uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Steve Martini - Paul Madriani 01 - Niezbity dowód

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Steve Martini - Paul Madriani 01 - Niezbity dowód.pdf

uzavrano EBooki S Steve Martini
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 43 osób, 44 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 474 stron)

STEVE MARTINI Niezbity dowód Przekład GRZEGORZ KOŁODZIEJCZYK

Tytuł oryginału COMPELLING EVIDENCE Projekt okładki i ilustracja MACIEJ SADOWSKI Redakcja merytoryczna ALEKSANDRA ZIEMBICKA-HUSZCZO Korekta JOLANTA ROSOSIŃSKA DANUTA WOŁODKO Copyright © 1992 by Steven Paul Martini Inc. For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp, z o.o. ISBN 83-7082-777-2 Wydawnictwo Amber Sp, z o.o. Warszawa 1995. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi

Dla Leahi, której miłość zainspirowała mnie do napisania tej książki

1. Ktoś niewidoczny dla nas zapala światło w komorze śmierci. Dreyers trąca mnie lekko w bok. - Całkiem jak w tym programie Gra o 64 000 dolarów. - Jego słowa skierowane są tylko do mnie, ale docierają także do innych, rozpraszają wiszące w powietrzu napięcie. Z tyłu ktoś parska śmiechem. Twarze Johnstona i drugiego strażnika pozostają nieporuszone. Dreyers pochyla się w moim kierunku i szepce mi do ucha: - Zaraz padnie pytanie. Odwracam się do niego nie rozumiejąc, o czym mówi. - Pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów: jak długo może pan wytrzymać bez oddychania? - Rzuca na mnie spojrzenie kątem oka. Spoza pleców Dreyersa słyszę śmiech. To pewnie któryś z jego kumpli policjan- tów. Żart wydaje mi się w złym guście, ale patrząc na pomieszczenie za szybą przyznaję w duchu, że jego porównanie jest bardzo trafne: jaskrawo oświetlone wnętrze z sufitem wygiętym w niewielką kopułę do złudzenia przypomina butik z tanią konfekcją; całość nieodparcie kojarzy się z tan- detną, krzykliwą scenografią telewizyjnych quizów z lat sześćdziesiątych. Drzwi po przeciwnej stronie komory otwierają się i staje w nich straż- nik. W tym momencie do naszych uszu dobiegają stłumione, zawodzące jęki przerywane pojedynczymi okrzykami rozpaczy. Rozpoczyna się procedura, której każdy kolejny element nieuchronnie zbliża do śmierci człowieka, stojącego tam, po drugiej stronie drzwi. 7

Szybkimi, precyzyjnie odmierzonymi ruchami strażnik ściąga w dół żalu- zje, zasłaniając okna w przeciwległej ścianie komory. Za nimi staną członkowie zespołu egzekucyjnego; w którymś momencie jeden z nich otworzy zawory, a drugi pociągnie za dźwignię, uwalniając śmiercionośny gaz. Widzę je: dwie kulki niewiele większe od piłki baseballowej. Składają się ze sproszkowanego cyjanku sodu; każda z nich waży około pół kilo- grama. Są zawinięte w paski z białej gazy i przymocowane do urządzenia spoczywającego nad kadzią umieszczoną pod krzesłem. Mordercze kulki zwisają niepewnie na drutach owiniętych wokół zakrzywionych metalo- wych uchwytów. Pociągnięcie dźwigni zwolni uchwyty, a cyjanek wpad- nie do zbiorników z roztworem kwasu siarkowego. Ze względów bezpie- czeństwa obydwie kadzie stoją teraz puste. Jest wśród nas ojciec Sally Ryan; jego włosy posiwiały, bruzdy na twarzy są teraz głębsze, wyraźniejsze niż dziesięć lat temu. Stoi sam w pewnym oddaleniu, jakby odgrodzony od całej reszty świadomością swej misji świętej vendetty, podyktowanej nakazem odwiecznych ludzkich instynktów. Pamięć zbezczeszczonego i zamordowanego dziecka żyje długo. Spytałem Ryana o rodziców drugiej dziewczyny, Lindy Maldinado. „Rozwiedli się” - odparł, jakby tym jednym słowem można było wyjaśnić ich nieobecność. Miało to oznaczać, że nie potrafili się oprzeć miażdżącej potędze żalu, podsycanej piekłem trwającego miesiącami śledztwa, a póź- niej procesu. Po raz pierwszy widzę dzisiaj kogoś z rodzin zamordowa- nych dziewczyn; wtedy, w czasie przerw w rozprawie, ojciec Sally Ryan i pani Maldinado w holu nie odstępowali mnie ani na krok, domagając się ode mnie zapewnienia, że tym razem pięść sprawiedliwości nie trafi w próżnię. Ryan patrzy teraz na mnie wzrokiem przepełnionym cynizmem. Gorzka jest świadomość, że tak długo trzeba było czekać na tę chwilę. Ja sam znalazłem się tutaj na prośbę Sama Jenningsa, prokuratora okręgowego, z którym współpracowałem w sprawie Danleya. Jennings nie sprawuje już funkcji prokuratora; jest ciężko chory, być może sam zbyt blisko śmierci, by zdobyć się na zaglądanie jej prosto w oczy. Gale Haight też tu jest. Skinąłem mu głową na powitanie, kiedy wsia- daliśmy do samochodu. Nie odpowiedział na mój gest. Haight jest 8

normalnym, życzliwym facetem o przyjemnym usposobieniu, ale nie po- trafił się zdobyć na przywitanie mnie dzisiaj. Był obrońcą Danleya i naj- widoczniej pamięć o tym nadal nie daje mu spokoju. Jest kilku policjantów, bo tego wymaga prawo. Dwie kobiety i dziesię- ciu mężczyzn, których nie znam, reprezentuje, jak mi się zdaje, guberna- tora albo naczelnika zakładów penitencjarnych; na nich spadł ciężar tego ponurego obowiązku. Stoję obok Jima Dreyersa, emerytowanego policjanta, który pracował wtedy w wydziale śledczym. To właśnie Dreyers wytropił Briana Danleya i nakrył go w mieszkaniu przyjaciółki. Ubezpieczany przez chłopców z brygady do zadań specjalnych, sam aresztował Danleya i skutego w kaj- danki doprowadził do radiowozu. Danley pluł na kamery odprowadzające go do samochodu; duży, zielonkawy kawał flegmy spadł w sam środek obiektywu. Zdjęcie to trafiło później na okładkę specjalnego numeru „Newsweeka” poświęconego przestępczości. Po ogłoszeniu wyroku Danley dostał się w ręce adwokatów specjalizu- jących się w procesach apelacyjnych, których zręczność doprowadziła do tego, iż w ciągu tych siedmiu lat wykonanie wyroku było sześciokrotnie odraczane. Przed kamerami Danley przyjmował pozę uprzejmej rezerwy. W łzawym artykule zamieszczonym w gazetce stowarzyszenia prawników ktoś odmalował go w kontekście, który w delikatny sposób sugerował, że wyrok w sprawie Danleya jest zaprzeczeniem prawdziwej sprawiedliwo- ści. Jeżeli wierzyć autorowi, padł on ofiarą alkoholizmu swojej matki w czasie ciąży. Zmobilizowano całą armię psychiatrów, aby potwierdzili istnienie tej choroby. Jest to najnowszy wynalazek z długiej serii chorób społecznych, wymienianych jako usprawiedliwienie popełnionej przezeń zbrodni lub przynajmniej wytłumaczenie dla niewymierzania kary za nią. Artykuły na ten temat pojawiają się tam, gdzie mają największe szanse skutecznego oddziaływania. Nie znajdziesz ich w wielkonakładowych tygodnikach adresowanych do „czytelnika o wnikliwym umyśle”; obroń- cy Danleya mierzą wyżej, publikując swoje artykuły w ambitniejszych pismach; liczą na to, że tą drogą prędzej trafią one do rąk sędziego sądu apelacyjnego, który zażywa odpoczynku po ciężkim dniu pracy. Drzwi po przeciwnej stronie izby egzekucyjnej stoją otwarte jak właz okrętu podwodnego. 9

Kiedy nasza grupa przybyła na miejsce, w pomieszczeniu sąsiadują- cym z komorą śmierci znajdowało się już troje ludzi: starsza kobieta i dwóch duchownych. Jeden z nich otacza kobietę ramieniem w opiekuń- czym geście. Starsza pani należy pewnie do rodziny skazańca. Wspominając cztery miesiące procesu sprzed siedmiu lat, kiedy widy- wałem Danleya codziennie, zaczynam się zastanawiać, czy będzie się zachowywał tak samo jak wówczas. Był twardy. Nie okazał skruchy. Stał się przekleństwem dla swojego adwokata. Na jego twarzy poja- wiały się coraz to nowe odmiany niezmąconego zadowolenia z siebie. Śmiał się nawet wtedy, gdy biegły z medycyny sądowej przez kilka go- dzin prezentował wyniki ekspertyzy medycznej; ten dzień wrył się w pa- mięć wszystkich obecnych na sali jak wspomnienie najstraszliwszych tortur. Jedna z przysięgłych nie wytrzymała i zwymiotowała na sali. Wbrew radom swego obrońcy przyjął taktykę zaprzeczania, że ma jaki- kolwiek związek z przestępstwem; czynił to wiedząc, iż prokurator ma do dyspozycji całe morze dowodów świadczących niezbicie przeciwko nie- mu, łącznie z odciskami palców na miejscu zbrodni. Nie potrafił wyjaśnić, jak to się stało, że jego linie papilarne odcisnęły się razem z krwią ofiar. Kiedy przysięgli wydali werdykt skazujący, Danley zaskoczył ich nie mniej niż swojego adwokata: całkiem nagle, ni stąd, ni zowąd przyznał się do popełnienia zbrodni. Wydaje się, że postanowił wtedy zdać się ślepo na łaskę przysięgłych, jak gdyby mówił: „Tak, popełniłem czyn przekra- czający ludzkie wyobrażenie o zbrodni. Stoję oto teraz przed wami bez- bronny i oddaję swoje życie w wasze ręce”. Pamiętam jak dziś zdjęcia Sally Ryan i Lindy Maldinado po bestial- skim gwałcie analnym, dokonanym przez Danleya. Fotografie tonęły w groteskowym, rdzawym odcieniu zakrzepłej krwi - gardła dziewcząt zo- stały przecięte z precyzją zawodowego chirurga. Danley posłużył się ostrym jak brzytwa, zakrzywionym nożem do cięcia linoleum. Nazywał go narzędziem swojego cechu. Nóż ten nigdy nie zetknął się z linoleum. Był przeznaczony na specjalne okazje. Kiedyś za jego pomocą Danley wyciął literę A na prawym policzku swojej kochanki, tnąc skórę do samej kości. Po wypiciu zbyt dużej ilości alkoholu Danley zaczął snuć dziwacz- ne domysły na temat niewierności kobiety, z którą żył bez ślubu. Nie wi- dział jej przez rok. Prawdopodobnie jakiś zapijaczony erudyta przedstawił 10

mu przy szklance whisky w barze swoją interpretację Szkarłatnej litery, daleką od analizy literackiej, za to bliską klimatowi krwawego horroru. Zagłuszam w sobie moje poczucie litości myślą, że świat powinien po- zbyć się tej kreatury, jaką był Brian Danley. Patrzę na zegarek. Egzekucja powinna była się zacząć minutę temu. Z drugiej strony komory śmierci dochodzą do nas jakieś odgłosy: rozpacz- liwe jęki ludzkie, jakieś rzężenia. Jedna sylaba wznosi się wyraźnie ponad przeciągłe, niezrozumiałe zawodzenia, narasta: „Niee...” Do izby egzekucyjnej wchodzi dwóch strażników o twarzach jakby wykutych z kamienia. Za nimi w drzwiach dostrzegam postać Briana Trevora Danleya. Próbuje opierać się prowadzącym go strażnikom. Roz- poznaję go z trudem; jest cieniem człowieka, którego pamiętam z procesu; wygląda jakby stracił piętnaście kilogramów wagi. Nic nie pozostało z szyderczej pozy i brawury. Kolana ugięte, stopy wloką się po posadzce. Z obu stron po dwóch strażników trzyma go za ręce; przypominają buldogi, których szczęki zmiażdżyłyby go jak kruchą gałązkę, gdyby przyszło mu do głowy stawić im prawdziwy opór. Ręce Danleya są skute z przodu kajdankami, wzrok nieprzytomny, oczy biegają jak oszalałe, jakby chciały żarłocznie pochłonąć każdy obraz, jaki pojawi się jeszcze w ciągu tych kilku minut życia. Stopy w samych tylko skarpetkach przesuwają się przez próg. Danley błądzi oczyma po twarzach ludzi stojących po drugiej stronie szyby. Wydaje się, że nie rozpoznaje nikogo. Dopiero kiedy straż- nicy obracają go i sadzają na krześle, zauważa ją. Jego oczy rozbłyskują. - Bampa, Bampa. Błagalny głos Danleya skierowany jest do kobiety, która przyszła w towarzystwie dwóch duchownych. Ona wyciąga ręce w stronę Danleya, jak gdyby chciała go dosięgnąć. Trącam łokciem Dreyersa i głową wskazuję na kobietę. - To jego ciotka. Jako dziecko nazywał ją Bampa. - Dreyers wzrusza tylko ramionami, jakby chciał mi pokazać, że to nie jego wina. Danley ma na sobie szytą przez więźniów, starannie wyprasowaną, niebieską koszulę z szerokim wycięciem pod szyją i drelichowe więzienne spodnie. Fakt, że nie ma butów, świadczy, iż po drodze stoczył ciężką walkę. Spod koszuli wystaje kawałek niewielkiej czarnej rurki. Jest to część stetoskopu, który zostanie podłączony do specjalnego urządzenia 11

zamontowanego w ścianie. Za jego pomocą lekarz będzie mógł ustalić, czy śmierć nastąpiła natychmiast. Strażnicy zaczynają przywiązywać go do krzesła. Ich ruchy są szybkie i pewne. Dwa parciane pasy zapinają na rękach i dwa na klatce piersiowej oraz brzuchu. Tułów Danleya prostuje się i nieruchomieje. Dwaj pozostali strażnicy w ten sam sposób mocują jego nogi do krzesła. Trwa to nie dłu- żej niż minutę. Trzej strażnicy opuszczają w tym momencie komorę. Ostatni przypina stetoskop, a następnie klepie lekko kolano Danleya i coś do niego mówi. Nie słyszę jego słów, ale mogę je odczytać z ruchu warg: „Kiedy usłyszysz syk gazu, wciągaj głęboko powietrze”. Danley nic już nie rozumie; przerażenie sparaliżowało jego umysł. Głowa krąży bezładnie we wszystkie strony. Przez ściany pomieszczenia dochodzi do nas rzężenie, które wydobywa się z jego gardła. Monotonna mantra śmierci. Ostatni strażnik wycofuje się z komory. Drzwi zatrzaskują się za nim i zostają hermetycznie zamknięte. Rozpaczliwe zawodzenia cichną, uwię- zione wraz z człowiekiem. Odwraca głowę i spogląda w naszą stronę. - „Niech mi ktoś...” - Słowa zamierają na jego ustach i nie potrafię zrozu- mieć, co mówi dalej. Ale wiem, że prosi, błaga, żeby ktoś coś zrobił. Dwie minuty po wyznaczonej godzinie egzekucji skazaniec pozostaje sam w hermetycznie zamkniętej komorze śmierci. Nagle głowa Danleya opada bezwładnie na piersi i przez chwilę wyda- je mi się, że to już. Ale nie - podnosi powoli oczy i widzę, że oddycha spokojnie; rozgląda się dookoła. Jego wzrok wędruje w prawą stronę, gdzie stoi kobieta nazywana przez niego Bampą. Odwróciła głowę w bok; żal ustąpił miejsca rezygnacji. Jeden z duchownych skinieniem głowy próbuje dodać mu odwagi. Zdaje mi się, że w tej otchłani bezsilnej rozpa- czy Danley potrafił odnaleźć przelotny moment uspokojenia, bo odwza- jemnia gest pastora nieznacznym ruchem głowy i uniesieniem powiek swoich przerażonych oczu. Wszystko to jednak jest ledwo dostrzegalne, prawie nieuchwytne. Język cały czas przesuwa się po wyschniętych war- gach, usiłując oddać im tę resztkę wilgoci, jaka pozostała mu w ostatnich sekundach życia. Z drugiej strony komory, spoza zasłoniętych okien dają się słyszeć ja- kieś odgłosy. Głowa Danleya skręca się gwałtownie w ich stronę. Żółta 12

ciecz zaczyna spływać do naczynia ustawionego pod krzesłem. - Nie, nie, nie - głos Danleya załamuje się, a następnie podnosi o ok- tawę wyżej. - Nie, jeszcze nie teraz... - Napina z całej siły mięśnie, jak gdyby chciał unieść się w powietrze i odlecieć wraz z krzesłem. Donośny szum wentylatora zagłusza ostatnie dźwięki dochodzące z wnętrza pomieszczenia. Narasta jak odgłos potężnego silnika okrętowego; jego moc wprawia w drżenie metalową podłogę komory śmierci, ogarnia betonową posadzkę pod naszymi stopami. Jeden ze strażników zamyka dopływ powietrza do komory. Danley odwraca głowę w naszym kierunku. Z jego wytrzeszczonych oczu bije przerażenie. Jakby nikt nie powiedział mu, co będzie się z nim działo. W komorze panuje teraz podciśnienie, które powstało w wyniku pracy wentylatora. Zaczyna wysysać powietrze z jego płuc, zmuszając go do wdychania tego, co przyniesie mu śmierć. Nie słyszymy nic; nasze uszy wypełnione są wibrującym dudnieniem silnika wentylatora. Nagle poruszają się ramiona uchwytów, wypuszcza- jąc ze swych objęć śmiercionośne ładunki pod krzesłem. Kule cyjanku znikają z pola widzenia. Z bulgoczącej cieczy w kadziach unosi się niewi- dzialny gaz i wypełnia przestrzeń komory, zastępując powietrze wyssane przez wentylator. Trwa to sekundę, może dwie. Klatką piersiową Danleya wstrząsają gwałtowne konwulsje. Całe ciało wznosi się w serii potężnych podrygów, głowa zostaje odrzucona w tył, potem w przód, jakby szukając ucieczki przed oparami unoszącymi się ze zbiorników pod krzesłem. Potem jego ruchy ulegają spowolnieniu, jak gdyby gdzieś z góry spły- nęło na niego uspokojenie. Nieznacznie zwraca głowę w naszym kierun- ku. Widzę jego oczy. Są białe. Źrenice uciekły w górę i skryły się pod powiekami jak obrazki w okienkach jednorękiego bandyty. Usta Danleya poruszają się konwulsyjnie, wstrząsa nimi kilka kaszl- nięć. To działa układ autonomiczny, bo po takiej dawce gazu nie może już być przytomny. Jego zbielałe palce są sztywne jak stal. Zacisnęły się kur- czowo na metalowych poręczach krzesła, zostawiając na nich niewidocz- ny ślad. Wreszcie głowa Danleya osuwa się bezwładnie na klatkę pier- siową, twarz znika pod nierówną zasłoną kosmyków długich, czarnych włosów. Na moim zegarku nie upłynęła jeszcze minuta. Piętnaście sekund później głowa wykonuje jeszcze jeden ruch w bok. Nie mam wątpliwości, 13

że to pośmiertny skurcz mięśni. Postać w komorze siedzi teraz zupełnie nieruchomo z podbródkiem na piersi nie unoszonej już oddechem. Spo- dziewałem się czerwieni jak po zatruciu denkiem węgla albo barwy sza- roniebieskiej, jaką zostawia zawał serca, tymczasem jego skóra ma kolor popielatoszary. W mojej głowie ten odcień splata się z gorzkawym po- smakiem migdałów, który towarzyszy obecności cyjanku. Kilkanaście sekund upływa w absolutnym bezruchu. Potem przez sys- tem otworów w siedzeniu krzesła spływa strumień białej lepkiej cieczy. To ostatni orgazm Danleya; płynie w dół, miesza się z mętną zupą w zbiornikach. Odwracam wzrok. Zobaczyłem wszystko, spełniłem swój obowiązek wobec prawa. Mogę z absolutną pewnością potwierdzić, że widziałem śmierć tego człowieka. Mogę złożyć swój podpis pod świadec- twem zgonu, jak tego wymaga prawo. Pewien pisarz, który widział kiedyś to, czego ja właśnie przed chwilą byłem świadkiem, nazwał wykonanie wyroku śmierci „obrzędowym me- nuetem, rytuałem śmierci”. W ten zimny, bezwzględny sposób egzekwo- wania potęgi państwa siłą rzeczy wkalkulowana jest pewna doza odrazy, która w sumieniu każdego myślącego człowieka musi rozpalić choćby iskierkę litości. Jest też okrutna ironia w tym, że uczucie to wzbudziła we mnie śmierć człowieka, który odebrał życie Sally Ryan i Lindy Maldina- do, dwoma ruchami noża przekreślając ich przyszłość wraz ze wszystkim, co mogła im przynieść.

2. Telefon odezwał się wczesnym popołudniem; Ben Potter poprosił mnie o spotkanie wieczorem w restauracji Wonga. Nie zamieniliśmy ze sobą słowa prawie przez rok od tego dnia, kiedy odszedłem z firmy. Chce o czymś pomówić, ale to nie jest rozmowa na telefon. Od egzekucji Dan- leya minęły dwie doby, a ja od tego czasu ani na chwilę nie zmrużyłem oka. Ostrzegał nas przed tym więzienny psychiatra. Teraz Ben chce ze mną rozmawiać. Boję się jak cholera, ale nie potrafię powiedzieć mu nie. Harry wyciąga szyję i przekrzywia ją do tyłu, usiłując objąć spojrze- niem nadchodzącego maitre d'hôtel. Przypomina w tym momencie cztero- letniego chłopca, wlepiającego wzrok w sufit zawieszony wysoko nad jego głową. Ten lokal jest o kilka klas lepszy niż speluny, które mój towa- rzysz odwiedza w czasie swoich nocnych wędrówek. Harry Hinds przy- szedł tu dzisiaj, aby podtrzymywać mnie na duchu. Chodzi za mną ostat- nio prawie jak cień. Harry jest starszy ode mnie o jedno pokolenie; w jego głosie pobrzmiewa mądrość wieku dojrzałego. Jeszcze jeden adwokat w wiecznej pogoni za wielką sprawą. Dla Harry'ego wielka sprawa to taka, za którą ktoś gotów jest zapłacić honorarium. Jego malutkie biuro mieści się w tym samym budynku co moje, następne drzwi w korytarzu. Wydaje się, że ostatnimi czasy połączyło nas coś na kształt braterstwa dusz. Bio- rąc pod uwagę, jak potoczyło się życie Harry'ego i jego kariera zawodo- wa, gdzie był i dokąd zmierza, nie wróży to dla mnie nic dobrego. 15

- Miło pana znowu powitać, panie Madriani - głos Jay Wonga przebi- ja się przez gwar dobiegający od zatłoczonego baru. Kłania mi się z szacunkiem i po chwili wahania wyciąga rękę w kie- runku Harry'ego. Klepie go delikatnie po ramieniu. Harry odwraca się. - Przepraszam pana, ale w restauracji nie wolno palić. - Wong wska- zuje na starannie wykonany napis na ścianie obok kredensu, gdzie leżą blankiety rezerwacji miejsc. - Zarządzenie władz miejskich - wyjaśnia. Z warg Harry'ego zwisa na wpół wypalony papieros. Na klapach jego granatowej marynarki widać delikatne smużki popiołu. - A tak, oczywiście - wyjmuje peta z ust i przez chwilę jego roztar- gniony wzrok błądzi po grubym włochatym dywanie, który rozpościera się pod naszymi stopami. W ostatniej chwili Wong podsuwa mu popiel- niczkę i Harry posłusznie dusi w niej niedopałek. Wong ponownie zwraca się w moją stronę. - Dawno pana u nas nie było. - Tak, parę miesięcy. - Kłamstwo. Nie byłem tutaj od dnia, w którym odszedłem z firmy P&S. Przez trzy lata, kiedy tam pracowałem, co naj- mniej dwa razy w tygodniu przychodziłem zjeść lunch w restauracji Wonga w towarzystwie klientów firmy, wszystko na rachunek spółki Po- tter, Skarpellos. To chyba całkiem zrozumiałe, że Jay Wong stęsknił się za mną. Mówi, że dobrze wyglądam, chociaż straciłem chyba nieco na wadze. - A jak się miewa pańska piękna małżonka? - wypala niespodziewa- nie. Zapomniałem: przyszliśmy tu kiedyś z Nikki na kolację, aby uczcić mój pierwszy dzień pracy w firmie Pottera. To zdumiewające, że Wong zachował w pamięci naszą wizytę pomimo tłumów gości przewalających się przez ten lokal każdego dnia. Ale na tym właśnie polega jego niezwy- kły talent. - A, dziękuję. Ma się doskonale - odpowiadam z przekonaniem, nie wdając się w szczegóły: że już ze sobą nie mieszkamy i że pomimo moich nieustających prób uratowania naszego małżeństwa w każdej chwili wśród mojej poczty może się znaleźć wezwanie na sprawę rozwodową. 16

I wtedy spostrzegam go. Wstaje od stolika i kieruje się w stronę baru. To właśnie on, Ben Potter; wysoki, dobrze ponad sześć stóp wzrostu, cho- ciaż wątpię, czy ktoś go kiedyś zmierzył. Tej sylwetki nie można pomylić z żadną inną: ramiona lekko zaokrąglone, pochylone do przodu, chód trochę ociężały. Pod marynarką jak zwykle ma wełnianą kamizelkę. Cała ta zwalista postać przywodzi na myśl ogromnego niedźwiedzia żerującego u podnóża jakiegoś samotnego drzewa. Na swój sposób ta osobliwa, nie- zdarna postura dobrze mu się przysłużyła; całe pokolenie studentów pra- wa uczęszczających na jego wieczorne wykłady naśladuje teraz jego ru- chy podczas przemawiania do ławy przysięgłych. Fizyczna nieporadność Bena nie sprawia wrażenia, że jest wynikiem zmęczenia albo ciężaru lat - kojarzy się z pewnego rodzaju majestatycznym zamyśleniem. Zatrzymuje się na chwilę obok stolika, aby zamienić kilka słów ze zna- jomymi; wygląda przy tym jak papież przemawiający podczas ceremonii udzielania zbiorowej dyspensy. Słychać gromki śmiech. Nie podnosząc głosu, Ben rzuca jakieś krótkie zdanie. Znów wybuchają śmiechem. Wong mówi coś do mnie, ale jego słowa przelatują gdzieś nad moją głową. - Hm? - Spoglądam na niego. Kierując się za moim spojrzeniem, zdążył już bezbłędnie wytropić, na kogo patrzyłem. - A co słychać u Bena Pottera? - pyta. - Podobno wybiera się do Wa- szyngtonu? Jeżeli Wong tak mówi, to nie pozostaje mi nic innego, jak w to uwie- rzyć. Rozważałem taką możliwość przez kilka ostatnich dni i telefon od ja- kiegoś dziennikarza nie byłby dla mnie zaskoczeniem. Ben Potter znalazł się obecnie na samym szczycie krótkiej listy kandydatów na stanowisko sędziego Sądu Najwyższego. Marzenie o tym towarzyszyło mu w czasie całej kariery zawodowej i nigdy nie starał się ukrywać, że jest to jego ambicją. Teraz, dzięki starannie przemyślanym sojuszom politycznym, które zdołał zawrzeć w ciągu tych dwudziestu lat, oraz nagłej, aczkolwiek nie zaskakującej śmierci jednego z sędziów stanowisko to, które byłoby wspaniałym uwieńczeniem błyskotliwej kariery Bena, znalazło się w za- sięgu jego ręki. Agenci FBI złożyli mi już wizytę. Zaczęli węszyć wokół 17

Bena, sprawdzając, czy aby w jego przeszłości nie kryją się jakieś ciemne sprawy. Kiedy wpakowali się do mojego biura i rozsiedli nonszalancko w fotelach, przeżyłem kilka minut dręczącej niepewności, czy dowiedzieli się o mnie i o Talii. Jeszcze przed ich wyjściem w mojej głowie zagościła kojąca świadomość, że nic o nas nie wiedzą. - Czy panowie życzą sobie stolik? - słyszę znowu głos Wonga. - Dzięki, ale na razie zadowolimy się drinkiem przy barze. - Mając przy boku Harry'ego, trzeba być ostrożnym i zachować spokój. Przy odro- binie wysiłku może uda mi się przeprowadzić go bezpiecznie przez ostre rafy, jakie czyhają nań w miejscu takim jak to. Jest dobrym prawnikiem, ale jeżeli chodzi o spędzanie czasu w lokalach gastronomicznych, to naj- swobodniej czuje się w przydrożnych barach, których jaskrawe neony zapraszają do przekroczenia gościnnych progów tych przybytków o swoj- skich nazwach w rodzaju „U Millera” albo „Stary Bud”. Lata praktyki nauczyły Harry'ego, że po godzinach pracy nie należy z własnej woli pchać się w miejsca i sytuacje, które mogą prowadzić do niepotrzebnych konfliktów. Zastanawiamy się, czy nie usiąść przy jednym ze stolików ustawio- nych gęsto obok baru. Harry trzyma się kurczowo za moimi plecami, jak- bym był jego przewodnikiem na safari. Szukam przy barze wolnych krze- seł, na których moglibyśmy się usadowić i na chwilę zniknąć z pola wi- dzenia tego tłumu do czasu, kiedy uda mi się znaleźć jakiś spokojny kąt, gdzie mógłbym porozmawiać z Benem w cztery oczy. Barman, ubrany w wykrochmaloną śnieżnobiałą koszulę, wyrasta przed naszymi oczyma i usłużnie rzuca na blat dwie serwetki. Czekam na Harry'ego. Zamawia piwo. - Szkocka z wodą sodową. - Niezły lokal - mówi Harry, ale widać po nim, że nie czuje się tutaj najlepiej. - Ludzie przychodzą tutaj ubijać interesy. - Jasne. Wszyscy wyglądają, jakby zabrakło im w domu mydła. Rzucam na niego pytające spojrzenie. - No wiesz, ręka rękę myje. - Harry'emu obca jest ta sfera życia spo- łecznego, nad którą unosi się charakterystyczny szmerek niejasnych ukła- dów i zależności, gdzie nie sposób ustalić granicy pomiędzy prawem i 18

bezprawiem. Harry woli donośny, czysty dźwięk oznajmiający światu popełnienie zwykłego, uczciwego przestępstwa. Wykrochmalony barman wraca z piwem dla Harry'ego i moją whisky. Polecam wpisać na rachunek; za pojedynczego drinka nie płaci się od razu - po tym poznaje się tutaj turystę z prowincji rozglądającego się za jakąś łatwą panienką. Większość gości to ludzie ze świata polityki lub z jego marginesu; przychodzą tu prowadzić swoje gry i gierki, dobijać targów, których zna- czenie dla nich tylko jest jasne. Z prawników zapuszczają się tutaj wy- łącznie najwięksi, sama śmietanka adwokatów specjalizujących się w prawie handlowym. Inni nie mają tu czego szukać. Progi są zbyt wysokie. Kelnerzy szykują podgrzewane tace, na których podaje się hors d'oeu- vres, którymi są pieczone ostrygi. Harry ostrzy sobie na nie zęby. To wła- śnie nimi skusiłem go do przyjścia tutaj ze mną. „Po zjedzeniu kilku ostryg czuję w sobie siłę dynamitu” - mawia Harry. Pociągam łyk z mojej szklanki i odwracam głowę. Talia siedzi nie da- lej niż dziesięć metrów ode mnie; widzę wyraźnie jej włosy i śniadą skó- rę, odcinającą się od błękitu sukni oraz lśniącej bieli kolczyków i naszyj- nika z pereł. Krzesło Bena stoi obok niej puste. Nie bierze udziału w roz- mowie, która płynie ponad jej głową. Siedzi w milczeniu, zamknięta w swej samotności jak delikatna rzeźba pośród rozedrganego tłumu. Dostrzegam jeszcze kogoś: młody mężczyzna w kosztownym, ele- ganckim garniturze, włosy zaczesane gładko do tyłu, niebieskawy cień na szlachetnie zarysowanych policzkach. Wygląda jak zdjęty z okładki ma- gazynu mody męskiej. Siedzi naprzeciwko Talii i tak samo jak ona - mil- czy. Facet zwraca głowę lekko w moją stronę. To niesamowite: wydaje się, jak gdyby Wielki Dyspozytor Genów wyrzeźbił tę twarz ze szczegól- ną pieczołowitością, pieczętując swoje dzieło fantazyjnym cięciem dłuta przez podbródek. Talia spogląda w jego stronę; ich oczy spotykają się. Uśmiechają się jednocześnie. Przez krótką chwilę nie mogę się oprzeć zamyśleniu. - Przeszło, minęło - przerywa mi głos Harry'ego. - Hmm? Skinieniem głowy wskazuje na stolik, gdzie siedzi Talia. Wie o nas; jest jedynym człowiekiem, któremu powiedziałem o Talii. 19

- Razem z moją karierą. - Coś tu nieprzyjemnie pachnie - wciąga nosem powietrze. - Czyż- bym poczuł swąd żalu? - Jasne. Jak od spalonej grzanki. Po prostu byłem głupcem. - Daj spokój. Nie warto sobie robić wyrzutów - przez chwilę przy- gląda się Talii z uwagą. - Jest fantastyczna - podsumowuje. - To ładnie z twojej strony, że oceniasz ją pozytywnie. - Uroda Talii nie może budzić niczyich wątpliwości podobnie jak aksjomaty geometrii. Jest to piękno tego rodzaju, że kobiety i mężczyźni zatrzymują się, aby na nią popatrzeć. A oprócz tego roztacza wokół siebie magnetyzm seksu, obok którego żaden mężczyzna nie przejdzie obojętnie. Talia wie dosko- nale, w jaki sposób zrobić z tego najlepszy użytek. - W twojej ocenie sytuacji dostrzegam jednak sporo racji - mówi Harry. - Popychanie żony własnego szefa wymaga sporej dozy tępoty umysłowej, graniczącej z idiotyzmem - wypowiada tę kwestię z twardym, niemieckim akcentem, podkreślając freudowską genezę swojej analizy. Cały Harry. Żadnego owijania w bawełnę. - Mogę cię jednak pocieszyć, że nie jest to śmiertelna choroba. - Doprawdy? - Ależ tak. Ośmiu na dziesięciu lekarzy powie ci, że to przelotna do- legliwość. Pojawia się i znika z fazami Księżyca - kontynuuje. - W śre- dniowieczu nazywano ją symptomem jednorożca. Unoszę brwi. - W naszych czasach fachowa literatura również operuje tutaj poję- ciem nadmiernego rozdęcia rogu. I wszystko byłoby w porządku - gładzi palcami nozdrza, przymierzając się do sformułowania ostatecznej diagno- zy - gdyby nie fakt, że dolegliwość ta jest, jak mi się zdaje, zaraźliwa. Przez cały czas nie spuszcza oka ze stolika Talii. Pokazuje głową w jej kierunku. Harry'emu udało się chyba uchwycić to jedyne w swoim rodza- ju spojrzenie Talii, które oznacza „a może byś tutaj podszedł?” Działa niezawodnie - jak powiew gazu musztardowego. Tym razem pofrunęło na drugą stronę stolika. - Kim jest ten facet z dziurą w brodzie? Pracuje w firmie? - Tak mi się zdaje. - No cóż, biedak cierpi na chroniczną, dysfunkcyjną flakowatość fiuta 20

z ostrymi powikłaniami. Ona go wyleczy, zanim się spostrzeże. A później facet poszuka sobie nowej posady. Mam wrażenie, że jesteśmy świadkami wybuchu groźnej epidemii. Harry nie ma zbyt wysokiego mniemania o Talii. Według niego moje rozstanie z firmą było wynikiem zwykłego uwiedzenia. Dla mnie nie jest to takie oczywiste; Talia nie wydaje się być zwykłą dziwką, jaką widzi w niej Harry. - Co robiłeś w firmie? Poza pieprzeniem żony pryncypała, oczywiście. - Jesteś cholernie delikatny. - Jeżeli masz ochotę na delikatesy, to pogadaj ze swoim probosz- czem, bo ja jestem twoim przyjacielem i nie mam ochoty bawić się w subtelności. Jakimi sprawami się zajmowaliście? - Różnie. Sprawy handlowe, kryminalne, zawieranie kontraktów, a czasem trudno było się połapać, o które właściwie chodzi. Harry nie bardzo rozumie, o czym mówię. - W świecie wielkiego biznesu przestępcy noszą nienagannie skrojo- ne garnitury i eleganckie szelki. Okradają inwestorów za pomocą pokręt- nie sformułowanych klauzuli warunkowych, niejasnych definicji zysku netto itp. - Aha - odpowiada z westchnieniem ulgi, jakby w dżungli prawa handlowego odnalazł wreszcie coś dobrze znanego. Opowiadam Harry'emu o początkach kariery zawodowej Pottera. Za- czynał jeszcze we wczesnych latach sześćdziesiątych jako prokurator. Był oskarżycielem w kilku pierwszych procesach związanych z prymitywny- mi oszustwami urzędniczymi, między innymi w aferze Ponziego, która doprowadziła do bankructwa pewnej firmy. Kiedy polityczna fortuna od- wróciła się od niego i pozbawiła posady prokuratora, zajął się adwokaturą i otworzył własną firmę. Klientela jest teraz na wyższym poziomie, inteli- gentniejsza i bogatsza; machlojki bardziej wyrafinowane, czasami nawet całkowicie legalne. - To musi być złoty interes - mówi Harry. - Za poprowadzenie trudnej sprawy związanej z obroną dużej korpo- racji albo jej pracowników dostaje się sześciocyfrowe honorarium i niko- go to nie dziwi. Harry gwiżdże przez zęby. 21

- Tak właśnie wygląda to, co adwokaci karniści nazywają taktownie „prawem handlowym”. I wszystko jest w najlepszym porządku - nikt cię za to nie ściga, nie nosisz na czole żadnego piętna. Jeżeli działasz umie- jętnie, reputacja firmy nie ponosi żadnego szwanku - rozpływa się to wszystko wśród dziesiątków innych spraw prowadzonych przez firmę, w których większość klientów to uczciwi ludzie. Harry z pewnym trudem przyjmuje to wszystko do wiadomości. W ciągu ostatnich dziesięciu lat środowisko adwokatów, broniących oskar- żonych w sprawach karnych, dużo straciło w oczach opinii publicznej w tym stanie. Panuje powszechne przekonanie, że są oni niewiele lepsi od pospolitych przestępców, których reprezentują przed sądem; ignoruje się ich w wyższych kręgach towarzyskich i spycha na margines życia spo- łecznego. Harry łapie za koszulę barmana przesuwającego się za ladą i zamawia kolejnego drinka. - Podwójną whisky z wodą. - Harry'emu odeszła widać ochota na żarty. Ben miał takie powiedzonko: „W świecie skorumpowanego biznesu zamieszanie jest władcą absolutnym”. Ta maksyma jest pierwszą regułą postępowania adwokata w każdym procesie o naruszenie prawa handlo- wego. Jeżeli przysięgli nie rozumieją, o co chodzi, nie mogą wydać wyro- ku skazującego. Sztuka obrony oskarżonych o malwersacje finansowe polega na oszołomieniu ławy przysięgłych kalejdoskopem zagmatwanych okoliczności, aby przesłonić to, co tkwi na dnie wszystkich tego typu spraw: fałszerstwa w księgach rachunkowych, nie rozliczone płatności. One nigdy nie świadczą na korzyść klienta. To jedno z fundamentalnych praw świata urzędników, powszechne i nieuchronne jak grawitacja. - Powiedz mi, stary, jak można się wkręcić w tę robotę, to znaczy w prawo handlowe? - Przede wszystkim trzeba mieć nienaganną opinię. - Spogląda na mnie, zaskoczony. Śmiejemy się. - Przyznaj się uczciwie, jak to właściwie było. Czy Potter cię wylał? - Jeżeli pytasz, czy to otwarcie powiedział, to nie. Nie musiał. Zo- rientował się, że Talia ma kogoś na boku. Jego zraniona duma zderzyła się z moim poczuciem winy, i to był koniec. 22

Przez chwilę pozostaję sam na sam z myślami. W mojej głowie rozwi- jają się wspomnienia jak obrazy z rolki niemego filmu. Jedliśmy któregoś dnia lunch i wtedy Ben wyznał mi jako przyjacielowi, że jego żona ma romans. Nie dawało mu to spokoju; był wściekły i szukał rady kogoś zau- fanego. Siedziałem w milczeniu i słuchałem, robiłem miny pełne współ- czucia, co jakiś czas wtrąciłem jakieś stosowne słówko albo delikatne pytanie. Wybadałem go i upewniłem się, że nie ma pojęcia, kim może być ten mężczyzna. Nie zdobyłem się na odwagę, żeby przyznać się, że to ja jestem kochankiem Talii. Stchórzyłem. Nigdy sobie tego nie daruję. - Najbardziej dopiekło mu to, że zdradzała go z kimś, komu ufał, i to pod jego nosem. W końcu się dowiedział. Wezwał mnie do swojego gabi- netu i nawrzeszczał na mnie. Kiedy skończył, wyszedłem, wróciłem do biura i spakowałem manatki. - Zamawiam następnego drinka. - Można chyba powiedzieć, że nadziałem się na swój własny miecz. Gromki śmiech Harry'ego uświadamia mi, że mimo woli popełniłem kalambur. - Nie odwracaj się. Oto nadszedł czas twojej pokuty. - Harry patrzy w lustro zawieszone ponad barem. Z drzwi po drugiej stronie restauracji, za którymi znajduje się biuro Wonga, wynurza się Potter. Czuję, jak serce podchodzi mi do gardła. Ben spogląda uważnie w stronę baru; spostrzega mnie, waha się przez moment, wygładza fałdy na swojej kamizelce i rusza w naszym kierunku. W lustrze widzę znajome ruchy jego ślamazarnej sylwetki: przygarbione ramiona, zgięte łokcie, szeroko rozstawione kola- na. Jakby szedł na czele maszerującej orkiestry. Kiedyś jakiś mały dzie- ciak ze szkoły letniej opisał wygląd Pottera wyrażeniem, które wszyscy podchwycili: „żydowski twardziel”. I chociaż w żyłach Bena płynie tyle krwi żydowskiej, co u Poncjusza Piłata, ta lapidarna charakterystyka za- skakująco dobrze pasuje do jego postaci. Spojrzenie, zmarszczki na bro- dzie i szyi, głowa wiecznie przechylona na jedną stronę, wszystko to ra- zem sprawia wrażenie ciągłego balansowania pomiędzy znudzeniem i rozgniewaniem. Jest w tym coś ze stylu Waltera Matthau, jakaś swoista odmiana gburowatej charyzmy. - To może być trochę nieprzyjemne - ostrzegam Harry'ego. - Mam nadzieję, że on nie ładuje w tej chwili magazynka. - Wkłada 23

rękę do kieszeni i palcem naśladuje lufę pistoletu. Mruga na mnie okiem.- Nie martw się, wszystko będzie okay - pociesza mnie. - No to ja znikam. Nie lubię pchać swojego nosa pomiędzy starych przyjaciół. - Mówiąc to nachyla się do mnie blisko, prawie ocierając się o moje ramię. Drań ma świetną zabawę. - Paul - słyszę zza pleców cichy, głęboki głos Bena. Nie odwracam się od razu. Chcę, żeby to wyglądało na przypadkowe, nie zobowiązujące spotkanie. - Jak się masz, Ben - uśmiecham się i wyciągam rękę w jego kierun- ku. Ku mojemu zaskoczeniu odwzajemnia ten gest. Wyraz twarzy Pottera stanowi dla mnie zagadkę. Błąka się na niej uśmiech naukowca badające- go pod mikroskopem ciekawą odmianę owada: wyraża raczej ciekawość niż życzliwość. Szybko dopełniam obowiązku przedstawienia sobie Harry'ego i Bena. Krótki uścisk dłoni i Potter kieruje swoją uwagę z powrotem na mnie. Czuję na sobie spojrzenia dziesiątków zaciekawionych oczu. Przenikają przez moją skórę niczym laserowe igły. - Dawno się nie widzieliśmy - zaczyna Ben. - A przecież jesteśmy starymi przyjaciółmi. Twoje odejście było - szuka odpowiedniego słowa - trochę nieoczekiwane. - Ben znany jest ze swego upodobania do niedo- powiedzeń. Taki ma styl i jego określenie mojej rejterady z firmy jest tego doskonałym przykładem. - Napijesz się czegoś? - pytam. - Wolałbym w biurze Wonga. Przy okazji moglibyśmy trochę poga- dać. Mogę ci zabrać Paula na parę minut? - zwraca się do Harry'ego. - Oczywiście. Nie krępuj się. Oddaję ci go i pozwalam zatrzymać tak długo, jak tylko masz ochotę. - Na twarzy Harry'ego czai się szelmowski uśmieszek, jakby ostrzeżenie, żebym nie spuszczał oka z rąk Pottera. Bio- rę swoją szklankę. Ben kieruje się do biura; idę za nim. Wykonuję szybki piruet w stronę Harry'ego, unosząc jednocześnie ramiona w geście czło- wieka idącego na spotkanie Nieznanego. Harry siedzi odwrócony w moim kierunku i w podniesionej ręce pokazuje mi niewielką kartkę papieru. Nagle zdaję sobie sprawę, co oznacza wyraz jego twarzy: w czasie, kiedy ja będę siedział zamknięty z Potterem w kantorku Wonga, wszystkie drin- ki Harry'ego pójdą na mój rachunek. 24

Biuro Wonga stanowi chyba odpowiednią scenerię dla mojego spotka- nia z Benem. Wnętrze utrzymane jest w głębokich, pastelowych kolorach i oświetlone dyskretnym światłem, które nadaje mu klimat wytwornego zakładu pogrzebowego. Z niszy za stylowym biurkiem Wonga spogląda na nas nadnaturalnej wielkości posąg Buddy. Podświetlony od dołu, rzuca na suficie posępny cień, który przypomina kształtem opasłego Dżina oczekującego na rozkaz swego wyzwoliciela. Ben zmierza do tej części pokoju, gdzie naprzeciw siebie stoją dwie niewielkie sofy, rozdzielone nocnym stolikiem z blatem ze szkła. Siada i gestem zaprasza mnie do pójścia w jego ślady. - Siadaj. - Teraz, kiedy zostaliśmy sami, zniknął gdzieś ten nieznacz- ny odcień uprzejmości, który zaskoczył mnie przy powitaniu. Przygląda mi się w milczeniu; jego usta tworzą wąską szparkę jak otwór skrzynki pocztowej, gdzie leżą kartki jego myśli. Zapadam się głę- boko w miękkość sofy i czekam. Za chwilę z tych ust popłyną słowa, które porażą mnie gniewem albo mądrością. - Czego się napijesz? - podnosi słuchawkę aparatu stojącego na stoli- ku. - Poproszę szkocką. Na mój rachunek. - Nonsens. To ja cię tu zaprosiłem - odpowiada rzeczowo Ben. Prosi o whisky dla mnie; dla siebie nic nie zamawia. Tak, nie wygląda to na przyjacielskie spotkanie. Przez parę minut rozmawiamy o niczym. Opowiada o zmianach, jakie zaszły w firmie po moim odejściu; pyta, jak idzie moja samodzielna prak- tyka. Gra na czas, próbuje odwlec to, o czym naprawdę chce rozmawiać. Oświadczam mu bez ogródek, że jest to dla mnie wyzwanie, którego mi brakowało. Ben przyznaje, że popełnił błąd zatrudniając mnie; nie jest dla mnie jasne, czy zamierza mnie w ten sposób obrazić. Po chwili namy- słu wyjaśnia, co chciał przez to powiedzieć: że mam instynkt przywódcy i dlatego nie nadaję się do pracy w przedsiębiorstwie, jakim jest firma prawnicza - moim przeznaczeniem jest taka praca, która pozwoli mi świe- cić swoim własnym blaskiem. Przychodzi mi na myśl, że nie lubię być poklepywany protekcjonalnie po plecach, nawet przez człowieka, którego podziwiam. 25

Pojawia się kelner z moją whisky. Potter poleca mu zapisać ją na swój rachunek. Smugi światła igrają na rogowych oprawkach okularów Bena. Są no- we. Nie widzę dokładnie jego oczu. Drugie okulary przeznaczone do czy- tania, o dobrze mi znanym kształcie, są schowane w kieszonce swetra. Widzę wystające końcówki oprawek. - Dużo myślałem przez te ostatnie kilkanaście miesięcy - zaczyna Ben. - Ja też. Co mogę... Przerywa mi stanowczym podniesieniem ręki. Nie zaprosił mnie tutaj, aby wysłuchiwać moich wyznań. - Co się stało, to się nie odstanie. Nic na to nie poradzimy. Nie ma sensu się wzajemnie poniżać, zagłębiając się w błędy z naszej przeszłości. Wydaje mi się, że znam cię wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, co teraz czujesz. Nie daje mi czasu na odpowiedź; podnosi się i podchodzi do stolika. - Dobrze o tym wiedzieli starożytni Grecy. Nie ma straszniejszego świadka, oskarżyciela potężniejszego niż sumienie, które nosi w sobie każdy z nas. Mówi jakby przemawiał sam do siebie, odwrócony do mnie plecami. Oddala się powoli, jak gdyby pokazując mi, że odpuszczenie win zależy tylko ode mnie. Siedzę w milczeniu, wpatrując się w kostki lodu zanurzone w mojej whisky. - Chcę, żeby to, co sobie tutaj powiemy, zakończyło tę sprawę raz na zawsze. Rozumiemy się? - Oczywiście - przytakuję. Przychodzi mi to z łatwością, bo nie mam najmniejszej ochoty rozdrapywać starych ran. Musimy to zakończyć, jeże- li mam jeszcze kiedykolwiek spojrzeć Benowi prosto w oczy. - A zatem po wyjściu z tego pokoju nie będziemy mówić o tym ni- gdy więcej. Kiwam głową na znak, że się zgadzam. Ben tego nie widzi; patrzy gdzie indziej. Kiedy powoli odwraca się w moją stronę, uderza mnie jakiś dostojny 26

wdzięk tego ruchu. Odkrywam na nowo ogrom postaci Bena Pottera i w tym momencie w moich oczach wydaje się dorównywać posągowi Buddy. - Trudno jest mówić o tym, jak głęboko mnie zraniliście - w jego głosie nie słychać gniewu. Przemawia jak gdyby rozważając, przekazując mi swoją wiedzę o tej sprawie, która weszła pomiędzy nas i sprawiła mu tyle cierpienia. Nie może zrozumieć, że mogliśmy go tak zdradzić, Talia i ja. Odwraca się od biurka i zaczyna przesuwać z powrotem w moim kierunku. Mówi o poczuciu spełnienia, które towarzyszyło mu w pierwszych latach małżeń- stwa, o radosnym złudzeniu, że młodość jest stanem ducha, że miłość i wierność nie muszą być owocem gorącej namiętności. Takiego Bena Po- ttera pamiętam, takiego znam. Słowa spływają z jego języka. Oto idealne wcielenie adwokata, wygłaszającego końcową mowę do ławy przysię- głych. - Dzisiaj nie mam już takich złudzeń. - Przerywa niespodziewanie, zawieszając głos dla zwiększenia efektu. - Tego się nauczyłem. Może powinienem być wam wdzięczny. Pogrąża się w milczeniu, ucieka w głąb swoich myśli. Poruszam lekko szklanką. Kostki lodu dźwięczą na dnie. Pociągam łyk mojego drinka. - Chcę cię o coś zapytać i proszę o szczerą odpowiedź. Kto wykonał pierwszy ruch, ty czy ona? Ten niespodziewany atak wytrąca mnie z równowagi. O mały włos nie rozlewam mojej whisky na kanapę. Moja twarz jest w tej chwili uosobieniem szczerości. - Nie, Ben; to co zaszło między nami, nie było zaplanowane. To nie był żaden spisek. To nie było tak, że usiedliśmy do stołu i ustaliliśmy, kto zacznie. To się zaczęło samo z siebie, bez naszego udziału. Nagle zauwa- żyliśmy, że już jesteśmy razem. Zbliżaliśmy się do siebie, wcale tego nie zauważając, i w końcu stało się - zaczynam się powtarzać, ale nie umiem tego inaczej powiedzieć. - Na nasze - na moje nieszczęście - to się po prostu stało. Uśmiecha się i kiwa głową w geście pogodnej rezygnacji. - Tak. Oto odpowiedź dyplomaty. Dżentelmena. Zresztą niczego in- nego się nie spodziewałem - mówi to w sposób, który świadczy, że już wcześniej wyrobił sobie opinię w kwestii, kto ponosi największą winę, a 27