Samowi Solinsky’emu - za pomoc w wyszukiwaniu artykułów prasowych, dzięki którym
moja książka stała się bardziej realistyczna;
Doktorowi Nilsowi A. Schoultzowi - za długotrwałą przyjaźń i wsparcie oraz
wspomnienia chwil spędzonych na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Cruz, a przede
wszystkim za konsultacje dotyczące urologii i informacje dotyczące zabiegu znanego jako
wasektomia;
Thomasowi M. Cecilowi, sędziemu Sądu Najwyższego okręgu Sacra-mento - za zachętę i
wsparcie, a przede wszystkim za pomoc w realistycznym odmalowaniu funkcjonowania
nowoczesnego więzienia, takiego jak Okręgowy Zakład Karny w Sacramento;
Lance Gima, zastępcy kierownika laboratorium kryminalnego w Berke-ley, w Kalifornii, i
Debby Bell, koordynatorce prac w laboratorium testów genetycznych
- za informacje dotyczące testów DNA i określania ojcostwa; I w końcu Meg Byrerton z
Wydziału Zieleni i Wypoczynku - za pomoc w zdobyciu informacji na temat
Kalifornijskiego Muzeum Kolejnictwa.
Steve Paul Martini
Krew będzie wam służyła do oznaczenia domów, w których będziecie przebywać. Gdy
ujrzę krew, przejdę obok…
Księga Wyjścia 12,13
Prolog
^i, którzy pokonali strach, którzy odważnie patrzą śmierci w oczy i którzy ^
odchodzą z tego świata pogodzeni z losem, są obdarzeni jakąś przedziwną jasnością
umysłu.
Właśnie ta niezwykła jasność umysłu w ostatnich dniach życia dała Nikki taką siłę, że nie
mogłem się jej przeciwstawić, nie potrafiłem odmówić niczego. Kiedy tak błądziła na
granicy życia i śmierci, wystarczyło, żeby 0 coś poprosiła, a ja miałem wrażenie, że rzuca
na mnie jakieś zaklęcie 1 natychmiast się na wszystko zgadzałem. W ostatnich dniach
swojego życia, kiedy pływała na ogromnym obłoku odwagi, w morzu białych
prześcieradeł i poduszek, Nikki znalazła swoją własną formę nacisku.
Lekarze stwierdzili u niej nowotwór złośliwy, ale zanim uczynili jakikolwiek ruch,
pojawiły się przerzuty z płuc na tuzin innych organów.
Po pogrzebie, kiedy już przestałem litować się nad sobą, zacząłem zastanawiać się nad
ironią losu. Nad tym, że Nikki, która przez całe życie nawet nie tknęła papierosa, która
poczuwszy zapach dymu uciekała z każdej restauracji, która uważała palenie tytoniu, za
najgorszy grzech - że właśnie Nikki musiała umrzeć na raka płuc.
Od diagnozy do śmierci upłynęło zaledwie jedenaście miesięcy. Jej odejście stało się dla
mnie koszmarem, o którym zapomnieć mógłbym tylko we śnie, a wydawało się, że
zostałem skazany na bezsenność.
Moja prawnicza natura domaga się jakiegoś wyjaśnienia, przyczyny, na którą mógłbym
zrzucić winę - nie po to, by żądać odszkodowania, ale po to, by zrozumieć, co się stało, by
nadać naszemu istnieniu jakiś sens. Ciągle poszukiwałem lopicznego wyjaśnienia straty,
jaką ponieśliśmy z siedmioletnią córką Sarą. Co do przyczyny, to nadal jej nie znam.
Kiedy powiedziałem, że Nikki nigdy nie paliła, nasz lekarz domowy i onkolog popatrzyli
na mnie z niedowierzaniem. Powiedzieli mi, że to klasyczny przykład raka, jaki występuje
u palaczy. W ich minach, w tym, jak spojrzeli na siebie w słabym świetle ekranu do
oglądania zdjęć rentgenowskich, dostrzegałem powątpiewanie.
Osiemnaście lat naszego małżeństwa nie było sielanką, bardziej z mojej niż z jej winy.
Mój romans podczas naszej separacji - już dobrych kilka lat temu, ciągły brak czasu z
powodu pracy zawodowej i wymagającej, zazdrosnej kochanki… To wszystko sprawiało
Nikki wielki ból. Ze zdwojoną uwagą czytam teraz artykuły w prasie, doszukujące się
przycz>ny rika w stresie, i zastanawiam się, w jak dużym stopniu ja sam przyczyniłem się
do skrócenia życia Nikki.
Psycholog, do którego chodziłem przez długie tygodnie po śmierci żony - polecił
mi go mój lekarz - powiedział, że jest to tak zwana faza obwiniania się, po której nastąpi
faza pogardy i nienawiści za to, że odeszła i zostawiła mnie samego. Trzeba przejść przez
te wszystkie fazy, jak przez wrota życia.
Wcześniej, kiedy razem z Nikki dzieliłem ból wywołany jej zbliżającą się nieuchronnie
śmiercią, było mi o wiele łatwiej. Po rozpoznaniu choroby, oboje weszliśmy w fazę
zaprzeczania. Testy kłamały. Nikki była młoda i zdrowa.
Lekarze, mimo całej posiadanej wiedzy, nie byli przecież w stanie określić jej chęci do
życia. Razem zwyciężymy, samą tylko siłą woli pokonamy demona, który ukrył się w jej
ciele. Nasze rozmowy były pełne nadziei i odwagi, choć” zbyt często miałem wrażenie, że
w moich słowach pobrzmiewa nutka strachu.
Nikki pierwsza pogodziła się z prawdą, chociaż ja ciągle marzyłem o cudownym leku,
który w ostatniej chwili uratuje jej życie. Kiedy koniec był już blisko, zacząłem
potajemnie zawierać układy z wyższą istotą, z którą przez ostatnich kilka lat nie byłem w
najlepszych stosunkach.
W końcu udało mi się ukoić nerwy i podobnie jak Nikki pogodzić z tym, co miało
nastąpić. Pewnego popołudnia wzięła mnie za rękę i powiedziała, że ma tylko dwa
życzenia: jedno, żeby umrzeć cicho, we własnym domu i z najbliższą rodziną, wolna od
wynalazków nowoczesnej medycyny; a drugie, bardziej osobiste życzenie, właśnie teraz
spełniam.
1
Była złą matką. - Melanie Vega, nowa żona Jacka, mówi o Laurel tak, jakby ona już nie
żyła.
Ich prawnik przez ostatnie dwa tygodnie dokładnie zbadał przeszłość Laurel, doprawiał
niedyskrecjami i podawał — zawsze w ten sam sposób — z dużą ilością alkoholu. Był to
dość częsty motyw w życiu Laurel, choć podczas trwania procesu nie widziałem przy niej
ani jednej butelki.
— Sprzeciw. Odpowiedź nie na temat. — Gail Hemple, adwokat Laurel, zasypuje Melanie
mnóstwem pytań.
Sędzia każe protokolantowi skreślić ostatnie oświadczenie świadka. Twarz siedzącego za
stołem sędziowskim Alexa Hastingsa wykrzywia grymas irytacji z powodu przeciągającej
się rozprawy.
Laurel to była żona Jacka Vegi i siostra Nikki. Właśnie dlatego tutaj jestem.
Obiecałem Nikki, że zaopiekuję się Laurel. Było to jej ostatnie życzenie i było ku niemu
wiele powodów. Nasze dzieci są ze sobą bardzo zaprzyjaźnione. Sara jest wprost
zakochana w swoich kuzynach, kilkunastoletnich dzieciach Laurel.
Przypuszczam jednak, że dla Nikki najważniejsze było coś innego: ciągle czuła się
opiekunką młodszej o trzy lata
siostry.
Choć początkowo nie miałem na to ochoty, zaangażowałem się w sprawę Laurel.
Stało się tak tylko i wyłącznie dlatego, że Jack, mój były szwagier, jest kanalią pierwszej
wody, a sposób, w jaki jego prawnicy dobrali się do Laurel, dowodzi tylko, że nie istnieje
nic takiego jak sprawiedliwość -ani na sali sądowej, ani poza sądem.
Siedzę tutaj w Sądzie Rodzinnym jako kibic w narożniku Laurel -udzielam jej tylko
wsparcia, inny adwokat prowadzi jej sprawę.
Laurel ma trzydzieści sześć lat, jest ode mnie o trzy centymetry wyższa, ma blond włosy,
zielone oczy i dołeczki w policzkach. Kiedy o siebie dba, jest bardzo atrakcyjną kobietą.
W ciągu tych wszystkich lat, kiedy nasze rodziny wspólnie spędzały wakacje, Laurel
zawsze była wypoczęta i zadbana. Dwugodzinne seanse u kosmetyczki teraz są już tylko
wyblakłym wspo-11
mnieniem, podobnie jak jej nabyta w salonach piękności i stopniowo schodząca
opalenizna.
W ostatnich miesiącach była zmuszona do obrony zarówno siebie jak i swoich dzieci.
Skończyła studia humanistyczne i po rozwodzie nie miała żadnych kwalifikacji ani
doświadczenia, które umożliwiłyby jej podjęcie jakiejś dobrze płatnej pracy. Ponieważ
pomoc finansowa od Jacka była bardzo nieregularna, zaczęła uczyć aerobiku i pływania w
klubie sportowym, do którego kiedyś należała. Wieczorami zdobywała uprawnienia
nauczycielskie na uniwersytecie, licząc, że zapewni jej to lepszą przyszłość.
Moment, w którym nastąpiło pogorszenie jej pozycji, można określić równie dokładnie
jak czas ataku na Pearl Harbor. Pewnego ranka na schodach ich rodzinnego domu
pojawiła się koperta z dokumentami rozwodowymi, która jak wybuch bomby w
magazynie prochu zniszczyła jej życie.
Rozsądny człowiek nie nazwałby tego podstępnym atakiem. Laurel już od kilku lat
podejrzewała Jacka o niewierność. Jego romanse pojawiały się równie regularnie jak pory
roku i dawały się przewidzieć tak łatwo jak pąki na wiosnę. Poziom testosteronu u Jacka
podnosił się wraz ze skracaniem długości spódnic przy ładnej pogodzie. Jack nie starał się
nawet tego ukrywać. Gdyby nie było to tak bolesne, zapewne na pamiątkę każdego
udanego podboju robiłby sobie nacięcie na penisie.
Jack utrzymywał, że cudzołóstwo jest jedynie zastosowaniem pięknych zasad demokracji
w miłości, a każdy romans popisem dyplomatycznych umiejętności. Można powiedzieć,
że tak wygląda życie wszystkich polityków, więc również i Jacka, który od dwunastu lat
zasiada w Kongresie. Mimo wszystko Laurel doznała ogromnego szoku, kiedy ich
małżeństwo się rozpadło. Na jej twarzy odcisnął się ból. Dopiero teraz zaczęła być
podobna do Nikki, która zawsze czegoś się lękała.
Dzieci Laurel - piętnastoletni Danny i jego młodsza siostra Julie -wystraszone i oniemiałe,
dzięki salomonowej mądrości sądu zostały zabrane z rodzinnego pola bitwy. Podczas
choroby Nikki, jak i później, dzieci Laurel spędzały bardzo dużo czasu w moim domu.
Czekały tam, kiedy ich matka walczyła o przyznanie jej praw rodzicielskich.
Laurel siedzi wraz ze swoim adwokatem naprzeciwko mnie, za barierką.
- Niech świadek odpowie na pytanie - mówi Hastings. - Rozumie pani? Melanie kiwa
głową.
- Proszę mówić głośniej - mówi sędzia.
- Tak.
Melanie Vega to kobieta, która rozkwita, kiedy wokół niej szaleje burza, rozgrzewa się jak
reaktor, z którego wyjęto pręty węglowe. Uśmiecha się do sędziego. Jej uśmiech wyraża
nieśmiałość i zmieszanie. Gdyby tak można było pominąć ostatnie pytanie Hemple: czy
kochała się z Jackiem, kiedy był jeszcze mężem Laurel? Niestety Sąd Rodzinny nie uznaje
takich subtelności i choćby dlatego nigdy nie chciałbym tu pracować.
12
- Nie pamięta pani pytania, pani Vega? - Sędzia spogląda na nią z wyrzutem.
Melanie robi minę, z której wynika, że powtórzenie pytania pomogłoby jej nieco.
- Czy obrona może powtórzyć pytanie? - pyta sędzia.
Hemple pochyla głowę, bardzo rada, że może jeszcze raz o to spytać.
- Czy utrzymywała pani stosunki cielesne z panem Jackiem Vega, kiedy był mężem pani
Laurel Vega i mieszkał z nią pod jednym dachem?
- Stosunki cielesne?
- Tak. - Stosunki seksualne. Czy tak lepiej?
Z punktu widzenia Melanie - kobiety, która układa sobie życie z mężem innej kobiety -
nie jest to takie oczywiste.
- Chyba tak - odpowiada.
- Tak czy nie? Czy sypiała pani z powodem, kiedy był mężem pozwanej i mieszkał
z nią pod jednym dachem? - Hemple czuje się już zmęczona takimi zabawami słownymi.
Melanie ledwie zauważalnie wzrusza ramionami.
- A jeśli nawet, to co? Jesteśmy przecież dorośli - mówi, spoglądając na sędziego i
uśmiechając się słodko.
Hemple przechadza się przed świadkiem, na tyle jednak daleko, by nie posądzono jej o
natarczywość.
- Czy, jako osoba dorosła, odbywała pani stosunki seksualne z panem Jackiem Vega w
jego domu podczas nieobecności pani Laurel?
- Możliwe. Nie zapisuję tego w kalendarzu.
- Możliwe?
- Raz, może dwa razy - odpowiada Melanie, patrząc sędziemu prosto w oczy i wzruszając
ramionami, co miało znaczyć, że skoro żona Jacka nie korzystała z jego łóżka, mógł tam
wejść ktoś inny.
Na czole Hastingsa pojawiają się głębokie bruzdy.
- Rozumiem, więc spełniała pani tylko swój obowiązek, świadcząc usługi dla męża innej
kobiety.
- Sprzeciw! - Adwokat Jacka zrywa się na równe nogi.
- Wycofuję - mówi Hemple.
Hastings kręci głową, jakby chciał powiedzieć, że Hemple, usłyszawszy, co chciała,
posunęła się teraz za daleko.
- Zadam więc pani inne pytanie - mówi Hemple. - Czy w domu znajdowały się dzieci,
kiedy sypiała pani z ich ojcem?
Melanie rozgląda się po sali, jakby szukając pomocy, przełyka ślinę i nagle, nieco za
późno, zdaje sobie sprawę, do czego zmierza Hemple. Jej erotyczne poczynania są dla
Hemple bez znaczenia, interesuje ją jedynie Jack jako nieodpowiedzialny ojciec.
Spoglądam na Laurel. Odwróciła się nieco i patrzy na mnie, by sprawdzić, jaki efekt
wywołały wyciągnięte przed chwilą brudy. Domyślam się 13
nawet, skąd pochodziła ta informacja. Powiedziały o tym dzieci - Julie i Danny.
Jedynym pocieszeniem dla Laurel w tej tragicznej bitwie jest to, że dzieci stanęły po jej
stronie.
Ich ojciec, Jack, należy do polityków, którzy żyją jak arystokraci i którym wydaje się, że
tylko oni mają prawo do przywilejów.
Jeśli pieniądze są mlekiem polityków, Jack ssał je tak chciwie, że jego usta stały się
ciemnopurpurowe. Według wyborczych sprawozdań w ciągu ostatnich sześciu miesięcy
wyciągnął na różne cele pół miliona dolarów. Nie ma wątpliwości, że chce te pieniądze
ulokować we własnej kieszeni. Ograniczenia kadencji powodują, że politycy zaczęli już
wygryzać wyżej postawionych kolegów.
Jack musi teraz stanąć do wyborów do Senatu przeciwko jakiemuś innemu księciu,
jeszcze bardziej przyzwyczajonemu do wystawnego życia i honorów, lub pomyśleć o
nowej pracy. Słyszałem, że zamierza bawić się w lobbystę w Waszyngtonie, gdzie odeszło
już wielu jego przyjaciół.
Nie jest zupełnie jasne, co kieruje jego poczynaniami tutaj, w sądzie, choć wiadomo, że
we wszelkich sporach rodzinnych najważniejszą rolę odgrywa zawiść, a nie rozsądek.
Wynajął i dobrze opłacił grupę prywatnych detektywów, którzy, jak komiki, ryją korytarze
w wyschniętym drewnie charakteru Laurel i starają się udowodnić, że nie jest zdolna do
wychowania własnych dzieci. Wydaje mi się, że Jack dotarł do rozstaju dróg. Będzie
musiał albo wywalczyć prawo do opieki nad dziećmi, albo dalej płacić Laurel alimenty,
które w znacznym stopniu pogorszyły stan jego konta - śmiertelny krwotok dla człowieka,
który lubi chodzić na lunch do Sutter Club i spędzać wakacje na Cabo San Lucas.
Kilka miesięcy temu Jack zaczął zalegać w płaceniu alimentów. Przez swojego prawnika
Laurel wszczęła postępowanie, dotyczące nie zastosowania się do nakazu sądu, a potem
wbiła sztylet nieco głębiej, wysyłając kopie dokumentów do mediów w okręgu Jacka.
Miało to miejsce na krótko przed wyborami i w prasie ukazały się artykuły, zatytułowane:
POLITYK U KRESU KARIERY PORZUCA RODZINĘ.
W końcu Jack został zmuszony do zaciągnięcia pożyczki z tak zwanego funduszu
dyskrecjonalnego lub pójścia do więzienia. Wygrał wybory dzięki garstce głosów
oddanych przez osoby nieobecne podczas właściwego głosowania, zanim jeszcze Laurel
zadała mu ostateczny cios.
Jack nigdy jednak nie tracił okazji do zemsty. Odpowiedni moment nadszedł trzy miesiące
temu, kiedy to piętnastoletni Danny został zatrzymany za chuligaństwo.
Pojawiła się kwestia zaniedbywania obowiązków rodzicielskich i Laurel mogła stracić
prawo do opieki nad dziećmi. Chłopca i trójkę jego kolegów przyłapano podczas
przejażdżki po mieście skradzionym samochodem. Jeden z nich miał już założoną kartę w
centralnym rejestrze skazanych.
- To dość proste pytanie - mówi Hemple. - Czy sypiała pani z panem Vega w jego domu,
kiedy były tam dzieci?
14
- No, na pewno nie było ich w pokoju - odpowiada Melanie. - Zauważyłabym przecież.
Ze strony ławek dla publiczności rozlega się śmiech. Siedzący w pierwszym rzędzie
dziennikarz z gazety w okręgu Jacka robi notatki do artykułu.
Sędzia uderza młotkem w stół i śmiech cichnie.
- Nie o to pytałam - mówi Hemple ostrzejszym tonem. - Chciałam się dowiedzieć, czy
dzieci były w domu.
- Nie wiem.
- Spała pani z panem Vega w jego domu i nie wie pani, czy były tam jego dzieci?
- Nie.
- Kto w takim razie zajmował się nimi?
- Na pewno nie ja - odpowiada Melanie.
Znów rozlega się śmiech. Uśmiecha się nawet woźny sądowy, wpatrzony w sukienkę
Melanie, nieco mniej wyzywającą niż zwykle. Poza sądem widywałem ją w czerwonej,
atłasowej kiecce, opiętej jak skóra na bębnie. Melanie Vega ma imponujące kształty.
Słyszałem, że regularnie ćwiczy, by zachować taką sylwetkę. Jej cera ma gładkość skórki
dojrzałej brzoskwini, jest jasna i delikatna jak jedwab. Ma dwadzieścia sześć lat i mogłaby
być córką Jacka. Ich małżeństwo trwa zaledwie pięć miesięcy, a Jack wyraźnie jest już
zmęczony. Nie może powstrzymać się od ziewania, co nasuwa mi myśl, że wieczorami
zajmują się z Melanie czym innym niż dyskutowanie o przebiegu procesu.
Z wdziękiem i wprawą Melanie potrząsa głową i odrzuca do tyłu kosmyk blond włosów,
który zsunął jej się na oko.
Hemple przegląda jakieś dokumenty i konsultuje się z Laurel, szepcząc jej coś na ucho.
Przy drugim stole siedzący z adwokatem Jack uśmiecha się, próbując dodać otuchy swojej
młodej żonie, jakby ta była artystką na debiutanckim występie.
Hemple wraca do świadka.
- Mówiła pani przedtem, że pani Vega spożywała znaczne ilości alkoholu.
- Ja jestem panią Vega - odpowiada Melanie.
- Poprzednia pani Vega - poprawia się Hemple, nie chcąc dać za wygraną. - Czy to
prawda, że Laurel Vega miała problemy z alkoholem?
Melanie mruży oczy z nie skrywanym zadowoleniem.
- Piła jak smok - odpowiada.
- O ile dobrze sobie przypominam, powiedziała pani, że Laurel Vega stale zaglądała do
kieliszka. Czy tak się pani wyraziła?
- Właśnie tak.
- A co to dokładnie znaczy?
Melanie boleśnie wykrzywia twarz, jakby chciała powiedzieć, żeby dano jej w końcu
spokój.
15
- Znaczy to tylko tyle, że Laurel była zawsze pijana - odpowiada.
- Zawsze pijana?
Na twarzy Melanie znów pojawia się grymas. Może należałoby to jakoś inaczej określić?
Hemple nie daje jej jednak do tego okazji. Pierwsza zasada obowiązująca na sali sądowej -
nigdy nie formułować zdań kategorycznych.
- Jeśli była „zawsze pijana”, to znaczy, że za każdym razem, kiedy widziała pani Laurel
Vega, nigdy nie była ona trzeźwa?
- Tego nie powiedziałam.
- Powiedziała pani, że była zawsze pijana.
- Zazwyczaj.
- Aha. Więc nie była zawsze pijana, tylko zazwyczaj, tak?
- Tak.
- W takim razie przeszliśmy od kogoś, kto stale zagląda do kieliszka, kto jest zawsze
pijany, do kogoś, kto jest zazwyczaj pijany. - Hemple robi kilka tanecznych kroków przed
stołem sędziowskim. - Przypomina to trochę obraz kliniczny wychodzącego z nałogu
alkoholika.
Melanie nic nie odpowiada. Hastings jak gdyby drzemie za swoim stołem. Niezła uwaga,
ale bez punktów i stan meczu nie zmienia się.
Hemple przechodzi teraz do zeszłorocznego przyjęcia bożonarodzeniowego, na którym
Jack zniknął z Melanie, zostawiając Laurel ze swoją własną sekretarką.
- Czy ktoś, kto widział panią na tym przyjęciu, mógłby powiedzieć, że zaglądała pani do
kieliszka? - pyta Hemple.
- Na pewno się nie przewracałam - odpowiada Melanie.
- A pani Vega?
- Tak.
Hemple potrząsa głową, co ma znaczyć, że znów trzeba będzie wszystko powtórzyć.
- W porządku. A ile razy widziała pani podczas tamtego przyjęcia przewracającą się panią
Vega?
- No dobrze, nie widziałam, żeby upadła. — Melanie zaczyna już tracić cierpliwość.
- Rozumiem, pozwoliła sobie pani na małe ubarwienie sytuacji.
- Niech pani nazywa to jak chce. Ta kobieta była zalana w trupa.
- Następne z pani powiedzonek?
Nie chcąc opisywać szczegółów wyglądu i zachowania Laurel, Melanie nic nie
odpowiedziała.
- Czy spała pani z panem Vega w czasie tamtego przyjęcia?
- Nie pamiętam.
- Dlaczego? Czy dlatego, że nie pozostawiło to po sobie najmniejszego śladu w pani
pamięci, czy dlatego, że już wcześniej robiła to pani z powodem tak często, że trudno
zliczyć?
- Sprzeciw, Wysoki Sądzie.
16
- Podtrzymuję.
Melanie obrzuca wszystkich zwycięskim spojrzeniem.
- Narkotyki też brała - dodaje do swoich zeznań jak polewę na wierzch przypalonego
ciasta.
- Sprzeciw, Wysoki Sądzie. - Teraz Hemple podejmuje refren odśpie-wywanej w sądach
pieśni.
- To kłamstwo i doskonale o tym wiesz! - Laurel zrywa się z krzesła. -Nigdy nie brałam
narkotyków.
- Niektórzy nazywają to chorobą. - Melanie uśmiecha się, nie zwracając najmniejszej
uwagi na protesty Laurel.
- Ty z pewnością znasz się na tym, prawda? Mój mąż złapał cię na którymś z przyjęć jak
zakaźną chorobę.
- Były mąż — poprawia ją Melanie.
Sędzia uderza w stół, próbując uciszyć kłócące się kobiety. Laurel siada na krześle i
odwraca się do mnie. Jeszcze nigdy nie widziałem jej tak zdenerwowanej. Wychylam się
przez barierkę i mówię, żeby się uspokoiła. Sama robi sobie teraz krzywdę, pokazując, że
słowa Jacka o jej trudnym charakterze nie były bezpodstawne.
- I pani osobiście widziała, że moja klientka zażywa narkotyki? - pyta Hemple.
Po oczach Melanie widać, że ma ochotę przytaknąć. Co jednak ze szczegółami?
Kiedy i gdzie? Kto tam był? I co robili, kiedy Laurel brała narkotyki?
- Nie. Nie widziałam tego, ale słyszałam o tym wystarczająco często, by uznać to za
prawdę. - Melanie spogląda na Jacka. Wymiana uśmiechów między nimi usuwa wszelkie
wątpliwości co do źródła tej informacji.
- Wysoki Sądzie, proszę o wykreślenie tego z protokołu. - Hemple nie poddaje się tak
łatwo. Zdaje sobie sprawę z tego, że skreślenie ostatnich słów Melanie nic im nie da. Jack
znów wyciągnie wszystkie brudy o alkoholu i narkotykach, kiedy przyjdzie jego kolej.
Nie ma wątpliwości, że cokolwiek Laurel łykała czy wdychała, zostało kupione przez
Jacka i prawdopodobnie on również tego zażywał.
- Niech protokolant wykreśli ostatnią odpowiedź — rozkazuje sędzia. Hemple postanawia
zadać teraz decydujący cios.
- Proszę mi powiedzieć, ile razy spotkała pani panią Laurel Vega w ciągu ostatnich pięciu
miesięcy, już jako żona pana Vegi, i przed ślubem, kiedy utrzymywaliście bliskie
stosunki?
- Spotkałyśmy się… - zastanowiła się przez chwilę - cztery… nie, trzy razy.
- Tylko tyle?
- Wystarczająco dużo.
- Nie były to przyjemne spotkania?
- Nie.
- Nie rozumiem dlaczego.
- Sprzeciw! — znów zrywa się adwokat Jacka.
2 - Formy nacisku
17
- Podtrzymuję. Proszę obronę o jaśniejsze pytania.
- Kiedy spotkałyście się po raz pierwszy, pani Vega była pijana. Czy tak?
- Nie pamiętam.
- Doskonale pani pamięta. Melanie wzdycha głośno.
- Tak, pamiętani.
- Może pani opisać okoliczności tego spotkania?
- To było w domu Jacka…
- W domu, w którym mieszkał ze swoją żoną Laurel i dziećmi?
- Tak, właśnie tam. - Melanie spogląda na Hemple, jakby chcąc jej powiedzieć, że nie
ręczy za swoje czyny, kiedy spotka ją po rozprawie w jakiejś ciemnej uliczce.
Twarz prawniczki wciąż rozjaśnia słodki uśmiech.
- Proszę powiedzieć, co pani robiła, kiedy po raz pierwszy spotkała pani Laurel Vega.
Dodam, że miało to miejsce w jej własnym domu.
- Byliśmy… byliśmy w pokoju gościnnym… - odpowiada Melanie ze spojrzeniem pełnym
złości i zarazem przerażenia potraconej przez samochód samy.
- „My” to znaczy kto?
- Jack i ja - odpowiada Melanie. - Wtedy weszła ona. - Ruchem głowy wskazuje Laurel.
- Ma pani na myśli panią Vega, która była wtedy żoną pana Jacka Vegi?
- Niech ją pani nazywa, jak pani chce.
- Nazywajmy ją więc „żoną pana Vegi”, przynajmniej na razie.
- Dobrze.
- A co robiliście - pani i pan Vega - kiedy weszła jego żona?
- Eee… - Melanie zwleka z odpowiedzią. W jej oczach widać niepokój.
Kilkakrotnie chce coś z siebie wydusić, ale urywa w pół słowa. Nagle uśmiecha się
olśniona.
- Neking - mówi. - Uprawialiśmy neking. - Zadowolona rozsiada się wygodnie na krześle.
- Neking - powtarza Hemple, kiwając ze zrozumieniem głową. - Czy może pani
powiedzieć, na czym to polegało?
- Całowaliśmy się - odpowiada Melanie.
- Całowaliście się?
- I przytulaliśmy się do siebie - dodaje.
- Całowaliście się i przytulaliście się do siebie. — A mogłaby pani powiedzieć, co miała
pani wtedy na sobie? Jak była pani ubrana?
- Nie rozumiem pytania.
- Czy nie jest prawdą, że kiedy po raz pierwszy spotkała pani Laurel Vega, była pani
zupełnie naga i na dywanie w pokoju gościnnym dmuchała się z jej mężem?
- Nie. To nieprawda - mówi Melanie z udawanym oburzeniem. -Stwierdzam
kategorycznie, że to nieprawda, ponieważ Jack nie lubi robić tego ustami.
18
Na kilka sekund zapada grobowa cisza, po której następuje wybuch histerycznego
śmiechu. Vega łapie się za głowę. Melanie rozgląda się po sali szeroko otwartymi oczyma.
Najprawdopodobniej coś źle zrozumiała.
- Kto pani o tym powiedział? - pyta cicho. - Przecież Jack tego nie lubi -
dodaje niepewnym głosem, chcąc wyjaśnić w ten sposób całe nieporozumienie.
Publiczność znów śmieje się do rozpuku.
Sędzia uderza w stół. Gromki śmiech zmienia się w chichot i tłumiony kaszel.
- Myśmy tego nie robili. — Tym razem Melanie mówi znacznie pewniejszym tonem,
celowo nie precyzując, czy wspomniany akt nie miał w ogóle miejsca, czy też, że nie była
to miłość francuska.
W oczach Melanie widać, że wciąż zastanawia się, co spowodowało takie rozbawienie na
sali.
- Bardzo dziękuję za tak wnikliwe wyjaśnienie — odzywa się Hemple. Nie zadaje
dalszych pytań - po takich stwierdzeniach nigdy się tego nie robi.
Większa część przesłuchań wyglądała jak prawnie usankcjonowany atak zbirów na
przechodnia. Mimo że Hastings zwykle nie ufał ludziom takim jak Melanie, legion
ekspertów wynajętych przez Jacka wmawiał Laurel tak nieprawdopodobną zależność od
męża, że teraz nawet Hastings nie był już pewien, komu należy przyznać prawo opieki
rodzicielskiej nad dziećmi.
- Ile czasu zamierza jeszcze pani przesłuchiwać tego świadka? - przerywa sędzia.
Hemple prosi o kilka sekund na konsultację ze swoją klientką. Podchodzi do stołu i
zaczyna rozmawiać z Laurel. Z pewnością są zaniepokojone ostatnimi informacjami o
narkotykach. Aby wyrównać szansę, Hemple będzie musiała teraz chyba poćwiartować
Jacka na oczach przysięgłych.
- Godzinę - odpowiada. - Może dłużej.
Obwisła nagle twarz Melanie wygląda jak pysk basseta.
- A ilu jest jeszcze świadków?
- Tylko jeden - mówi Hemple. Spogląda na Jacka Vegę, dając mu do zrozumienia, że
powinien zamarynować pewną część swojego ciała, by przygotować ją na jutrzejsze lanie.
- W takim razie ogłaszam teraz przerwę. Do sprawy wrócimy jutro rano - ogłasza sędzia.
Adwokat Jacka zrywa się na równe nogi i kiwa głową, jakby chciał powiedzieć, że im
wcześniej tym lepiej. Kiedy Jack zacznie zeznawać, zleci się tutaj cała prasa.
- Wysoki Sądzie, jeszcze jedno - mówi. - Chcielibyśmy prosić o spotkanie ze stroną
przeciwną zaraz po zakończeniu rozprawy.
Hastings uderza sędziowskim młotkiem w stół, wstaje i wychodzi do swojego gabinetu.
Za nim krok w krok podążają adwokaci.
Stoję oparty o ścianę i piję wodę. Nagle z tyłu podchodzi do mnie Jack Vega.
19
- Widywaliśmy się w przyjemniejszych sytuacjach - mówi. Jego głos przypomina
chropawy dźwięk, jaki wydaje strug do drewna, ocierając się o krawędź metalowej puszki
- efekt palenia cygar i picia alkoholu. Przyszedł za mną aż tutaj i dopadł mnie w wąskim
korytarzu między chłodziarką do wody i toaletami. Widocznie uważał, że to najlepsze
miejsce na spotkanie.
Odwracam się i widzę jego uśmiechniętą twarz. Jack stoi z rozpostartymi w powitalnym
geście ramionami. Dla tych, których nie poślubił ani nie spłodził
jest prawdopodobnie całkiem sympatyczny.
- Cóż jednak mogę na to poradzić, szwagierku? - Wciąż nazywa mnie swoim szwagrem,
mimo że od jakiegoś czasu już nim nie jestem. Bardzo niezręczna chwila. Nic nie
odpowiadam, przyglądam się tylko wyciągniętej w moim kierunku dłoni, która po chwili
opada bezwładnie.
Widzę, że Laurel, która stoi kilkanaście metrów dalej i rozmawia z Hemple, przypatruje
się nam ponad ramieniem prawniczki. Hemple bardzo zdenerwowana czymś, co zaszło w
gabinecie sędziego, gestykuluje gwałtownie. Jestem jednak przekonany, że Laurel wcale
jej nie słucha, zastanawia się, o czym ja mogę rozmawiać z tym człowiekem.
Ponieważ odrzuciłem jego wyciągniętą w pojednawczym geście rękę, Jack zaczyna
stosować taktykę obronną, wznosząc wokół siebie barykadę.
Włosy ma jak gdyby mniej siwe niż rok temu, podczas naszego ostatniego rodzinnego
spotkania, ale na czubku głowy pojawiła się wyraźna łysina, otoczona kępkami włosów o
różnych odcieniach koloru pomarańczowego. Niemniej jednak, jak na mężczyznę w
średnim wieku, Jack jest bardzo przystojny.
Udało mu się zdobyć trochę ogłady, a teraz swój styl obnosi jak podniszczony garnitur za
tysiąc dolarów. Piegi na twarzy stały się bardziej wyraźne i Jack wygląda na zdrowego,
lubiącego świeże powietrze człowieka. Z pewnością niedawno był na słońcu. Jack
uwielbia golfa, a przede wszystkim pola golfowe, na które przychodzą znane osobistości i
gdzie od dołka do dołka jeździ wózek z mrożonymi koktajlami.
Mówi mi kilka komplementów, że dobrze wyglądam i że świetnie sobie ze wszystkim
radzę po śmierci żony. Próbuje znaleźć jakiś przyjemniejszy temat, coś, co pozwoliłoby
rozpocząć przyjazną rozmowę. Cały czas przebiera nogami i wspina się na palce. To
nerwowy tik, którego Jack nigdy nie nauczył się kontrolować. W
stolicy, wśród lobbystów, znany jest jako „Tancerz”, tak przynajmniej nazywają go za jego
plecami.
- Cieszę się, że nie prowadzisz tej sprawy - mówi.
Podskakuje na palcach, jak dziecko, które chce siusiu. Ci, którzy znają Jacka, wiedzą, że
takie zachowanie świadczy o jego rosnącym zdenerwowaniu.
- Rozwody i rodzinne nieporozumienia to nie moja działka - odpowiadam.
- Rozumiem. Niemniej jednak mogłeś przyjąć bardziej neutralną pozycję.
- Czy miałem może usiąść w środkowym rzędzie?
Śmieje się nieco sztucznie i spogląda na mnie jak faceci, którzy nazwą człowieka
dupkiem, gdy tylko znajdą się poza zasięgiem jego słuchu.
20
Na ławce pod przeciwległą ścianą siedzi syn Jacka - Danny. Uważnie obserwuje matkę i
jej prawniczkę. W tej scenerii wydaje się bezbronny i zagubiony. Mimo prawie dwóch
metrów wzrostu sprawia wrażenie małego chłopca. Jego życie to sport, głównie baseball i
siatkówka - gra, ogląda mecze i wypełnia wiecznie pusty żołądek sześcioma posiłkami
dziennie.
Jego siostra - Julie stoi w pobliżu, czekając na odpowiednią chwilę, żeby podejść do
matki.
Matka zmusiła ją do przyjścia na rozprawę, chociaż Julie chciała zostać w domu i bawić
się z koleżankami. Laurel uważa, że jej córka jest bardzo rozpieszczona.
Ja sądzę jednak, że w ten sposób daje o sobie znać jej mechanizm obronny.
- Nic się nie stało - mówi Jack. - Postępujesz tak, jak musisz.
- Masz na myśli moją obecność tutaj? -Tak.
- Moim obowiązkiem jest pomóc Laurel, wiesz o tym.
Kiwa głową na znak, że rozumie, jednocześnie interpretując po swojemu moje słowa. Jack
nie wie, że powiązania rodzinne - to, że Nikki i Laurel były siostrami - tylko w pewnym
stopniu mają wpływ na moje postępowanie. Bronię interesów Laurel i dzieciaków i
występuję przeciwko temu człowiekowi z tego samego powodu, z jakiego na ulicy
rozjechałbym grzechotnika.
- Rozumiem - mówi. — Rodzinka. Zew krwi.
Mnie przychodzą na myśl rekiny. On myśli o więzach rodzinnych. Jack udziela mi
rozgrzeszenia, wciąż wspinając się na palce.
Składa mi kondolencje z powodu śmierci Nikki. Nie pamiętam, żeby był na pogrzebie.
Mówię mu o tym.
- Nie wiedziałem, czy będę tam mile widziany - odpowiada. Robię minę, która celowo nic
mu nie wyjaśnia.
Pyta o Sarę. Odpowiadam, że ma się świetnie.
Jakby na dany znak, z toalety wychodzi Melanie. Ciekawe, czy podsłuchiwała przez
cienkie drzwi? Podchodzi do nas i staje obok męża.
- Poznałeś już moją nową żonę? - pyta Jack.
Spoglądam na Laurel. Mam wrażenie, że nie jest to najlepsza pora, ale Jack przedstawia
nas sobie. Kłaniam się i uśmiecham. Ona obrzuca mnie spojrzeniem sprzedawczyni, która
podejrzewa, że ukradłem coś z jej sklepu.
Stoi i nie odzywa się, a my dalej prowadzimy nie zobowiązującą rozmowę. Nagle Melanie
mówi, spoglądając na Jacka:
- Pytałeś go?
- Daj mi trochę czasu. - Vega spogląda niezadowolony na swoją młodą żonę, co jednak jej
nie zraża.
- Jack chciałby z panem o czymś porozmawiać - mówi.
Vega kaszle, odchrząkuje i uśmiecha się do mnie, jakby chciał powiedzieć: „Ach, te
nieznośnie kobiety”. Jego taniec staje się coraz szybszy, przypomina koński cwał.
- Zastanawialiśmy się. - Spogląda na Melanie. - Zastanawialiśmy się, 21
czy nie mógłbyś z nią porozmawiać. - Ruchem głowy wskazuje stojącą po drugiej stronie
korytarza Laurel.
Spoglądam na niego ze zdziwieniem.
- Może spróbowałbyś przemówić do jej rozsądku. Z powodu tego wszystkiego, co się tu
dzieje, najbardziej cierpią nasze dzieci. - Czego ona, do cholery, właściwie chce?
Jego nietaktowna prośba wprawia mnie w zupełne osłupienie.
- Wiesz, że nigdy jej nie mogłem zrozumieć — ciągnie Jack. - Może to jest przyczyną
rozpadu naszego małżeństwa. Brak porozumienia - dodaje.
To i tuzin jego kochanek.
- Dlaczego nie przeczytasz jej żądań? - pytam. - Chyba wszystko jest tam jasno napisane.
Jej chodzi o dzieci.
- Wiem, ale czego ona naprawdę chce?
Przyglądam mu się i dziwię się, że jest aż tak tępy. Próbuje wybadać, czy istnieje cena, za
jaką mógłby odkupić dzieci od ich matki. Czyżby Jack zwątpił w powodzenie sprawy?
- Uważasz, że chce czegoś innego? - udaję, że nie wiem, o co mu chodzi.
- Oczywiście. Porozmawiaj z nią. Ciebie posłucha. Jesteśmy rozsądnymi ludźmi.
Kręcę głową z niedowierzaniem.
- Czy mam ci to przeliterować? Laurel chce tylko jednego - dzieci. -Mówię to tak głośno,
że chyba słyszy mnie połowa ludzi na korytarzu. Kiedy Jack czegoś chce, staje się
nieustępliwy i zupełnie nie odczuwa wstydu,
- Ona sobie z nimi nie poradzi - mówi. - Do cholery, oddałem jej przecież wakacje. -
Spogląda na Melanie. - Sześć tygodni w lato i tydzień podczas ferii Bożego Narodzenia. -
Mogę nawet finansować ich podróż w obie strony - dodaje jak podczas targu przy
sprzedaży samochodu. Melanie kiwa głową i mruga oczami, jakby chciała podkreślić
ogromną wartość tej oferty.
- To nie to samo co prawo do opieki nad dziećmi, Jack - stwierdzam.
- A jak według ciebie ja się czuję? To również moje dzieci - mówi.
- Laurel nie zabierze ich przecież poza granice stanu.
- I co ja mam robić? Muszę przecież zarabiać na życie. - Mówi to tak, jakby żywot
lobbysty był trudniejszy od bycia zwykłym robotnikiem.
- Poza tym dzieciaki szybko dorastają - dodaje Melanie. - Danny już zaczyna mieć
kłopoty. Zadaje się z bardzo nieodpowiednimi ludźmi. Przyłapała go policja
— dodaje.
- Nie wiedziałem, że drzemią w pani tak silne uczucia macierzyńskie. Spogląda na mnie i
dłońmi wygładza spódnicę na swoich wydatnych biodrach, jakby chciała powiedzieć: „Jak
myślisz, po co mam takie ciało?” Jack nie pozwala żonie kontynuować tego tematu.
- Widziałeś raport policji o Dannym? — pyta.
- Widziałem. Cóż mogę powiedzieć? Dzieciaki czasami miewają kłopoty.
22
- Daj spokój, Paul. - Uśmiecha się do mnie serdecznie, lecz już po chwili poważnieje.
Kładzie mi rękę na ramieniu - symbol męskiej solidarności. - Obaj znamy realia. Laurel
żyje w nierzeczywistym świecie. Spędziła całe życie pod kloszem. - Mówi to tak, jakby
przez cały czas trwania ich małżeństwa on harował
w pocie czoła, a Laurel wylegiwała się w piernatach. - Najpierw dbał o nią ojciec, a
potem, kiedy zamieszkaliśmy razem, przeszła na moje utrzymanie.
- Są jednak tacy, którzy twierdzą, że w tym czasie Laurel wychowywała właściwie troje
dzieci.
Jack nie komentuje tego, co powiedziałem, jednak jego uśmiech przygasa nieco, a głos
staje się poważniejszy.
- Ona nie jest w stanie otoczyć Danny’ego i Julie tak dobrą opieką jak my.
Doskonale sama zdaje sobie z tego sprawę. Ty i ja również o tym wiemy. Jeśli pojawiłyby
się jakieś problemy, możemy zwrócić się o poradę do najlepszych specjalistów, umieścić
dzieciaki w prywatnych szkołach. Czy ona może sobie na to pozwolić?
- Może powinieneś poprosić sąd o zwiększenie alimentów — mówię.
- Wydawało mi się, że przynajmniej z tobą mogę rozsądnie porozmawiać. Przecież chodzi
o twoich siostrzeńców.
- Ja również przejmuję się ich losem — odpowiadam. — Są to teraz dzieci z rozbitej
rodziny i niosą na swoich barkach cały bagaż związanych z tym problemów.
Melanie spogląda na mnie, przyjmując postawę obronną. Nie lubi, kiedy porusza się temat
rozbitych rodzin.
- Mówisz jak jakiś psychoanalityk. - Nagle specjaliści, którzy mieli udzielać rad
Danny’emu i Julie, zamienili się w zwykłych konowałów.
- Rozmawiałeś z nim? - pytam.
Vega patrzy na mnie, jakby nie rozumiał, o kogo pytam.
- Z Dannym - wyjaśniam. - Czy rozmawiałeś z nim po tym, jak został zatrzymany?
- Oczywiście. Złoiłem mu tyłek.
- Pytam, czy rozmawiałeś z nim?
- A o czym miałem z nim rozmawiać? Dzieciakom potrzebna jest dyscyplina.
- Tylko ojciec może zapewnić to dzieciom. - Melanie obrzuca mnie wzrokiem z góry na
dół.
- Dzieciaki dorośleją - mówi Jack - a ona nie może zapewnić im należnej kontroli. - Znów
przypomina o alkoholizmie Laurel.
Teraz walą do mnie z obu luf, on i ona.
- Owszem, piła - mówię - ale należy to już do przeszłości. Nie wypiła ani kropli, odkąd się
to wszystko zaczęło, nawet po tych wszystkich bredniach, jakie wygadują wasi
świadkowie.
- Tak. Do następnego razu - dopowiada Melanie.
- Miło się z wami rozmawiało. - Chcę już odejść. Nasza rozmowa staje 23
się coraz głośniejsza, a jej temat jest aż nadto oczywisty. Widzę, że Laurel również
próbuje zakończyć rozmowę ze swoją prawniczką.
— I będzie dużo gorzej — mówi Melanie — o ile Laurel nie usłucha głosu rozsądku.
Tańcząc w miejscu, przestępując z nogi na nogę, Jack obrzuca mnie spojrzeniem, które
mogłoby zabić.
Dla nich sprawa właściwie się już zakończyła. Przedstawili wszystkie dowody i
przesłuchano wszystkich zaproponowanych przez nich świadków. Ciekawe, o czym myśli
teraz Melanie? Zwlekam przez chwilę, dając jej możliwość zabrania głosu.
Jack trzyma ją za rękę i ściska tak mocno, że końce jej palców stają się zupełnie białe.
— Porozmawiaj z nią — mówi odchodząc Jack. - Przemów jej do rozsądku.
Nagle widzę podbiegającą do nich Laurel, pędzi jak lokomotywa, jej oczy błyszczą się
niczym rozpalone do białości węgielki. Zamachnęła się, jakby rzucała młotem na
igrzyskach olimpijskich, i jej ciężka torba ląduje z łomotem na plecach Jacka, zaplątuje się
w pasek torebki Melanie i ściąga ją na podłogę.
Szminki, puderniczki i portfeliki rozsypują się na śliskim lastryko - cały świat może teraz
zobaczyć, co kobiety noszą w torebkach. Plastykowa szczotka przelatuje na drugą stronę
korytarza i odbija się od błyszczącego buta woźnego.
Nie zdążyłem nawet drgnąć, gdy Laurel rzuciła się na Melanie, ściskając w ręce urwany
pasek torebki. Nie wiadomo dlaczego chciała wyładować złość nie na Jacku, ale na
Melanie.
W samą porę chwyciłem ją za ramię.
Jack znalazł się w potrzasku między obiema kobietami. Rękoma zasłonił twarz jak bokser
zapędzony w róg ringu. Obok krocza do wełnianej marynarki przyczepiła mu się damska
chusteczka - czarna, koronkowa, przypominająca ozdobną serwetkę.
Podchodzi do nas woźny.
Chwytam Laurel i przyciskam ją do siebie, ze zdumieniem zdając sobie sprawę z jej siły,
czując twardość naprężonych mięśni jej ramion i nóg.
- Co się tu dzieje? - pyta woźny ostrym głosem. Po chwili rozpoznaje mnie i kiwa głową.
- Małe nieporozumienie - wyjaśniam.
— Nieporozumienie? — Jack prostuje się wreszcie. — Ta dziwka chciała uderzyć torbą
moją żonę.
- Możecie państwo skorzystać z pokoju konferencyjnego. - Woźny, chcąc za wszelką cenę
uniknąć kłopotów, rezygnuje nawet z formalnego upomnienia, które oznaczałoby dla
niego masę papierkowej roboty.
Dwoma palcami Melanie zdejmuje damską chusteczkę ze spodni męża i pozwala opaść jej
na podłogę. Obrzuca woźnego wyniosłym spojrzeniem, jakby chciała mu powiedzieć, że
powinien coś jeszcze zrobić.
24
I woźny robi. Podnosi chusteczkę i podaje ją Melanie.
- To pani? - pyta.
Hemple podniosła torbę Melanie. Biorę chusteczkę od woźnego i wkładam ją do środka.
Ludzie zaczynają podnosić z podłogi przedmioty.
- Ty, dziwko! Trzymaj się z dala od moich dzieci! - Laurel znów przestaje panować nad
sobą. - Szkoda, że nie miałam czegoś cięższego -mówi, trzymając torbę za urwany pasek.
Biorę Laurel pod rękę i wyprowadzam ją. Woźny patrzy na nas podejrzliwie, może
doszedł do wniosku, że należało zapytać, czy ofiara nie chce wnieść skargi.
- Zapytaj, co zrobiła! - Laurel krzyczy mi prosto w twarz. - A ciebie -odwraca się do Jacka
- zupełnie nie obchodzi, że zniszczy twoje własne dzieci. - Nazywa Melanie kłamliwą
małpą i obrzuca innymi, mniej wybrednymi epitetami.
Prawniczy instynkt podpowiada mi, że korytarz nie jest najlepszym miejscem na takie
rozmowy.
Podchodzi do nas Hemple. Popycha Laurel z tyłu jak doczepiony do rufy holownik.
Melanie rozmawia jeszcze z woźnym, gestykulując i wykrzywiając twarz, jakby chciała
go przekonać do wyciągnięcia kajdanek. On jednak spogląda na nią ze współczuciem,
cały czas cofając się w kierunku sali rozpraw, podnosząc leżące na podłodze przedmioty i
podając je Melanie. Nie mam wątpliwości, że żałuje teraz, iż nie patrzył w przeciwną
stronę, kiedy się to wszystko zaczęło.
W pokoju konferencyjnym, za zasłoniętymi żaluzjami, Hemple mówi mi, co się stało.
Laurel jest jeszcze za bardzo zdenerwowana, żeby rozmawiać.
- Chodzi o szkołę Julie — mówi Hemple. — Znaleźli narkotyki u jednej dziewczynki,
która jakoby dostała je od Julie.
Aż zaniemówiłem, choć nie dziwi mnie już nic, co dotyczy dorastającej młodzieży.
Zawsze wydawało mi się, że jedynym narkotykiem, jakiego używa moja siostrzenica, jest
opinia jej rówieśników - od tego jest bardzo uzależniona. Jak mogło do tego dojść?
- Kokaina - wyjaśnia Hemple. - Ta druga dziewczynka, jej przyjaciółka, nie sprzedawała
towaru, miała tylko na własny użytek.
- Wniosą oficjalne oskarżenie? - pytam.
Hemple robi minę, z której można wyczytać, że sama nie jest jeszcze pewna.
- Złapali ją trzy dni temu. Wciąż trwa śledztwo.
- W jaki sposób Jack dowiedział się o tym tak szybko?
- Sama się nad tym zastanawiam - odpowiada Laurel. Możliwe, że chodzi tu o mały
podstęp. Przyłapany przez policję, przestraszony dzieciak 25
może wymyślić jakąś historyjkę, by wmieszać w całą sprawę kogoś zupełnie niewinnego -
zwykła transakcja handlowa.
- Jest coraz gorzej - mówi Hemple.
- To kłamstwo - odpowiada Laurel. Patrzy na mnie zimnymi jak lód oczyma. Dla Laurel
jest to zupełnie oczywiste, jak dogmat, w który i ja mam uwierzyć.
Prawnicy tak często spotykają się z zaprzeczaniem prawdy, że Hemple zupełnie ignoruje
słowa Laurel.
- Podobno, Julie sama się do tego przyznała.
- Co powiedziała?
- Że przyniosła to z domu. Co gorsza, Melanie również to potwierdziła.
Powiedziała, iż dowiedziała się od Julie, że jej matka używa narkotyków.
- Nieprawda - zaprotestowała Laurel. - Melanie to kłamliwa dziwka. Myślałem, że
załamie się, że będzie krzyczeć przez łzy, a tymczasem stoi z dumnie podniesioną głową i
spokojnym głosem mówi nam, że to bzdura.
Laurel zwróciła się do sądu z dziecięcą wiarą w istnienie sprawiedliwości.
Powoli jednak zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, że tutaj pieniądze liczą się tak samo
jak wszędzie indziej. Jeśli jej wierzyć, a ja wierzę, dopiero teraz przekonała się, że
krzywoprzysięstwo również może przechylić szalę zwycięstwa.
Stoję i obserwuję ją po drugiej stronie stołu konferencyjnego. Na jej twarzy pojawia się
cień.
- Mogę stracić dzieci, prawda?
2
Wstań, kochanie - szepczę cicho do ucha mojej córki. Ekran telewizora jest zupełnie biały
- oglądaliśmy jakąś lokalną stację, która o godzinie duchów kończy nadawanie programu.
Sara jest przebrana za księżniczkę, ponieważ była na szkolnej zabawie z okazji święta
Halloween.
Siedzę w fotelu w pokoju gościnnym z nogami na podnóżku.
Już trzecią noc z rzędu zasypiamy przed telewizorem. Bez Nikki, która ustalała zasady
obowiązujące w naszym rodzinnym życiu, zaczynamy dryfować, jak pozbawiony kotwicy
statek.
Gdy poruszam się, Sara wtula się we mnie, a jej małe paluszki wbijają się w moją koszulę
jak pazurki młodziutkiego kotka. Wydaje z siebie cichy jęk i coś mruczy pod nosem.
Spoglądam na zegar. Już po pierwszej. Nie ma szansy, by ją obudzić. Podnoszę Sarę i
zanoszę do sypialni.
Dzisiejszej nocy będzie spała w królewskich szyfonach. Przebierze się rano, przed
pójściem do szkoły.
Zastanawiam się, co myślą nauczycielki i matki innych dzieci, kiedy widzą teraz moją
córkę. Jej sukienki są zawsze czyste, ale nie wyprasowane. Na szczęście Sara, która
dawniej uwielbiała się przebierać, po śmierci matki straciła wszelkie zainteresowanie
strojami. Sukienki, które kiedyś nosiła, plisowane fatałaszki, powód do dumy dla Nikki,
teraz wiszą w szafie Sary jak zobojętniałe na wszystko duchy. Ja nawet przy krawatach
miałem trudności z dobieraniem kolorów. Tym bardziej, gdy chodzi o kolorowe rajstopy i
sukienki. Warkoczyki i kucyki, których zrobienie zabierało Nikki pięć minut, opierają się
moim grubym palcom i piękne włosy Sary wyglądają jak stóg siana po przejściu burzy.
Nie bawimy się już w klasy ani w gumę, tylko gramy w baseball lub rzucamy kółkami do
celu. Kiedy wychodzi do szkoły z tornistrem, który obija się o jej wątłe plecy,
zastanawiam się, czy przez miłość do swojego owdowiałego ojca moja córka nie skazała
się na życie chłopczycy.
27
Ściągam jej skarpetki, przykrywam ją kołdrą, całuję w policzek i zapalam lampkę nocną.
Na dole w moim pokoju przez stojący na stoliku głośniczek słyszę jak oddycha.
Przejrzałem zawartość mnóstwa pudeł w garażu, zanim odnalazłem to urządzenie.
Nikki schowała je tu, kiedy nasze dziecko podrosło. Po śmierci Nikki Sara zaczęła jednak
miewać napady płaczu, co raniło boleśnie moje serce. Chodziłem do jej pokoju i
trzymałem w ramionach, kiedy zadawała mi pytania, na które nie potrafiłem
odpowiedzieć. Dlaczego jej tatuś, który potrafi wszystko, nie mógł
uratować mamy? Dokąd ona odeszła? Czy ją jeszcze kiedyś zobaczymy? Patrząc w jej
smutne, oliwkowe oczy, uspokajałem ją, że jej mama jest u Boga, że jest szczęśliwa, że z
płynącej po niebie chmurki obserwuje swoją małą dziewczynkę i pewnego dnia znów
wszyscy będziemy razem. I w głębi duszy sam wierzyłem, że okaże się to prawdą. Potem
Sara zasypiała, uspokojona mymi słowami.
W półmroku wchodzę do wanny. Zimna woda sięga mi do połowy łydek. Zapomniałem,
że wiele godzin temu przygotowałem Sarze kąpiel. Wyciągam korek i słyszę dzwonek
telefonu. Zawiązuję sobie na biodrach ręcznik i biegnę co tchu, żeby telefon nie obudził
Sary. Kto może dzwonić o tej porze? Na pewno nie będzie to dobra wiadomość.
- Pan Madriani?
- Tak.
- Mówi Gail Hemple.
- Co się stało?
- Jestem w domu Jacka Vegi. Niech pan przyjedzie tu jak najszybciej.
- Co się stało?
- Jest tutaj policja. Godzinę temu zadzwonił do mnie adwokat Vegi. „Laurel i jej humory”
- pomyślałem z cynizmem. Musiała popełnić jakieś głupstwo: rzuciła kamieniem w okno,
zbiła szybę w samochodzie, wydrapała kluczem swoje inicjały na masce wartego
osiemdziesiąt tysięcy dolarów lexusa Jacka. Wiedziałem, że po oskarżeniach o używanie
narkotyków powinienem kazać jej przenocować u nas. Spędziłem dwie godziny przed
obiadem, próbując wydusić z Julie i jej matki coś na potwierdzenie postawionych
zarzutów. Obie zaprzeczyły wszystkiemu.
- Co zrobiła? - pytam.
Hemple waha się, co powiedzieć. Nie mam już wątpliwości, że jej klientka zrobiła coś
złego.
- Nie mogę teraz mówić. Jestem w samochodzie, dzwonię z telefonu komórkowego.
Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie. Czy ona jest z tobą?
- J-aurel? - pytam.
- Tak czy nie.
- Nie. Jest pewnie w domu.
- Tam jej nie ma.
- A gdzie są dzieci? - pytam. - Co tu się, do cholery, dzieje?
- Nic nie mogę powiedzieć. Przyjedź tutaj natychmiast.
28
- Sara już śpi - odpowiadam. - Muszę najpierw znaleźć kogoś, kto a Tnctantp
z nią zostanie.
- Więc pośpiesz się - mówi i odkłada słuchawkę.
Pani Bailey, nasza sąsiadka, pewnie nigdy mi tego nie wybaczy - telefon w środku nocy,
następna nagła prośba o pomoc. Stała się babcią dla każdej mieszkającej tu rodziny, ma
sześćdziesiąt dwa lata, jest samotna i bardzo pruderyjna. Regularnie chodzi do kościoła, a
resztę życia wypełnia jej troska o małe dzieci oraz cotygodniowe wykłady na tematy
biblijne. Obawiam się, że za bardzo wykorzystuję jej słabość do dzieci. Od śmierci Nikki
zawsze mi pomagała, przychodziła na każde zawołanie. Nigdy nie wzięła ode mnie
żadnych pieniędzy, więc czekam, aż wichura wyrwie z zawiasów jej furtkę albo któregoś
ranka nawali jej samochód -
na cokolwiek, co pozwoli mi odpłacić za jej dobroć. Jak dotąd jednak, wszystko, co
posiada, działa bez zarzutu, czego niestety nie mogę powiedzieć o samym sobie.
Jadąc mocno ściskam kierownicę i od czasu do czasu przecieram oczy, by odpędzić sen.
Jack i Melanie Vega mieszkają w ślepej uliczce odchodzącej od Czterdziestej Drugiej
Alei, w ogromnym domu z przystrzyżonym trawnikiem, większym od niektórych
miejskich skwerów.
Dwa domy wcześniej widzę już blask niebieskich, żółtych i czerwonych świateł,
przyćmionych nieco jesienną mgłą. Dwa samochody policyjne zablokowały skrzyżowanie
- jedyną drogę wiodącą do domu Jacka.
Okłamuję policjanta, mówiąc, że jestem członkiem rodziny - używam czasu
teraźniejszego. Przepuszcza mnie wskazując, gdzie mam zaparkować.
Na zakręcie, przed domem Jacka, stoi wóz straży pożarnej. Jego silnik warczy
monotonnie.
Jestem tym zaskoczony. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że Laurel może okazać się
podpalaczką. Natychmiast jednak odrzucam tę myśl. Teraz wysyłają takie wozy do
każdego wypadku.
Na zakręcie zbiera się coraz większy tłum. Po tej stronie ulicy, po której mam zaparkować
samochód, stoi kilku sąsiadów i przypadkowych gapiów. Odważniejsi stanęli bliżej domu
i próbują wydobyć jakieś informacje od policjantów i strażaków. Szukam wzrokiem Gail
Hemple, lecz nie widzę jej.
Parkuję i wysiadam z samochodu. Mieszam się z tłumem gapiów, z których większość jest
ubrana w szlafroki i ranne pantofle. Jeden facet ma na sobie majtki i zapiętą pod samą
szyję kurtkę, a na bosych stopach mokasyny. Błaga jakąś starszą panią o najświeższe
plotki, chce się dowiedzieć, co widziała czy słyszała.
Kobieta wzrusza tylko ramionami i mówi:
- Jeden z policjantów wspomniał coś o jakiejś ofierze w środku.
Nagle czuję, że ściska mi się żołądek, a na czoło występują krople zimnego potu.
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że głos Hemple nie świadczył o zaniepokojeniu
jakimś niewinnym figlem.
29
Alejka dojazdowa -jedyna przerwa w wysokim na dwa metry żelaznym ogrodzeniu -
jest przegrodzona żółtą policyjną taśmą. Mężczyźni w cywilnych ubraniach kursują tam i
z powrotem między domem i zaparkowanymi przed nim samochodami.
Portyk domu Jacka do złudzenia przypomina pałac jakiegoś ważnego dyplomaty, brakuje
tylko strażników i tajniaków. Jack zawsze lubi robić wrażenie na ludziach. Z miejsca, w
którym stoję, doskonale widać oświetlone jak choinka wejście z szeroko otwartymi
drzwiami i rzędem korynckich kolumn po obu stronach.
Po tłumie rozchodzi się kolejna wiadomość - ofiara nie potrzebuje ambulansu.
„Dlaczego?” - zadaję sobie pytanie i czuję nagły dreszcz.
Po drodze cztery razy próbowałem dodzwonić się do mieszkania Laurel. Nikt nie podnosił
słuchawki. Pewnie zabrała dzieci ze sobą.
- Panie Madriani. - Odwracam się, słysząc za plecami cichy głos. To Gail Hemple. Stoi
kilka metrów dalej obok jakiejś kobiety i trzymającej się pod rękę pary. Skądś znam twarz
tej kobiety, ale nie mogę dopasować do niej nazwiska -
jakbym spotkał ją przed wielu laty. Natomiast ta drżąca z zimna para nie przypomina mi
zupełnie nikogo.
Ruszam w ich kierunku, ale Hemple wychodzi mi naprzeciw, aby tamci nie mogli
usłyszeć naszej rozmowy.
- Co się stało? - pytam. Hemple wzdycha przeciągle.
- Złe wieści - szepcze. - Użyto broni palnej.
Z mojej twarzy może wyczytać, że wcale mnie nie zaskoczyła po tych wszystkich
plotkach, jakie zdążyłem usłyszeć. Czekam na potwierdzenie swoich domysłów.
- Melanie Vega nie żyje — mówi Hemple.
Przez chwilę nie mogę złapać tchu, a różne myśli tłuką się po mojej głowie.
- Gdzie jest Laurel?
- Sama chciałabym to wiedzieć.
- A co z Jackiem?
Z wyrazu jej twarzy mogę wywnioskować, że nic o nim nie wie. Próbuję przetrawić te
informacje.
- Może to włamanie? - mówię z nadzieją w głosie. Hemple kręci głową.
- Gliny nic nie chcą powiedzieć - mówi, ale z jej miny można wyczytać, że bierze pod
uwagę zupełnie inny przebieg wydarzeń. - Zadzwoniłam do Laurel zaraz po telefonie od
adwokata Vegi - mówi. Nikt nie podniósł słuchawki.
- Co z dziećmi?
Wzrusza ramionami na znak, że nie ma zielonego pojęcia.
- Świetnie.
Rozmawiamy jeszcze, kiedy podchodzi do nas tamta znana mi skądś 30
kobieta. Dość ładna, z kasztanowymi włosami, ubrana w dres do joggingu, który zapewne
bez zastanowienia wyciągnęła z szafy, gdy usłyszała wycie syren.
Domyślam się, że chce pomówić z Hemple, lecz ona patrzy prosto na mnie, uśmiecha się i
mówi:
- Paul, miło cię znowu widzieć, szkoda tylko, że w takich okolicznościach.
Pastwi się nade mną, widząc moje zaskoczenie, nie najlepiej maskowane głupawym
uśmieszkiem. Pochylam głowę w geście, który ma znaczyć, że nie mam pojęcia z kim
rozmawiam.
- Dana Colby — śmieje się. — Studiowałam prawo. — W jej głosie rozbrzmiewa wesoła
nutka. - Minęło już tyle czasu. Byłam rok niżej, pamiętasz?
- Ach, oczywiście, pamiętam - mówię, nie do końca ufając swojej pamięci.
Zapamiętywanie twarzy i nazwisk nigdy nie było moją mocną stroną.
Stoimy, rozmawiamy i wspominamy. Powoli przypominam sobie kobietę, która już kiedyś
dała mi się we znaki na sali sądowej. Minęło kilka lat od chwili, kiedy widziałem ją po raz
ostatni. Była jedną z niewielu kobiet na naszym wydziale i, o ile sobie dobrze
przypominam, wszyscy marzyliśmy o tym, by ją zdobyć. Miała kasztanowe włosy, oczy
błyszczące jak ametysty, anielską twarz i boskie ciało.
Nie zmieniła się. Prawdopodobnie właśnie
0 takich jak ona myślą kobiety, narzekające, że życie jest niesprawiedliwe.
Te.az jednak pragnę na osobności zamienić kilka zdań z Hemple. Podeszła do nas para, z
którą przed chwilą rozmawiała Colby - mężczyzna 1 kobieta, oboje po trzydziestce.
Dana Colby spogląda na mnie, waha się przez chwilę, po czym zwraca się do nich:
- Przedstawiłabym państwa, ale, niestety, nie wiem, jak się nazywacie.
- George Merlow. A to moja żona, Kathy. - Mężczyzna uśmiecha się do Colby i podaje mi
rękę. - Mieszkamy tutaj. To, co się stało, bardzo nas niepokoi.
Dopiero co wprowadziliśmy się.
Kathy Merlow ma pociągłą, ziemistą twarz, blond włosy. Wygląda na bardzo schorowaną.
Jest niskiego wzrostu. Trzyma męża pod ramię, chowając rękę w głębokiej kieszeni jego
wełnianego płaszcza. Kiedy George Merlow odwraca się i pochyla, by powiedzieć coś
żonie na ucho, widzę jego przerzedzone włosy związane w krótki kucyk. Wyglądem
przypomina nieco gwiazdę rocka na wakacjach. Ma taki akcent, z jakim mówi się na
wschód od Omaha, może więc pochodzi z Massachusetts albo z Nowego Jorku.
Prawdopodobnie musiał jednak często zmieniać miejsce zamieszkania.
Przyglądam mu się uważnie i widzę w jego oczach oznaki zaniepokojenia, które
przypisuję wydarzeniom dzisiejszego wieczoru.
- To po prostu straszne - odzywa się Kathy Merlow. - Każdej nocy, odkąd tu
przyjechaliśmy, słyszymy o jakiejś strzelaninie. To bardzo niebezpieczne miasto.
31
Wygląda na to, że stolica nie zrobiła na nich najlepszego wrażenia. Być może przyjechali
z Mayberry, gdzie gromadki rozbawionych dzieci łowią ryby na wędkę.
- Gdy tylko człowiek pojawia się na ulicy, natychmiast staje się celem dla jakiejś
K/1 FORMY NACISKU Powieści Steve’a Martiniego w Wydawnictwie Amber Formy nacisku Niezbity dowód Świadek koronny STEVE MARTINI FORMY NACISKU Przekład JAROSŁAW BIELAS SREBRNA SERIA Tytuł oryginału UNDUE INFLUENCE Ilustracja na okładce KLAUDIUSZ MAJKOWSKI Redakcja merytoryczna EUGENIUSZ MELECH Redakcja techniczna ANDRZEJ WTTKOWSKI Korekta IRENA ZARUKIEWICZ MIEJSKA MBLiOTEMA PUUtZKA w Zabrzu ZN. KLAS. • ¦¦¦m>3 NR INW. Copyright © 1994 by Steven Paul Martini, Inc. Ali rights resenred. For the Polish edition Copyright © 1996 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7082-540-0 Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1996. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi Dla Leah i Meg Podziękowania Podczas pracy nad tą książką otrzymywałem pomoc i wsparcie, bez których A moja praca nigdy nie zostałaby ukończona. Dziękuję mojej żonie Leah i córce Meg - za cierpliwość, wsparcie i miłość; Mojemu wydawcy Phyllisowi Grannowi i redaktorowi George’owi Cole-manowi - za pracowitość, szczerość i ogromny entuzjazm; Mojemu agentowi Johnowi Hawkinsowi - za jego spokojne rady w najtrudniejszych chwilach;
Samowi Solinsky’emu - za pomoc w wyszukiwaniu artykułów prasowych, dzięki którym moja książka stała się bardziej realistyczna; Doktorowi Nilsowi A. Schoultzowi - za długotrwałą przyjaźń i wsparcie oraz wspomnienia chwil spędzonych na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Cruz, a przede wszystkim za konsultacje dotyczące urologii i informacje dotyczące zabiegu znanego jako wasektomia; Thomasowi M. Cecilowi, sędziemu Sądu Najwyższego okręgu Sacra-mento - za zachętę i wsparcie, a przede wszystkim za pomoc w realistycznym odmalowaniu funkcjonowania nowoczesnego więzienia, takiego jak Okręgowy Zakład Karny w Sacramento; Lance Gima, zastępcy kierownika laboratorium kryminalnego w Berke-ley, w Kalifornii, i Debby Bell, koordynatorce prac w laboratorium testów genetycznych - za informacje dotyczące testów DNA i określania ojcostwa; I w końcu Meg Byrerton z Wydziału Zieleni i Wypoczynku - za pomoc w zdobyciu informacji na temat Kalifornijskiego Muzeum Kolejnictwa. Steve Paul Martini Krew będzie wam służyła do oznaczenia domów, w których będziecie przebywać. Gdy ujrzę krew, przejdę obok… Księga Wyjścia 12,13 Prolog ^i, którzy pokonali strach, którzy odważnie patrzą śmierci w oczy i którzy ^ odchodzą z tego świata pogodzeni z losem, są obdarzeni jakąś przedziwną jasnością umysłu. Właśnie ta niezwykła jasność umysłu w ostatnich dniach życia dała Nikki taką siłę, że nie mogłem się jej przeciwstawić, nie potrafiłem odmówić niczego. Kiedy tak błądziła na granicy życia i śmierci, wystarczyło, żeby 0 coś poprosiła, a ja miałem wrażenie, że rzuca na mnie jakieś zaklęcie 1 natychmiast się na wszystko zgadzałem. W ostatnich dniach swojego życia, kiedy pływała na ogromnym obłoku odwagi, w morzu białych prześcieradeł i poduszek, Nikki znalazła swoją własną formę nacisku. Lekarze stwierdzili u niej nowotwór złośliwy, ale zanim uczynili jakikolwiek ruch, pojawiły się przerzuty z płuc na tuzin innych organów. Po pogrzebie, kiedy już przestałem litować się nad sobą, zacząłem zastanawiać się nad ironią losu. Nad tym, że Nikki, która przez całe życie nawet nie tknęła papierosa, która poczuwszy zapach dymu uciekała z każdej restauracji, która uważała palenie tytoniu, za najgorszy grzech - że właśnie Nikki musiała umrzeć na raka płuc. Od diagnozy do śmierci upłynęło zaledwie jedenaście miesięcy. Jej odejście stało się dla mnie koszmarem, o którym zapomnieć mógłbym tylko we śnie, a wydawało się, że zostałem skazany na bezsenność. Moja prawnicza natura domaga się jakiegoś wyjaśnienia, przyczyny, na którą mógłbym zrzucić winę - nie po to, by żądać odszkodowania, ale po to, by zrozumieć, co się stało, by nadać naszemu istnieniu jakiś sens. Ciągle poszukiwałem lopicznego wyjaśnienia straty,
jaką ponieśliśmy z siedmioletnią córką Sarą. Co do przyczyny, to nadal jej nie znam. Kiedy powiedziałem, że Nikki nigdy nie paliła, nasz lekarz domowy i onkolog popatrzyli na mnie z niedowierzaniem. Powiedzieli mi, że to klasyczny przykład raka, jaki występuje u palaczy. W ich minach, w tym, jak spojrzeli na siebie w słabym świetle ekranu do oglądania zdjęć rentgenowskich, dostrzegałem powątpiewanie. Osiemnaście lat naszego małżeństwa nie było sielanką, bardziej z mojej niż z jej winy. Mój romans podczas naszej separacji - już dobrych kilka lat temu, ciągły brak czasu z powodu pracy zawodowej i wymagającej, zazdrosnej kochanki… To wszystko sprawiało Nikki wielki ból. Ze zdwojoną uwagą czytam teraz artykuły w prasie, doszukujące się przycz>ny rika w stresie, i zastanawiam się, w jak dużym stopniu ja sam przyczyniłem się do skrócenia życia Nikki. Psycholog, do którego chodziłem przez długie tygodnie po śmierci żony - polecił mi go mój lekarz - powiedział, że jest to tak zwana faza obwiniania się, po której nastąpi faza pogardy i nienawiści za to, że odeszła i zostawiła mnie samego. Trzeba przejść przez te wszystkie fazy, jak przez wrota życia. Wcześniej, kiedy razem z Nikki dzieliłem ból wywołany jej zbliżającą się nieuchronnie śmiercią, było mi o wiele łatwiej. Po rozpoznaniu choroby, oboje weszliśmy w fazę zaprzeczania. Testy kłamały. Nikki była młoda i zdrowa. Lekarze, mimo całej posiadanej wiedzy, nie byli przecież w stanie określić jej chęci do życia. Razem zwyciężymy, samą tylko siłą woli pokonamy demona, który ukrył się w jej ciele. Nasze rozmowy były pełne nadziei i odwagi, choć” zbyt często miałem wrażenie, że w moich słowach pobrzmiewa nutka strachu. Nikki pierwsza pogodziła się z prawdą, chociaż ja ciągle marzyłem o cudownym leku, który w ostatniej chwili uratuje jej życie. Kiedy koniec był już blisko, zacząłem potajemnie zawierać układy z wyższą istotą, z którą przez ostatnich kilka lat nie byłem w najlepszych stosunkach. W końcu udało mi się ukoić nerwy i podobnie jak Nikki pogodzić z tym, co miało nastąpić. Pewnego popołudnia wzięła mnie za rękę i powiedziała, że ma tylko dwa życzenia: jedno, żeby umrzeć cicho, we własnym domu i z najbliższą rodziną, wolna od wynalazków nowoczesnej medycyny; a drugie, bardziej osobiste życzenie, właśnie teraz spełniam. 1 Była złą matką. - Melanie Vega, nowa żona Jacka, mówi o Laurel tak, jakby ona już nie żyła. Ich prawnik przez ostatnie dwa tygodnie dokładnie zbadał przeszłość Laurel, doprawiał niedyskrecjami i podawał — zawsze w ten sam sposób — z dużą ilością alkoholu. Był to dość częsty motyw w życiu Laurel, choć podczas trwania procesu nie widziałem przy niej ani jednej butelki. — Sprzeciw. Odpowiedź nie na temat. — Gail Hemple, adwokat Laurel, zasypuje Melanie mnóstwem pytań. Sędzia każe protokolantowi skreślić ostatnie oświadczenie świadka. Twarz siedzącego za
stołem sędziowskim Alexa Hastingsa wykrzywia grymas irytacji z powodu przeciągającej się rozprawy. Laurel to była żona Jacka Vegi i siostra Nikki. Właśnie dlatego tutaj jestem. Obiecałem Nikki, że zaopiekuję się Laurel. Było to jej ostatnie życzenie i było ku niemu wiele powodów. Nasze dzieci są ze sobą bardzo zaprzyjaźnione. Sara jest wprost zakochana w swoich kuzynach, kilkunastoletnich dzieciach Laurel. Przypuszczam jednak, że dla Nikki najważniejsze było coś innego: ciągle czuła się opiekunką młodszej o trzy lata siostry. Choć początkowo nie miałem na to ochoty, zaangażowałem się w sprawę Laurel. Stało się tak tylko i wyłącznie dlatego, że Jack, mój były szwagier, jest kanalią pierwszej wody, a sposób, w jaki jego prawnicy dobrali się do Laurel, dowodzi tylko, że nie istnieje nic takiego jak sprawiedliwość -ani na sali sądowej, ani poza sądem. Siedzę tutaj w Sądzie Rodzinnym jako kibic w narożniku Laurel -udzielam jej tylko wsparcia, inny adwokat prowadzi jej sprawę. Laurel ma trzydzieści sześć lat, jest ode mnie o trzy centymetry wyższa, ma blond włosy, zielone oczy i dołeczki w policzkach. Kiedy o siebie dba, jest bardzo atrakcyjną kobietą. W ciągu tych wszystkich lat, kiedy nasze rodziny wspólnie spędzały wakacje, Laurel zawsze była wypoczęta i zadbana. Dwugodzinne seanse u kosmetyczki teraz są już tylko wyblakłym wspo-11 mnieniem, podobnie jak jej nabyta w salonach piękności i stopniowo schodząca opalenizna. W ostatnich miesiącach była zmuszona do obrony zarówno siebie jak i swoich dzieci. Skończyła studia humanistyczne i po rozwodzie nie miała żadnych kwalifikacji ani doświadczenia, które umożliwiłyby jej podjęcie jakiejś dobrze płatnej pracy. Ponieważ pomoc finansowa od Jacka była bardzo nieregularna, zaczęła uczyć aerobiku i pływania w klubie sportowym, do którego kiedyś należała. Wieczorami zdobywała uprawnienia nauczycielskie na uniwersytecie, licząc, że zapewni jej to lepszą przyszłość. Moment, w którym nastąpiło pogorszenie jej pozycji, można określić równie dokładnie jak czas ataku na Pearl Harbor. Pewnego ranka na schodach ich rodzinnego domu pojawiła się koperta z dokumentami rozwodowymi, która jak wybuch bomby w magazynie prochu zniszczyła jej życie. Rozsądny człowiek nie nazwałby tego podstępnym atakiem. Laurel już od kilku lat podejrzewała Jacka o niewierność. Jego romanse pojawiały się równie regularnie jak pory roku i dawały się przewidzieć tak łatwo jak pąki na wiosnę. Poziom testosteronu u Jacka podnosił się wraz ze skracaniem długości spódnic przy ładnej pogodzie. Jack nie starał się nawet tego ukrywać. Gdyby nie było to tak bolesne, zapewne na pamiątkę każdego udanego podboju robiłby sobie nacięcie na penisie. Jack utrzymywał, że cudzołóstwo jest jedynie zastosowaniem pięknych zasad demokracji w miłości, a każdy romans popisem dyplomatycznych umiejętności. Można powiedzieć,
że tak wygląda życie wszystkich polityków, więc również i Jacka, który od dwunastu lat zasiada w Kongresie. Mimo wszystko Laurel doznała ogromnego szoku, kiedy ich małżeństwo się rozpadło. Na jej twarzy odcisnął się ból. Dopiero teraz zaczęła być podobna do Nikki, która zawsze czegoś się lękała. Dzieci Laurel - piętnastoletni Danny i jego młodsza siostra Julie -wystraszone i oniemiałe, dzięki salomonowej mądrości sądu zostały zabrane z rodzinnego pola bitwy. Podczas choroby Nikki, jak i później, dzieci Laurel spędzały bardzo dużo czasu w moim domu. Czekały tam, kiedy ich matka walczyła o przyznanie jej praw rodzicielskich. Laurel siedzi wraz ze swoim adwokatem naprzeciwko mnie, za barierką. - Niech świadek odpowie na pytanie - mówi Hastings. - Rozumie pani? Melanie kiwa głową. - Proszę mówić głośniej - mówi sędzia. - Tak. Melanie Vega to kobieta, która rozkwita, kiedy wokół niej szaleje burza, rozgrzewa się jak reaktor, z którego wyjęto pręty węglowe. Uśmiecha się do sędziego. Jej uśmiech wyraża nieśmiałość i zmieszanie. Gdyby tak można było pominąć ostatnie pytanie Hemple: czy kochała się z Jackiem, kiedy był jeszcze mężem Laurel? Niestety Sąd Rodzinny nie uznaje takich subtelności i choćby dlatego nigdy nie chciałbym tu pracować. 12 - Nie pamięta pani pytania, pani Vega? - Sędzia spogląda na nią z wyrzutem. Melanie robi minę, z której wynika, że powtórzenie pytania pomogłoby jej nieco. - Czy obrona może powtórzyć pytanie? - pyta sędzia. Hemple pochyla głowę, bardzo rada, że może jeszcze raz o to spytać. - Czy utrzymywała pani stosunki cielesne z panem Jackiem Vega, kiedy był mężem pani Laurel Vega i mieszkał z nią pod jednym dachem? - Stosunki cielesne? - Tak. - Stosunki seksualne. Czy tak lepiej? Z punktu widzenia Melanie - kobiety, która układa sobie życie z mężem innej kobiety - nie jest to takie oczywiste. - Chyba tak - odpowiada. - Tak czy nie? Czy sypiała pani z powodem, kiedy był mężem pozwanej i mieszkał z nią pod jednym dachem? - Hemple czuje się już zmęczona takimi zabawami słownymi. Melanie ledwie zauważalnie wzrusza ramionami. - A jeśli nawet, to co? Jesteśmy przecież dorośli - mówi, spoglądając na sędziego i uśmiechając się słodko. Hemple przechadza się przed świadkiem, na tyle jednak daleko, by nie posądzono jej o natarczywość.
- Czy, jako osoba dorosła, odbywała pani stosunki seksualne z panem Jackiem Vega w jego domu podczas nieobecności pani Laurel? - Możliwe. Nie zapisuję tego w kalendarzu. - Możliwe? - Raz, może dwa razy - odpowiada Melanie, patrząc sędziemu prosto w oczy i wzruszając ramionami, co miało znaczyć, że skoro żona Jacka nie korzystała z jego łóżka, mógł tam wejść ktoś inny. Na czole Hastingsa pojawiają się głębokie bruzdy. - Rozumiem, więc spełniała pani tylko swój obowiązek, świadcząc usługi dla męża innej kobiety. - Sprzeciw! - Adwokat Jacka zrywa się na równe nogi. - Wycofuję - mówi Hemple. Hastings kręci głową, jakby chciał powiedzieć, że Hemple, usłyszawszy, co chciała, posunęła się teraz za daleko. - Zadam więc pani inne pytanie - mówi Hemple. - Czy w domu znajdowały się dzieci, kiedy sypiała pani z ich ojcem? Melanie rozgląda się po sali, jakby szukając pomocy, przełyka ślinę i nagle, nieco za późno, zdaje sobie sprawę, do czego zmierza Hemple. Jej erotyczne poczynania są dla Hemple bez znaczenia, interesuje ją jedynie Jack jako nieodpowiedzialny ojciec. Spoglądam na Laurel. Odwróciła się nieco i patrzy na mnie, by sprawdzić, jaki efekt wywołały wyciągnięte przed chwilą brudy. Domyślam się 13 nawet, skąd pochodziła ta informacja. Powiedziały o tym dzieci - Julie i Danny. Jedynym pocieszeniem dla Laurel w tej tragicznej bitwie jest to, że dzieci stanęły po jej stronie. Ich ojciec, Jack, należy do polityków, którzy żyją jak arystokraci i którym wydaje się, że tylko oni mają prawo do przywilejów. Jeśli pieniądze są mlekiem polityków, Jack ssał je tak chciwie, że jego usta stały się ciemnopurpurowe. Według wyborczych sprawozdań w ciągu ostatnich sześciu miesięcy wyciągnął na różne cele pół miliona dolarów. Nie ma wątpliwości, że chce te pieniądze ulokować we własnej kieszeni. Ograniczenia kadencji powodują, że politycy zaczęli już wygryzać wyżej postawionych kolegów. Jack musi teraz stanąć do wyborów do Senatu przeciwko jakiemuś innemu księciu, jeszcze bardziej przyzwyczajonemu do wystawnego życia i honorów, lub pomyśleć o nowej pracy. Słyszałem, że zamierza bawić się w lobbystę w Waszyngtonie, gdzie odeszło już wielu jego przyjaciół. Nie jest zupełnie jasne, co kieruje jego poczynaniami tutaj, w sądzie, choć wiadomo, że we wszelkich sporach rodzinnych najważniejszą rolę odgrywa zawiść, a nie rozsądek. Wynajął i dobrze opłacił grupę prywatnych detektywów, którzy, jak komiki, ryją korytarze w wyschniętym drewnie charakteru Laurel i starają się udowodnić, że nie jest zdolna do
wychowania własnych dzieci. Wydaje mi się, że Jack dotarł do rozstaju dróg. Będzie musiał albo wywalczyć prawo do opieki nad dziećmi, albo dalej płacić Laurel alimenty, które w znacznym stopniu pogorszyły stan jego konta - śmiertelny krwotok dla człowieka, który lubi chodzić na lunch do Sutter Club i spędzać wakacje na Cabo San Lucas. Kilka miesięcy temu Jack zaczął zalegać w płaceniu alimentów. Przez swojego prawnika Laurel wszczęła postępowanie, dotyczące nie zastosowania się do nakazu sądu, a potem wbiła sztylet nieco głębiej, wysyłając kopie dokumentów do mediów w okręgu Jacka. Miało to miejsce na krótko przed wyborami i w prasie ukazały się artykuły, zatytułowane: POLITYK U KRESU KARIERY PORZUCA RODZINĘ. W końcu Jack został zmuszony do zaciągnięcia pożyczki z tak zwanego funduszu dyskrecjonalnego lub pójścia do więzienia. Wygrał wybory dzięki garstce głosów oddanych przez osoby nieobecne podczas właściwego głosowania, zanim jeszcze Laurel zadała mu ostateczny cios. Jack nigdy jednak nie tracił okazji do zemsty. Odpowiedni moment nadszedł trzy miesiące temu, kiedy to piętnastoletni Danny został zatrzymany za chuligaństwo. Pojawiła się kwestia zaniedbywania obowiązków rodzicielskich i Laurel mogła stracić prawo do opieki nad dziećmi. Chłopca i trójkę jego kolegów przyłapano podczas przejażdżki po mieście skradzionym samochodem. Jeden z nich miał już założoną kartę w centralnym rejestrze skazanych. - To dość proste pytanie - mówi Hemple. - Czy sypiała pani z panem Vega w jego domu, kiedy były tam dzieci? 14 - No, na pewno nie było ich w pokoju - odpowiada Melanie. - Zauważyłabym przecież. Ze strony ławek dla publiczności rozlega się śmiech. Siedzący w pierwszym rzędzie dziennikarz z gazety w okręgu Jacka robi notatki do artykułu. Sędzia uderza młotkem w stół i śmiech cichnie. - Nie o to pytałam - mówi Hemple ostrzejszym tonem. - Chciałam się dowiedzieć, czy dzieci były w domu. - Nie wiem. - Spała pani z panem Vega w jego domu i nie wie pani, czy były tam jego dzieci? - Nie. - Kto w takim razie zajmował się nimi? - Na pewno nie ja - odpowiada Melanie. Znów rozlega się śmiech. Uśmiecha się nawet woźny sądowy, wpatrzony w sukienkę Melanie, nieco mniej wyzywającą niż zwykle. Poza sądem widywałem ją w czerwonej, atłasowej kiecce, opiętej jak skóra na bębnie. Melanie Vega ma imponujące kształty. Słyszałem, że regularnie ćwiczy, by zachować taką sylwetkę. Jej cera ma gładkość skórki dojrzałej brzoskwini, jest jasna i delikatna jak jedwab. Ma dwadzieścia sześć lat i mogłaby być córką Jacka. Ich małżeństwo trwa zaledwie pięć miesięcy, a Jack wyraźnie jest już
zmęczony. Nie może powstrzymać się od ziewania, co nasuwa mi myśl, że wieczorami zajmują się z Melanie czym innym niż dyskutowanie o przebiegu procesu. Z wdziękiem i wprawą Melanie potrząsa głową i odrzuca do tyłu kosmyk blond włosów, który zsunął jej się na oko. Hemple przegląda jakieś dokumenty i konsultuje się z Laurel, szepcząc jej coś na ucho. Przy drugim stole siedzący z adwokatem Jack uśmiecha się, próbując dodać otuchy swojej młodej żonie, jakby ta była artystką na debiutanckim występie. Hemple wraca do świadka. - Mówiła pani przedtem, że pani Vega spożywała znaczne ilości alkoholu. - Ja jestem panią Vega - odpowiada Melanie. - Poprzednia pani Vega - poprawia się Hemple, nie chcąc dać za wygraną. - Czy to prawda, że Laurel Vega miała problemy z alkoholem? Melanie mruży oczy z nie skrywanym zadowoleniem. - Piła jak smok - odpowiada. - O ile dobrze sobie przypominam, powiedziała pani, że Laurel Vega stale zaglądała do kieliszka. Czy tak się pani wyraziła? - Właśnie tak. - A co to dokładnie znaczy? Melanie boleśnie wykrzywia twarz, jakby chciała powiedzieć, żeby dano jej w końcu spokój. 15 - Znaczy to tylko tyle, że Laurel była zawsze pijana - odpowiada. - Zawsze pijana? Na twarzy Melanie znów pojawia się grymas. Może należałoby to jakoś inaczej określić? Hemple nie daje jej jednak do tego okazji. Pierwsza zasada obowiązująca na sali sądowej - nigdy nie formułować zdań kategorycznych. - Jeśli była „zawsze pijana”, to znaczy, że za każdym razem, kiedy widziała pani Laurel Vega, nigdy nie była ona trzeźwa? - Tego nie powiedziałam. - Powiedziała pani, że była zawsze pijana. - Zazwyczaj. - Aha. Więc nie była zawsze pijana, tylko zazwyczaj, tak? - Tak. - W takim razie przeszliśmy od kogoś, kto stale zagląda do kieliszka, kto jest zawsze pijany, do kogoś, kto jest zazwyczaj pijany. - Hemple robi kilka tanecznych kroków przed
stołem sędziowskim. - Przypomina to trochę obraz kliniczny wychodzącego z nałogu alkoholika. Melanie nic nie odpowiada. Hastings jak gdyby drzemie za swoim stołem. Niezła uwaga, ale bez punktów i stan meczu nie zmienia się. Hemple przechodzi teraz do zeszłorocznego przyjęcia bożonarodzeniowego, na którym Jack zniknął z Melanie, zostawiając Laurel ze swoją własną sekretarką. - Czy ktoś, kto widział panią na tym przyjęciu, mógłby powiedzieć, że zaglądała pani do kieliszka? - pyta Hemple. - Na pewno się nie przewracałam - odpowiada Melanie. - A pani Vega? - Tak. Hemple potrząsa głową, co ma znaczyć, że znów trzeba będzie wszystko powtórzyć. - W porządku. A ile razy widziała pani podczas tamtego przyjęcia przewracającą się panią Vega? - No dobrze, nie widziałam, żeby upadła. — Melanie zaczyna już tracić cierpliwość. - Rozumiem, pozwoliła sobie pani na małe ubarwienie sytuacji. - Niech pani nazywa to jak chce. Ta kobieta była zalana w trupa. - Następne z pani powiedzonek? Nie chcąc opisywać szczegółów wyglądu i zachowania Laurel, Melanie nic nie odpowiedziała. - Czy spała pani z panem Vega w czasie tamtego przyjęcia? - Nie pamiętam. - Dlaczego? Czy dlatego, że nie pozostawiło to po sobie najmniejszego śladu w pani pamięci, czy dlatego, że już wcześniej robiła to pani z powodem tak często, że trudno zliczyć? - Sprzeciw, Wysoki Sądzie. 16 - Podtrzymuję. Melanie obrzuca wszystkich zwycięskim spojrzeniem. - Narkotyki też brała - dodaje do swoich zeznań jak polewę na wierzch przypalonego ciasta. - Sprzeciw, Wysoki Sądzie. - Teraz Hemple podejmuje refren odśpie-wywanej w sądach pieśni. - To kłamstwo i doskonale o tym wiesz! - Laurel zrywa się z krzesła. -Nigdy nie brałam narkotyków. - Niektórzy nazywają to chorobą. - Melanie uśmiecha się, nie zwracając najmniejszej
uwagi na protesty Laurel. - Ty z pewnością znasz się na tym, prawda? Mój mąż złapał cię na którymś z przyjęć jak zakaźną chorobę. - Były mąż — poprawia ją Melanie. Sędzia uderza w stół, próbując uciszyć kłócące się kobiety. Laurel siada na krześle i odwraca się do mnie. Jeszcze nigdy nie widziałem jej tak zdenerwowanej. Wychylam się przez barierkę i mówię, żeby się uspokoiła. Sama robi sobie teraz krzywdę, pokazując, że słowa Jacka o jej trudnym charakterze nie były bezpodstawne. - I pani osobiście widziała, że moja klientka zażywa narkotyki? - pyta Hemple. Po oczach Melanie widać, że ma ochotę przytaknąć. Co jednak ze szczegółami? Kiedy i gdzie? Kto tam był? I co robili, kiedy Laurel brała narkotyki? - Nie. Nie widziałam tego, ale słyszałam o tym wystarczająco często, by uznać to za prawdę. - Melanie spogląda na Jacka. Wymiana uśmiechów między nimi usuwa wszelkie wątpliwości co do źródła tej informacji. - Wysoki Sądzie, proszę o wykreślenie tego z protokołu. - Hemple nie poddaje się tak łatwo. Zdaje sobie sprawę z tego, że skreślenie ostatnich słów Melanie nic im nie da. Jack znów wyciągnie wszystkie brudy o alkoholu i narkotykach, kiedy przyjdzie jego kolej. Nie ma wątpliwości, że cokolwiek Laurel łykała czy wdychała, zostało kupione przez Jacka i prawdopodobnie on również tego zażywał. - Niech protokolant wykreśli ostatnią odpowiedź — rozkazuje sędzia. Hemple postanawia zadać teraz decydujący cios. - Proszę mi powiedzieć, ile razy spotkała pani panią Laurel Vega w ciągu ostatnich pięciu miesięcy, już jako żona pana Vegi, i przed ślubem, kiedy utrzymywaliście bliskie stosunki? - Spotkałyśmy się… - zastanowiła się przez chwilę - cztery… nie, trzy razy. - Tylko tyle? - Wystarczająco dużo. - Nie były to przyjemne spotkania? - Nie. - Nie rozumiem dlaczego. - Sprzeciw! — znów zrywa się adwokat Jacka.
2 - Formy nacisku 17 - Podtrzymuję. Proszę obronę o jaśniejsze pytania. - Kiedy spotkałyście się po raz pierwszy, pani Vega była pijana. Czy tak? - Nie pamiętam. - Doskonale pani pamięta. Melanie wzdycha głośno. - Tak, pamiętani. - Może pani opisać okoliczności tego spotkania? - To było w domu Jacka… - W domu, w którym mieszkał ze swoją żoną Laurel i dziećmi? - Tak, właśnie tam. - Melanie spogląda na Hemple, jakby chcąc jej powiedzieć, że nie ręczy za swoje czyny, kiedy spotka ją po rozprawie w jakiejś ciemnej uliczce. Twarz prawniczki wciąż rozjaśnia słodki uśmiech. - Proszę powiedzieć, co pani robiła, kiedy po raz pierwszy spotkała pani Laurel Vega. Dodam, że miało to miejsce w jej własnym domu. - Byliśmy… byliśmy w pokoju gościnnym… - odpowiada Melanie ze spojrzeniem pełnym złości i zarazem przerażenia potraconej przez samochód samy. - „My” to znaczy kto? - Jack i ja - odpowiada Melanie. - Wtedy weszła ona. - Ruchem głowy wskazuje Laurel. - Ma pani na myśli panią Vega, która była wtedy żoną pana Jacka Vegi? - Niech ją pani nazywa, jak pani chce. - Nazywajmy ją więc „żoną pana Vegi”, przynajmniej na razie. - Dobrze. - A co robiliście - pani i pan Vega - kiedy weszła jego żona? - Eee… - Melanie zwleka z odpowiedzią. W jej oczach widać niepokój. Kilkakrotnie chce coś z siebie wydusić, ale urywa w pół słowa. Nagle uśmiecha się olśniona. - Neking - mówi. - Uprawialiśmy neking. - Zadowolona rozsiada się wygodnie na krześle. - Neking - powtarza Hemple, kiwając ze zrozumieniem głową. - Czy może pani powiedzieć, na czym to polegało? - Całowaliśmy się - odpowiada Melanie. - Całowaliście się? - I przytulaliśmy się do siebie - dodaje.
- Całowaliście się i przytulaliście się do siebie. — A mogłaby pani powiedzieć, co miała pani wtedy na sobie? Jak była pani ubrana? - Nie rozumiem pytania. - Czy nie jest prawdą, że kiedy po raz pierwszy spotkała pani Laurel Vega, była pani zupełnie naga i na dywanie w pokoju gościnnym dmuchała się z jej mężem? - Nie. To nieprawda - mówi Melanie z udawanym oburzeniem. -Stwierdzam kategorycznie, że to nieprawda, ponieważ Jack nie lubi robić tego ustami. 18 Na kilka sekund zapada grobowa cisza, po której następuje wybuch histerycznego śmiechu. Vega łapie się za głowę. Melanie rozgląda się po sali szeroko otwartymi oczyma. Najprawdopodobniej coś źle zrozumiała. - Kto pani o tym powiedział? - pyta cicho. - Przecież Jack tego nie lubi - dodaje niepewnym głosem, chcąc wyjaśnić w ten sposób całe nieporozumienie. Publiczność znów śmieje się do rozpuku. Sędzia uderza w stół. Gromki śmiech zmienia się w chichot i tłumiony kaszel. - Myśmy tego nie robili. — Tym razem Melanie mówi znacznie pewniejszym tonem, celowo nie precyzując, czy wspomniany akt nie miał w ogóle miejsca, czy też, że nie była to miłość francuska. W oczach Melanie widać, że wciąż zastanawia się, co spowodowało takie rozbawienie na sali. - Bardzo dziękuję za tak wnikliwe wyjaśnienie — odzywa się Hemple. Nie zadaje dalszych pytań - po takich stwierdzeniach nigdy się tego nie robi. Większa część przesłuchań wyglądała jak prawnie usankcjonowany atak zbirów na przechodnia. Mimo że Hastings zwykle nie ufał ludziom takim jak Melanie, legion ekspertów wynajętych przez Jacka wmawiał Laurel tak nieprawdopodobną zależność od męża, że teraz nawet Hastings nie był już pewien, komu należy przyznać prawo opieki rodzicielskiej nad dziećmi. - Ile czasu zamierza jeszcze pani przesłuchiwać tego świadka? - przerywa sędzia. Hemple prosi o kilka sekund na konsultację ze swoją klientką. Podchodzi do stołu i zaczyna rozmawiać z Laurel. Z pewnością są zaniepokojone ostatnimi informacjami o narkotykach. Aby wyrównać szansę, Hemple będzie musiała teraz chyba poćwiartować Jacka na oczach przysięgłych. - Godzinę - odpowiada. - Może dłużej. Obwisła nagle twarz Melanie wygląda jak pysk basseta. - A ilu jest jeszcze świadków? - Tylko jeden - mówi Hemple. Spogląda na Jacka Vegę, dając mu do zrozumienia, że powinien zamarynować pewną część swojego ciała, by przygotować ją na jutrzejsze lanie.
- W takim razie ogłaszam teraz przerwę. Do sprawy wrócimy jutro rano - ogłasza sędzia. Adwokat Jacka zrywa się na równe nogi i kiwa głową, jakby chciał powiedzieć, że im wcześniej tym lepiej. Kiedy Jack zacznie zeznawać, zleci się tutaj cała prasa. - Wysoki Sądzie, jeszcze jedno - mówi. - Chcielibyśmy prosić o spotkanie ze stroną przeciwną zaraz po zakończeniu rozprawy. Hastings uderza sędziowskim młotkiem w stół, wstaje i wychodzi do swojego gabinetu. Za nim krok w krok podążają adwokaci. Stoję oparty o ścianę i piję wodę. Nagle z tyłu podchodzi do mnie Jack Vega. 19 - Widywaliśmy się w przyjemniejszych sytuacjach - mówi. Jego głos przypomina chropawy dźwięk, jaki wydaje strug do drewna, ocierając się o krawędź metalowej puszki - efekt palenia cygar i picia alkoholu. Przyszedł za mną aż tutaj i dopadł mnie w wąskim korytarzu między chłodziarką do wody i toaletami. Widocznie uważał, że to najlepsze miejsce na spotkanie. Odwracam się i widzę jego uśmiechniętą twarz. Jack stoi z rozpostartymi w powitalnym geście ramionami. Dla tych, których nie poślubił ani nie spłodził jest prawdopodobnie całkiem sympatyczny. - Cóż jednak mogę na to poradzić, szwagierku? - Wciąż nazywa mnie swoim szwagrem, mimo że od jakiegoś czasu już nim nie jestem. Bardzo niezręczna chwila. Nic nie odpowiadam, przyglądam się tylko wyciągniętej w moim kierunku dłoni, która po chwili opada bezwładnie. Widzę, że Laurel, która stoi kilkanaście metrów dalej i rozmawia z Hemple, przypatruje się nam ponad ramieniem prawniczki. Hemple bardzo zdenerwowana czymś, co zaszło w gabinecie sędziego, gestykuluje gwałtownie. Jestem jednak przekonany, że Laurel wcale jej nie słucha, zastanawia się, o czym ja mogę rozmawiać z tym człowiekem. Ponieważ odrzuciłem jego wyciągniętą w pojednawczym geście rękę, Jack zaczyna stosować taktykę obronną, wznosząc wokół siebie barykadę. Włosy ma jak gdyby mniej siwe niż rok temu, podczas naszego ostatniego rodzinnego spotkania, ale na czubku głowy pojawiła się wyraźna łysina, otoczona kępkami włosów o różnych odcieniach koloru pomarańczowego. Niemniej jednak, jak na mężczyznę w średnim wieku, Jack jest bardzo przystojny. Udało mu się zdobyć trochę ogłady, a teraz swój styl obnosi jak podniszczony garnitur za tysiąc dolarów. Piegi na twarzy stały się bardziej wyraźne i Jack wygląda na zdrowego, lubiącego świeże powietrze człowieka. Z pewnością niedawno był na słońcu. Jack uwielbia golfa, a przede wszystkim pola golfowe, na które przychodzą znane osobistości i gdzie od dołka do dołka jeździ wózek z mrożonymi koktajlami. Mówi mi kilka komplementów, że dobrze wyglądam i że świetnie sobie ze wszystkim radzę po śmierci żony. Próbuje znaleźć jakiś przyjemniejszy temat, coś, co pozwoliłoby rozpocząć przyjazną rozmowę. Cały czas przebiera nogami i wspina się na palce. To nerwowy tik, którego Jack nigdy nie nauczył się kontrolować. W
stolicy, wśród lobbystów, znany jest jako „Tancerz”, tak przynajmniej nazywają go za jego plecami. - Cieszę się, że nie prowadzisz tej sprawy - mówi. Podskakuje na palcach, jak dziecko, które chce siusiu. Ci, którzy znają Jacka, wiedzą, że takie zachowanie świadczy o jego rosnącym zdenerwowaniu. - Rozwody i rodzinne nieporozumienia to nie moja działka - odpowiadam. - Rozumiem. Niemniej jednak mogłeś przyjąć bardziej neutralną pozycję. - Czy miałem może usiąść w środkowym rzędzie? Śmieje się nieco sztucznie i spogląda na mnie jak faceci, którzy nazwą człowieka dupkiem, gdy tylko znajdą się poza zasięgiem jego słuchu. 20 Na ławce pod przeciwległą ścianą siedzi syn Jacka - Danny. Uważnie obserwuje matkę i jej prawniczkę. W tej scenerii wydaje się bezbronny i zagubiony. Mimo prawie dwóch metrów wzrostu sprawia wrażenie małego chłopca. Jego życie to sport, głównie baseball i siatkówka - gra, ogląda mecze i wypełnia wiecznie pusty żołądek sześcioma posiłkami dziennie. Jego siostra - Julie stoi w pobliżu, czekając na odpowiednią chwilę, żeby podejść do matki. Matka zmusiła ją do przyjścia na rozprawę, chociaż Julie chciała zostać w domu i bawić się z koleżankami. Laurel uważa, że jej córka jest bardzo rozpieszczona. Ja sądzę jednak, że w ten sposób daje o sobie znać jej mechanizm obronny. - Nic się nie stało - mówi Jack. - Postępujesz tak, jak musisz. - Masz na myśli moją obecność tutaj? -Tak. - Moim obowiązkiem jest pomóc Laurel, wiesz o tym. Kiwa głową na znak, że rozumie, jednocześnie interpretując po swojemu moje słowa. Jack nie wie, że powiązania rodzinne - to, że Nikki i Laurel były siostrami - tylko w pewnym stopniu mają wpływ na moje postępowanie. Bronię interesów Laurel i dzieciaków i występuję przeciwko temu człowiekowi z tego samego powodu, z jakiego na ulicy rozjechałbym grzechotnika. - Rozumiem - mówi. — Rodzinka. Zew krwi. Mnie przychodzą na myśl rekiny. On myśli o więzach rodzinnych. Jack udziela mi rozgrzeszenia, wciąż wspinając się na palce. Składa mi kondolencje z powodu śmierci Nikki. Nie pamiętam, żeby był na pogrzebie. Mówię mu o tym. - Nie wiedziałem, czy będę tam mile widziany - odpowiada. Robię minę, która celowo nic mu nie wyjaśnia. Pyta o Sarę. Odpowiadam, że ma się świetnie.
Jakby na dany znak, z toalety wychodzi Melanie. Ciekawe, czy podsłuchiwała przez cienkie drzwi? Podchodzi do nas i staje obok męża. - Poznałeś już moją nową żonę? - pyta Jack. Spoglądam na Laurel. Mam wrażenie, że nie jest to najlepsza pora, ale Jack przedstawia nas sobie. Kłaniam się i uśmiecham. Ona obrzuca mnie spojrzeniem sprzedawczyni, która podejrzewa, że ukradłem coś z jej sklepu. Stoi i nie odzywa się, a my dalej prowadzimy nie zobowiązującą rozmowę. Nagle Melanie mówi, spoglądając na Jacka: - Pytałeś go? - Daj mi trochę czasu. - Vega spogląda niezadowolony na swoją młodą żonę, co jednak jej nie zraża. - Jack chciałby z panem o czymś porozmawiać - mówi. Vega kaszle, odchrząkuje i uśmiecha się do mnie, jakby chciał powiedzieć: „Ach, te nieznośnie kobiety”. Jego taniec staje się coraz szybszy, przypomina koński cwał. - Zastanawialiśmy się. - Spogląda na Melanie. - Zastanawialiśmy się, 21 czy nie mógłbyś z nią porozmawiać. - Ruchem głowy wskazuje stojącą po drugiej stronie korytarza Laurel. Spoglądam na niego ze zdziwieniem. - Może spróbowałbyś przemówić do jej rozsądku. Z powodu tego wszystkiego, co się tu dzieje, najbardziej cierpią nasze dzieci. - Czego ona, do cholery, właściwie chce? Jego nietaktowna prośba wprawia mnie w zupełne osłupienie. - Wiesz, że nigdy jej nie mogłem zrozumieć — ciągnie Jack. - Może to jest przyczyną rozpadu naszego małżeństwa. Brak porozumienia - dodaje. To i tuzin jego kochanek. - Dlaczego nie przeczytasz jej żądań? - pytam. - Chyba wszystko jest tam jasno napisane. Jej chodzi o dzieci. - Wiem, ale czego ona naprawdę chce? Przyglądam mu się i dziwię się, że jest aż tak tępy. Próbuje wybadać, czy istnieje cena, za jaką mógłby odkupić dzieci od ich matki. Czyżby Jack zwątpił w powodzenie sprawy? - Uważasz, że chce czegoś innego? - udaję, że nie wiem, o co mu chodzi. - Oczywiście. Porozmawiaj z nią. Ciebie posłucha. Jesteśmy rozsądnymi ludźmi. Kręcę głową z niedowierzaniem. - Czy mam ci to przeliterować? Laurel chce tylko jednego - dzieci. -Mówię to tak głośno, że chyba słyszy mnie połowa ludzi na korytarzu. Kiedy Jack czegoś chce, staje się nieustępliwy i zupełnie nie odczuwa wstydu, - Ona sobie z nimi nie poradzi - mówi. - Do cholery, oddałem jej przecież wakacje. - Spogląda na Melanie. - Sześć tygodni w lato i tydzień podczas ferii Bożego Narodzenia. -
Mogę nawet finansować ich podróż w obie strony - dodaje jak podczas targu przy sprzedaży samochodu. Melanie kiwa głową i mruga oczami, jakby chciała podkreślić ogromną wartość tej oferty. - To nie to samo co prawo do opieki nad dziećmi, Jack - stwierdzam. - A jak według ciebie ja się czuję? To również moje dzieci - mówi. - Laurel nie zabierze ich przecież poza granice stanu. - I co ja mam robić? Muszę przecież zarabiać na życie. - Mówi to tak, jakby żywot lobbysty był trudniejszy od bycia zwykłym robotnikiem. - Poza tym dzieciaki szybko dorastają - dodaje Melanie. - Danny już zaczyna mieć kłopoty. Zadaje się z bardzo nieodpowiednimi ludźmi. Przyłapała go policja — dodaje. - Nie wiedziałem, że drzemią w pani tak silne uczucia macierzyńskie. Spogląda na mnie i dłońmi wygładza spódnicę na swoich wydatnych biodrach, jakby chciała powiedzieć: „Jak myślisz, po co mam takie ciało?” Jack nie pozwala żonie kontynuować tego tematu. - Widziałeś raport policji o Dannym? — pyta. - Widziałem. Cóż mogę powiedzieć? Dzieciaki czasami miewają kłopoty. 22 - Daj spokój, Paul. - Uśmiecha się do mnie serdecznie, lecz już po chwili poważnieje. Kładzie mi rękę na ramieniu - symbol męskiej solidarności. - Obaj znamy realia. Laurel żyje w nierzeczywistym świecie. Spędziła całe życie pod kloszem. - Mówi to tak, jakby przez cały czas trwania ich małżeństwa on harował w pocie czoła, a Laurel wylegiwała się w piernatach. - Najpierw dbał o nią ojciec, a potem, kiedy zamieszkaliśmy razem, przeszła na moje utrzymanie. - Są jednak tacy, którzy twierdzą, że w tym czasie Laurel wychowywała właściwie troje dzieci. Jack nie komentuje tego, co powiedziałem, jednak jego uśmiech przygasa nieco, a głos staje się poważniejszy. - Ona nie jest w stanie otoczyć Danny’ego i Julie tak dobrą opieką jak my. Doskonale sama zdaje sobie z tego sprawę. Ty i ja również o tym wiemy. Jeśli pojawiłyby się jakieś problemy, możemy zwrócić się o poradę do najlepszych specjalistów, umieścić dzieciaki w prywatnych szkołach. Czy ona może sobie na to pozwolić? - Może powinieneś poprosić sąd o zwiększenie alimentów — mówię. - Wydawało mi się, że przynajmniej z tobą mogę rozsądnie porozmawiać. Przecież chodzi o twoich siostrzeńców. - Ja również przejmuję się ich losem — odpowiadam. — Są to teraz dzieci z rozbitej rodziny i niosą na swoich barkach cały bagaż związanych z tym problemów. Melanie spogląda na mnie, przyjmując postawę obronną. Nie lubi, kiedy porusza się temat
rozbitych rodzin. - Mówisz jak jakiś psychoanalityk. - Nagle specjaliści, którzy mieli udzielać rad Danny’emu i Julie, zamienili się w zwykłych konowałów. - Rozmawiałeś z nim? - pytam. Vega patrzy na mnie, jakby nie rozumiał, o kogo pytam. - Z Dannym - wyjaśniam. - Czy rozmawiałeś z nim po tym, jak został zatrzymany? - Oczywiście. Złoiłem mu tyłek. - Pytam, czy rozmawiałeś z nim? - A o czym miałem z nim rozmawiać? Dzieciakom potrzebna jest dyscyplina. - Tylko ojciec może zapewnić to dzieciom. - Melanie obrzuca mnie wzrokiem z góry na dół. - Dzieciaki dorośleją - mówi Jack - a ona nie może zapewnić im należnej kontroli. - Znów przypomina o alkoholizmie Laurel. Teraz walą do mnie z obu luf, on i ona. - Owszem, piła - mówię - ale należy to już do przeszłości. Nie wypiła ani kropli, odkąd się to wszystko zaczęło, nawet po tych wszystkich bredniach, jakie wygadują wasi świadkowie. - Tak. Do następnego razu - dopowiada Melanie. - Miło się z wami rozmawiało. - Chcę już odejść. Nasza rozmowa staje 23 się coraz głośniejsza, a jej temat jest aż nadto oczywisty. Widzę, że Laurel również próbuje zakończyć rozmowę ze swoją prawniczką. — I będzie dużo gorzej — mówi Melanie — o ile Laurel nie usłucha głosu rozsądku. Tańcząc w miejscu, przestępując z nogi na nogę, Jack obrzuca mnie spojrzeniem, które mogłoby zabić. Dla nich sprawa właściwie się już zakończyła. Przedstawili wszystkie dowody i przesłuchano wszystkich zaproponowanych przez nich świadków. Ciekawe, o czym myśli teraz Melanie? Zwlekam przez chwilę, dając jej możliwość zabrania głosu. Jack trzyma ją za rękę i ściska tak mocno, że końce jej palców stają się zupełnie białe. — Porozmawiaj z nią — mówi odchodząc Jack. - Przemów jej do rozsądku. Nagle widzę podbiegającą do nich Laurel, pędzi jak lokomotywa, jej oczy błyszczą się niczym rozpalone do białości węgielki. Zamachnęła się, jakby rzucała młotem na igrzyskach olimpijskich, i jej ciężka torba ląduje z łomotem na plecach Jacka, zaplątuje się w pasek torebki Melanie i ściąga ją na podłogę. Szminki, puderniczki i portfeliki rozsypują się na śliskim lastryko - cały świat może teraz zobaczyć, co kobiety noszą w torebkach. Plastykowa szczotka przelatuje na drugą stronę korytarza i odbija się od błyszczącego buta woźnego. Nie zdążyłem nawet drgnąć, gdy Laurel rzuciła się na Melanie, ściskając w ręce urwany
pasek torebki. Nie wiadomo dlaczego chciała wyładować złość nie na Jacku, ale na Melanie. W samą porę chwyciłem ją za ramię. Jack znalazł się w potrzasku między obiema kobietami. Rękoma zasłonił twarz jak bokser zapędzony w róg ringu. Obok krocza do wełnianej marynarki przyczepiła mu się damska chusteczka - czarna, koronkowa, przypominająca ozdobną serwetkę. Podchodzi do nas woźny. Chwytam Laurel i przyciskam ją do siebie, ze zdumieniem zdając sobie sprawę z jej siły, czując twardość naprężonych mięśni jej ramion i nóg. - Co się tu dzieje? - pyta woźny ostrym głosem. Po chwili rozpoznaje mnie i kiwa głową. - Małe nieporozumienie - wyjaśniam. — Nieporozumienie? — Jack prostuje się wreszcie. — Ta dziwka chciała uderzyć torbą moją żonę. - Możecie państwo skorzystać z pokoju konferencyjnego. - Woźny, chcąc za wszelką cenę uniknąć kłopotów, rezygnuje nawet z formalnego upomnienia, które oznaczałoby dla niego masę papierkowej roboty. Dwoma palcami Melanie zdejmuje damską chusteczkę ze spodni męża i pozwala opaść jej na podłogę. Obrzuca woźnego wyniosłym spojrzeniem, jakby chciała mu powiedzieć, że powinien coś jeszcze zrobić. 24 I woźny robi. Podnosi chusteczkę i podaje ją Melanie. - To pani? - pyta. Hemple podniosła torbę Melanie. Biorę chusteczkę od woźnego i wkładam ją do środka. Ludzie zaczynają podnosić z podłogi przedmioty. - Ty, dziwko! Trzymaj się z dala od moich dzieci! - Laurel znów przestaje panować nad sobą. - Szkoda, że nie miałam czegoś cięższego -mówi, trzymając torbę za urwany pasek. Biorę Laurel pod rękę i wyprowadzam ją. Woźny patrzy na nas podejrzliwie, może doszedł do wniosku, że należało zapytać, czy ofiara nie chce wnieść skargi. - Zapytaj, co zrobiła! - Laurel krzyczy mi prosto w twarz. - A ciebie -odwraca się do Jacka - zupełnie nie obchodzi, że zniszczy twoje własne dzieci. - Nazywa Melanie kłamliwą małpą i obrzuca innymi, mniej wybrednymi epitetami. Prawniczy instynkt podpowiada mi, że korytarz nie jest najlepszym miejscem na takie rozmowy. Podchodzi do nas Hemple. Popycha Laurel z tyłu jak doczepiony do rufy holownik. Melanie rozmawia jeszcze z woźnym, gestykulując i wykrzywiając twarz, jakby chciała go przekonać do wyciągnięcia kajdanek. On jednak spogląda na nią ze współczuciem, cały czas cofając się w kierunku sali rozpraw, podnosząc leżące na podłodze przedmioty i podając je Melanie. Nie mam wątpliwości, że żałuje teraz, iż nie patrzył w przeciwną
stronę, kiedy się to wszystko zaczęło. W pokoju konferencyjnym, za zasłoniętymi żaluzjami, Hemple mówi mi, co się stało. Laurel jest jeszcze za bardzo zdenerwowana, żeby rozmawiać. - Chodzi o szkołę Julie — mówi Hemple. — Znaleźli narkotyki u jednej dziewczynki, która jakoby dostała je od Julie. Aż zaniemówiłem, choć nie dziwi mnie już nic, co dotyczy dorastającej młodzieży. Zawsze wydawało mi się, że jedynym narkotykiem, jakiego używa moja siostrzenica, jest opinia jej rówieśników - od tego jest bardzo uzależniona. Jak mogło do tego dojść? - Kokaina - wyjaśnia Hemple. - Ta druga dziewczynka, jej przyjaciółka, nie sprzedawała towaru, miała tylko na własny użytek. - Wniosą oficjalne oskarżenie? - pytam. Hemple robi minę, z której można wyczytać, że sama nie jest jeszcze pewna. - Złapali ją trzy dni temu. Wciąż trwa śledztwo. - W jaki sposób Jack dowiedział się o tym tak szybko? - Sama się nad tym zastanawiam - odpowiada Laurel. Możliwe, że chodzi tu o mały podstęp. Przyłapany przez policję, przestraszony dzieciak 25 może wymyślić jakąś historyjkę, by wmieszać w całą sprawę kogoś zupełnie niewinnego - zwykła transakcja handlowa. - Jest coraz gorzej - mówi Hemple. - To kłamstwo - odpowiada Laurel. Patrzy na mnie zimnymi jak lód oczyma. Dla Laurel jest to zupełnie oczywiste, jak dogmat, w który i ja mam uwierzyć. Prawnicy tak często spotykają się z zaprzeczaniem prawdy, że Hemple zupełnie ignoruje słowa Laurel. - Podobno, Julie sama się do tego przyznała. - Co powiedziała? - Że przyniosła to z domu. Co gorsza, Melanie również to potwierdziła. Powiedziała, iż dowiedziała się od Julie, że jej matka używa narkotyków. - Nieprawda - zaprotestowała Laurel. - Melanie to kłamliwa dziwka. Myślałem, że załamie się, że będzie krzyczeć przez łzy, a tymczasem stoi z dumnie podniesioną głową i spokojnym głosem mówi nam, że to bzdura. Laurel zwróciła się do sądu z dziecięcą wiarą w istnienie sprawiedliwości. Powoli jednak zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, że tutaj pieniądze liczą się tak samo jak wszędzie indziej. Jeśli jej wierzyć, a ja wierzę, dopiero teraz przekonała się, że krzywoprzysięstwo również może przechylić szalę zwycięstwa. Stoję i obserwuję ją po drugiej stronie stołu konferencyjnego. Na jej twarzy pojawia się cień.
- Mogę stracić dzieci, prawda? 2 Wstań, kochanie - szepczę cicho do ucha mojej córki. Ekran telewizora jest zupełnie biały - oglądaliśmy jakąś lokalną stację, która o godzinie duchów kończy nadawanie programu. Sara jest przebrana za księżniczkę, ponieważ była na szkolnej zabawie z okazji święta Halloween. Siedzę w fotelu w pokoju gościnnym z nogami na podnóżku. Już trzecią noc z rzędu zasypiamy przed telewizorem. Bez Nikki, która ustalała zasady obowiązujące w naszym rodzinnym życiu, zaczynamy dryfować, jak pozbawiony kotwicy statek. Gdy poruszam się, Sara wtula się we mnie, a jej małe paluszki wbijają się w moją koszulę jak pazurki młodziutkiego kotka. Wydaje z siebie cichy jęk i coś mruczy pod nosem. Spoglądam na zegar. Już po pierwszej. Nie ma szansy, by ją obudzić. Podnoszę Sarę i zanoszę do sypialni. Dzisiejszej nocy będzie spała w królewskich szyfonach. Przebierze się rano, przed pójściem do szkoły. Zastanawiam się, co myślą nauczycielki i matki innych dzieci, kiedy widzą teraz moją córkę. Jej sukienki są zawsze czyste, ale nie wyprasowane. Na szczęście Sara, która dawniej uwielbiała się przebierać, po śmierci matki straciła wszelkie zainteresowanie strojami. Sukienki, które kiedyś nosiła, plisowane fatałaszki, powód do dumy dla Nikki, teraz wiszą w szafie Sary jak zobojętniałe na wszystko duchy. Ja nawet przy krawatach miałem trudności z dobieraniem kolorów. Tym bardziej, gdy chodzi o kolorowe rajstopy i sukienki. Warkoczyki i kucyki, których zrobienie zabierało Nikki pięć minut, opierają się moim grubym palcom i piękne włosy Sary wyglądają jak stóg siana po przejściu burzy. Nie bawimy się już w klasy ani w gumę, tylko gramy w baseball lub rzucamy kółkami do celu. Kiedy wychodzi do szkoły z tornistrem, który obija się o jej wątłe plecy, zastanawiam się, czy przez miłość do swojego owdowiałego ojca moja córka nie skazała się na życie chłopczycy. 27 Ściągam jej skarpetki, przykrywam ją kołdrą, całuję w policzek i zapalam lampkę nocną. Na dole w moim pokoju przez stojący na stoliku głośniczek słyszę jak oddycha. Przejrzałem zawartość mnóstwa pudeł w garażu, zanim odnalazłem to urządzenie. Nikki schowała je tu, kiedy nasze dziecko podrosło. Po śmierci Nikki Sara zaczęła jednak miewać napady płaczu, co raniło boleśnie moje serce. Chodziłem do jej pokoju i trzymałem w ramionach, kiedy zadawała mi pytania, na które nie potrafiłem odpowiedzieć. Dlaczego jej tatuś, który potrafi wszystko, nie mógł uratować mamy? Dokąd ona odeszła? Czy ją jeszcze kiedyś zobaczymy? Patrząc w jej smutne, oliwkowe oczy, uspokajałem ją, że jej mama jest u Boga, że jest szczęśliwa, że z płynącej po niebie chmurki obserwuje swoją małą dziewczynkę i pewnego dnia znów wszyscy będziemy razem. I w głębi duszy sam wierzyłem, że okaże się to prawdą. Potem
Sara zasypiała, uspokojona mymi słowami. W półmroku wchodzę do wanny. Zimna woda sięga mi do połowy łydek. Zapomniałem, że wiele godzin temu przygotowałem Sarze kąpiel. Wyciągam korek i słyszę dzwonek telefonu. Zawiązuję sobie na biodrach ręcznik i biegnę co tchu, żeby telefon nie obudził Sary. Kto może dzwonić o tej porze? Na pewno nie będzie to dobra wiadomość. - Pan Madriani? - Tak. - Mówi Gail Hemple. - Co się stało? - Jestem w domu Jacka Vegi. Niech pan przyjedzie tu jak najszybciej. - Co się stało? - Jest tutaj policja. Godzinę temu zadzwonił do mnie adwokat Vegi. „Laurel i jej humory” - pomyślałem z cynizmem. Musiała popełnić jakieś głupstwo: rzuciła kamieniem w okno, zbiła szybę w samochodzie, wydrapała kluczem swoje inicjały na masce wartego osiemdziesiąt tysięcy dolarów lexusa Jacka. Wiedziałem, że po oskarżeniach o używanie narkotyków powinienem kazać jej przenocować u nas. Spędziłem dwie godziny przed obiadem, próbując wydusić z Julie i jej matki coś na potwierdzenie postawionych zarzutów. Obie zaprzeczyły wszystkiemu. - Co zrobiła? - pytam. Hemple waha się, co powiedzieć. Nie mam już wątpliwości, że jej klientka zrobiła coś złego. - Nie mogę teraz mówić. Jestem w samochodzie, dzwonię z telefonu komórkowego. Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie. Czy ona jest z tobą? - J-aurel? - pytam. - Tak czy nie. - Nie. Jest pewnie w domu. - Tam jej nie ma. - A gdzie są dzieci? - pytam. - Co tu się, do cholery, dzieje? - Nic nie mogę powiedzieć. Przyjedź tutaj natychmiast. 28 - Sara już śpi - odpowiadam. - Muszę najpierw znaleźć kogoś, kto a Tnctantp z nią zostanie. - Więc pośpiesz się - mówi i odkłada słuchawkę. Pani Bailey, nasza sąsiadka, pewnie nigdy mi tego nie wybaczy - telefon w środku nocy, następna nagła prośba o pomoc. Stała się babcią dla każdej mieszkającej tu rodziny, ma sześćdziesiąt dwa lata, jest samotna i bardzo pruderyjna. Regularnie chodzi do kościoła, a
resztę życia wypełnia jej troska o małe dzieci oraz cotygodniowe wykłady na tematy biblijne. Obawiam się, że za bardzo wykorzystuję jej słabość do dzieci. Od śmierci Nikki zawsze mi pomagała, przychodziła na każde zawołanie. Nigdy nie wzięła ode mnie żadnych pieniędzy, więc czekam, aż wichura wyrwie z zawiasów jej furtkę albo któregoś ranka nawali jej samochód - na cokolwiek, co pozwoli mi odpłacić za jej dobroć. Jak dotąd jednak, wszystko, co posiada, działa bez zarzutu, czego niestety nie mogę powiedzieć o samym sobie. Jadąc mocno ściskam kierownicę i od czasu do czasu przecieram oczy, by odpędzić sen. Jack i Melanie Vega mieszkają w ślepej uliczce odchodzącej od Czterdziestej Drugiej Alei, w ogromnym domu z przystrzyżonym trawnikiem, większym od niektórych miejskich skwerów. Dwa domy wcześniej widzę już blask niebieskich, żółtych i czerwonych świateł, przyćmionych nieco jesienną mgłą. Dwa samochody policyjne zablokowały skrzyżowanie - jedyną drogę wiodącą do domu Jacka. Okłamuję policjanta, mówiąc, że jestem członkiem rodziny - używam czasu teraźniejszego. Przepuszcza mnie wskazując, gdzie mam zaparkować. Na zakręcie, przed domem Jacka, stoi wóz straży pożarnej. Jego silnik warczy monotonnie. Jestem tym zaskoczony. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że Laurel może okazać się podpalaczką. Natychmiast jednak odrzucam tę myśl. Teraz wysyłają takie wozy do każdego wypadku. Na zakręcie zbiera się coraz większy tłum. Po tej stronie ulicy, po której mam zaparkować samochód, stoi kilku sąsiadów i przypadkowych gapiów. Odważniejsi stanęli bliżej domu i próbują wydobyć jakieś informacje od policjantów i strażaków. Szukam wzrokiem Gail Hemple, lecz nie widzę jej. Parkuję i wysiadam z samochodu. Mieszam się z tłumem gapiów, z których większość jest ubrana w szlafroki i ranne pantofle. Jeden facet ma na sobie majtki i zapiętą pod samą szyję kurtkę, a na bosych stopach mokasyny. Błaga jakąś starszą panią o najświeższe plotki, chce się dowiedzieć, co widziała czy słyszała. Kobieta wzrusza tylko ramionami i mówi: - Jeden z policjantów wspomniał coś o jakiejś ofierze w środku. Nagle czuję, że ściska mi się żołądek, a na czoło występują krople zimnego potu. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że głos Hemple nie świadczył o zaniepokojeniu jakimś niewinnym figlem. 29 Alejka dojazdowa -jedyna przerwa w wysokim na dwa metry żelaznym ogrodzeniu - jest przegrodzona żółtą policyjną taśmą. Mężczyźni w cywilnych ubraniach kursują tam i z powrotem między domem i zaparkowanymi przed nim samochodami. Portyk domu Jacka do złudzenia przypomina pałac jakiegoś ważnego dyplomaty, brakuje
tylko strażników i tajniaków. Jack zawsze lubi robić wrażenie na ludziach. Z miejsca, w którym stoję, doskonale widać oświetlone jak choinka wejście z szeroko otwartymi drzwiami i rzędem korynckich kolumn po obu stronach. Po tłumie rozchodzi się kolejna wiadomość - ofiara nie potrzebuje ambulansu. „Dlaczego?” - zadaję sobie pytanie i czuję nagły dreszcz. Po drodze cztery razy próbowałem dodzwonić się do mieszkania Laurel. Nikt nie podnosił słuchawki. Pewnie zabrała dzieci ze sobą. - Panie Madriani. - Odwracam się, słysząc za plecami cichy głos. To Gail Hemple. Stoi kilka metrów dalej obok jakiejś kobiety i trzymającej się pod rękę pary. Skądś znam twarz tej kobiety, ale nie mogę dopasować do niej nazwiska - jakbym spotkał ją przed wielu laty. Natomiast ta drżąca z zimna para nie przypomina mi zupełnie nikogo. Ruszam w ich kierunku, ale Hemple wychodzi mi naprzeciw, aby tamci nie mogli usłyszeć naszej rozmowy. - Co się stało? - pytam. Hemple wzdycha przeciągle. - Złe wieści - szepcze. - Użyto broni palnej. Z mojej twarzy może wyczytać, że wcale mnie nie zaskoczyła po tych wszystkich plotkach, jakie zdążyłem usłyszeć. Czekam na potwierdzenie swoich domysłów. - Melanie Vega nie żyje — mówi Hemple. Przez chwilę nie mogę złapać tchu, a różne myśli tłuką się po mojej głowie. - Gdzie jest Laurel? - Sama chciałabym to wiedzieć. - A co z Jackiem? Z wyrazu jej twarzy mogę wywnioskować, że nic o nim nie wie. Próbuję przetrawić te informacje. - Może to włamanie? - mówię z nadzieją w głosie. Hemple kręci głową. - Gliny nic nie chcą powiedzieć - mówi, ale z jej miny można wyczytać, że bierze pod uwagę zupełnie inny przebieg wydarzeń. - Zadzwoniłam do Laurel zaraz po telefonie od adwokata Vegi - mówi. Nikt nie podniósł słuchawki. - Co z dziećmi? Wzrusza ramionami na znak, że nie ma zielonego pojęcia. - Świetnie. Rozmawiamy jeszcze, kiedy podchodzi do nas tamta znana mi skądś 30 kobieta. Dość ładna, z kasztanowymi włosami, ubrana w dres do joggingu, który zapewne bez zastanowienia wyciągnęła z szafy, gdy usłyszała wycie syren. Domyślam się, że chce pomówić z Hemple, lecz ona patrzy prosto na mnie, uśmiecha się i
mówi: - Paul, miło cię znowu widzieć, szkoda tylko, że w takich okolicznościach. Pastwi się nade mną, widząc moje zaskoczenie, nie najlepiej maskowane głupawym uśmieszkiem. Pochylam głowę w geście, który ma znaczyć, że nie mam pojęcia z kim rozmawiam. - Dana Colby — śmieje się. — Studiowałam prawo. — W jej głosie rozbrzmiewa wesoła nutka. - Minęło już tyle czasu. Byłam rok niżej, pamiętasz? - Ach, oczywiście, pamiętam - mówię, nie do końca ufając swojej pamięci. Zapamiętywanie twarzy i nazwisk nigdy nie było moją mocną stroną. Stoimy, rozmawiamy i wspominamy. Powoli przypominam sobie kobietę, która już kiedyś dała mi się we znaki na sali sądowej. Minęło kilka lat od chwili, kiedy widziałem ją po raz ostatni. Była jedną z niewielu kobiet na naszym wydziale i, o ile sobie dobrze przypominam, wszyscy marzyliśmy o tym, by ją zdobyć. Miała kasztanowe włosy, oczy błyszczące jak ametysty, anielską twarz i boskie ciało. Nie zmieniła się. Prawdopodobnie właśnie 0 takich jak ona myślą kobiety, narzekające, że życie jest niesprawiedliwe. Te.az jednak pragnę na osobności zamienić kilka zdań z Hemple. Podeszła do nas para, z którą przed chwilą rozmawiała Colby - mężczyzna 1 kobieta, oboje po trzydziestce. Dana Colby spogląda na mnie, waha się przez chwilę, po czym zwraca się do nich: - Przedstawiłabym państwa, ale, niestety, nie wiem, jak się nazywacie. - George Merlow. A to moja żona, Kathy. - Mężczyzna uśmiecha się do Colby i podaje mi rękę. - Mieszkamy tutaj. To, co się stało, bardzo nas niepokoi. Dopiero co wprowadziliśmy się. Kathy Merlow ma pociągłą, ziemistą twarz, blond włosy. Wygląda na bardzo schorowaną. Jest niskiego wzrostu. Trzyma męża pod ramię, chowając rękę w głębokiej kieszeni jego wełnianego płaszcza. Kiedy George Merlow odwraca się i pochyla, by powiedzieć coś żonie na ucho, widzę jego przerzedzone włosy związane w krótki kucyk. Wyglądem przypomina nieco gwiazdę rocka na wakacjach. Ma taki akcent, z jakim mówi się na wschód od Omaha, może więc pochodzi z Massachusetts albo z Nowego Jorku. Prawdopodobnie musiał jednak często zmieniać miejsce zamieszkania. Przyglądam mu się uważnie i widzę w jego oczach oznaki zaniepokojenia, które przypisuję wydarzeniom dzisiejszego wieczoru. - To po prostu straszne - odzywa się Kathy Merlow. - Każdej nocy, odkąd tu przyjechaliśmy, słyszymy o jakiejś strzelaninie. To bardzo niebezpieczne miasto. 31 Wygląda na to, że stolica nie zrobiła na nich najlepszego wrażenia. Być może przyjechali z Mayberry, gdzie gromadki rozbawionych dzieci łowią ryby na wędkę. - Gdy tylko człowiek pojawia się na ulicy, natychmiast staje się celem dla jakiejś