem. - Wiesz, jak wygl dało jego ycie erotyczne? - Wiem o tenisie. Co do ycia erotycznego, domy lam się. Przecie urodził się Jonas. - A jak wygl dało jego mał eństwo? - My lałem, e Adrienne ma alibi. - Bardzo zabawne. Zastanowiłem się nad odpowiedzi . - Nie zrozum mnie le, ale to, co ich ł czyło, mnie by nie odpowiadało. Ale było pewne, stałe i wcale nie nieprzyjemne. T Dlaczego tobie by nie odpowiadało? - Czasami ludzie ró ni się między sob i jednocze nie się uzupełniaj . Sam wiesz, jedno jest ciche, drugie lubi rozmawiać. Mał eństwo Petera i Adrienne nie wygl dało tak, jakby się uzupełniali. Przypominali dwie równoległe linie. - To co ich ł czyło? To było łatwe. Nie musiałem się zastanawiać nad odpowiedzi . - Szacunek. Szanowali się nawzajem. Bezgranicznie. Podczas gdy Sam i ja pracowali my w teatrze Boulder, Lauren wst piła do domu Adrienne i Petera i obudziła Lisę, eby sprawdzić, czy z Jo- nasem wszystko w porz dku. Na wiadomo ć o mierci Petera Lisa zareagowała szokiem. Obiecała, e zostanie z Jonasem tak długo, jak będzie trzeba. Lauren pojechała więc do szpitala. Adrienne wła nie asystowała chirurgowi naczyniowemu, który usuwał przyczynę krwotoku u jednej z młodych ofiar wypadku autobusu. Lauren słyszała, jak pielęgniarka mówiła, e chodzi o nerkę. Sam podrzucił mnie do szpitala. W poczekalni znalazłem Lauren. Zaj łem jej miejsce na posterunku, eby mogła wrócić do domu i być bli ej Jonasa. Kiedy Adrienne wreszcie wyszła z sali operacyjnej, przytuliłem j . Przyjęła mój u cisk, ale od razu zaznaczyła, e musi zajrzeć do dzieci, które znajdowały się pod jej opiek , odk d przywieziono je z wypadku. Powiedziałem, e który z kolegów na pewno chętnie j zast pi. Nie zgodziła się. Chciała to zrobić sama. Zacz łem się z ni spierać. Ostrzegła mnie wzrokiem. - Jeszcze nie, Alan. Nie teraz - powiedziała. Instynktownie chciałem j pocieszyć. Przytulić. Mówić głupie rzeczy, które być mo e naruszyłyby skorupę jej alu. Pomagała mi przecie , kiedy ja jej potrzebowałem. Ale jeszcze nie była gotowa, by przyj ć moje wsparcie. Sfrustrowany towarzyszyłem jej w obchodzie na pediatrii, a potem na oddziale intensywnej opieki. Byłem w pobli u, gdy rozmawiała z rannymi dziećmi i ich rodzicami, czytała karty zdrowia, zapisywała zalecenia i warczała na pielęgniarki. Warczała na nie, nie dlatego, e była zdenerwowana, zrozpaczona po mierci Petera. Po prostu Adrienne była sob . Martwiło mnie, e zachowywała się... normalnie. Pielęgniarki natomiast byłyby zmartwione, gdyby pani doktor zachowywała się inaczej ni zwykle. Kiedy skończyła obchód i zabrakło jej pretekstów, eby nie wracać jeszcze do domu, pozwoliła mi się zawie ć swoim minivanem na Spanish Hills. Po drodze próbowałem nakłonić j do rozmowy. - Mo e pó niej - powiedziała. Lisa była z Jonasem w centrum. Przywiozła ciepłe rogale od Moe i przywitała nas w drzwiach pięknie pachn cym zaproszeniem na gor cy posiłek. Adrienne odmówiła. Lauren zauwa yła przyjazd furgonetki i dwie minuty pó niej zastukała do drzwi. U cisnęła s siadkę. Wszyscy mówili my jakie banalne rzeczy, o których szybko się zapomina. Kiedy znów przytuliłem Adrienne, kilka moich łez kapnęło jej na włosy. U miechnęła się smutno i dotknęła mojego ramienia. Patrzyłem, jak zabiera zaspanego Jonasa z r k Lisy i idzie razem z nim na górę, do sypialni, eby odpocz ć. Ona i jej dziecko. - Nie chcę spać za długo. On mnie obudzi - powiedziała, jakby musiała się przed nami tłumaczyć. - Zostaniesz, Lisa? - dorzuciła i wbiegła po schodach. Tak, wbiegła. Ze zwykł niewyczerpan energi . Zeszła po południu. Jej dom powoli wypełniał się przyjaciółmi. Tego dnia kilkadziesi t osób przyszło, eby pobyć z Adrienne i uczcić pamięć Petera. Znałem mniej więcej połowę go ci, a kilkoro uwa ałem za dobrych przyjaciół. Przyszła Diana, moja współpracownica, i jej m Raoul. Dwaj partnerzy Adrienne z urologii. Nasz s siad. Wielu odwiedzaj cych przyniosło jedzenie. żo ci było coraz więcej, więc Adrienne zeszła do piwnicy Petera po wino. Jestem pewien, e Peter nie pochwaliłby jej wyboru. Nie podałby piętnastoletniego talbota do rogali, wędlin, sałatek i zapiekanek.

Tu przed zachodem słońca, kiedy promienie zaczęły muskać grube chmury ponad górami, Lauren i ja, trzymaj c się za ręce, wrócili my do domu. Adrienne nie chciała przyj ć do nas na kolację. Powiedziała, e musi pobyć sama. Lauren usiadła przed telewizorem i przestało do niej docierać cokolwiek poza telewizyjn premier przeciętnego filmu z Meg Ryan w roli głównej. Zrobiłem herbatę i postawiłem mał miseczkę galaretek o smaku mai tai na kanapie. Sam skuliłem się w moim ulubionym zielonym fotelu i oddałem się lekturze ksi ki Zabójstwa na tle seksualnym: wzory i motywy z zapałem, o jaki się wcze niej nie podejrzewałem. Prócz tego tomu, autorstwa Burgessa, Douglasa i Resslera, miałem jeszcze cał reklamówkę materiałów, które Sam Purdy zostawił na progu domu. W ród nich znajdowały się rz dowe dokumenty dotycz ce psychologicznych profilów gro nych przestępców. Większo ć przygotował Wydział Wspomagaj cy Dochodzeń ŻBI w Quantico. Sam dorzucił kilka pozycji z prywatnego księgozbioruŚ Cień śmierci Gins- burga, Więcej niż morderstwo Philpina i Donnelly'ego, Pogromców potworów Resslera i Schactmana oraz cał masę przedruków z biuletynu „źgzekwowanie prawaą i innych pism policyjnych. Przeczytałem zapisy rozmów z seryjnymi zabójcami. Przeczytałem słowa Teda Bundy'ego, wykręty Davida Berkowitza, teorie na temat wychowania Jeffreya Dahmera i w ciekło ci Dusiciela z Bostonu. Przeczytałem o zbrodniach popełnianych przez morderców zorganizowanych oraz o chaosie, jaki pozostawiali nie zorganizowani. Przeczytałem o maltretowaniu dzieci w najgorszych rodzinach i o maltretowaniu dzieci w rodzinach wzorowych. Obejrzałem zdjęcia z miejsc zbrodni przedstawiaj ce sceny tak brutalne, e niemal drętwiałem. Niemal. Znowu stałem się uczniem. Nigdy nie byłem w tym najlepszy. Ale z własnej woli zst piłem w wiat bardziej okrutny, ni mo na to sobie wyobrazić. Pochłon ł mnie. Kiedy Lauren była zmęczona, jej głos stawał się chropowaty. Przywodził wtedy na my l wysypan u lem cie kę, tylko łagodniejsz i bardziej lepk , tak jakby jej powierzchnię posmarowano miodem. Podczas tych rzadkich okazji, kiedy była jednocze nie rozmowna i bardzo zmęczona, lubiłem słuchać jej mruczenia. Wydawało mi się niezwykle poci gaj ce, a zarazem matczyne. Czasami opó niałem porę snu tylko po to, eby mówiła chwilę dłu ej. Tego wieczoru jednak miałem mieszane uczucia, poniewa słodki chropowaty głos piewał kołysankę rozpaczy, która przypominała mi ałobę- nie ałobę Adrienne po zmarłym mę u. W sypialni było chłodno, a Lauren zwykle spała nago. Chorowała na stwardnienie rozsiane i przewa nie obawiała się gor ca. Tej nocy jednak otuliła się kołdr a po brodę. Le ała twarz zwrócon do mnie, z atramentowymi włosami rozsypanymi na poduszce. Kilka kosmyków uło yło się tak, jakby rozwiała je bryza. Wiedziałem, e sen był blisko, niby łagodna bestia krył się w ciemno ciach, czekał na najmniejsz szczelinę, przez któr mógłby się w lizn ć i uwięzić Lauren na noc. Wiedziałem te , e gdybym chciał, mógłbym odpędzić sen pocałunkiem. Wolałem zaczekać. żdzie w rodku zdania - jakiej cierpkiej uwagi na temat postanowienia Adrienne, aby wychować Jonasa tak, jakby miał oboje rodziców - powieki Lauren zamknęły się. Stała się zakładniczk snu. Pocałowałem j w ramię i oparłem się na dwóch poduszkach. Wróciłem do lektury. Po godzinie doszedłem do wniosku, e okre lenie „psychopata seksualnyą było najbli sze prawdy. W le cych dookoła ksi kach, gro nych wielokrotnych morderców nazywano te inaczej, najczę ciej mówiono o nich „seryjni zabójcyą. Ale to wydało mi się nieodpowiednie. Niekoniecznie złe, po prostu wprowadzaj ce w bł d. Okre lenie „seryjny zabójcaą akcentowało powtarzalno ć i liczbę zbrodni. To tak, jakby przy puszczaniu kaczek, o kamieniu raz po raz odbijaj cym się od tafli wody powiedziano, e powoduje serię plusków. Lauren przestraszyła mnie. - Kończysz ju ? - spytała zachrypniętym głosem z otchłani snu, który próbowała przezwycię yć. - Tak. Mam tylko kłopot z terminologi . Nie podoba mi się okre lenie „seryjny zabójcaą. - O czym ty mówisz? Która godzina? - Za bardzo skupia się na powtarzalno ci. - Tu wykorzystałem porównanie z puszczaniem kaczek. - Akcentowanie powtarzalno ci nie oddaje istoty sprawy. Mnie jako psychologa nie interesuje to, e ci wykolejeńcy popełniaj najpierw jeden okrutny mord, a potem następny i następny. Do diabła, po trzech godzinach czytania tych wypocin tylko to jedno ma w ogóle jaki sens. Seryjno ć wielokrotnych zabójstw, ich powtarzalno ć, wynika z tego, e dla mordercy jego czyn jest swego rodzaju zaspokojeniem. Tyle wiadomo. - Zaspokojeniem? - Oczywi cie. Zabójca odczuwa zadowolenie, osłabienie napięcia, satysfakcję, mniejszy przymus realizacji jakiej fantazji. I odt d, z psychologicznego punktu widzenia, nie trzeba specjalnie się gimnastykować, eby zrozumieć pragnienie powtórki. A nawet potrzebę powtórki.

Wyjęła ciepł rękę spod kołdry i dotknęła mojego ramienia. - To wspaniale. A teraz, proszę, id ju spać, dobrze? Będziesz główkował nad tym jutro. Pu ciłem jej pro bę mimo uszu - egoizm nie pozwalał mi teraz przerwać. - Jeszcze tylko minutkę. Bo widzisz, najdziwniejsze jest to, e ci face ci, którzy robi to znowu i znowu, naprawdę czerpi z tego satysfakcję, na prawdę czuj się spełnieni. Je li mam pomóc Samowi przygotować profil mordercy Petera, wła nie na tym powinienem się skupić. Muszę odkryć, dla czego ten go ć odczuwał zadowolenie. I który etap morderstwa podobał mu się najbardziej. Lauren podci gnęła kołdrę. - W porz dku. W takim razie powodzenia. Dobranoc. - Dobranoc. Kocham cię. Wróciłem do lektury. Dowiedziałem się, e akt morderstwa jest często skutkiem ubocznym, a nie nieodzownym elementem scenariusza. Nieodzowna jest wizja przed popełnieniem morderstwa. Nieodzowne s tortury. Natomiast samo morderstwo... Czasami to tylko pewny sposób na uciszenie jedynego wiadka wizji i tortur. Czas płyn ł. Przewracałem kolejne strony. Lauren odwróciła się do mnie i osłoniła oczy dłoni . Domy liłem się, e tym razem nie spała ju od jakiego czasu. Miękki ton głosu znikł. - Jutro - powiedziała. - Zrobisz to jutro. Id spać. - Posłuchaj mnie jeszcze tylko przez chwilkę. Proszę. - Chciałem, eby mi się sprzeciwiła, pomogła zebrać my li. - Nie. Albo idziesz spać, albo zabierasz to gdzie indziej. Trzymanie tego na łó ku to zbyt dziwaczne, nawet jak dla mnie. Wiedziałem, e nie zasnę od razu, ale posłusznie zrzuciłem papiery na podłogę i zgasiłem wiatło. Czułem tętno i płytki oddech nagiej kobiety, któr bardzo kochałem. Niestosowno ć takich my li była zatrwa aj ca. Peter, czy mnie słyszysz? Kto to zrobił? Zaprowad mnie do niego. Przesun łem się i pocałowałem Lauren w policzek. Dotykałem wargami jej ciepłego ciała, a się poruszyła. Tej nocy jej ruch miał ogromne znaczenie. W końcu zasn łem i nie niłem o mordercach i gwałcicielach. Godzina amatora Adrienne nie nale y do spokojnych ludzi. W porównaniu z ni mucha uwięziona między szybami wydaje się powolna. Więc mimo e spełnienie jej pro by i wybranie się z ni na kawę do centrum handlowego mogło się wydawać ustępstwem porównywalnym z przedstawieniem pioszka albo żapcia dilerowi, który mógł dostarczyć krasnoludkom cał górę psychotropów, poszedłem za głosem przyja ni i współczucia. Poprosiła mnie o to we wtorek, dzień po pogrzebie Petera. W niedzielę Sam Purdy i jego partnerka Lucy Tanner długo przesłuchiwali Adrienne. Na resztę dnia, eby odzyskać równowagę, zamknęła się w domu z Jonasem i Lisa. Poniedziałek przyniósł konieczno ć przetrwania nabo eństwa i pogrzebu. Musiała zaj ć się rodzin , swoj i Petera, i moim zdaniem doskonale się wywi zała z tego zadania, ani na chwilę nie przestaj c być Adrienne. Mo na by j nazwać stoick i kompetentn , zawsze sarkastyczn , a od czasu do czasu prawie nieuprzejm . Adrienne wiedziała, e pomagam Samowi Purdy'emu w stworzeniu psychologicznego profilu mordercy, który pozostawił jej mę a na scenie teatru Boulder, aby się wykrwawił na mierć. Kiedy po raz pierwszy wspomniałem jej o tym, zareagowała tak, jak się tego po niej spodziewałem. - Kto? Ty? To policja nie ma nikogo, kto się na tym zna? Choć trochę? Zapewniłem j , e policja nie zamierza poprzestać na moich amatorskich wysiłkach. Do wiadczeni eksperci z ŻBI mieli w Quantico przygotować własny profil mordercy Petera. - W takim razie po co tracić czas na amatorszczyznę, Sherlocku? Mo e postanowiłe zostać sta yst ? Praktykantem? - Sam chciał mieć drug opinię. Wiedział, e dostanie profil z ŻBI. Uznał, e ja będę tym szczególnie zainteresowany. W końcu przyja niłem się z Peterem. Poza tym ja widziałem miejsce zbrodni, a ludzie z ŻBI nie. Dlatego Sam uznał, e dowie się ode mnie czego wa nego, zanim przyjdzie ostateczna opinia od federalnych. - Spojrzałem na ni , eby sprawdzić, jak na to zareagowała. Nie wygl dała na przekonan , więc zmieniłem strategię. - Przecie jestem inteligentny, Adrienne. W tym, co robię, jestem równie dobry jak ty, w tym, co ty robisz. Ludzie często przychodz do mnie po pomoc i, mo esz mi wierzyć albo nie, zwykle s wdzięczni. Zmroziła mnie spojrzeniem ciemnych oczu.

- Nie masz pojęcia, co to prawdziwa wdzięczno ć, kochany - za miała się. - Je li pomo esz komu wyj ć z depresji albo nawet zestawisz złaman rękę, spotkasz się z „wdzięczno ci ą. Ale jak naprawisz facetowi fiuta, zyskasz przyjaciela na całe ycie. Wierz mi, to dopiero jest wdzięczno ć. Ju ja co o tym wiem. Adrienne i ja byli my dobrymi przyjaciółmi. Dziesięć lat temu, kiedy wprowadziła się do ogromnego domu w s siedztwie - do dawnego lokum byłej wła cicielki mojego domu - pocz tkowo witali my się z daleka. Opinię o ludziach Zachodu wyrobiła sobie chyba na podstawie Johna Wayne'a i Ronalda Reagana. Przez kilka nieprzyjemnych tygodni nasze domy dzieliły nie tylko wysypany u lem szeroki podjazd i du a ró nica w cenie, ale te skrępowanie spotęgowane star dobr nieufno ci i obojętno ci . Peter natomiast przyjechał z Zachodu na Wschód i jakby w ogóle nie zauwa ył adnej granicy. Był dla Adrienne ideałem człowieka Zachodu. Poznali się, gdy ona studiowała medycynę, i jakim cudem zakochali się w sobie. Kiedy skończyła sta , poszli na kompromis - wybrali Boulder, gdzie Adrienne miała otworzyć praktykę. Gdyby mieli yć na Zachodzie, Adrienne wolałaby zamieszkać w prawdziwym zachodnim mie cie - dla niej wybór ograniczał się do Chicago i, z przyczyn, których nigdy nie zrozumiem, do Portland. Peter chciał mieszkać blisko gór. Adrienne udało się znale ć tylko jedno miejsce, które odpowiadało obojguŚ Żront Rangę w żórach Skalistych. Nie musiała się szczególnie starać, eby zaproponowano jej pracę na nowo otwartym oddziale urologii w Boulder. Kiedy ju jako mał eństwo wprowadzali się do domu na wzgórzu, byłem jeszcze kawalerem. Adrienne szybko zaanga owała się w „naprawianie fiutówą, jak czasem nazywała swój zawód. Być mo e byli my w równym stopniu cyniczni, a mo e po prostu doszła do wniosku, e jestem idealnym odbiorc jej ironicznych uwag - w ka dym razie między mn i Adrienne wkrótce zrodziła się wię wykraczaj ca daleko poza to, co nas ró niłoŚ płeć, rodowisko, religię, pochodzenie. Ogromniej lubiłem i bardzo martwiło mnie, e od tragedii w teatrze nie rozmawiali my szczerze dłu ej. Między innymi dlatego zgodziłem się postawić jej kawę. Wybrała kafejkę Chucho's. Aby się tam dostać z mego biura na zachodnim krańcu Walnut, musieli my min ć kawiarnie Trident, Peaberry, Book źnd i jeszcze kilka knajpek w centrum handlowym. Nie miałem nic przeciwko spacerowi. Chciałem tylko wybadać jej nastrój. - Dlaczego Chucho's? - spytałem. - Bo tam nie traktuj picia kawy, jakby to był jaki nowy rytuał, i dlatego, e nie przesiaduj tam tłumy ludzi z tatua ami, których nie rozumiem, i metalem wiec cym na ka dym widocznym skrawku skóry. Spacer cztery przecznice dalej tylko po to, aby unikn ć najnowszych trendów w modzie... W Boulder nie zawsze się to udawało, ale dla Adrienne nie było zbyt wysokiej ceny za spokój. Arkady centrum handlowego zakotwiczonego w rodku miasta tonęły w kwiatach, zwiastuj c wczesn wiosnę. Podziwiali my odgrodzone ceglanymi murkami pułki tulipanów. P ki na drzewach zaczynały pękać bladozielon obietnic końca zimy. Adrienne wypiła swoje podwójne espresso po europejsku, stoj c przy lakierowanym barze, który sięgał jej do piersi. Wrzuciła dwie kostki cukru do najlepszej kawy Chucho's i wypiła j trzema łykami. Nadzieja na to, e posiedzę z przyjaciółk przy fili ance kawy znikła wraz z ostatni czarn kropl w kubku Adrienne. - Przejd my się - powiedziała. Poprosiłem o kawę na wynos. Adrienne skręciła na zachód tak pewnie, jakby zmierzała w jakim okre lonym celu. W odległo ci czterech przecznic od centrum Boulder na horyzoncie nagle pojawiaj się góry. Kiedy słońce jest wysoko na niebie, a drzewa dopiero okrywaj się zieleni , żóry Skaliste przykuwaj wzrokŚ wyznaczaj horyzont i zmuszaj , eby spojrzeć w niebo. Tysi ce kilometrów dalej ocean równie usilnie ka e nam patrzeć w kierunku horyzontuŚ wszystko wtedy wydaje się ograniczone i bezgraniczne naraz. - Jeste cierpliwy. Doceniam to. Czekasz, a sama zacznę mówić. Adrienne umiała czasem zupełnie mnie rozbroić. U cisn łem jej dłoń. - Bardzo za nim tęsknię, Ren. Trudno mi sobie wyobrazić, jak ty się czujesz. Wysunęła dłoń z mojej i dotknęła powieki. - Byłam przygotowana na jego mierć, Alan. Naprawdę nigdy nie s dziłam, e zostanie ze mn tak długo. Ale zawsze my lałam, e zabior go te cholerne góry. Lawina, wypadek podczas wspinaczki, górski potok, głupi grizzly. Nie wiedziałam, co tam, w górze, na niego czeka, ale my lałam, e tam zginie. Chciał umrzeć w górach. Jestem pewna. artowali my nawet na ten temat, pytałam, która góra będzie moim wdowim szczytem. Potem urodził się Jonas. Jonas wszystko zmienił. Skin łem głow prze wiadczony, e potwierdzam uniwersaln prawdę o wpływie dzieci na ycie dorosłych. Zauwa yła to i natychmiast zaprzeczyła.

- Nie jestem w nastroju do frazesów. Słuchaj uwa niej. Wszystko zaczęło się niby artem, wiesz? Jonas. Jego imię. Kiedy byłam w ci y, mówi łam o sobie „wielorybą. A Jonasa, który jeszcze wtedy ył we mnie, nazywali my „Pinokiemą. Ale w Biblii Jonas to człowiek, który rodzi się po raz drugi. Wła nie to podobało się Peterowi. Nie same narodziny dziecka, tylko szansa na odrodzenie. Podej cie Petera zaskoczyło nas wszystkich. Mnie chyba najbardziej. S dziłam, e Jonasem będę się cieszyła sama. - Chyba nie rozumiem, o co ci chodzi. Nie zwróciła uwagi na moje słowa. - A do narodzin Jonasa mierć miała być dla Petera wydarzeniem. Przy puszczam, e interesuj cym. Tak jak wej cie na pięciotysięcznik albo ty dzień spędzony na skałkach. Mam wra enie, e traktował j jak co , co się po prostu miało zdarzyć. Sam wiesz, jaki był Peter. Wci o tym mówił. O mierci, o sensie ycia, takie tam egzystencjalne chrzanienie. Na przy kład, kiedy rozpakowywał zakupy, ucinali my sobie pogawędkę na temat gnicia. Tak jakby jogurt miał kosmiczny wymiar. Skinęła ręk komu , kto pomachał do niej z przeciwnej strony Broadwayu, a potem spojrzała na swoje maleńkie stopy. - Dla Petera mał eństwo ze mn nie było powodem, eby nie umierać. Kwestie w rodzaju „Nie mógłbym bez ciebie yćą albo „Adrienne mnie potrzebuje, ju nie mogę się wspinać, bo to zbyt niebezpieczneą były nie w je go stylu. Peter nie był romantykiem. I nie chciał, ebym się od niego uzale niła. Nie dbał o pieni dze, ale zawsze namawiał mnie, ebym zarabiała tyle, eby zaspokoić swoje potrzeby. Nigdy nie mogłam liczyć na jego pieni dze. Dlatego nie dał wiele za to, co robił. Nie chciał, ebym się przyzwyczaiła do bogactwa i czuła zbyt pewnie. Tak jakby od pocz tku wiedział, e niedłu go st d się wymelduje. My lę, e na swój sposób mnie chronił. - On cię kochał, Adrienne. Uniosła ciemne brwi. - Jeste słodki. Czasami naiwny, ale słodki. Problem nie polega na tym, czy mnie kochał, czy nie. Wiem, co mnie z nim ł czyło. Chciałam z tob porozmawiać o tym, jak się zmienił po narodzinach Jonasa. Co musiało się z nim stać, eby pozwolił komu , eby go potrzebował. Bo wła nie Jonasowi pozwolił. Wci nie rozumiem tej... przemiany. A bardzo bym chciała. To czę ć mojego po egnania. A mo e nawet to wszystko, czego potrzebuję, eby się z nim po egnać. Czy to nie brzmi głupio? W czasie naszej rozmowy wiatła zmieniły się na zielone, potem na czerwone, w końcu na ółte. W tle słychać było szum ulicy. Rozpraszały mnie głosy rozmowy obok - policjant próbował wyja nić pulchnej pani z jamnikiem na krótkim złotym łańcuszku, dlaczego nie mo na wprowadzać psów do centrum Boulder. - Nie - odparłem - to wcale nie brzmi głupio. - To dobrze. W takim razie pomó mi - poprosiła Adrienne. - Sama nie mogę się teraz tym zaj ć. Nie mam siły. Nie mam czasu. Nie chcę nic zmieniać w yciu Jonasa. Dlatego potrzebuję twojej pomocy. - Wiesz, e zrobię wszystko, co w mojej mocy, Ren. Oboje z Lauren ci pomo emy. Przeszła na drug stronę ulicy, poszedłem za ni . - Chyba nie wyraziłam się jasno. Nie chodzi mi o to, eby móc pogadać z przyjaciółmi tak jak teraz. Oczywi cie potrzebne jest mi wasze wsparcie. Naprawdę. Ale chciałam prosić cię o co , na czym bardzo mi zale y. O wiel k przysługę. - O przysługę? Nie ma sprawy. Zrobię, co tylko mogę. Wiedziała, e wci jej nie rozumiem, ale to jej nie zniechęciło. - Dobrze. Pomó mi się dowiedzieć, dlaczego przez te wszystkie lata, kiedy Peter szukał mierci, nie zgin ł. I dlaczego, gdy w końcu zapragn ł yć, nie mógł. - Dlaczego teraz, Ren? Dlaczego nie zaczekasz? - Bo za dobrze znam rodzinę Petera. Je eli nie zajmę się tym teraz, pozwol , eby czas zatarł wszystkie lady. Teraz powinnam zobaczyć to, czego Peter nie chciał mi pokazać. Chcę wiedzieć, co po sobie zostawił. Chcę wiedzieć, co go ukształtowało. - Przerwała na chwilę. - I chcę wiedzieć, czy Jonas wci ma rodzinę. Czy jeste my tam mile widziani. Wizyta Adrienne w moim biurze i jej pro ba o pomoc mile mnie zaskoczyły. Kiedy kilka godzin pó niej o pomoc prosił mnie Sam Purdy, przypominało to bardziej wezwanie. Sam przyszedł do mnie do domu. Miał wprawdzie wolny dzień, ale w wypadku detektywa prowadz cego ledztwo w sprawie morderstwa „wolne dnią istniej tylko na papierze. Sam zgodził się pojechać do Denver w godzinach szczytu tylko ze względu na mój napięty grafik. Tego dnia do pi tej przyjmowałem pacjentów. Kiedy powiedziałem Samowi, e mogę się z nim umówić o wpół do szóstej - a nie o drugiej, tak jak chciał - najpierw zasugerował, ebym odwołał „te cholerne wizytyą, bo mogliby my wtedy pojechać do Denver i wrócić, zanim autostrada zupełnie się zakorkuje. Objazdowa broadwayowska produkcja Miss Saigon w następny weekend kończyła dwumiesięczny przystanek w teatrze Buell. Sam uznał, e zanim trupa przeniesie się do Seattle, powinienem zapoznać się ze szczegółami poprzedniego morderstwa, które miało miejsce wła nie w Buell. Dokonano go na scenie z dekoracjami do Miss Saigon prawie pięć tygodni przed mierci Petera. Sam twierdził, e aby zrozumieć szczegóły, z których większo ć trzymano w tajemnicy, powinienem zobaczyć, jak wygl dała produkcja Mm Saigon w Buell, wł czaj c w to scenografię. Po prawie godzinnej podró y znale li my się w centrum Denver. Skręciłem w w wóz bocznej uliczki ocienionej gigantycznymi budynkami Centrum Sztuki. Liczne teatry i s siedni parking tworzyły ogromny kompleks. Ł czył je

ogromny korytarz z betonu, kamieni i cegły. Meandryczne pasa e przykrywało sklepienie z aluminium i szkła, które miało przypominać żalerię w Mediolanie. Nie przypominało. Sam powiedział mi, gdzie zaparkować. Biura administracji kompleksu mie ciły się na końcu le oznakowanego i mało zachęcaj cego korytarza, który prowadził z poziomu chodnika w górę, a i tak kończył się w piwnicy. Poszedłem za Samem do drzwi. Czekaj c, a ochrona wpu ci nas do s siedniego holu, zgadywałem, e znajdujemy się gdzie w trzewiach kompleksu, pewnie pod budynkiem z jasnej cegły mieszcz cym salę koncertow Boettcher, siedzibę Orkiestry Symfonicznej Denver. Rury kanalizacyjne, przewody wentylacyjne i elektryczne, grube - przypominaj ce wę e - biegły po cianach we wszystkich kierunkach. Podłogę pokrywało zniszczone linoleum. Panel alarmu przeciwpo arowego rozmiarów małej tablicy ogłoszeniowej stanowił jedyn ozdobę pomieszczenia. Wizja wspaniałej podró y po wiecie teatru zaczęła się sypać w gruzy. Portier przywitał nas, nie podnosz c głowy. Był zaabsorbowany walk z komputerem i najwyra niej pomagało mu w tym zsuwanie okularów na sam czubek długiego, chudego nosa. Jego biurko stało za grub szklan szyb . Pomy lałem o obu morderstwach, o wzmocnionej ochronie i zacz łem się zastanawiać, czy praca w teatrze nie jest przypadkiem bardziej niebezpieczna, ni mi się zdawało. Po minucie albo dwóch obaj z Samem równocze nie odwrócili my się na d więk kroków nios cych się echem po szerokim korytarzu. Czarnoskóry mę czyzna, przynajmniej dziesięć centymetrów wy szy ode mnie, a sam mam metr osiemdziesi t pięć, szedł w nasz stronę długim, majestatycznym krokiem. Wzrok miał wbity w podłogę, a dłonie schował w kieszeniach spodni eleganckiego garnituru. Miał ogolon głowę. W wietle jarzeniówek skóra na czaszce błyszczała jak wypolerowana mied . Miała niemal ten sam kolor, co buty mę czyzny. Nagle nieznajomy podniósł wzrok, jakby przypomniał sobie, po co tu przyszedł. U miech, który rozja nił jego twarz, był ciepły jak piasek latem. - Sam, jak miło znów cię widzieć - powiedział, wyci gaj c obie dłonie na powitanie. Jedn uj ł wyci gnięt rękę Purdy'ego, a drug cisn ł go za ramię. żórn wargę mę czyzny ocieniały rzadkie w sy, a w ciemnych oczach połyskiwały ja niej ce plamki. Zahipnotyzował mnie jego głos. Szorstki i władczy, bez ladu akcentu. żdyby czytał wersety Koranu, kusiłoby mnie, eby zmienić wiarę. Ka de słowo padało w odpowiednim czasie. Miałem wra enie, e ten człowiek nigdy się nie spieszy. Pewny siebie, ale nie arogancki. Jeszcze nie znałem jego imienia, a ju go lubiłem. Byłem we wspaniałym nastroju. Pełny obiektywizm. Idealny, eby zaj ć się ledztwem w sprawie morderstwa. - Poznajcie się. Charles Chandler, Alan żregory. Doktor Alan żregory. - Nie byłem pewien, czy Sam wypowiedział tytuł z sarkazmem. - Mów mi Charley. Miło cię poznać, Alan. - Odwrócił się i ruszył w stronę, sk d przed chwil przyszedł. Poczułem, e kładzie mi rękę na plecach i delikatnie mnie popycha. - Je li chcesz zobaczyć scenę, tak jak wygl dała, kiedy zamordowano Lonniego, musimy się trochę pospieszyć. Niedługo pojawi się technicy, eby przygotować dzisiejsze przedstawienie, i wszystko poprzestawiaj . Poprowadził nas korytarzem, a potem w górę schodami do kuluarów sali koncertowej. Stamt d poszli my ł cznikiem, w którym znajdowały się kioski z przek skami i bar, a potem korytarzem w górę do wspaniałych kuluarów Buell. Wy ej były antresole i balkony zawieszone ponad przestronnym holem. Wiod ce tam schody tonęły w powodzi wiatła. Charley zatrzymał się przed podwójnymi drzwiami prowadz cymi na widownię. - Chcę się tylko upewnić Sam, czy na pewno mam pokazać wszystko jeszcze raz? Wiem, e wcze niej przerabiałe to z Dale. - Nic dot d Alanowi nie mówiłem, Charley. Chcę, eby zobaczył to samo co ja. Poka mu całe przedstawienie. Wszystko. Charley skin ł głow i u miechn ł się. Otworzył drzwi i pu cił nas przodem. Weszli my na widownię od tylu. Salę o wietlało tylko wiatło wpadaj ce z kuluarów. Słabło w miarę jak Charley zamykał drzwi, a w końcu zupełnie znikło. Nie widziałem nawet własnych r k. A naprawdę próbowałem je zobaczyć. - Wła nie tak wygl dał teatr tamtego wieczoru. Było ciemno. Bardzo ciemno. - żłos Charleya Chandlera zabrzmiał tak, jakby mówił przez megafon. - Je li kurtyna idzie w górę o czasie, przedstawienie Miss Saigon koń czy się około dziesi tej czterdzie ci. Większo ć aktorów i ludzi z obsługi wychodzi bardzo szybko, jeszcze przed jedenast . Ostatni opuszczaj teatr piętna cie minut pó niej. żóra dwadzie cia. Nie widziałem, tylko słyszałem, jak Charley odwraca się i popycha skrzydło drzwi. Poczułem ulgę, gdy na widownię wpadł strumień wiatła z kuluarów. - Tędy, proszę - powiedział nasz przewodnik i poprowadził nas szerokim przej ciem między siedzeniami. Zeszli my po schodkach, minęli my dwoje drzwi i znale li my się w kolejnym ciemnym pomieszczeniu. Teatr przypominał labirynt i chyba to wła nie chciał nam pokazać Charley Chandler. Tym razem w pomieszczeniu nie panował atramentowoczarny mrok. Rozmieszczone wysoko na suficie w piętnastometrowych odstępach reflektory dawały słabe niebieskie wiatło, które wydobywało z ciemno ci jakie kształty albo stercz ce z podłogi, albo wisz ce w powietrzu niczym zjawy. Charley sięgn ł za kilka du ych kanciastych przedmiotów, które - jak się domy lałem - były skrzyniami. Niebieskie wiatła znikły.

Zapadła ciemno ć. Z odległo ci kilku kroków dobiegł mnie głos Charleya. - Jeste my teraz na scenie. A dokładnie za kulis po lewej stronie. Patrz c od strony widowni, jeste my po prawej. Buell zaprojektowano tak, e lewa kulisa jest znacznie większa ni prawa. Te du e drzwi za nami - z powrotem wł czył niebieskie wiatła, ledwie wydobywaj ce z ciemno ci kształt dwojga drzwi jakie trzy metry za nami - prowadz prosto do ładowni. Mo emy opu cić na scenę dwa prospekty jednocze nie. Zaczekajcie chwilę i ni gdzie nie odchod cie. Zapalę wiatła, eby my mogli swobodnie się poruszać. W ciemno ciach scena to zdradliwe miejsce. Liczyłem oddalaj ce się kroki. Cztery. Sam zachowywał się tak cicho, e nie byłem pewien, czy wci z nami jest. Dwa razy widzieli my z Lauren Miss Saigon. Raz w Nowym Jorku, kiedy mieszkała tam w czasie leczenia, i raz w Buell. To był drugi tydzień po premierze. Zaledwie sze ć tygodni temu. Mieli my miejsca w dwudziestym rzędzie po lewej stronie widowni. W górze błysn ł rz d jasnych reflektorów. Czarne podłogi, scena i ciany były zupełnie matowe. Zdawały się pochłaniać wiatło. Nagle zobaczyłem, e ciemna jaskinia kryła mnóstwo kształtów i kolorów. Rozpoznawałem elementy dekoracji zajmuj ce ka dy skrawek sceny. Spora czę ć ambasady amerykańskiej w Sajgonie stała tu obok chat wietnamskich wie niaków i tajlandzkiego burdelu. Wszystko zostało rozło one na czę ci - przypominało pl taninę kończyn manekinów. Dokładnie nad głow miałem klatkę dla tancerek go- go, a przed oczami afisz żOR CY TOWAR DLA KOCHANKÓW. - Weszli my na scenę z tej strony - odezwał się Charley - bo chciałem, eby się przekonał, jak trudno poruszać się w tym labiryncie w ciemno ciach. Zwłaszcza je li nie zna się rozkładu dekoracji przy tak skomplikowanej produkcji jak Miss Saigon. żdy zabójca zacz ł działać, wiatła były zgaszone. Scena i kulisy s zastawione dekoracjami. Trudno znale ć wył czniki. Komu , kto nie wie, gdzie się znajduj , zabrałoby to pół nocy. Zdumiewała mnie liczba gratów. - Nie miałem pojęcia, e na scenie jest tego a tyle. - Kulisa po przeciwnej stronie jest tak samo zapchana. A podczas tego przedstawienia wykorzystuje się więcej sztankietów i prowadnic ni przy innych produkcjach objazdowych. - Co to s sztankiety? - To takie specjalne mechanizmy, cię kie stalowe pręty podtrzymuj ce w górze dekoracje. Mo na je opuszczać prosto na scenę. Widziałe sztukę? - Tak. - Pamiętasz ogrodzenie ambasady? Wisi nad scen i zje d a na miejsce, kiedy jest potrzebne. Jest umocowane na takim wła nie sztankiecie. Steruje się nim za pomoc staro wieckiego systemu obci ników. Czę ć sztankiet jest sterowana elektronicznie - kurtyna, przezroczyste zasłony, tego typu elementy. Za chwilę zobaczysz galerię techniczn . - A prowadnice? - System prowadnic i lin jest napędzany przez motor. Podnosi on i opuszcza dekoracje wisz ce nad scen . - Wskazał na mnóstwo zawieszonych nad kulis elementów. - Kiedy odpowiedni element jest opuszczany, technicy ręcznie naprowadzaj go na co w rodzaju no y wystaj cych z prowadnic. Te no e... - Jak to no e? - Cię kie elazne pióra przymocowane do lin pod scen . Wchodz w specjalne wpusty w dekoracjach. Kiedy te no e s ci gnięte pod scen , fragment dekoracji przesuwa się wzdłu prowadnic. Ustawienia no y, a co za tym idzie tak e dekoracji, s programowane przed przestawieniem. Steruje nimi komputer. Charley podszedł do mierz cego około sze ciu metrów blatu zastawionego sprzętem elektronicznym, klawiaturami i monitorami komputerowymi. Na scenę prowadziły st d trzy schodki. - Jeden komputer zawiaduje dekoracjami na scenie i tymi, które ustawia się za pomoc systemu prowadnic. Drugi komputer, ten tutaj, steruje motorami sztankietów i prowadnic, które nie zostały przestawione na sterowanie ręczne. Przy tej produkcji niektóre sztankiety kontrolowane s ręcz nie, inne przez komputer. Ka dej klawiaturze odpowiadaj dwa monitory, jeden pokazuje obraz przy normalnym o wietleniu, na drugim widać scenę w podczerwieni. Korzysta się z niego, gdy na scenie jest za ciemno dla ka mer wideo. Ka dy z komputerów mo e zast pić drugi. Ale je li wysi d oba naraz, nie ma przedstawienia. Zgranie w czasie zmian dekoracji jest zbyt skomplikowane, eby mogli tym kierować ludzie. Wyszli my na pust scenę. - Zostańcie tu na chwilę. Nie ruszajcie się, dopóki znowu nie wł czę wiateł. - Dziesięć sekund pó niej reflektory zgasły. Po kolejnych pięciu sekundach to samo stało się z niebieskim wiatłem. Sam Purdy stał obok mnie w ciemno ciach. Odezwał się po raz pierwszy, odk d weszli my do teatru. - Wła nie tak ciemno było, kiedy morderca wszedł na scenę. - Szeptał, jakby się bał, e usłysz nas niewidzialni widzowie. - Ochrona jest beznadziejna. Jeden stra nik trzy razy obchodzi cały teren między jedenast wieczo rem a ósm rano. Dopiero o ósmej przychodz pierwsi pracownicy. Zało ę się, e zabójca o tym wiedział. Zaczekał, a stra nik skończy pierwszy obchód przed północ . Dopiero wtedy wszedł i rozpocz ł prywatne przedstawienie.

wiatła znów rozbłysły. Sam i ja stali my z przodu sceny, tu nad kanałem dla orkiestry. Kanał przykryty był drobn siatk i dosłownie zapchany krzesłami i ogromnymi instrumentami. Charley zawołał nas na tył sceny. Stały tam stłoczone na niewielkiej przestrzeni za nieprzezroczyst zasłon dekoracje do Miss Saigon. Helikopter ze sceny ewakuacji ambasady, wielki pos g Ho Szi Mina i wspaniały cadillac ze sceny o spełnieniu „amerykańskiego marzenia". - Takie same mechanizmy poruszaj tymi elementami - powiedział Charley. - S za cię kie i zbyt delikatne, eby sterować nimi za pomoc sztankietow, dlatego wsuwa sieje na prowadnice ręcznie. To bardzo wa na informacja. Ruszyli my za Charleyem za kulisę po prawej stronie, ostro nie omijaj c dekoracje stłoczone tak samo jak po przeciwnej stronie. Tutaj tak e wisiały elementy dekoracji, a na podłodze du e fragmenty czekały na umieszczenie na prowadnicach. Na najdalszej cianie znajdowały się dziesi tki lin steruj cych sztankietami. Nasz przewodnik znikł za jakimi ciemnymi drzwiami i pokonał dwa poziomy schodami. Ruszyli my za nim. Po chwili znale li my się na galerii technicznej powy ej sceny. Dłu sz cianę przecinały cię kie liny, które biegły w górę w czarn pustkę nad scen . Ka da długa lina była przymocowana do ciany metalowym zaczepem imponuj cych rozmiarów. Nawet kto , kto wiedział o mechanice tak mało jak ja, mógł się domy lić, e gdy zaczep został zwolniony, gdzie spadało co cię kiego. - Tutaj mamy galerię techniczn - powiedział Charley - i wła nie tu rozpoczęło się makabryczne przedstawienie. Ciszę przerwał pisk. Wszyscy trzej instynktownie sięgnęli my do prawego boku. Piszczał pager Charleya. Wyj ł go z pokrowca i odczytał wiadomo ć. - Przepraszam. Mogę was tu zostawić na kilka minut? Sam przytakn ł. - Jasne - powiedziałem. Kto to jest Dale? - stoj c plecami do Sama, spytałem go o nieznane imię, które Charley wymienił, zanim znikn ł. Przygl dałem się mechanizmom kontroluj cym system sztankietow. Cię kie kr ki, przypominaj ce te, jakich u ywaj kultury ci, przymocowano do lin biegn cych do sztankietow wysoko nad scen . Na ka dej linie wisiała inna liczba takich odwa ników - stanowiły, jak się domy lałem, przeciwwagę dla elementów wisz cych po drugiej stronie sztankietu. Mechanizm wygl dał na bardzo prosty w porównaniu ze skomplikowanym systemem komputerowym, który widziałem po przeciwnej stronie. Tamto przypominało bardziej pokład statku „źnterpriseą i zupełnie nie odpowiadało moim wyobra eniom o teatrze. - To detektyw z wydziału zabójstw w Denver. Prowadzi sprawę tego morderstwa. Dale Hunter. Widziałe j w teatrze Boulder, pamiętasz? Wysoka, ładna. Imię bardziej odpowiednie dla faceta, co? Lucy Tanner uwa a, e Dale to chluba wszystkich policjantek. Żacet, który został tu zamordowany, nazywał się Lonnie. Lonnie Aarons. Słyszałem co o Lonniem Aaronsie. Po tym, jak stał się ofiar makabrycznego morderstwa, lokalne media powtarzały imię zamordowanego muzyka tak długo, a stał się miejscowym bohaterem. Zapłacił zbyt wielk cenę za swoje pięć minut. Tak wtedy my lałem. W mediach po morderstwie Lonniego pokazywano same potworno ci. Od mierci Petera nie ogl dałem wiadomo ci. Nie chciałem patrzeć na to, co zrobili mu podgl dacze z kamer . - Rozumiem, e tej policjantki z Denver nie ma z nami celowo. To wa ne, tak? Sam spojrzał na mnie, rozejrzał się i znalazł stołek, na którym mógł usadowić swoj poka n figurę. Odpowiedział mi dopiero po chwili. - Szybki jeste , Alan. Wiesz, o co chodzi, zanim... To znaczy kilka lat temu, kiedy się poznali my, uwa ałem cię za skończonego dupka. My la łem, e po prostu czasem dopisuje ci szczę cie, e nie jeste naprawdę by stry. Ale przez te wszystkie lata zdumiewałe mnie. Zawsze mo na polegać na twoim wyczuciuŚ od razu wiesz, co jest bzdurnym chrzanieniem, a co naprawdę mo e okazać się wa ne. To niezwykłe u kogo , kto z własnej woli spędza tyle czasu co ty, słuchaj c bredni. Sam Purdy pochwalił mnie, nie odpowiadaj c na pytanie. Jedynym nowym elementem w równaniu był komplement. - Dlaczego to Charley Chandler, a nie Dale Hunter jest moim przewodnikiem na miejscu zbrodni? U miechn ł się. - Bo Dale gówno obchodzi to, co miałby do powiedzenia. Prędzej za ufałaby politykowi ni psychologowi. Poza tym Charley patrzy na to z perspektywy, która wydaje mi się interesuj ca. Nazwijmy j teatraln . Zarz dza całym kompleksem, w zwi zku z czym jest pewnie biurokrat , a w ka dym razie biznesmenem. Ale to człowiek teatru. Skończył teatrologię na Uniwersytecie Kolorado i zarz dzanie na tutejszej uczelni. Ale jego skrywan namiętno ci s powie ci sensacyjne. Dosłownie je pochłania. Zdradził mi, e wła nie pisze jedn . Prosił mnie nawet o radę w sprawie postaci detektywa, nad któr wła nie pracuje. Wiesz, to ma być bohater przez du e B. Na tym skończył. Uznał, e udzielił wystarczaj cych wyja nień. - Tylko dlaczego nie ma z nami tej detektyw z Denver? - Wie, e cię tutaj przywiozłem, eby się rozejrzał. Wpadnie, je li będzie miała trochę czasu.

Spojrzałem przez scenę w stronę lewej kulisy. Moj uwagę zwróciły cię kie sztankiety wisz ce w wielkiej sze ciennej niszy nad przeciwległym krańcem sceny. Dolne krawędzie dekoracji znajdowały się zaledwie metr ponad szczytem kurtyny. - S dzisz, e Charley to rozpracował? Wie, jak zgin ł Lormie Aarons? - Tak mu się wydaje. Ale nie jestem pewien, czy ma rację. Potrafi za to sprawnie poruszać się po scenie i po całym teatrze. Zna się na wszystkich mechanizmach i na komputerach. Wie, czego potrzebował morderca, eby popełnić zbrodnię. Mo e się mylić w szczegółach, potraktuj je więc z rezer w . Ale kiedy mówi o teatrze, słuchaj uwa nie. Dobiegł nas odgłos kroków na schodach. - Posłuchaj go. Opowie ci niezwykł historię. Doł czył do nas Charley. Zauwa yłem, e ma zapięte wszystkie guziki marynarki. - Przepraszam - powiedział. - Na czym stanęli my? - Na galerii technicznej - podpowiedziałem. - Powiedz mu, co o tym my lisz. O morderstwie. Jak zostało popełnione - wtr cił Sam. Charley u miechn ł się do niego ciepło. Przeszedł wzdłu galerii i zatrzymał się dopiero na końcu. Zacz ł mówić odwrócony do nas plecami. Nie usłyszałem w jego głosie cienia wahania. - Lonniego zabił kto znaj cy teatr. Jeszcze nie jestem pewien, czy ta osoba ma lub miała zwi zek z przedstawieniem Miss Saigon, czy te tylko znała tę produkcję na tyle, eby poradzić sobie na scenie i przygotować morderstwo Lonniego. Charley odwrócił się do nas. Sam spojrzał na mnie. - Alan nie wie o morderstwie Lonniego nic ponad to, co pisali w gazetach. Przedstaw mu to tak, jak przedstawiłe Dale i mnie. - Nie tutaj. Chod my gdzie , gdzie będzie nam wygodniej. Poprowadził nas w dół praw kulis i przepu cił w drzwiach prowadz cych do du ego pomieszczenia pełnego krzeseł i kanap. - To zielona komnata - oznajmił. - Ładna - zauwa ył Sam, wybieraj c najwygodniejszy fotel. Charley nie usiadł. - Pozwólcie, e przygotuję dla was scenę - powiedział rozbawiony rol . W oddali usłyszeli my samotne d więki fortepianu. da da da da da da DA Sajgon staje w ogniu. Charley wymy lił to sobie następuj coŚ - Wszystko zaczęło się od tego, e morderca zakochał się w przedstawieniu. Mo e nawet ju wtedy, gdy wystawiano sztukę na Broadwayu. My lę, e zanim Miss Saigon trafiła do Denver, on widział j ju wiele razy. Miss Saigon go oczarowała. Stał się jej wię niem. Dlaczego? Tu mnie macie. Muzyka w Miss Saigon jest w porz dku, tylko tyle - w porz dku. Za to scenografia i samo przedstawienie s bez w tpienia wietne. Czy wystarczaj co efektowne, eby chcieć je zobaczyć jeszcze raz? Tak, na pewno. Mordercy jednak nie przyci gaj tylko efekty. Jest co w temacie sztuki, mo e chodzi o historię miłosn , mo e o Wietnam... Zacz łem się obawiać, e moja wizyta w teatrze w Denver oka e się potworn powtórk tamtego ranka w teatrze Boulder. W głębi duszy wiedziałem, dlaczego Sam mnie tu przywiózł. Ze zdumieniem stwierdziłem, e poznaję obcego człowieka. Mordercę. - Opowiedz nam o Lonniem Aaronsie - poprosił Sam. Charley zaj kn ł się. Trochę wytr ciło go z rytmu to, e nie mo e przedstawić wszystkiego po swojemu. - To nie Lonnie interesował mordercę. Widzicie, Lonnie... siedział w kanale dla orkiestry. żrał utwory do przedstawienia. Słyszałem od ludzi, e był niezwykle utalentowanym skrzypkiem. Ale brakowało mu charakteru. Ten klarnecista, który wygl da jak Żabio - jemu nie brak temperamentu. Lonnie był spokojny. Miał znajomych z orkiestry, ale nie miał wrogów ani przyjaciół. Kto zauwa ył, e gdyby spytać o niego pozostałych członków orkiestry, połowa uznałaby go za geja, a druga połowa za heteroseksualistę. Wła nie taki był Lonnie. - To dlaczego zabójca wybrał wła nie jego? - Wypowiadaj c te słowa, wiedziałem, e chodzi mi równie o Petera, nie tylko o Lonniego. - Dobre pytanie - wtr cił Sam. - Lonnie nie zwracał na siebie uwagi. Chudy. Łysiej cy. Siedział w tym cholernym kanale. Dlaczego akurat on? Charley miał gotow odpowied . - Ta sztuka u wiadomiła mordercy jego fantazje. Kto wie, co to mogło być? My lę jednak, e co w przedstawieniu doprowadziło w jego umy le do spięcia - postanowił zrealizować swoje fantazje, sprawy wymknęły się spod kontroli... i rozpętało się piekło. - S dzisz, e morderca wybrał Lonniego przypadkowo? - spytałem. - Tak - stwierdził Charley. Sama zirytowało wolne tempo opowie ci Charleya albo moje ci głe przerywanie. - Mów dalej - powiedział. - Opowiedz, jak to według ciebie wygl dało. S w teatrze. Nie pytajcie mnie, jak się tu znale li, po prostu s i się nie spiesz . Noc ochrony prawie nie ma. Pamiętajcie, e jest ciemno. Żacet podchodzi prosto do wł czników i zapala wiatła. Mo e na widowni. Mo e wiatła robocze. A mo e sceniczne reflektory punktowe. Według uznania. Potem ta ma. Lonnie zostaje zakneblowany i zwi zany

ta m . Morderca sadza go na stołku i przetacza na rodek sceny. Potem zostawia go i wchodzi na galerię techniczn . Widzę go oczami wyobra ni. Teraz pracuje szybko, jak w MTV. Jest naprawdę podniecony, niemal podskakuje. Z trudem udaje mu się opanować, zdobywać się na cierpliwo ć. Bierze linę, która steruje ogrodzeniem ambasady, i kiedy dekoracja znajduje się na swoim miejscu nad scen , mocuje sznur. Charley przerwał na moment, mro c mnie nie miałym u miechem. - Nad asz? - Tak. - To dobrze. Teraz najbardziej przewrotna czę ć przedstawienia. Ogrodzenie chroni ce ewakuuj cych się ludzi i amerykańskich ołnierzy przed naporem tych, którzy musz pozostać w Sajgonie, tym razem chroni Lonnie- go Aaronsa przed oprawc . Morderca kończy pracę na górze. Szybko schodzi i idzie za lew kulisę, gdzie uruchamia komputer steruj cy systemem prowadnic. Nad asz? Przytakn łem. - Opuszcza klatkę go- go ze sceny w Bangkoku i umieszcza j na odpowiedniej prowadnicy. Idealnie. Teraz czuje się pewniej. Lonnie wci siedzi na stołku. Jest rekwizytem tak jak klatka. Żacet wraca do komputera. Wystarczy tylko kilka kliknięć, eby osi gn ć cel. Klatka go- go wtacza się na scenę i zatrzymuje w odpowiednim miejscu. Tak jak to zaprogramowano. Wyobra to sobie. Na tle wielkiego stalowego ogrodzenia siedzi przera ony mę czyzna. Jest przyklejony ta m do stołka. To pornograficzna scena w stylu ton cych w oparach trawki otrzęsin w bractwach studenckich w latach sze ćdziesi tych. - Widzisz, jakie to skomplikowane? Teraz ju rozumiesz, o co mi chodziło? - szepn ł Sam prosto do mego ucha. Przytakn łem. - Mo e wła nie w tym momencie morderca zrobił sobie przerwę, co Charley? Mo e tu? - powiedział Sam. - Mo e... Ale w miarę jak urzeczywistniaj się wszystkie elementy jego fantazji, facet jest coraz bli szy spełnienia. Wraca do komputera. Zmienia się w Czarnoksię nika z Krainy Oz. - Charley podniósł głos. - Na jego rozkaz pojawia się połowa czarodziejskiego wiata, potem pokój hotelowy, w którym źllen spotyka Kim. Żragment domu prostytutki, gdzie Kim i Chris robi to po raz pierwszy - to udaje mu się wywołać. Na scenie znajduj się teraz dwa łó ka, pół sajgońskiego baru, ogrodzenie i klatka pełna striptizerek. - Jeste psychologiem Alan, co o tym s dzisz? - spytał Sam. Osłupiały nie odpowiedziałem. Charley skwitował to cichym miechem przypominaj cym kaszel. - Szaleństwo. Psychoza. Dziwki, horror, dom i zniewaga. A w samym rodku tego wszystkiego przygarbiony Lonnie Aarons. Jego oczy mówi wszystko, czego nie mog powiedzieć zakneblowane usta. Widzisz to. Och, Peter, przebiegło mi przez my l. Ale morderca jeszcze nie skończył z Lonniem. Nie. da da da da da da DA Z tyłu dobiegły ciche oklaski. Na twarzy Charleya pojawił się wyraz za enowania i zawodu dziewięciolatka przyłapanego na paleniu w szkolnej ubikacji. - Cze ć, Dale - odezwał się Sam. - My lałem, e dzi nie masz czasu. Siadaj, siadaj. Charley wła nie opowiadał nam, co jego zdaniem wydarzyło się tu w zeszłym miesi cu. - Skończyłam wcze niej i doszłam do wniosku, e wy, faceci, wszystko beze mnie popłaczecie. Poza tym nigdy nie umiałam wytrzymać długo z dala od sceny. - Spojrzała na Charleya. - Sam, chciałe chyba powiedzieć, e słuchacie fantazji Charleya na temat tego, co się zdarzyło w zeszłym miesi cu. Wydawało mi się, e w jej głosie słychać więcej beztroski ni krytyki. Charley nie był o tym przekonany. - Sam uwa ał, e mogę opowiedzieć Alanowi, co według mnie tutaj zaszło - oznajmił z nut usprawiedliwienia w głosie. Wyczułem, e między Charleyem i Dale musiało co się wydarzyć i dlatego Charley czuł się tak niepewnie. W głosie Dale irytacja mieszała się z rozbawieniem, tak jakby detektyw chciała podtrzymać niepewno ć Charleya. - Skoro detektyw Purdy twierdzi, e mo esz, to pewnie mo esz. - Przy siadła na poręczy kanapy. - Na pewno nie będzie to pierwsza historyjka przed stawiona w tym miejscu - powiedziała, zwracaj c się przede wszystkim do mnie. - Charley jest wietnym kierownikiem teatru i wspaniale opowiada, ale jego teorii o morderstwie na motywach Miss Saigon nie popieraj tony dowodów. Jestem detektyw Dale Hunter z wydziału zabójstw w Denver. A pan jest pewnie tym psychiatr Sama. Ten psychiatra Sama? Ta uwaga zaniepokoiła mnie. - Alan żregory. Miło mi pani poznać - powiedziałem, wstaj c. - Chyba widzieli my się ju w teatrze Boulder. - Ach, wtedy rano. No tak. Przykro mi z powodu pańskiego przyjaciela. - Dziękuję. - Chciałabym, eby pan wiedział, e z czystej uprzejmo ci pozwoliłam, eby Sam pana tu przywiózł. Nie wierzę w psychologów. Bez urazy. Proszę nie brać tego do siebie, doktorze. ŻBI przysłało tutaj jednego ze swoich ekspertów z Quantico. Żacet zaj ł mi mnóstwo czasu, którego nie miałam. Porz dny człowiek, nosił ładne swetry i fantastyczne

skarpety. Na koniec usłyszałam od niego, e morderca to inteligentny, silny, lubi cy samotno ć mę czyzna, którego od dawna co trapiło. To kto , kto nie potrafił znale ć sobie miejsca w społeczeństwie. ~ Mrugnęła do Sama. - Mówię wam, tamten ekspert był pieprzonym geniuszem. Dale Hunter miała na sobie spodnie podkre laj ce długo ć jej nóg, męsk koszulę, której nie dałoby się nazwać bluzk , i niebiesk marynarkę z mosię nymi guzikami - wydawało się, e za chwilę pani detektyw wskoczy na trap „Martha's Vineyardą i spędzi weekend na jachcie w towarzystwie Waltera Cronkite'a. Była atletycznie zbudowan , siln kobiet . Pod materiałem rysowały się mię nie ramion i ud. Mimo e nie była bardzo szczupła, miała zgrabn sylwetkę. Domy lałem się, e lubi pływać. Pomy lałem, e dba o linię. Miała ładn twarz z szeroko rozstawionymi oczami. Wydawało mi się, e policjanci powinni być opaleni, tymczasem skóra Dale Hunter miała kolor brzoskwiniowy i pomimo suchego klimatu Kolorado wygl dała na dobrze nawil on . Nosiła małe złote kolczyki i prawie się nie malowała - u ywała mo e pudru i kredki do oczu. Uwagę zwracały j ej usta - pełne i ró owe. Nie miałem pewno ci, czy u ywała błyszczyka. Zauwa yłem, e Sam przygl da się niewielkiemu trójk tnemu dekoltowi detektyw Hunter. Kiedy spojrzała na niego, odwrócił wzrok sekundę za pó no. Przyłapała go. U miechnęła się, wcale nie ura ona jego zachowaniem. U miech skierowała wył cznie do niego, prosto w jego stronę. Znowu zabrzęczał pager Charleya. Chyba z ulg wracał do obowi zków. - Znasz dalszy ci g, Sam, mo esz dokończyć - powiedział głosem, z którego nagle wyparowała cała energia. - Niedługo rozpoczyna się dzisiejsze przedstawienie. Muszę się zaj ć kilkoma sprawami - powiedział, wstaj c. - Chod cie. - Wyprowadził nas za kulisy. Wkrótce kurtyna miała pój ć w górę. Kto , chyba re yser, poprosił o uwagę. Barmanki w bikini i zmęczeni ołnierze w spodniach khaki przygotowywali się do wyj cia na scenę. Garderobiane dokonywały ostatnich poprawek kostiumów. Młoda tancerka zdjęła biustonosz i pochyliła się, aby znów go zapi ć. Przygl dałem się jej, a skończyła, i przesun łem się tak, eby lepiej móc widzieć scenę. Stan łem obok Dale Hunter. - Macie mnóstwo roboty. Trudno będzie złapać tego go cia - wyszeptałem. żłowa policjantki znajdowała się w cieniu, przez co jej krótkie jasne włosy wydawały się jeszcze ja niejsze. - Och, złapię go. Żacet jest ambitny. Mo e nawet przesadnie - powie działa o ywionym głosem. - To, co tu odegrał, było jak przerwa w rozgrywkach pucharowych Ligi Mistrzów. Chciał za du o naraz. Choć starał się być ostro ny i tak zostawił mnóstwo ladów. Tak, na pewno go dopadnę. Owszem, to mo e trochę potrwać. żo ć jest inteligentny. Ale bior c pod uwagę to, co się stało w Boulder, prawdopodobnie zaczyna się sypać. A je li tak, będzie mniej ostro ny. Chcę go znale ć, zanim to zrobi jeszcze raz. Pomy lałem, e zarozumialstwo to wspólna cecha wszystkich detektywów, tak samo jak chirurgów, znajomych Adrienne. Nie zmieniaj c tonu, Dale Hunter dodałaŚ - Sam mówił mi, e niedawno się o eniłe . - Tak, zeszłej jesieni. A ty jeste mę atk ? - Rozwiedziona. Byłam on pracownika socjalnego. Potworno ć. Pewnie wiesz, e mał eństwo nie jest dla policjanta łatwe. Stres, godziny pracy, brudy. Ka demu dałoby się we znaki. Praca szybko się nudzi. Chyba powinnam znale ć sobie inne zajęcie. - Sam te mówi, e jest cię ko. Czasem się zastanawiam, jak sobie daje radę. - Dobrze znasz Sama? Jeste cie przyjaciółmi? - Tak, przyja nimy się. - A jak wygl da jego mał eństwo? W porz dku? Czy naprawdę usłyszałem w jej głosie troskę? - Z tego, co wiem, tak. Ma dziecko, syna. - Jest szczę liwy? Szczę liwy? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. < - Chyba tak. - A czy on... Niewa ne. - Roze miała się. - Nie zwracaj na mnie uwagi. Od niedawna jestem znowu woln kobiet i po prostu sprawdzam rozmaite mo liwo ci. Jak zwykle. Mój radar mówi mi ró ne rzeczy, wiesz? Zdawało mi się, e znowu usłyszałem zduszony chichot. Mo liwo ci? Sam? Być mo e Sam zdradził onę kilkana cie razy, odk d go poznałem, ja i tak niczego bym nie podejrzewał. Stał kilka metrów od nas z grubymi rękami zało onymi na piersi. Pod w sami k ciki ust unosiły się w górę w u miechu. Podrapał się lew ręk w ucho. Nie nosił obr czki. Rozległa się muzyka. Uwertura odbijała się od betonowych cian. Zorientowałem się, e nasłuchuję głosu skrzypiec. Zastanawiałem się, czy w kanale orkiestry brakuje Lonniego Aaronsa. Zastanawiałem się, czy inni muzycy wci wracali do domu samotnie. Aktorzy rozci gaj cy się za kulisami jak za dotknięciem czarodziejskiej ró d ki nagle zmienili się w tancerzy. W podskokach wypadli na scenę. D więki uwertury gęstniały niczym ubijana piana. Za kulisami zapanowało podniecenie. da da da da da da DA Sajgon staje w ogniu.

Zostałem razem z Samem w Buell a do jesieni w Sajgonie. D więk saksofonów wydawał się niespokojny i leniwy zarazem, niczym wielki kot na polowaniu. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy pytanie, czy morderca wykorzystał motywy sztuki albo muzykę w swoim scenariuszu. Zanim opu cili my kulisy, szeptem po egnałem się z Charleyem Chandlerem. Poprosiłem go o wizytówkę i dałem mu swoj . W my lach ju układałem pytania, które zamierzałem mu zadać pó niej. Ile morderca wiedział o teatrze? O komputerach? O o wietleniu? żdzie mo na się tego nauczyć? Czy kto , kto nie był zwi zany z teatrem, mógłby się na tym znać? Dale poci gnęła Sama na stronę. Poszedł za ni . Przez kilka minut rozmawiali na osobno ci. Na korytarzu pełno było drzwi do garderób i przebieraj cych się półnagich aktorów. Zaczekałem, a skończ tete- a- tete detektywów. Kiedy doł czyli do mnie, podziękowałem Dale za to, e zgodziła się na pokazanie mi teatru, i razem z Samem poszli my opustoszałym teraz korytarzem do zewnętrznych schodów i stamt d na parking do mojego samochodu. aden z nas nie miał ochoty na rozmowę. Byłem pochłonięty prób oddzielenia sztuki od rzeczywisto ci. Ciemna scena, niezwykła opowie ć Charleya, przedstawienie, muzyka, dziwna rozmowa z Dale Hunter - wszystko przypominało fragmenty snu wzburzonego niczym morze podczas sztormu. W moich my lach wci pojawiał się jeden obrazŚ Peter na fortepianie. Czy torturowano go tak jak Lonniego Aaronsa. Ta my l zabolała mnie jak ukłucie igły szukaj cej drzazgi pod skór . Dziesięć minut pó niej, gdy zbli ali my się do zjazdu z autostrady międzystanowej numer 25 na autostradę prowadz c do Boulder, zastanawiałem się, jak powiedzieć Samowi, e Dale za bardzo się nim interesuje. Zanim zdołałem obmy lić wła ciwy sposób spytał mnieŚ - Co s dzisz o Charleyu Chandlerze? - Miły facet. Od razu go polubiłem. Ma klasę. Sam westchn ł. Bardzo cicho, tylko po to, aby dać mi do zrozumienia, e nie chodziło mu o ocenę zalet towarzyskich. - My lę, e jest inteligentny, Sam. Długo się nad t spraw zastanawiał. - Tak, na pewno. Ale mam wra enie, e niekiedy przesadza. W samochodzie było ciemno, widziałem więc tylko profil Sama o wietlany reflektorami mijaj cych nas samochodów. - Dale nie przywi zuje do tego wielkiej wagi - przyznał. - Do słów Charleya? - Tak. Do słów Charleya. Nazywa to „fantazjowaniemą, mówi, e za wiele w tym domysłów. Na pewno te nie przywi e wielkiej wagi do twoich słów, kiedy zaczniesz mówić. Podobno eksperci z ŻBI twierdz , e ich profile sprawdzaj się w siedemdziesięciu procentach wypadków. Dale mówi, e jak dot d miała do czynienia z pozostałymi trzydziestoma procentami. - O co ci chodzi, Sam? Przecie nie robimy tego dla niej, prawda? Nie musimy przekonywać Dale Hunter. i - Czy zawsze musi mi o co chodzić? Nadarzyła się okazja. - Zdaje się, e się jej podobasz. Poruszył się. - Cholera, Alan, przestań ple ć bzdury. Dokuczanie mu sprawiało mi przyjemno ć. - Naprawdę. S dzę, e jest tob zainteresowana. Pomy lałem, e powiniene o tym wiedzieć. ałowałem, e nie widzę go lepiej. S dz c po głosie, zaintrygowała go rozmowa z Dale. Nie wiedziałem jednak, czy jego ciekawo ć powodowało męskie ego podbudowane zainteresowaniem atrakcyjnej kobiety, czy te Sam zwęszył przynętę. - Jestem tylko grubym glin , Alan. Kobiety takie jak Dale interesuj się facetami podobnymi do ciebie, nie do mnie. - To znaczy, e co? e nie powinno ci to schlebiać? Zaczęło m yć. Słyszałem jedynie miarowy odgłos pracy wycieraczek i popiskiwanie opon na mokrym asfalcie. Sam w milczeniu zastanawiał się nad moimi słowami. Spojrzałem na licznik i zwolniłem do sze ćdziesięciu. Przy przeje dzie przez Westminster zawsze znajdzie się jaki radar. W końcu Sam się odezwał. - Pochodzę z północnej Minnesoty. Tam nigdy nie zdarzyłoby się co podobnego. Nigdy w yciu. Prędzej ju mieliby my lato bez komarów. Co się z tymi babami porobiło? To dla mnie za wiele. Jezu, tak jakbym nie miał do ć kłopotów. Mo e powinienem to uznać za molestowanie seksualne albo co w tym stylu? Jak s dzisz, powinienem poszukać adwokata? Sam zostawił wóz przy naszym domu. Zaprosiłem go na drinka. Zgodził się. Zanim wszedłem do rodka, spojrzałem w okna warsztatu Petera. Ciemno. Wci gdzie czaiła się nadzieja, e pewnego wieczoru ponownie zobaczę w nich wiatło, a pracownię wypełni d więki starego rock and rollła i odgłosy narzędzi. źmily przywitała nas w drzwiach bez szczekania. Czekoladowy kikut ogona kiwał się jak metronom. Wiedziałem, e pewnego dnia - ju wkrótce - jej psi mó d ek uzna nasz dom za jej dom, a Lauren i mnie za członków jej stada. Wtedy będzie szczekać na ka dego go cia, tak jakby przyszedł zabrać jej szczenięta. Ale jeszcze nie teraz. Na razie traktowała nas jak przyjazne dziwadła.

Lauren nie spała. Wbrew swym zwyczajom siedziała na górze w salonie. Zbli ała się dziesi ta. W telewizji puszczano skrót wiadomo ci dnia w rozpoczynaj cym się dzienniku. Wiedziała co prawda, e nie wrócę na kolację, ale adne z nas nie przypuszczało, e przyjadę tak pó no. Chyba trochę gniewała się o to, e nie zadzwoniłem albo e przyci gn łem ze sob Sama. A mo e o jedno i drugie. Przywitała się z Samem. - Siedzę tu i czekam, eby sprawdzić, czy wiadomo ci nie podadz , e zginęli cie. Pochyliłem się nad ni i pocałowałem j , przytrzymuj c na sekundę jej miękk doln wargę, aby wiedziała, e cieszę się z powrotu do domu i nie chcę, eby się na mnie gniewała. Wła nie miałem się odsun ć, kiedy poczułem jej język i lekkie ugryzienie. Wiedziałem, e ju wszystko w porz dku. Wskazałem telefon i spytałem Sama, czy nie chce zadzwonić do Sherry. Poszedłem do kuchni. Wróciłem z butelk wódki i trzema kieliszkami. Patrz c, jak napełniam kieliszek Lauren, Sam spytałŚ - Masz piwo? Wolałbym piwo. Zawsze macie takie fiku ne piwa. Raz jeszcze poszedłem do kuchni i przyniosłem Samowi fiku ne piwo. - Mo e być? Poci gn ł spory łyk. - Smakuje jak piwo - stwierdził. Nalałem sobie wódki i popatrzyłem na Lauren. - Wiele się dzi dowiedzieli my. - Tak? Opowiedz. - Wzięła pilota, eby wył czyć telewizor. Pracowała jako zastępca prokuratora okręgowego w Boulder, ale nie zajmowała się morderstwem Petera. Sprawa była jednak tak powa na, e sporo o niej wie działa z pracy, ode mnie, od Sama i od Adrienne. Sam zdawał sobie sprawę, e wszystko, czego się dowiaduję, prędzej czy pó niej i tak trafi do Lauren, nie zaprotestował więc przeciwko jej udziałowi w rozmowie. - Zostaw wł czony telewizor. cisz go tylko - powiedział. Zrobiła, co chciał. Zacz łem opowiadać wydarzenia tak, jak je widziałem. Próbowałem oddać splot miło ci do teatru i horroru, dokładnie wyre yserowanych tortur i zabójstwa. żdy byłem w połowie wersji Charleya, opró niłem kieliszek do końca i nalałem sobie drugi. Przyniosłem te jeszcze jedno piwo Samowi. Lauren wci trzymała pełny do połowy kieliszek na kolanach. Miałem napięte mię nie karku. Podniosłem ramiona, eby je rozci gn ć, i spojrzałem na mgłę przesłaniaj c le c na zachód dolinę. żdzie w m awce odkryłem wyja nienie. - Nie s dzę, eby ten sam facet, który zamordował Lonniego Aaronsa, zabił Petera. , Sam słuchał mnie dot d jednym uchem i jednocze nie ogl dał wiadomo ci telewizyjne bez fonii. Teraz jednak cał uwagę skupił na mnie. - Mów dalej - poprosił. Zachęcał mnie, a nie wzywał. Poczułem się jak student, który wła nie wpadł na trop rozwi zania zawiłego problemu. Lauren popatrzyła na mnie, potem na niego, próbuj c zrozumieć co z naszej wymiany zdań. - Według ciebie nie zrobił tego ten sam człowiek? - Tak, tak my lę. - Zdałem sobie sprawę, e w moim tonie pojawiła się nuta przekonania, jakbym celowo chciał zapakować do walizki zbyt wiele rzeczy. - Mo e w wypadku Petera mamy do czynienia z na ladowc , a mo e te dwie sprawy w ogóle się ze sob nie wi . Ale moim zdaniem, to nie był ten sam facet. - Nie przerywaj. Wytłumacz nam to - odezwał się przewodnicz cy komisji. - Morderstwo w Denver było przemy lane. Zostało dokładnie zaplanowane... nie, nie... zostało wyre yserowane. Wszystko według scenariusza. Scenografia, komputery, wiatła. Idealnie. Nie zdziwiłbym się, gdyby morderstwo Lonniego Aaronsa zabrało tyle samo czasu, ile trwało przedstawienie. Natomiast zabójstwo Petera, odwrotnie, sprawiało wra enie pozbawionego koncepcji. Brak w nim ducha teatru, ducha przedstawienia. Ró nice między obydwoma morderstwami s tak wielkie jak między mistrzostwem Ziegfelda i amatorszczyzn jasełek w wykonaniu pi toklasistów. Sam jeszcze nie zacz ł pić drugiego piwa. Kiedy skończyłem, przechylił butelkę i opró nił jedn czwart . - Jeste pewien, e nie uległe po prostu wspaniało ci Miss Saigon'! Buell to nie to samo co teatr w Boulder, a broadwayowskiej produkcji Miss Saigon nie da się porównać z Present Laughter w wykonaniu amatorów. Zastanowiłem się. Pierwsz rzecz , jaka przyszła mi do głowy, kiedy wspomniałem wspaniało ć Buell, był - wstyd powiedzieć - jędrny biust młodej kobiety poprawiaj cej biustonosz przed rozpoczęciem przedstawienia Miss Saigon. Odezwałem się, dopiero gdy przypomniały mi się inne tamtejsze wspaniało ci. - Tak, to na pewno ma wpływ na moj ocenę, i muszę wzi ć to pod uwagę. Ale instynkt mówi mi, e Lonnie Aarons zgin ł w dokładnie zaplanowanej inscenizacji. Był przypadkow ofiar scenariusza napisanego przez mordercę dla Buell. Najwa niejsza była sztuka. Wszystkim rz dziła wyobra nia. Natomiast w Boulder, to mierć Petera była przedstawieniem. Zamordowanie go stanowiło główny w tek. Z materiałów, które mi dostarczyłe , wynikało, e fantazje seryjnego zabójcy staj się z czasem coraz bogatsze, coraz bardziej chore z morderstwa na morderstwo. Zabójstwo Petera było o wiele mniej skomplikowane ni to w Buell. W tych cholernych fachowych dziełach pisz , e w wypadku seryjnego mordercy umiejętno ć zapanowania nad sob podczas kolejnego morderstwa z czasem się

zmniejsza. Podniecenie upo ledza samokontrolę. Zabójca Petera pod adnym względem nie dorównał szaleństwu tego, o czym usłyszeli my dzisiaj wieczorem. - O rany, w jednej chwili stałe się ekspertem. A co ty o tym s dzisz, Sam? - W głosie rozbawionej Lauren słychać było słodko chropaw nutę. Wła nie w takich chwilach była dla mnie wcieleniem seksu. Obaj z Samem siedzieli my w fotelach i choć miała cał kanapę dla siebie, skuliła się w końcu. Jedn dłoni w niezwykle poci gaj cy sposób trzymała kieliszek, drug zamknęła między nogami. Przyćmione wiatło odbijało się miękko w jej czarnych włosach. - Zaci gn łem go do Denver, eby mógł sam się rozejrzeć. Starałem się nie wywierać na niego zbyt wielkiego wpływu. My lę, e mo e mieć rację, Lauren. Rozmawiałem z Dale Hunter - to policjantka z wydziału zabójstw w Denver - po tym jak Peter został zamordowany i dowiedziałem się od niej więcej na temat zabójstwa w Buell. Miałem w tpliwo ci, czy to ten sam facet. Dale jest jednak przekonana, e chodzi o nowego seryjnego mordercę. O prawiczka, który dopiero rozbił skorupę. Z kolei Lucy... - Lucy? - Moja partnerka, Lucy Tanner. Ona i cała reszta zespołu pracuj cego nad zabójstwem Petera raczej się zgadzaj z Dale i lud mi z Denver. - U miechn ł się do mnie. - Alan jest moim pierwszym sojusznikiem. Czy to nie dziwne? Lauren usiadła prosto. Ta nagła zmiana pozycji brutalnie wyrwała mnie z marzeń. - Dlaczego jeste w mniejszo ci, Sam? - spytała z wyzwaniem w głosie. Zrozumiał, e zasady gry się zmieniły. To ju nie jest wieczorna prywatna rozmowa z przyjaciółmi. Ma przed sob zastępczynię prokuratora okręgowego Lauren Crowder, która chciała zbadać rzetelno ć dowodów, jakimi dysponował. - Wiesz, e ka dy policjant inaczej traktuje profile psychologiczne gro nych przestępców. Dale i Lucy reprezentuj jedn skrajn postawę. Nie po doba im się takie wró enie z fusów. Ja jestem w pewnym sensie po rodku. Wysłucham ka dej opinii, je li ma sens. Zaakceptuję j . Tu wła nie się ró nimy. Nale ę do ludzi otwartych. Lauren u miechnęła się do niego. - Bo e, ale z ciebie blagier, Samie Purdy. Prawie mnie nabrałe . Czego nie chcesz nam, a wła ciwie Alanowi, powiedzieć, ty krętaczu? K ciki ust Sama uniosły się, znikaj c pod w sami. - Nie wiem, o co ci chodzi. - Chrzanisz. Chcesz, eby Alan zadomowił się w twoim obozie, zanim rzucisz mu jaki dowód, którego nie będzie potrafił wytłumaczyć. O co chodzi? Co takiego maj , czego nie mo esz zrozumieć? Sam dopił drugie piwo i tęsknie spojrzał na wódkę. - Znale li trochę spermy. - Trochę spermy? - Odgarnęła włosy z czoła. - Jakiej spermy, Sam? - Znale li nasienie i jest mały problem z moj teori o dwóch mordercach. - To znaczy? Nasienie? Ja te się wyprostowałem. Dopiero zaczęło do mnie docierać, jakie konsekwencje niesie ze sob to, co powiedziałem. Je li rzeczywi cie było dwóch morderców, kto mógł mieć motyw, aby zabić Petera. Jego mierć nie musiała być przypadkowa. - To znaczy, e... Powiedzmy, e jest pewien problem. Morderca z Buell trochę się zabawił na widowni. Mo e w czasie przedstawienia, mo e pó niej. Bardzo mu się podobało jego dzieło, naprawdę bardzo. Jednym słowem, spu cił się. Kilka razy. Technicy znale li spermę w dwóch miejscach. Na parterze i na balkonie. - I zało ę się, e spermę znaleziono te w teatrze Boulder. Mam rację? - Tak. - Pochodzi od tego samego mę czyzny? - Na to wygl da. Ten sam typ. Czekamy jeszcze na wyniki serologii i na testy DNA, j e li oka się konieczne. Ale na razie, na podstawie tego, co ju wiemy, mogę powiedzieć, e pochodzi od tego samego go cia. - Facet zostawił bardzo wyra ny lad. Mały problem z twoj teori ? Czy mo na go porównać z małym problemem „Titanicaą, który trafił na górę lodow ? - Co w tym rodzaju. Lauren powoli wstała i z sympati objęła Sama. Pocałowała go w czoło. Nachyliła się. - Wła nie to mi się podoba w pracy z tob , Sam. Nigdy nie pozwalasz, eby jaka tam medycyna s dowa zmieniła kierunek dochodzenia, które pro wadzisz - powiedziała i poszła na dół, do sypialni. źmily te się podniosła. Szaleńczo kochałem Lauren. Mimo fascynuj cej rozmowy, jak prowadzili my, chciałem, eby Sam ju sobie poszedł, abym mógł doł czyć do ony, zanim odpłynie w sen. O cudzym nasieniu wolałem pomy leć następnego dnia. Kiedy nie mogę rozgry ć jakiego problemu, wsiadam na rower i zapominam się w rytmie jazdy. Wczesn wiosn , w słoneczne, bezwietrzne popołudnie, gdy ulice s puste, nic lepiej nie oczyszcza umysłu ni pięćdziesięciokilometrowa runda w szybkim tempie.

eby jak najbardziej zakłócić zwykły porz dek, następnego dnia po wizycie w Buell wybrałem się na przeja d kę na południe od domu i trafiłem a za lotnisko Jefferson County, w labirynt uliczek, których nie znałem. Natkn łem się na siedzibę międzynarodowej organizacji Up With People. Pomy lałem, e Peter pewnie doszukałby się jakiego ukrytego znaczenia w takim przypadku. Kiedy wróciłem do domu, wci nie miałem adnej nowej teorii na temat zabójstw w teatrze. Cały dom wypełniał zapach pieczonego chleba. Z salonu dobiegały d więki utworu Bacha, którego tytuł znałem być mo e przed dziesięciu laty. Muzyka próbowała przykuć moj uwagę. Bacha pamiętałem równie mgli cie, co swoje ówczesne mał eństwo. Umiejętno ć rozpoznawania utworów muzycznych malała z biegiem lat, mijała wraz z młodzieńczymi ideałami. Kiedy takim sprawom po więcało się czas i energię. Tak samo iluzja szczę liwego mał eństwa ust piła miejsca rzeczywisto ci przykrego rozwodu. Drugie mał eństwo było czym całkiem nowym. Decyzja o jego zawarciu nie była chwilowym kaprysem. Ju w chwili, gdy wypowiadałem „taką, s dziłem, e odrobina romantyzmu, któr wspólnie z Lauren zdołali my uciułać, nigdy nie zaprocentuje. Spodziewałem się, e ten zwi zek będzie nas kosztował wiele pracy. Spodziewałem się, e będę musiał pogodzić się z jej baga em yciowym i przepraszać za mój. Tymczasem, ku mojemu zdumieniu, wci byłem zakochany i szczę liwy i wszystko wydawało się takie łatwe. Nie mogłem nie dostrzec ironii sytuacji - przynajmniej kilka razy dziennie my lałem o tym, e moje ycie zyskało nowy blask, podczas gdy ycie Petera rozsypało się w proch. Wci jeszcze było jasno. Na zachodzie dumnie wznosiły się szczyty gór. Zmyłem z siebie pot i kurz. Lauren ugotowała du y garnek czerwonej fasoli z ry em i mnóstwem cholula. Podała do tego upieczone przez siebie bagietki. Pomogłem jej zanie ć jedzenie do pokoju. Tam, gdzie jako kawaler miałem jadalnię ze wspaniałym widokiem na góry, teraz z Lauren mieli my salę bilardow z ogromnym stołem bilardowym i wspaniałym widokiem na góry. Jadali my zazwyczaj przy niskim stoliku. żdy tylko usadowiłem się wygodnie na podłodze, do drzwi zapukała Adrienne. Po chwili była ju w rodku. W małej dłoni trzymała psie ciastko rozmiarów ludzkiej ko ci udowej. Prezent dla źmily. Nie chciała zje ć z nami fasoli z ry em. Chyba nie uwierzyła, e nasz obiad jest jadalny. Zdecydowała się za to na spory kawałek ciepłej bagietki. W końcu zniecierpliwiona nasz beztrosk w odniesieniu do pory posiłków spytałaŚ - Czy mogliby cie pój ć ze mn do warsztatu? Jeszcze nie zagl dałam tam od... wiecie, od czasu tego, co się zdarzyło w teatrze. Nie chcę i ć tam sama pierwszy raz. Warsztat ogl dała policja i nie mam pojęcia, co tam zastanę. Lisa mo e zostać z Jonasem jeszcze tylko godzinę, a chyba powinnam i ć do pracowni i się rozejrzeć. - Oderwała kolejny kawałek bagietki. - Proszę. Nasze drzwi frontowe dzieliło od drzwi do warsztatu Petera pięćdziesi t metrów cie ki wysypanej wirem. Budynek słu ył dawniej za stodołę przy ranczu, które obejmowało kilkaset hektarów ziemi we wschodniej czę ci doliny Boulder. żdy byłem na ostatnim roku na Uniwersytecie Kolorado, wprowadziłem się do tego, co zostało z farmy. Stodoła przypominała wtedy chyl c się ku upadkowi szopę, w której zgromadziły się egzotyczne owady i stare narzędzia. Zim było tam wietrznie, zimno i okropnie, a latem upalnie, duszno i okropnie. żdy Peter i Adrienne kupili du y dom, Peter z zapałem rzucił się na stodołę, zdradzaj c entuzjazm i optymizm, które pó niej nieczęsto u niego widywałem. Wynaj ł cię arówkę i wywiózł graty gromadzone tam przez lata. Przywiózł za to okna, wietliki, drzwi, przewody elektryczne i maszyny. Po trwaj cym kilka tygodni remoncie Peter znikł na jaki czas. Pojawił się w nowej wynajętej cię arówce - tym razem był to du y ryder - i przywiózł cały swój warsztatŚ strugi, piły, szlifierki i wiertła. Wszystko to wyładował w dawnej stodole, któr wkrótce zaczęto nazywać pracowni Petera. Tylko Peter tak nie mówił. Nazywał to miejsce warsztatem. Pierwotnie budynek miał kształt i rozmiary niewielkiej stodoły. Pó niej jeden z wła cicieli dodał zadaszone przybudówki z dwóch stron, tak e całkowita powierzchnia odnowionego budynku wynosiła około dwustu metrów kwadratowych. Peter wypełnił tę przestrzeń narzędziami, yciem i starym rock and rollem. Ludzie czasem nazywali go cie l , czasem stolarzem. W k cikach jego oczu czaiła się drwina - ale i rado ć - kiedy jaki klient, który go jeszcze nie znał, mówił o nim artysta. Nigdy nie pytałem go, jak sam siebie nazywa, choć raz słyszałem, jak odpowiedział na takie pytanie przez telefonŚ „Robię ró ne rzeczyą. Przerwa. „żłównie z drewnaą. Tego wieczoru wszyscy troje zatrzymali my się półtora metra od podwójnych drzwi pracowni. Z naszej trójki Lauren najkrócej mieszkała na ranczu i prawdopodobnie znała Petera najsłabiej, dlatego te jej wahanie było zrozumiałe. Natomiast wahanie Adrienne i moje wydało mi się znacz ce. Obawiałem się tego, co zastanę w rodku. Czułem się tak, jakbym miał przej ć po wie o skoszonej trawie, któr widziałem dawniej zielon i bujn . Bałem się nie tylko tego, e poczuję pustkę i jałowo ć. Bałem się, e pracownia będzie przypominała zaorane pole, z resztkami Petera ukrytymi pod wie warstw ziemi.

Nagłym wyskokiem na ponad metr w górę i bezbłędnie wykonanym półobrotem źmily sprawiła, e prysł czar, który przykleił nasz trójkę do ziemi. - Chyba chce tam wej ć - powiedziała Adrienne, u miechaj c się. - No to chod my. - Zadzwoniła kluczami, wsunęła jeden w zamek i otworzy ła lewe skrzydło. Znowu się zatrzymali my. To znaczy my, ludzie. źmily wbiegła do rodka. Sięgn łem ręk do kontaktu, aby zapalić du e lampy zwisaj ce z sufitu pomalowanego na biało pomieszczenia. - Zawsze tak to zostawiał? Lauren poznałaby odpowied na to pytanie, gdyby spojrzała na twarz Adrienne albo moj . Wszystko zostało przykryte. Pracownia wygl dała jak wielki letni dom zamknięty na zimę. Całuny nie zasłaniały jedynie narzędzi elektrycznych, za to wszystkie stoj ce wokół dokończone lub zaczęte swoje prace Peter zakrył płótnem. - Czasami przykrywał ró ne rzeczy. Zwłaszcza kiedy nie chciał odpowiadać na pytania klientów o co , czego jeszcze nie skończył. - Przytakn łem Adrienne. Zmarszczyła brwi. - Ale nigdy nie widziałam, eby przykrył a tyle rzeczy. A ty Alan? - Nie - odparłem. - To zupełnie co innego. Nic ci nie mówił, Ren? Nie wspominał o jakiej innej robocie? - Do rodka wpadł podmuch wiatru i powietrze zawirowało. Przypłyn ł ku nam kwa ny zapach wie ych wiórów. - Nie - powiedziała Adrienne. Lauren chyba rozumiała, e jej stosunki z Peterem - na krawędzi za yło ci - zostawiały jej psychiczn swobodę, na któr Adrienne i ja nie potrafili my się zdobyć. W łagodnym tonie jej głosu pobrzmiewała nuta pro by. - Mo e wejd my i się rozejrzyjmy. Sprawdzimy, nad czym pracował Peter. Lauren wprowadziła Adrienne do rodka za rękę. Poszedłem za nimi. Pobie ny rzut oka wystarczył, eby stwierdzić, e poza przykryciem większej ni zwykle liczby sprzętów Peter nie zrobił nic nadzwyczajnego. Poszedłem w k t warsztatu i ostro nie uniosłem róg ogromnego płóciennego pokrowca zasłaniaj cego du y mebel, nad którym pracował. - Rany - mrukn łem pod nosem - to jest przepiękne. Domy liłem się, e odsłoniłem mniej więcej trzymetrowy fragment kredensu, który miał zostać zawieszony powy ej lady za kontuarem. Przypominał meble z dziewiętnastowiecznych knajp na Zachodzie. Robota, choć jeszcze nie ukończona, była niezwykle kunsztowna. - Czy Peter pracował nad wystrojem jakiej restauracji, Adrienne? - Mebel był zbyt du y jak na prywatny dom. - Tak - powiedziała, stukaj c się w czoło palcem wskazuj cym. - Chyba tak. Robił co dla kasyna w Black Hawk albo w Central City. A mo e w Cripple Creek? - My lałem, e nie zamierzał przyjmować więcej du ych zleceń. - Wła nie próbuję sobie przypomnieć, co mi wtedy powiedział. Chyba znajomy ze studiów poprosił go o to. Kto , kogo nie znam. Miał co wspólnego z jednym z tych du ych kasyn spoza stanu, które przeniosły się do Central City. Zdaje się, e Peter wspomniał, e facet zapłaci mu kupę forsy. Do ć, eby zało yć Jonasowi fundusz na studia. Zwykle nie rozmawiali my wiele o klientach Petera. Chyba e robił co , co go naprawdę fascynowało. Komercyjna robota zwykle go nudziła. - Adrienne stała przy pile tarczowej, prawie na rodku pomieszczenia. Nie miała ochoty podchodzić do skończonych prac. W końcu machnęła ręk w stronę kredensu, przy którym stałem. - Skończone? Jeszcze raz przyjrzałem się meblom. - Prawie. Wygl da na to, e skończył obróbkę. Trzeba tylko poci gn ć bejc i polakierować. Ale to fragment większej cało ci. Musi być więcej elementów. W przeciwległym krańcu pomieszczenia Lauren uniosła inny pokrowiec z płótna aglowego. - Tutaj. To chyba jest w tym samym stylu. Przyjrzałem się kolejnemu fragmentowi. - Masz rację. Wystarczy poło yć lakier. To ju nie była działka Petera, prawda, Ren? Wykończenie, bejce? Pokręciła przecz co głow . - Nie. Na pewno nie przy du ych projektach. Wolał zlecić to komu . Za du o toksycznych rodków. Pewnie kazałby przewie ć cało ć do Tony'ego Celliego. Pewnie widziałe go w sobotę. Wygl da jak ołnierzŚ obcisła podkoszulka, d insy, które zawsze wydaj się za krótkie. Na ramieniu wytatuowany smok. Martensy i białe skarpety. - Mo e - powiedziałem. Nie pamiętałem Tony'ego Celliego, poniewa sobota, a wła ciwie cały weekend zlewał mi się w jedno. Jak przez mgłę pamiętałem, e kiedy Peter wspominał o Tonym. Powinienem do niego zadzwonić. Mo e pomógłby w wykończeniu mebli i wysłaniu ich do odbiorcy. Jonas miałby swój fundusz. Atmosfera w pracowni poprawiła się, gdy źmily, po raz pierwszy odk d z nami zamieszkała, postanowiła zademonstrować nam brzmienie swojego głosu. Wcze niej te miałem bouviera, znałem więc repertuar psów tej rasy - od gardłowego łuuu, oznaczaj cego „chyba mi się to nie podobaą, po grzmi cy ryk, który mogłaby zarejestrować aparatura sejsmologiczna w centrum informacji w pobliskim Golden. Tym razem jej głos mie cił się w skali Richtera. Pojedyncze szczeknięcie odbiło się echem niczym kla nięcie dłoni o beton.