Podziękowania
Jestem wdzięczny wszystkim w G. P. Putman's Sons za
cierpliwość, z jaką czekali na tę książkę, a zwłaszcza Davi-
dowi Highfillowi za życzliwość i wnikliwe redaktorskie oko,
za uwagi i zachęty. Winien jestem podziękowania Esther
Newberg, mojej agentce w ICM, i mojemu nowojorskiemu
adwokatowi, Mike'owi Rudellowi, za słowa zachęty, za to,
że byli moimi oczami i uszami w odległym mieście, i za mą-
dre rady w trudnych chwilach. Mojej żonie, Leah, i córce,
Meg, zawdzięczam wszystko, bo bez nich nigdy nie przyło-
żyłbym pióra do papieru. Przepraszam je za niezliczone go-
dziny, które spędziłem pochylony nad klawiaturą kompu-
tera, podczas gdy one zasługiwały na więcej. Tę opowieść
o rodzinnym oddaniu zawdzięczam ich miłości i wierności,
ciągnącym się w nieskończoność godzinom, które poświęca-
ły na wysłuchiwanie tego, co napisałem. Wdzięczny jestem
Mariannę Dargitz, która czytała pierwsze wersje tego ma-
szynopisu i zachęcała mnie do pracy. Dziękuję Davidowi
Calofowi, który pomagał mi utrzymać właściwy kierunek
na wzburzonych wodach tak bardzo utrudniających pisanie
tej książki i który ukazywał mi promyki nadziei, kiedy
wszystko wyglądało ponuro. A na koniec, na ostatnim, ale
nie mniej ważnym miejscu, wdzięczny jestem Bogu, któ-
rego obecność była tak wyczuwalna podczas długich, po-
nurych dni zwątpienia, kiedy wydawało się, że została mi
tylko modlitwa. Jemu to zawdzięczam moje istnienie, moją
energię twórczą i każde słowo, które kiedykolwiek przepły-
nęło przeze mnie.
SPM Marzec
2005
Oto stworzenie owego wielkiego Lewiatana, (...) któ-
remu zawdzięczamy (...) pokój i obronę. Albowiem dzię-
ki tej władzy, danej nam przez każdego człowieka we
Wspólnocie, może on czynić użytek z takiej potęgi i mo-
cy, że przez bojaźń przed nią kształtować jest zdolny
wolę ich wszystkich na rzecz pokoju w kraju i wzajem-
nej pomocy przeciw nieprzyjaciołom za granicą.
Thomas Hobbes, Lewiatan (1651)
Prolog
Nad chodnikiem zaczynała się już unosić mgła znad oce-
anu, kiedy jechał powoli wzdłuż, plaży wynajętym chevro-
letem. Dom, którego szukał, ostatni skrawek prywatnych
nieruchomości, wyróżniał się z otoczenia jak klejnot. Miał
czekoladowobrązowe odeskowanie z białymi listwami wy-
kończeniowymi, a poniżej komina z kamieni rzecznych cią-
gnęły się we wszystkich kierunkach dwuspadowe dachy.
Jadąc dalej, zerknął w lusterko wsteczne, w którym mi-
gnęła mu półka z piaskowca za domami i wąski pas plaży,
przykrytej teraz częściowo przez przypływ. Spienione fale
toczyły się na piasek. Za kilka godzin przypływ pochłonie
resztę plaży i fale będą rozbijały się o piaskowiec, oprysku-
jąc mgiełką drobnych kropel mur chroniący przed naporem
wody tylny taras posiadłości.
Okolicę zdominowały nowoczesne, ekskluzywne aparta-
mentowce i małe, stylowe bloki z mieszkaniami własno-
ściowymi z widokiem na Pacyfik. Grunty nadbrzeżne sta-
wały się zbyt drogie, by stawiać na nich prywatne domy.
Jedynymi domami jednorodzinnymi z dostępem do oceanu
okazały się dwa duże budynki na końcu ulicy, przylegają-
cej do małej plaży publicznej.
Zaznajomił się już z okolicą, codziennymi zajęciami jej
mieszkańców, ludźmi wyprowadzającymi psy na spacer i
surfingowcami na plaży.
Sam dom był większy, niż na to wyglądał. Odsunięty od
ulicy, oddzielony od niej dwuskrzydłową żelazną bramą
zaprojektowany został tak, by dzięki użyciu na fasadzie
obicia z małych gontów i niewysokiemu, dwuspadowemu
dachowi z lukarnami, sprawiać wrażenie niewielkiego.Od
frontu wydawało się, że ma parter i półpiętro, ale od strony
oceanu widać było, że są to dwie pełne kondygnacje. Duże okna
na piętrze zapewniały panoramiczny widok na ocean. Pod nimi,
oddalony o pięćdziesiąt stóp, znajdował się mur z kamienia i
betonu, z dwoma zwieńczonymi łukami drewnianymi drzwiami,
prowadzącymi na wysoki taras wychodzący na błękitny ocean.
W budynku zainstalowany był system przeciwwłamaniowy,
ale nigdy go nie włączano, jeśli właścicielka nie wyjeżdżała na
dłuższy czas z miasta.
Okrążył kwartał po raz drugi, sprawdzając, czy nie ma tam
znaków ograniczających parkowanie. Nie zobaczył żadnego.
Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, był mandat, który
dokumentowałby jego obecność w tej dzielnicy. Gliniarze
sprawdziliby wskazówkę, że w okolicy parkowały jakieś obce
samochody. Zdobywszy numery rejestracyjne, trafiliby ich
tropem do wypożyczalni samochodów, a tam znaleźliby jego
nazwisko. Właśnie dlatego nie korzystał ze swojego samochodu.
Tablice rejestracyjne byłyby zbyt rozpoznawalne.
Zaparkował dwa kwartały dalej na północ, chwycił lekką
płócienną torbę z tylnego siedzenia, zamknął samochód i wrócił
pieszo do domu na plaży. Zatrzymał się na chodniku koło
schodów, jakby podziwiał widok oceanu, włożył kurtkę i
postawił kołnierz, zakrywając szyję i bok twarzy.
W dole widział zatoczkę i małą plażę publiczną. Z miejsca,
gdzie stał, miał dobry widok na południe, na skalną półkę
ciągnącą się za domami. Była pusta. Sprawdził, czy nie ma
kamer. Stwarzały one pewne ryzyko. Niektóre najnowsze
modele były wielkości naparstka, trudne do zauważenia, jeśli nie
wiedziało się, gdzie ich szukać, a przy tym bezprzewodowe, nie
prowadziły więc do nich żadne kable. Firma ochroniarska mogła
umieścić takie urządzenie w szparze pomiędzy deskami z boku
domu i nigdy byś się nie zorientował, że tam jest. Była jedna nad
gankiem z frontu, ale z tyłu domu, o ile mógł się zorientować,
nie było żadnej. Po raz ostatni przebiegł teren wzrokiem,
szukając słupów telefonicznych. Instalacje nabrzeża wydawały
się zakopane pod ziemią. Co kilkaset jardów wznosiły się
maszty, ale
12
podtrzymywały tylko wszechobecne lampy przeciwmgielne,
pełniące rolę latarni ulicznych. Jeśli w La Jolla zainstalowano
kamery policyjne, to był pewien, że ich rozmieszczenie
ograniczono do centrum, a tę dzielnicę pominięto.
Puścił się schodami w stronę plaży, ale nie dotarł do niej.
Przeszedł przez niski betonowy krawężnik, który oddzielał je od
piaskowcowej półki. Ruszył wolnym krokiem po skałach. Bryza
znad oceanu szarpała jego lekką kurtkę. Ale nie postawił
kołnierza po to, by chronić się przed wiatrem. Miał on zasłaniać
jego profil przed błądzącym spojrzeniem sąsiadów, którzy mogli
w niewłaściwej chwili przejść obok okna, albo przed wścibskim
wzrokiem jakiegoś samozwań-czego generała straży
obywatelskiej, starego pierdziela, który nie ma nic lepszego do
roboty niż uchylać żaluzje za każdym razem, kiedy na ulicy
trzasną drzwi samochodu.
Kiedy tam stał, lustrując tył domu, usłyszał zbliżający się ku
niemu stukot twardych obcasów na betonie. Kątem oka dostrzegł
starego dżentelmena w białych spodniach żeglarskich i
niebieskim blezerze. Wydawało mu się, że. zauważył słomkowy
kapelusz i laskę, ale nie był pewien. Ktokolwiek to był, szedł
szybkim krokiem odległym o dwadzieścia stóp i znajdującym się
nieco powyżej niego chodnikiem.
Mężczyzna w płóciennej kurtce nie odwrócił się ani nie
podniósł głowy. Lata doświadczenia nauczyły go, żeby unikać
kontaktu wzrokowego. Jest niniej prawdopodobne, że zmysły
człowieka zarejestrują coś w pamięci, jeśli to, co widzi, jest
nieruchome. Spokojnie stojący człowiek staje się martwym
przedmiotem, czymś takim jak głaz albo nie pokryta kwieciem
gałąź, czymś, czego nie odnotuje niewyćwi-czony umysł.
Przeprowadził wystarczająco dużo inwigilacji i rozpoznań i był
w wystarczająco wielu niebiezpiecznych miejscach, by to
wiedzieć. Zauważyłby i zapamiętał jego zachowanie tylko inny
zawodowiec.
Stał, odwrócony twarzą w stronę oceanu, tyłem do chodnika
- samotna, nieruchoma postać - dopóki nie umilkły odgłosy
kroków. Później zerknął szybko w lewo i patrzył, jak starszy
jegomość idzie dalej w górę ulicy i w końcu znika za zakrętem.
13
Wziął głęboki oddech, a potem wypuścił powietrze. Gdyby
ten człowiek się zatrzymał i zapytał o godzinę albo gdyby tylko
ruszył w dół po schodach i zatrzymał się na moment w drodze
na plażę, by spojrzeć przelotnie na niego, byłoby po wszystkim.
Nie zaryzykowałby. Musiałby odejść, wrócić do punktu wyjścia,
a dwa tygodnie starannego planowania akcji poszłyby na marne.
Nie wiedział, ile ma czasu, zanim ona przystąpi do działania.
Była bardzo zajęta, w biurze czekało milion projektów. Coś
mogło oderwać jej uwagę. Z drugiej strony mogła to jutro
wyciągnąć z leżącej na biurku sterty papierów i zabrać się do
pracy nad tym. Zanim zaczął, ustalił pewne parametry
bezpieczeństwa. Wiele osób dało się zdemaskować, dlatego że
były nieostrożne.
Waliło mu serce, kiedy patrzył na ocean. Dwieście jardów
przed nim siedziało okrakiem na deskach pół tuzina
surfingowców, wznosząc się na grzbiety nadpływających fal i
opadając w doliny między nimi. Był pewien, że są za daleko, by
dostrzec rysy ludzkich twarzy, a nawet rozpoznać samotną
postać spacerującą po skałach za budynkami. Ta plaża nie
cieszyła się popularnością wśród pływaków. Woda była tu zbyt
wzburzona. Fale nadciągającego przypływu rzuciłyby pływaka
na piaskowiec, który tworzył wzdłuż brzegu półki o ostrych
krawędziach.
Światło późnego popołudnia osiągnęło ów nierzeczywisty
niczym w zaświatach stan zawieszenia między mrokiem a mgłą.
Wkrótce zapłoną latarnie uliczne. Szedł wolnym krokiem po
skałach, przeskoczywszy w pewnej chwili rozpadlinę, na dno
której spienione fale naniosły wodorosty. Szedł po nierównej
powierzchni z rękami w kieszeniach spodni, dopóki nie dotarł
do miejsca nad wodą, gdzie skały były wilgotne od rozbitych
fal. Wtedy odwrócił się powoli tyłem do oceanu. Spojrzał na
kamienny mur, na sztachety na jego szczycie i majaczące za
nim brązowe ściany i duże okna.
Dom wyglądał na opustoszały. Nie było już w nim ochro-
niarzy - to wiedział. Zostało to zrobione na zamówienie.
Musiał jedynie wymyślić jakiś sposób pozbycia się po-
kojówki, i to zrobił. Pewnego wczesnego popołudnia zate-
lefonował tam, wiedząc, że właścicielka będzie w biurze,
14
a w domu tylko pokojówka. Przedstawił się fałszywym na-
zwiskiem i powiedział, że dzwoni z działu bezpieczeństwa
Isotenics. Wyjaśnił, że ponieważ jego dział nie zapewnia już
ochrony rezydencji, kazano im uzyskać informacje na temat
wszelkich osób, które tam pracują albo mają klucze do
budynku. Następnie zadał wiele pytań dotyczących referencji,
tego, gdzie pokojówka była wcześniej zatrudniona, gdzie się
urodziła, poprosił o listę rezydencji, gdzie mieszkała lub
pracowała w okresie pięciu lat przed zatrudnieniem w tej
posiadłości. Biedna kobieta potknęła się na wielu z tych pytań,
jąkając się i dukając, pokazując mętnymi wyjaśnieniami, że na
część z nich nie potrafi odpowiedzieć, a przynajmniej
odpowiedzieć zgodnie z prawdą.
Na koniec zadał ostateczny cios. Zapytał o jej numer
ubezpieczenia i datę urodzenia, mówiąc, że potrzebne jest to im
tylko w celu ogólnego sprawdzenia stanu bezpieczeństwa domu.
Cisza, która zapanowała po drugiej stronie linii, nie dawała mu
wprawdzie pewności, że osiągnął cel, ale pomyślał, że kobieta
musiała narobić w majtki, wiedząc, że gdyby przepuścili tę
informację przez rządowy komputer, odkryliby, że przebywa w
tym kraju nielegalnie. Zapukaj do dowolnych dziesięciu drzwi
w eleganckich rejonach południowej Kalifornii, a są duże szanse
na to, że gdy otworzy pokojówka, to jeśli w ogóle będzie
mówiła po angielsku, będzie to angielski z południowym
akcentem, i to bynajmniej nie z Georgii.
Dwa dni później meksykańska pokojówka Madelyn Chap-
man spakowała w środku nocy do małej walizki wszystkie
swoje rzeczy i zniknęła. Nie zadała sobie nawet trudu, żeby
poprosić o ostatnią zapłatę. Kobieta, która ją zastąpiła,
zatrudniona była w dużej firmie świadczącej usługi z zakresu
prowadzenia gospodarstwa domowego i miała normalny,
ośmiogodzinny dzień pracy. Zawsze wychodziła z domu o wpół
do piątej. Obserwował ją dzisiaj, jak wychodzi przez drzwi
frontowe i przekręca klucz, zamykając je od zewnątrz.
Odwrócił się i ponownie spojrzał na ocean. Surfingowcy
niczego nie zauważyli. Ich uwaga skupiona była na rosnących
grzebieniastych falach.
15
Sięgnął do kieszeni kurtki, wyjął brązowe skórzane ręka-
wiczki, jakich używają kierowcy, i idąc, włożył je na dłonie.
Zerknął szybko na okna dwóch sąsiednich domów. W domu po
lewej było ciemno. Większy budynek po prawej,
apartamentowiec, stał pod kątem do plaży, wzdłuż naturalnej
krzywizny brzegu, tak że kiedy mężczyzna przeszedł dziesięć
kroków, nie mógł go zobaczyć nikt, kto by wyglądał z górnych
okien.
Po paru sekundach znalazł się pod osłoną muru i jednej z
dwóch łukowatych furtek prowadzących na znajdujący się w
górze taras. Furtka zrobiona była z ciężkich desek i zamknięta
od wewnątrz na haczyk. Wsunął w szparę pomiędzy furtką i
murem cienkie ostrze szwajcarskiego scyzoryka i podniósł
haczyk. Po trzech sekundach był w ogrodzie, za zamkniętą z
powrotem furtką.
Miał zestaw wytrychów, którymi mógł otworzyć tylne drzwi
domu, ale wolał ich nie używać, bo pozostałyby po nich
zadrapania, ślady narzędzi, jeszcze jeden dowód, którego nie
musiał zostawiać. Znalezienie tego, czego szukał -nie
zamkniętego na zasuwkę okna na parterze - nie zajęło mu nawet
minuty. Jak świadczyły niefrasobliwe zwyczaje wielu
mieszkańców, nie była to dzielnica o wysokiej przestępczości.
Po paru sekundach podniósł roletę, przesunął do góry dolną
połowę okna i zwinnie wślizgnął się do budynku. Zamknął
okno, ale roletę zostawił podniesioną, opartą na małym krzaku.
Z zewnątrz wpadało nadal dosyć światła, nie musiał więc
używać małej latarki, którą miał w kieszeni. Znalazł się w
jednym z pokoi gościnnych na dolnej kondygnacji. W jednym z
jego rogów, pod sufitem, była mała plastikowa kulka.
Wyglądała jak przerośnięte jajko, przyklejone spłaszczonym
bokiem do ściany. Po zewnętrznej stronie miało wgłębienie,
może na cal długie, skierowane na pokój. Był to detektor ruchu.
Kiedy nieruchomo zastygł i liczył w myślach, jego wzrok
utkwiony był w małym światełku pod wgłębieniem. Doliczył do
trzydziestu i nadal się paliło. System był wyłączony.
Wziął głęboki oddech i zaczął rozglądać się po pokoju. Było
tam troje drzwi - jedne prowadziły do szafy we wnę-
16
ce, drugie do łazienki. Te były otwarte. Widział w środku
wannę na nogach.
Podszedł do trzecich drzwi, które były zamknięte, przyłożył
ucho do drewna i przez chwilę nasłuchiwał. Potem przekręcił
gałkę i uchylił je odrobinę, patrząc badawczo na korytarz.
Słuchał, czy z góry nie dobiegają jakieś odgłosy, skrzypienie
podłogi, dźwięki kroków czy telewizora. Nie usłyszał nic
oprócz syku klimatyzowanego powietrza, płynącego z kratki
znajdującej się wysoko na ścianie za jego plecami.
Zdjął buty i wziął je do ręki, a potem wysunął się cicho na
korytarz. Idąc w skarpetkach po wykładanej płytkami
ceramicznymi podłodze, minął bezszelestnie dwoje za-
mkniętych drzwi i wkroczył do kuchni.
Pomieszczenie to wyglądało jak wnętrze statku ko-
smicznego: urządzenia z nierdzewnej stali, o zaokrąglonych
kształtach, lodówka, zamrażarka i elegancka kuchenka ze
lśniącym miedzianym okapem. Przechodząc obok piecyka,
pozwolił sobie przeciągnąć schowanym w rękawiczce palcem
po nazwie producenta umieszczonej z przodu; na plakietce
napisane było „Morice".
Krótki korytarzyk prowadził obok spiżarni do garażu na trzy
samochody. W środku był tylko jeden wóz, najnowszy model
mercedesa.
Wrócił do domu. Po przeciwnej stronie znajdował się salon i
duża jadalnia. Równie przestronny, eliptyczny hol zdobił
misternie rzeźbiony owalny stolik z ciemnego, twardego drewna
jakiegoś gatunku rosnącego w pierwotnych lasach Afryki albo
Ameryki Południowej. Jego blat pokryty był grubym szkłem,
gładkim i czystym, bez jednego śladu palca, bez żadnej plamki.
Przy ścianach biegły łukiem na piętro schody. Pod nimi stały,
również łukiem, gablotki wystawowe, każda ze szklanymi
drzwiczkami i cylindrycznym zamkiem, w rodzaju tych, w
jakich w muzeach publicznych znajdują się rzadkie przedmioty.
Przypuszczał, że i w tych gablotkach muszą być takie właśnie,
cenne rzeczy: od podłogi po sufit ciągnęły się półki zapełnione
dziełami sztuki wykonanymi ze szkła i kończyły się w miejscu,
gdzie schody opadały poniżej wysokości głowy. Szafki te,
chociaż wbudo-
17
wane w ścianę, wyglądały na późniejszy dodatek - nie należały
do pierwotnej wizji architekta, ale były funkcjonalne dla
właścicielki.
Postawił buty na wykładzinie dywanowej u podnóża
schodów. Nie wiedział, czy na górze pewne odcinki podłogi nie
są zrobione z płytek albo z desek, a dopóki się nie upewni, że w
domu nie ma nikogo, lepiej poruszać się bezszelestnie.
Kiedy przechodził przez hol, zadbał o to, by nie uchwycił go
obiektyw zainstalowanej na zewnątrz kamery. Zamocowana na
suficie werandy, skierowana była na podwójne drzwi frontowe z
okienkami w kształcie wachlarza u samej góry.
Przylgnął do drzwi, pochylając się lekko, by pozostać pod
okienkami, i prześlizgnął się przez hol. Znalazł się w innym
dużym pomieszczeniu, przeznaczonym do przyjmowania gości,
z kącikiem do konwersacji i kominkiem. Również tutaj
umieszczone były na stołach i półkach wyroby artystyczne ze
szkła. Dalej był jeszcze większy pokój, z lustrami na dwóch
ścianach. Pełno tam było sprzętu do ćwiczeń fizycznych: dwa
stacjonarne rowery treningowe, ruchoma bieżnia, przyrząd do
ćwiczeń siłowych, dwa różne atlasy, Stair Master i jedno z tych
wielofunkcyjnych urządzeń do ćwiczenia wszystkich grup
mięśni. Były to przyrządy, które wcześniej widział tylko w
komercyjnych fitness dubach. Do lustra na ścianie przyklejono
taśmą wizytówkę z nazwiskiem i numerem telefonu
zawodowego trenera. Zaczął się niepokoić. Było to coś nowego,
nieoczekiwanego. Jakie inne mogły tu zajść zmiany? A jeśli
właścicielka albo jakaś później zatrudniona pomoc domowa
przejrzała i wysprzątała szuflady na górze?
Spojrzał na zegarek, a potem cofnął się szybko do holu. Coś
przykuło jego uwagę: jakiś hałas dobiegający z garażu. Stanął
nieruchomo i nasłuchiwał. Było to buczenie silnika
elektrycznego. Serce mu podskoczyło. Czyżby unosiła się w
górę brama garażowa? Słuchał, a jego spojrzenie omiatało
szybko pomieszczenie w poszukiwaniu najbliższego otworu
wentylacyjnego. Znowu syk powietrza. Dźwięk dobiegał nadal.
Policzył w myślach. Buczenie nie ustawało.
18
Był to odgłos pracy układu regulującego obieg powietrza,
aparatury klimatyzacyjnej.
Wziął głęboki oddech, a potem wbiegł po schodach, biorąc
po dwa stopnie na raz, na piętro. Na górze znajdował się spory
podest, który miał może ze trzydzieści stóp kwadratowych. Był
obramowany z dwóch stron dużymi, oświetlonymi gablotami z
wyrobami ze szkła, których kształty i kolory wskazywały, że nie
są to przedmioty funkcjonalne.
Wydało mu się, że coś usłyszał, zerknął więc z galeryjki na
hol i duży czarny stół na dole. Nasłuchiwał przez sekundę.
Robił się nerwowy. Słuch płatał mu figle. Podest pokryty był
grubą wełnianą wykładziną, która wylewała się niczym morze
na szeroki korytarz po obu jego stronach.
Skierował się ku pokojowi gościnnemu na końcu korytarza
po lewej stronie. Kiedy tam doszedł, nasłuchiwał przez chwilę
pod zamkniętymi drzwiami, a potem cicho je otworzył.
Ozdobne, wypukłe lustro nad dużym kominkiem ukazało mu
cały pokój, ogromne łóżko z ładnie uszytą kołdrą, narzutą i
podróbką ciężkiego gobelinu. Przy pokoju była łazienka. Przez
jej otwarte drzwi wpadało światło napływające z zewnątrz przez
okno.
Wszedł do pokoju i zamknął drzwi. Pokój był przestronny,
urządzony w nieco męskim stylu - czyste linie i ciemne kolory.
Podszedł do wysokiej komody stojącej przy przeciwległej
ścianie, otworzył drugą szufladę i wsunął prawą dłoń w rę-
kawiczce pod ciężki koc w kratę. Macał nią, dopóki nie poczuł
jakiegoś twardego i ciężkiego przedmiotu. Chwyciwszy za
rączkę, wyciągnął go spod koca. Była to płócienna torba o
rozmiarach dwadzieścia na dwadzieścia cali, w maskującym,
piaskowym kolorze, zamykana z trzech boków na zamek
błyskawiczny.
Zamknąwszy szufladę, położył torbę na komodzie, rozsunął
zamek i odrzucił wieko do tyłu, zanim zdążył poczuć jego
ciężar. Mignął niebieski metal, zagrzechotał po gładkiej
drewnianej powierzchni, uderzył w ścianę za komodą, odbił się
od niej i upadł ze stłumionym tąpnięciem na pokrytą wykładziną
podłogę.
Stał bez ruchu, wciągając powietrze, patrząc bezmyśl-
19
nie na długą rysę na ciemnej, mahoniowej powierzchni komody
i draśnięcie na ścianie.
Przez czas, który wydawał mu się wiecznością, nasłuchiwał,
czy nie dobiegną z innych pomieszczeń jakieś odgłosy ruchu. Po
czole i nosie spływał mu pot. Zaszczypało go w prawym oku,
kiedy wytężał każdy nerw słuchowy w mózgu, by wyłowić
szmery w najodleglejszych zakamarkach budynku, wysyłając
niczym sonar fale niepokoju, czekając, czy któraś nie powróci
odbitym dźwiękiem.
Nic! Wydawało się, że ucichła nawet klimatyzacja z cha-
rakterystycznym sykiem powietrza, wydobywającym się z
kratek wentylacyjnych w pokoju.
W końcu poruszył się, pochylił i podniósł z podłogi za-
ładowany magazynek do pistoletu, jeden z dwóch, które tkwiły
w specjalnych kieszonkach odchylonego wieka torby.
Magazynek ważył prawie funt.
Uderzył metalem o wnętrze dłoni drugiej ręki, doprowa-
dzając naboje do prawidłowego ułożenia względem tylnej
ścianki magazynku. Potem spojrzał ponownie na torbę leżącą na
komodzie. Na jej spodzie, przymocowany szerokim rzepem,
leżał niebieski, metalowy pistolet półautomatyczny o solidnej
konstrukcji.
Na boku lufy widniał napis USSOCOM. Pistolet został
wykonany w Niemczech, w firmie Heckler & Koch, i był pro-
dukowany tylko w jednym kalibrze - 45 auto.
Przyniósł swoje naboje, tylko sześć, luzem, w kieszeni kurt-
ki, na wypadek gdyby ich potrzebował. Kupione w sklepie,
pospolity wyrób, tak że odnalezienie ich nabywcy było prak-
tycznie niemożliwe. Jak się okazało, nie będą mu potrzebne,
skoro w torbie znajdowały się dwa w pełni załadowane
magazynki.
Wewnątrz znalazł też ciemny metalowy cylinder.
Odpiął rzep i ostrożnie wyjął pistolet. Broń była przy-
stosowana do zadań specjalnych - wylot lufy z nasadką,
specjalne tuleje, spust z regulowaną siłą nacisku, szyna na
założenie specjalnego celownika optycznego, również znaj-
dującego się w torbie, i chromowana lufa, całość w futerale,
który można było schować do małego plecaka.
Założył celownik na szynę i przesunął go, aż znalazł się
20
w odpowiednim miejscu, a następnie zamocował za pomocą
małego klucza do wkrętów, dołączonego do zestawu. Założył
tłumik na wysunięty koniec lufy, a potem ponownie sprawdził
załadowany magazynek, który spadł na wykładzinę.
Dopiero wtedy zauważył dziwny kształt i barwę czubka
pocisku znajdującego się na wierzchu. Nie był to ołów ani
miedź, lecz coś innego. Najpierw próbował go zarysować
paznokciem, potem ostrym końcem klucza do wkrętów, ale ani
jeden, ani drugi nie zostawił na pocisku najmniejszego śladu.
Wysokiej klasy broń z celownikiem optycznym i tłumikiem.
Zastanawiał się przez chwilę. Potem instynktownie odgadł, co to
był za kosmiczny pocisk i do czego służył. Uśmiechając się sam
do siebie na myśl o tym, jaką łamigłówkę dostarczyłby
gliniarzom, wyjął górny nabój z magazynka i zastąpił go jednym
z luźnych naboi z miękkim, ołowianym czubkiem, które
przyniósł ze sobą.
Miał już włożyć załadowany magazynek w rękojeść pi-
stoletu, kiedy spojrzał w dół i uświadomił sobie nagle, że o
czymś zapomniał. Ta niepokojąca myśl nie zdążyła nawet na
dobre zakiełkować w jego głowie, gdy usłyszał dźwięk, jakieś
szczęknięcie metalu, po którym rozległo się buczenie silnika
elektrycznego, tym razem nie w domu, lecz na zewnątrz.
Otwierała się automatyczna brama, prowadząca z ulicy na
podjazd do garażu.
Rozdział pierwszy
Było tuż po piątej w piątkowe popołudnie, a samochody na
Prospect Street już jechały wolno jeden za drugim jak
zdezelowany pociąg - początek typowego letniego weekendu w
La Jolla.
Pionierzy - ci, którzy wcześniej wyszli z biur - i nieliczni
jednodniowi wczasowicze przeprowadzali już rekonesans w
butikach, więc w sobotni ranek miasteczko będzie całkowicie
oblężone.
Męskie głowy odwracały się jak las talerzy radarów, sku-
piając uwagę na pomruku wału rozrządu enzo V-12, kiedy
przejeżdżała obok Madelyn Chapman. Elegancki czerwony
ferrari wzbudzał ciekawość nawet w tej krainie obfitości. Przy
małej prędkości prychał jak pantera na łowach.
Przykuta zazwyczaj do biurka do późnego wieczoru, tego
popołudnia wyszła z biura przed piątą, by załatwić pewną
sprawę. Zależało jej na tym, by zakończyć ją i wrócić do domu,
zanim weekendowicze zablokują drogi.
Oczy Madelyn szukały miejsca do zaparkowania. Nie miała
zamiaru zacząć okrążać kwartału ani zostawić nowego
samochodu na parkingu publicznym, gdzie jakiś palant mógł
wyskrobać na lakierze sprośne słowa w proteście przeciwko
bogaczom.
Skierowała swój wystrzałowy czerwony samochód sportowy
na puste miejsce przed La Valencia, jednym z modnych hoteli
przy głównym trakcie. Tabliczka na białym krawężniku głosiła:
„Tylko dla obsługi parkingu". Za nią wznosiły się różowe
ściany i wykładany hiszpańskimi płytkami portyk, prowadzący
do wejścia do ogrodu.
Przy wejściu stało dwóch młodych mężczyzn w białych
22
koszulach i czarnych spodniach, patrząc na ferrari. Praw-
dopodobnie zastanawiali się, który z nich będzie musiał zagrać
Maria Andrettiego na ciasnym parkingu pod hotelem. W końcu
jeden z nich przejął inicjatywę, podbiegł szybko do drzwi od
strony kierowcy i otworzył je, zanim Chapman zdążyła odpiąć
pas bezpieczeństwa.
- Witamy w La Valen... Och, pani Chapman. Nie poznałem
pani.
- Jimmy.
Madelyn miała zwyczaj parkować na miejscach prze-
znaczonych dla oddawania samochodów obsłudze, kiedy w
miasteczku panował duży ruch. Nigdy nie należała do kobiet,
które lubią przejść pół mili w szpilkach, traktowała więc hotel
tak, jakby udzielił jej dożywotniego abonamentu na parkowanie
przed wejściem.
- Ładne koła! - Chłopak ogarniał wszystko wzrokiem.
Zauważył przyklejoną do tylnej szyby papierową tablicę
rejestracyjną. - Widzę, że właśnie odebrała go pani z salonu.
- Właściwie to dostarczyli go wczoraj.
Zerknął na srebrnego rumaka, znak firmowy Ferrari, na
masce.
- Jak on się nazywa? To znaczy ten model.
- Enzo - odparła Madelyn. - Na cześć założyciela firmy.
Sprzedawca przekonywał mnie, że ma ducha Enza Ferra-riego.
Był to jeden z ograniczonej serii samochodów nawiązu-
jących do wozów wyścigowych formuły pierwszej, zabawka
szejków naftowych i paru gwiazd hollywoodzkich, które jednym
swoim filmem mogłyby zbilansować budżet stanu Kalifornia.
Jego cena oscylowała w granicach długu państwowego.
Wyjście w obcisłej spódnicy i w szpilkach z tego samochodu
o niskim zawieszeniu było czymś w rodzaju tańczenia limbo.
Mimo to Madelyn zrobiła to zręcznie i z gracją. Miała
czterdzieści trzy lata, ale wyglądała na młodszą o dziesięć lat, a
jej ciało, nad czym ciężko pracowała, nie rozwiewało tego
złudzenia. Młodzi mężczyźni nadal patrzyli na nią z błyskiem w
oku.
23
Kiedy chłopak się przyglądał, wyłowiła z torebki parę
zielonych, a potem oburącz ujęła jego dłoń.
- Słuchaj, Jimmy, chcę, żebyś zostawił wóz tutaj, przy
krawężniku. Rozumiesz?
-No, nie wiem. Mój szef... - Poczuł łaskotanie krawędzi
papierków, kiedy poruszyła szeleszczącymi, złożonymi
banknotami w jego otwartej dłoni.
Kiedy puściła jego rękę, spojrzał w dół i zauważył portret
Franklina, nie raz, lecz dwukrotnie. Uśmiechnął się i stanął na
baczność.
- Dziękuję pani, pani Chapman.
- A mój samochód?
- Zostaje przy krawężniku.
- Dobrze. - Posłała mu pewny siebie uśmiech. Stał się on
zwykłym wyrazem twarzy u Madelyn, która przez ostatnie
dziesięć lat przywykła do stawiania na swoim.
- Wie pani mniej więcej, jak długo pani nie będzie? -spytał.
Spojrzała na pieniądze nadal tkwiące w jego dłoni.
- Nie żeby to miało jakieś znaczenie - dodał.
- Nie wiem. Dwadzieścia minut, może pół godziny.
- Nie ma problemu.
Delikatnie zamknął drzwi od strony kierowcy. Zaczęła iść w
stronę chodnika, z ręką na jego ramieniu.
- A co powiesz, jeśli wyjdzie twój szef i każe ci go odstawić
na parking?
- Powiem mu, że najnowszy samochód przed hotelem w
piątkowy wieczór to dobra reklama. Powiem, że to jedyny wóz
tego rodzaju.
-1 co jeszcze?
Chłopak spojrzał na nią, nie mając żadnego pomysłu.
- Powiesz mu, że ten samochód należy do mnie, że wzię
łam ze sobą kluczyki - wrzuciła je do torebki - i że jeśli
choćby pomyśli, żeby go odholować, to zanim nadejdzie ra
nek, kupię ten hotel i wywalę go stąd.
Chłopak uśmiechnął się na myśl o tym.
- Tak jest, psze pani!
Nie miała zamiaru dawać kluczyków do wartego 700 tysięcy
dolarów samochodu, żeby ci dwaj rzucali monetę, na
24
kogo wypadnie robienie kółek wokół betonowych słupów na
podziemnym parkingu.
Ruszyła przed siebie, ale się odwróciła*
- Jeszcze jedno, Jimmy. Nie chcę widzieć żadnych za
drapań, wgnieceń czy dołków w drzwiach ani w żadnym
innym miejscu, kiedy wrócę.
Jimmy już potrząsał głową.
Uśmiechnęła się.
- Jedynymi dołkami, które mogą tutaj być, są twoje.
Chłopak znowu się zarumienił, a potem spojrzał na ko
legę, który zaczynał już drwiąco się uśmiechać.
Jimmy wepchnął banknoty do kieszeni.
Madelyn poruszyła bezgłośnie ustami, układając je w słowa
„pilnuj wozu" i pocałunek, i odeszła, przechodząc pod napisem
Whaling Bar and Grill na różowej markizie.
Drugi parkingowy uśmiechnął się od ucha do ucha i zaczął
cicho chichotać, a kiedy Madelyn znalazła się w końcu poza
zasięgiem głosu, powiedział:
- Hej, Jimmy, chodź no tutaj. Zajmę się tymi twoimi
dołkami.
- Taa, pewnie. Pocałuj mnie w dupę.
Drugi chłopak wydął usta i posłał mu parę pocałunków,
zdmuchując je z dłoni, po czym zaczął rżeć ze śmiechu.
- Wiesz, co możesz sobie z tym zrobić - rzekł Jimmy.
- Może jakbyś miał tam dołki, też by się nimi zajęła -
powiedział jego kolega.
Jimmy nic na to nie odparł. Uśmiechnął się tylko, sięgnął do
kieszeni i wyjął dwa szeleszczące banknoty, które mu przed
chwilą dała. Uniósł je wysoko, rozpostarte między palcami obu
rąk, obracając je to awersem, to rewersem, aż uśmiech zniknął z
twarzy drugiego chłopaka.
- Dała ci dwieście baksów?
- A jak - odparł Jimmy. A nie było jeszcze nawet ciemno.
Piątkowy wieczór w La Jolla.
Madelyn szła pod markizami w jaskrawych kolorach, mijając
połyskujące okna wystawowe z egzotycznymi towarami. Nie
mogła powstrzymać uśmiechu. Dwieście dolarów za parę minut
parkowania. Dwadzieścia lat temu byłaby to
25
połowa tygodniowej płacy. Od tamtej pory przebyła długą
drogę, zaszła tak daleko i tak szybko, że czasami nie mogła
sobie przypomnieć wszystkich punktów zwrotnych w swojej
karierze ani, jeśli już o to chodzi, karierze pewnych osób, które
udzielały jej wskazówek. Oglądanie się wstecz nie było czymś,
w czym Madelyn była dobra. Parcie naprzód pochłaniało całą jej
wyobraźnię, uwagę i energię.
Kiedy przechodziła, kilku właścicieli sklepów podniosło
głowy i zwróciło na nią uwagę. Jej twarz stała się szeroko
znana, Chapman była pewnego rodzaju znakomitością wśród
stałych mieszkańców miasteczka, zwłaszcza wśród tych, którzy
należeli do społeczności handlowców. Co najmniej od czterech
lat jej nazwisko i zdjęcie pojawiały się regularnie w działach
biznesowym i towarzyskim miejscowych gazet i czasopism. Jej
firma, Isotenics, Inc., w której była dyrektorem naczelnym i
prezesem zarządu, weszła na giełdę niespełna w rok po
przeniesieniu jej z Wirginii do Kalifornii. Madelyn zachowała
kontrolny pakiet akcji. Był on kamieniem węgielnym jej
imperium, chociaż zajęła się też nieruchomościami i innymi
inwestycjami.
Była właścicielką sześciu domów w różnych stanach, w tym
posiadłości w Wirginii, mieszkania własnościowego w
Alexandrii koło Pentagonu i rezydencji w Nowym Jorku, ale na
stałe mieszkała w La Jolla.
Osiem lat temu postanowiła, że jej firma wydzierżawi ziemię
obok uniwersytetu, w pobliżu jednego z przemysłowych
kompleksów naukowo-badawczych, które wyrastały jak grzyby
po deszczu w euforycznych czasach upojenia
przedsiębiorstwami internetowymi. Był to okres, kiedy
wystarczyło umieścić na wizytówce słowa „najnowsza tech-
nika", by banki udzieliły hojnych pożyczek, a inwestorzy
ustawili się w kolejce po akcje.
Kiedy nadeszła burza, większość jej rywali poszła na dno
jak papierowe łódki podczas tajfunu, ale nie ona. Madelyn
wprowadziła swój statek do bezpiecznego portu zamówień
rządowych. Jej wyczucie odpowiedniego czasu było równie
bezbłędne jak gust w wyborze ubrań i samochodów. W epoce
terroryzmu jej programy komputerowe zostały dostosowane do
potrzeb bezpieczeństwa kraju.
26
Jej firma była teraz jednym z największych pracodawców w
stanie, a akcje nadal szły w górę. Tylko w ostatnim roku ich
wartość wzrosła trzykrotnie. Powiadają, że wyczucie
odpowiedniej chwili jest danym przez naturę znakiem, iż
działamy zgodnie z rytmem pór roku. Jeśli tak jest, to Madelyn
Chapman postępowała zgodnie nie tylko z fazami księżyca, ale
również z ruchem planet, cyklami aktywności gwiazd, a nawet
czarnych dziur w ciemnej i rozległej przestrzeni kosmosu.
W epoce, w której informacja jest wszystkim, firma
Chapman posiadała klucze do królestwa oprogramowania
systemu obrony. Kontrolowała Primis.
Dwa kwartały dalej Madelyn dotarła do celu. Przystanęła
przed głównym oknem galerii, by przyjrzeć się paru nowym
dziełom na wystawie. Płynęło tam, niczym ciekły kryształ, szkło
w każdej formie, jaką można sobie było wyobrazić.
Półprzezroczyste kolory znakomicie stopione ze sobą we
wszystkich odcieniach mieszczących się w zakresie
promieniowania widzialnego. Były tam duże, otchłanne muszle
ostryg z migoczącego fioletu i kłębiącego się bursztynu i
rurkowate kwiaty tulipanów w odcieniach purpury
przechodzących w błękit i zieleń, ukształtowane samo przez
siebie szkło w formach, z którymi równać się mogła tylko
bogata różnorodność natury. Na niektórych etykietkach
widniały nazwiska artystów już jej znanych, inni wciąż musieli
zdobywać ostrogi.
Od jej ostatniej wizyty w galerii minęło kilka tygodni.
Właściciel, człowiek o nazwisku Ibram Asani, prowadził w jej
imieniu poszukiwania dzieł sztuki. Stał się swoistym agentem
pośredniczącym w nabywaniu szkła artystycznego, co było
najnowszym uzależnieniem Madelyn. Wyrobiła sobie oko
kolekcjonera, a Asani pomagał jej wyostrzyć spojrzenie.
Urodził się w Iranie, a kiedy, po upadku szacha w latach
siedemdziesiątych, wyemigrował z rodziną do Stanów
Zjednoczonych, przybył do tego kraju z niczym. Teraz miał
własną galerię w jednej z najbardziej ekskluzywnych dzielnic
handlowych w południowej Kalifornii.
Kiedy Madelyn przekroczyła próg galerii, jej wejście za-
27
anonsował miękki elektroniczny ton i Ibram odwrócił się, by
spojrzeć na gościa.
Oczy Asaniego rozjaśniły się. Złożył ręce jak w modlitwie do
bóstwa, które sprawowało pieczę nad wszelkimi sprawami
kupieckimi.
- Ach, moja dobra przyjaciółka, pani Chapman. Jak dobrze
panią widzieć. Przypuszczam, że dostała pani wiadomość ode
mnie.
- Rzeczywiście, dostałam.
- Jedna chwila. Zaraz do pani przyjdę. - Asani odwrócił się
do dwóch kobiet, które oglądały jakiś mniejszy przedmiot pod
szkłem w jednej z gablot.
Właściciel sklepu, który minął się z powołaniem, bo po-
winien był pracować w dyplomacji, przeprosił kobiety i zostawił
je same, podchodząc żwawo do Madelyn, źródła pieniędzy.
- Jak się pani ma, pani Chapman?
- Doskonale, Ibram. A ty?
Zmarszczył się w wyrazie, który był czymś pośrednim
między miną Europejczyka i człowieka z Bliskiego Wschodu.
- Nie narzekam. Interesy idą dobrze.
- Moja sekretarka powiedziała, że dzwoniłeś. Coś w sprawie
tego nowego Yadla Heulicha?
- Ćśś. - Podniósł palec do ust i spojrzał na dwie kobiety, z
których żadna nie zwracała na nich w ogóle uwagi. — Tak, to
przyszło wczoraj. Naprawdę wyjątkowe dzieło. Jedno z
pierwszych, które zrobił na prywatne zamówienie. -Przyłożył do
ust dłoń zwiniętą w trąbkę i nachylił się do jej ucha. - To z
pewnej posiadłości. - Sposób, w jaki to powiedział - szeptem -
zdawał się sugerować, że Asani ukradł rzeczone dzieło. - Myślę,
że nie mieli pojęcia o jego wartości. - Uśmiechnął się i wzruszył
ramionami. - Przynajmniej nie znał jej wykonawca testamentu. -
Coś, co Asani niewątpliwie szybko naprawi. - Powiadomił mnie
przyjaciel i udało mi się to kupić. Chcę, żeby pani zrozumiała,
że nie ma pani żadnego zobowiązania wobec mnie. Nie zamie-
rzałem kupować tego na zamówienie.
- Rozumiem.
28
- Kupiłbym to dla galerii, nawet gdybym nie myślał, że to
panią zainteresuje.
- Mogę to zobaczyć?
- Oczywiście. Jest niewiarygodne.
Podszedł do telefonu na kontuarze i przez interkom za-
dzwonił do magazynu na zapleczu galerii. Parę chwil później
syn Asaniego wepchnął do głównej sali galerii mały wózek, a
jego ojciec ominął gablotę i podszedł szybko do niego, by nim
pokierować. Wózek był specjalnie zaprojektowany do
przewożenia takich rzeczy - w jego górnej części znajdowało się
głębokie, kuliste wgłębienie, wyłożone grubą gumą piankową,
dzięki czemu przewożony przedmiot spoczywał tam bezpiecznie
jak zarodek w łonie.
Kiedy dotarli do kontuaru, Asani szybkim i sprawnym
ruchem ściągnął z półki na spodzie wózka gumową podkładkę i
rozpostarł ją na kontuarze. Odprawił chłopca, po czym sam
podniósł połyskującą niebieską kulę z piankowej kołyski i
ostrożnie położył na podkładce.
Podszedłszy bliżej, Madelyn spojrzała na nią. Nigdy jeszcze,
w całym swoim życiu, nie widziała czegoś takiego. Utkwiła
wzrok w szkle skrzącym się w świetle. Kiedy się przesuwała, w
szkle zachodziły subtelne zmiany struktury i koloru. Dzieło to
miało kształt niemal idealnej kuli, a cienka siateczka niebieskich
i białych zawijasów przesycona była światłem i przechodziła we
wspaniałe indygo tuż pod powierzchnią kuli, kiedy patrzyło się
na nią prosto. W swej najczystszej formie kolory te
przypominały Madelyn zrobione przez astronautów zdjęcia
krzywizny ziemi oglądanej o świcie z przestrzeni kosmicznej.
Asani spojrzał na Madelyn, która, studiując to dzieło,
wydawała się pogrążona w transie. Uśmiechnął się, zasta-
nawiając się, czy w jego kalkulatorze jest dosyć cyfr, by zapisać
cenę i należny od niej podatek.
Madelyn doszła do siebie na tyle, by zapytać:
- Czy to ma jakąś nazwę?
- A tak. Pierwszy właściciel, ten, który to zamówił... zgodził
się z twórcą, że będzie to się nazywało Kula na krawędzi.
Zaprowadził ją do ustronnego pomieszczenia na tyłach
29
galerii, małego gabinetu, gdzie rozpoczął negocjacje handlowe.
Po paru minutach targowania się o cenę Asani spróbował
przeprosić ją i wyjść na chwilę z pokoju. Za potrzebą,
powiedział jej. Madelyn spojrzała na zegarek i powiedziała, że
jest już spóźniona na spotkanie i musi wyjść. Ponieważ umówiła
się na kolację na ósmą, nie musiała się nigdzie spieszyć, ale nie
została za drzwiami, kiedy rozdzielano rozsądek. Gdyby w tym
momencie Asani wyszedł z pokoju, wycofałaby ofertę i odeszła.
Nie miała najmniejszego zamiaru wdawać się w licytację na
odległość z dyrektorem do spraw nabytków jakiegoś muzeum,
które prawdopodobnie subsydiowała jej firma w ramach
programu wspierania sztuki przez przedsiębiorstwa.
W końcu zgodzili się co do ceny i Madelyn wypisała czek.
Asani chciał dostarczyć jej nazajutrz dzieło osobiście, ale nie
przystała na to. Razem z synem poszedł je zapakować.
Madelyn cieszyła się dużo bardziej, mając na siedzeniu obok
siebie pudło z niebieską kulą, kiedy prowadziła samochód w
tłoku. Tak przykuwał jej uwagę, że przegapiła moment, w
którym zapaliło się zielone światło, i nie ruszyła. Kierowca w
samochodzie za nią nacisnął klakson. Widziała w lusterku
wstecznym, jak gestykuluje: „Ma bogata suka wóz formuły
pierwszej, a nie potrafi prowadzić".
- Spokojnie. - Madelyn popatrzyła na niego zmrużonymi
oczami przez ciemne okulary. - Nie unoś się. - Dotknęła stopą
gazu i ferrari posunęło się nieco do przodu, powoli nabierając
szybkości. Po raz pierwszy od chwili gdy kupiła ten samochód,
zaczęła żałować, że nie ma on automatycznej skrzyni biegów.
Miałaby wtedy jedną rękę wolną i mogłaby przytrzymać pudło,
gdyby poleciało do przodu przy hamowaniu. W tej sytuacji
patrzyła jednym okiem na karton, drugim na drogę, a prawą
ręką chwytała na przemian to dźwignię zmiany biegów, to
karton na siedzeniu obok niej.
Wystrzałowy wóz wyścigowy ani razu nie przekroczył
trzydziestu mil ani nie wyszedł poza drugi bieg. W końcu
skręciła na podjazd do swojego domu i nacisnęła guzik pilota.
Zaczęła się otwierać dwuskrzydłowa żelazna brama.
Parę sekund później była w garażu, a ruchome drzwi
30
zamknęły się za nią. Teczkę z laptopem i stertę ważnej
korespondencji z biura zostawiła w samochodzie. Potem, z
torebką przerzuconą przez ramię, wytargała duże pudło przez
drzwi od strony pasażera. Zatrzasnęła drzwi biodrem, by nie
tarasowały jej przejścia, a w tym czasie pasek torebki zsunął się
jej z ramienia w zgięcie łokciowe. W butach na czterocalowych
szpilkach ostrożnie obeszła ferrari. Karton z Kulą na krawędzi
był nie tyle ciężki, ile nieporęczny, za duży, by mogła go objąć.
Inna kobieta zaczekałaby zapewne, aż ktoś jej pomoże, ale nie
Madelyn. Odkąd przestała być dzieckiem, drażniły ją kobiety,
które uciekały się do różnych babskich sztuczek, by skłonić
mężczyzn do zrobienia tego, co powinny potrafić zrobić same.
Gdyby miała odpowiednie narzędzia i książkę z instrukcjami,
byłaby równie dobrym mechanikiem samochodowym jak
programistką.
Udało się jej dojść do małego stolika na końcu garażu,
stojącego obok drzwi do ogródka za domem. Ostrożnie położyła
pudło na stoliku, a potem ściągnęła torebkę z ramienia i opuściła
ją na podłogę. Podciągnęła spódnicę w pasie o parę cali w górę.
Zsunęła się jej podczas szamotaniny z pudłem.
Madelyn, dysząc nieco, przyglądała się uważnie odległym o
dwadzieścia stóp drzwiom do kuchni. Rozejrzała się, szukając
czegoś, co mogłoby jej pomóc przetransportować tam pakunek.
Sześć minut później stała w kuchni, pośród śmieci, zwojów
taśmy do pakowania i kawałków plastiku pęcherzykowego,
rozrzuconych po podłodze i na blacie kuchennym. Na jej ustach
pojawił się uśmiech radości z posiadania tak pięknego
przedmiotu, jakim była Kula na krawędzi. Podniosła ją ostrożnie
i przeszła przez kuchnię do holu. Skierowała się w stronę
dużego, owalnego, hebanowego stołu. Gdy tylko zobaczyła swój
nowy nabytek w galerii Asaniego, wiedziała, gdzie go umieści.
Będzie to pierwsza rzecz, którą zobaczy każdy, kto wejdzie do
holu.
Postawiła kulę na środku stołu, połyskujące szkło na
lśniącym hebanie. Popatrzyła na nie, a potem zrobiła parę
kroków do tyłu, by zobaczyć, jak wygląda z dala. Kiedy się
31
cofała, zawadziła o coś obcasem. O mało się nie przewró-
ciła. Odzyskawszy równowagę, odwróciła się i spojrzała w
dół.
Kto, do diabła, zostawił na podłodze w holu wejściowym
parę butów do biegania? To nie były jej buty. Za duże. Po-
kojówka, pomyślała. Co musi zrobić, żeby znaleźć dobrą
pomoc domową?
Zanim zdążyła wypowiedzieć w złości choćby jedno sło-
wo, promień odbitego światła ponownie przyciągnął jej
uwagę do szklanej kuli na stole. Emitowała ona teraz z ko-
baltowego błękitu strumień czerwonego światła. Kolor ten
był tak intensywny, że kiedy światło uderzyło w jej oczy,
Madelyn poczuła ostry ból. Zamknęła powieki, odwróciła
głowę i podniosła rękę do czoła.
Zanim bodziec ten zdążył przemierzyć drogę nerwową
do jej mózgu, siła kinetyczna przeszła w gwałtowne szarp-
nięcie jej szyi. Jej uniesione ramię opadło pod wpływem siły
potężniejszej od grawitacji, kiedy fala energii eksplodują-
cej w jej głowie dotarła do ręki. Natychmiast zniknął ból w
nerwie wzrokowym, zastąpiony przez uczucie pieczenia w
jednym palcu, a potem nie było już nic. Jej głowa opadła na
ramię, ze zdziwioną miną. Drugie uderzenie ugięło jej
kolana i ciało Madelyn opadło na podłogę jak pozbawiony
kości wór mięsa.
STEVE MARTINI
Podziękowania Jestem wdzięczny wszystkim w G. P. Putman's Sons za cierpliwość, z jaką czekali na tę książkę, a zwłaszcza Davi- dowi Highfillowi za życzliwość i wnikliwe redaktorskie oko, za uwagi i zachęty. Winien jestem podziękowania Esther Newberg, mojej agentce w ICM, i mojemu nowojorskiemu adwokatowi, Mike'owi Rudellowi, za słowa zachęty, za to, że byli moimi oczami i uszami w odległym mieście, i za mą- dre rady w trudnych chwilach. Mojej żonie, Leah, i córce, Meg, zawdzięczam wszystko, bo bez nich nigdy nie przyło- żyłbym pióra do papieru. Przepraszam je za niezliczone go- dziny, które spędziłem pochylony nad klawiaturą kompu- tera, podczas gdy one zasługiwały na więcej. Tę opowieść o rodzinnym oddaniu zawdzięczam ich miłości i wierności, ciągnącym się w nieskończoność godzinom, które poświęca- ły na wysłuchiwanie tego, co napisałem. Wdzięczny jestem Mariannę Dargitz, która czytała pierwsze wersje tego ma- szynopisu i zachęcała mnie do pracy. Dziękuję Davidowi Calofowi, który pomagał mi utrzymać właściwy kierunek na wzburzonych wodach tak bardzo utrudniających pisanie tej książki i który ukazywał mi promyki nadziei, kiedy wszystko wyglądało ponuro. A na koniec, na ostatnim, ale nie mniej ważnym miejscu, wdzięczny jestem Bogu, któ- rego obecność była tak wyczuwalna podczas długich, po- nurych dni zwątpienia, kiedy wydawało się, że została mi tylko modlitwa. Jemu to zawdzięczam moje istnienie, moją energię twórczą i każde słowo, które kiedykolwiek przepły- nęło przeze mnie. SPM Marzec 2005
Oto stworzenie owego wielkiego Lewiatana, (...) któ- remu zawdzięczamy (...) pokój i obronę. Albowiem dzię- ki tej władzy, danej nam przez każdego człowieka we Wspólnocie, może on czynić użytek z takiej potęgi i mo- cy, że przez bojaźń przed nią kształtować jest zdolny wolę ich wszystkich na rzecz pokoju w kraju i wzajem- nej pomocy przeciw nieprzyjaciołom za granicą. Thomas Hobbes, Lewiatan (1651)
Prolog Nad chodnikiem zaczynała się już unosić mgła znad oce- anu, kiedy jechał powoli wzdłuż, plaży wynajętym chevro- letem. Dom, którego szukał, ostatni skrawek prywatnych nieruchomości, wyróżniał się z otoczenia jak klejnot. Miał czekoladowobrązowe odeskowanie z białymi listwami wy- kończeniowymi, a poniżej komina z kamieni rzecznych cią- gnęły się we wszystkich kierunkach dwuspadowe dachy. Jadąc dalej, zerknął w lusterko wsteczne, w którym mi- gnęła mu półka z piaskowca za domami i wąski pas plaży, przykrytej teraz częściowo przez przypływ. Spienione fale toczyły się na piasek. Za kilka godzin przypływ pochłonie resztę plaży i fale będą rozbijały się o piaskowiec, oprysku- jąc mgiełką drobnych kropel mur chroniący przed naporem wody tylny taras posiadłości. Okolicę zdominowały nowoczesne, ekskluzywne aparta- mentowce i małe, stylowe bloki z mieszkaniami własno- ściowymi z widokiem na Pacyfik. Grunty nadbrzeżne sta- wały się zbyt drogie, by stawiać na nich prywatne domy. Jedynymi domami jednorodzinnymi z dostępem do oceanu okazały się dwa duże budynki na końcu ulicy, przylegają- cej do małej plaży publicznej. Zaznajomił się już z okolicą, codziennymi zajęciami jej mieszkańców, ludźmi wyprowadzającymi psy na spacer i surfingowcami na plaży. Sam dom był większy, niż na to wyglądał. Odsunięty od ulicy, oddzielony od niej dwuskrzydłową żelazną bramą zaprojektowany został tak, by dzięki użyciu na fasadzie obicia z małych gontów i niewysokiemu, dwuspadowemu dachowi z lukarnami, sprawiać wrażenie niewielkiego.Od
frontu wydawało się, że ma parter i półpiętro, ale od strony oceanu widać było, że są to dwie pełne kondygnacje. Duże okna na piętrze zapewniały panoramiczny widok na ocean. Pod nimi, oddalony o pięćdziesiąt stóp, znajdował się mur z kamienia i betonu, z dwoma zwieńczonymi łukami drewnianymi drzwiami, prowadzącymi na wysoki taras wychodzący na błękitny ocean. W budynku zainstalowany był system przeciwwłamaniowy, ale nigdy go nie włączano, jeśli właścicielka nie wyjeżdżała na dłuższy czas z miasta. Okrążył kwartał po raz drugi, sprawdzając, czy nie ma tam znaków ograniczających parkowanie. Nie zobaczył żadnego. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, był mandat, który dokumentowałby jego obecność w tej dzielnicy. Gliniarze sprawdziliby wskazówkę, że w okolicy parkowały jakieś obce samochody. Zdobywszy numery rejestracyjne, trafiliby ich tropem do wypożyczalni samochodów, a tam znaleźliby jego nazwisko. Właśnie dlatego nie korzystał ze swojego samochodu. Tablice rejestracyjne byłyby zbyt rozpoznawalne. Zaparkował dwa kwartały dalej na północ, chwycił lekką płócienną torbę z tylnego siedzenia, zamknął samochód i wrócił pieszo do domu na plaży. Zatrzymał się na chodniku koło schodów, jakby podziwiał widok oceanu, włożył kurtkę i postawił kołnierz, zakrywając szyję i bok twarzy. W dole widział zatoczkę i małą plażę publiczną. Z miejsca, gdzie stał, miał dobry widok na południe, na skalną półkę ciągnącą się za domami. Była pusta. Sprawdził, czy nie ma kamer. Stwarzały one pewne ryzyko. Niektóre najnowsze modele były wielkości naparstka, trudne do zauważenia, jeśli nie wiedziało się, gdzie ich szukać, a przy tym bezprzewodowe, nie prowadziły więc do nich żadne kable. Firma ochroniarska mogła umieścić takie urządzenie w szparze pomiędzy deskami z boku domu i nigdy byś się nie zorientował, że tam jest. Była jedna nad gankiem z frontu, ale z tyłu domu, o ile mógł się zorientować, nie było żadnej. Po raz ostatni przebiegł teren wzrokiem, szukając słupów telefonicznych. Instalacje nabrzeża wydawały się zakopane pod ziemią. Co kilkaset jardów wznosiły się maszty, ale 12
podtrzymywały tylko wszechobecne lampy przeciwmgielne, pełniące rolę latarni ulicznych. Jeśli w La Jolla zainstalowano kamery policyjne, to był pewien, że ich rozmieszczenie ograniczono do centrum, a tę dzielnicę pominięto. Puścił się schodami w stronę plaży, ale nie dotarł do niej. Przeszedł przez niski betonowy krawężnik, który oddzielał je od piaskowcowej półki. Ruszył wolnym krokiem po skałach. Bryza znad oceanu szarpała jego lekką kurtkę. Ale nie postawił kołnierza po to, by chronić się przed wiatrem. Miał on zasłaniać jego profil przed błądzącym spojrzeniem sąsiadów, którzy mogli w niewłaściwej chwili przejść obok okna, albo przed wścibskim wzrokiem jakiegoś samozwań-czego generała straży obywatelskiej, starego pierdziela, który nie ma nic lepszego do roboty niż uchylać żaluzje za każdym razem, kiedy na ulicy trzasną drzwi samochodu. Kiedy tam stał, lustrując tył domu, usłyszał zbliżający się ku niemu stukot twardych obcasów na betonie. Kątem oka dostrzegł starego dżentelmena w białych spodniach żeglarskich i niebieskim blezerze. Wydawało mu się, że. zauważył słomkowy kapelusz i laskę, ale nie był pewien. Ktokolwiek to był, szedł szybkim krokiem odległym o dwadzieścia stóp i znajdującym się nieco powyżej niego chodnikiem. Mężczyzna w płóciennej kurtce nie odwrócił się ani nie podniósł głowy. Lata doświadczenia nauczyły go, żeby unikać kontaktu wzrokowego. Jest niniej prawdopodobne, że zmysły człowieka zarejestrują coś w pamięci, jeśli to, co widzi, jest nieruchome. Spokojnie stojący człowiek staje się martwym przedmiotem, czymś takim jak głaz albo nie pokryta kwieciem gałąź, czymś, czego nie odnotuje niewyćwi-czony umysł. Przeprowadził wystarczająco dużo inwigilacji i rozpoznań i był w wystarczająco wielu niebiezpiecznych miejscach, by to wiedzieć. Zauważyłby i zapamiętał jego zachowanie tylko inny zawodowiec. Stał, odwrócony twarzą w stronę oceanu, tyłem do chodnika - samotna, nieruchoma postać - dopóki nie umilkły odgłosy kroków. Później zerknął szybko w lewo i patrzył, jak starszy jegomość idzie dalej w górę ulicy i w końcu znika za zakrętem. 13
Wziął głęboki oddech, a potem wypuścił powietrze. Gdyby ten człowiek się zatrzymał i zapytał o godzinę albo gdyby tylko ruszył w dół po schodach i zatrzymał się na moment w drodze na plażę, by spojrzeć przelotnie na niego, byłoby po wszystkim. Nie zaryzykowałby. Musiałby odejść, wrócić do punktu wyjścia, a dwa tygodnie starannego planowania akcji poszłyby na marne. Nie wiedział, ile ma czasu, zanim ona przystąpi do działania. Była bardzo zajęta, w biurze czekało milion projektów. Coś mogło oderwać jej uwagę. Z drugiej strony mogła to jutro wyciągnąć z leżącej na biurku sterty papierów i zabrać się do pracy nad tym. Zanim zaczął, ustalił pewne parametry bezpieczeństwa. Wiele osób dało się zdemaskować, dlatego że były nieostrożne. Waliło mu serce, kiedy patrzył na ocean. Dwieście jardów przed nim siedziało okrakiem na deskach pół tuzina surfingowców, wznosząc się na grzbiety nadpływających fal i opadając w doliny między nimi. Był pewien, że są za daleko, by dostrzec rysy ludzkich twarzy, a nawet rozpoznać samotną postać spacerującą po skałach za budynkami. Ta plaża nie cieszyła się popularnością wśród pływaków. Woda była tu zbyt wzburzona. Fale nadciągającego przypływu rzuciłyby pływaka na piaskowiec, który tworzył wzdłuż brzegu półki o ostrych krawędziach. Światło późnego popołudnia osiągnęło ów nierzeczywisty niczym w zaświatach stan zawieszenia między mrokiem a mgłą. Wkrótce zapłoną latarnie uliczne. Szedł wolnym krokiem po skałach, przeskoczywszy w pewnej chwili rozpadlinę, na dno której spienione fale naniosły wodorosty. Szedł po nierównej powierzchni z rękami w kieszeniach spodni, dopóki nie dotarł do miejsca nad wodą, gdzie skały były wilgotne od rozbitych fal. Wtedy odwrócił się powoli tyłem do oceanu. Spojrzał na kamienny mur, na sztachety na jego szczycie i majaczące za nim brązowe ściany i duże okna. Dom wyglądał na opustoszały. Nie było już w nim ochro- niarzy - to wiedział. Zostało to zrobione na zamówienie. Musiał jedynie wymyślić jakiś sposób pozbycia się po- kojówki, i to zrobił. Pewnego wczesnego popołudnia zate- lefonował tam, wiedząc, że właścicielka będzie w biurze, 14
a w domu tylko pokojówka. Przedstawił się fałszywym na- zwiskiem i powiedział, że dzwoni z działu bezpieczeństwa Isotenics. Wyjaśnił, że ponieważ jego dział nie zapewnia już ochrony rezydencji, kazano im uzyskać informacje na temat wszelkich osób, które tam pracują albo mają klucze do budynku. Następnie zadał wiele pytań dotyczących referencji, tego, gdzie pokojówka była wcześniej zatrudniona, gdzie się urodziła, poprosił o listę rezydencji, gdzie mieszkała lub pracowała w okresie pięciu lat przed zatrudnieniem w tej posiadłości. Biedna kobieta potknęła się na wielu z tych pytań, jąkając się i dukając, pokazując mętnymi wyjaśnieniami, że na część z nich nie potrafi odpowiedzieć, a przynajmniej odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Na koniec zadał ostateczny cios. Zapytał o jej numer ubezpieczenia i datę urodzenia, mówiąc, że potrzebne jest to im tylko w celu ogólnego sprawdzenia stanu bezpieczeństwa domu. Cisza, która zapanowała po drugiej stronie linii, nie dawała mu wprawdzie pewności, że osiągnął cel, ale pomyślał, że kobieta musiała narobić w majtki, wiedząc, że gdyby przepuścili tę informację przez rządowy komputer, odkryliby, że przebywa w tym kraju nielegalnie. Zapukaj do dowolnych dziesięciu drzwi w eleganckich rejonach południowej Kalifornii, a są duże szanse na to, że gdy otworzy pokojówka, to jeśli w ogóle będzie mówiła po angielsku, będzie to angielski z południowym akcentem, i to bynajmniej nie z Georgii. Dwa dni później meksykańska pokojówka Madelyn Chap- man spakowała w środku nocy do małej walizki wszystkie swoje rzeczy i zniknęła. Nie zadała sobie nawet trudu, żeby poprosić o ostatnią zapłatę. Kobieta, która ją zastąpiła, zatrudniona była w dużej firmie świadczącej usługi z zakresu prowadzenia gospodarstwa domowego i miała normalny, ośmiogodzinny dzień pracy. Zawsze wychodziła z domu o wpół do piątej. Obserwował ją dzisiaj, jak wychodzi przez drzwi frontowe i przekręca klucz, zamykając je od zewnątrz. Odwrócił się i ponownie spojrzał na ocean. Surfingowcy niczego nie zauważyli. Ich uwaga skupiona była na rosnących grzebieniastych falach. 15
Sięgnął do kieszeni kurtki, wyjął brązowe skórzane ręka- wiczki, jakich używają kierowcy, i idąc, włożył je na dłonie. Zerknął szybko na okna dwóch sąsiednich domów. W domu po lewej było ciemno. Większy budynek po prawej, apartamentowiec, stał pod kątem do plaży, wzdłuż naturalnej krzywizny brzegu, tak że kiedy mężczyzna przeszedł dziesięć kroków, nie mógł go zobaczyć nikt, kto by wyglądał z górnych okien. Po paru sekundach znalazł się pod osłoną muru i jednej z dwóch łukowatych furtek prowadzących na znajdujący się w górze taras. Furtka zrobiona była z ciężkich desek i zamknięta od wewnątrz na haczyk. Wsunął w szparę pomiędzy furtką i murem cienkie ostrze szwajcarskiego scyzoryka i podniósł haczyk. Po trzech sekundach był w ogrodzie, za zamkniętą z powrotem furtką. Miał zestaw wytrychów, którymi mógł otworzyć tylne drzwi domu, ale wolał ich nie używać, bo pozostałyby po nich zadrapania, ślady narzędzi, jeszcze jeden dowód, którego nie musiał zostawiać. Znalezienie tego, czego szukał -nie zamkniętego na zasuwkę okna na parterze - nie zajęło mu nawet minuty. Jak świadczyły niefrasobliwe zwyczaje wielu mieszkańców, nie była to dzielnica o wysokiej przestępczości. Po paru sekundach podniósł roletę, przesunął do góry dolną połowę okna i zwinnie wślizgnął się do budynku. Zamknął okno, ale roletę zostawił podniesioną, opartą na małym krzaku. Z zewnątrz wpadało nadal dosyć światła, nie musiał więc używać małej latarki, którą miał w kieszeni. Znalazł się w jednym z pokoi gościnnych na dolnej kondygnacji. W jednym z jego rogów, pod sufitem, była mała plastikowa kulka. Wyglądała jak przerośnięte jajko, przyklejone spłaszczonym bokiem do ściany. Po zewnętrznej stronie miało wgłębienie, może na cal długie, skierowane na pokój. Był to detektor ruchu. Kiedy nieruchomo zastygł i liczył w myślach, jego wzrok utkwiony był w małym światełku pod wgłębieniem. Doliczył do trzydziestu i nadal się paliło. System był wyłączony. Wziął głęboki oddech i zaczął rozglądać się po pokoju. Było tam troje drzwi - jedne prowadziły do szafy we wnę- 16
ce, drugie do łazienki. Te były otwarte. Widział w środku wannę na nogach. Podszedł do trzecich drzwi, które były zamknięte, przyłożył ucho do drewna i przez chwilę nasłuchiwał. Potem przekręcił gałkę i uchylił je odrobinę, patrząc badawczo na korytarz. Słuchał, czy z góry nie dobiegają jakieś odgłosy, skrzypienie podłogi, dźwięki kroków czy telewizora. Nie usłyszał nic oprócz syku klimatyzowanego powietrza, płynącego z kratki znajdującej się wysoko na ścianie za jego plecami. Zdjął buty i wziął je do ręki, a potem wysunął się cicho na korytarz. Idąc w skarpetkach po wykładanej płytkami ceramicznymi podłodze, minął bezszelestnie dwoje za- mkniętych drzwi i wkroczył do kuchni. Pomieszczenie to wyglądało jak wnętrze statku ko- smicznego: urządzenia z nierdzewnej stali, o zaokrąglonych kształtach, lodówka, zamrażarka i elegancka kuchenka ze lśniącym miedzianym okapem. Przechodząc obok piecyka, pozwolił sobie przeciągnąć schowanym w rękawiczce palcem po nazwie producenta umieszczonej z przodu; na plakietce napisane było „Morice". Krótki korytarzyk prowadził obok spiżarni do garażu na trzy samochody. W środku był tylko jeden wóz, najnowszy model mercedesa. Wrócił do domu. Po przeciwnej stronie znajdował się salon i duża jadalnia. Równie przestronny, eliptyczny hol zdobił misternie rzeźbiony owalny stolik z ciemnego, twardego drewna jakiegoś gatunku rosnącego w pierwotnych lasach Afryki albo Ameryki Południowej. Jego blat pokryty był grubym szkłem, gładkim i czystym, bez jednego śladu palca, bez żadnej plamki. Przy ścianach biegły łukiem na piętro schody. Pod nimi stały, również łukiem, gablotki wystawowe, każda ze szklanymi drzwiczkami i cylindrycznym zamkiem, w rodzaju tych, w jakich w muzeach publicznych znajdują się rzadkie przedmioty. Przypuszczał, że i w tych gablotkach muszą być takie właśnie, cenne rzeczy: od podłogi po sufit ciągnęły się półki zapełnione dziełami sztuki wykonanymi ze szkła i kończyły się w miejscu, gdzie schody opadały poniżej wysokości głowy. Szafki te, chociaż wbudo- 17
wane w ścianę, wyglądały na późniejszy dodatek - nie należały do pierwotnej wizji architekta, ale były funkcjonalne dla właścicielki. Postawił buty na wykładzinie dywanowej u podnóża schodów. Nie wiedział, czy na górze pewne odcinki podłogi nie są zrobione z płytek albo z desek, a dopóki się nie upewni, że w domu nie ma nikogo, lepiej poruszać się bezszelestnie. Kiedy przechodził przez hol, zadbał o to, by nie uchwycił go obiektyw zainstalowanej na zewnątrz kamery. Zamocowana na suficie werandy, skierowana była na podwójne drzwi frontowe z okienkami w kształcie wachlarza u samej góry. Przylgnął do drzwi, pochylając się lekko, by pozostać pod okienkami, i prześlizgnął się przez hol. Znalazł się w innym dużym pomieszczeniu, przeznaczonym do przyjmowania gości, z kącikiem do konwersacji i kominkiem. Również tutaj umieszczone były na stołach i półkach wyroby artystyczne ze szkła. Dalej był jeszcze większy pokój, z lustrami na dwóch ścianach. Pełno tam było sprzętu do ćwiczeń fizycznych: dwa stacjonarne rowery treningowe, ruchoma bieżnia, przyrząd do ćwiczeń siłowych, dwa różne atlasy, Stair Master i jedno z tych wielofunkcyjnych urządzeń do ćwiczenia wszystkich grup mięśni. Były to przyrządy, które wcześniej widział tylko w komercyjnych fitness dubach. Do lustra na ścianie przyklejono taśmą wizytówkę z nazwiskiem i numerem telefonu zawodowego trenera. Zaczął się niepokoić. Było to coś nowego, nieoczekiwanego. Jakie inne mogły tu zajść zmiany? A jeśli właścicielka albo jakaś później zatrudniona pomoc domowa przejrzała i wysprzątała szuflady na górze? Spojrzał na zegarek, a potem cofnął się szybko do holu. Coś przykuło jego uwagę: jakiś hałas dobiegający z garażu. Stanął nieruchomo i nasłuchiwał. Było to buczenie silnika elektrycznego. Serce mu podskoczyło. Czyżby unosiła się w górę brama garażowa? Słuchał, a jego spojrzenie omiatało szybko pomieszczenie w poszukiwaniu najbliższego otworu wentylacyjnego. Znowu syk powietrza. Dźwięk dobiegał nadal. Policzył w myślach. Buczenie nie ustawało. 18
Był to odgłos pracy układu regulującego obieg powietrza, aparatury klimatyzacyjnej. Wziął głęboki oddech, a potem wbiegł po schodach, biorąc po dwa stopnie na raz, na piętro. Na górze znajdował się spory podest, który miał może ze trzydzieści stóp kwadratowych. Był obramowany z dwóch stron dużymi, oświetlonymi gablotami z wyrobami ze szkła, których kształty i kolory wskazywały, że nie są to przedmioty funkcjonalne. Wydało mu się, że coś usłyszał, zerknął więc z galeryjki na hol i duży czarny stół na dole. Nasłuchiwał przez sekundę. Robił się nerwowy. Słuch płatał mu figle. Podest pokryty był grubą wełnianą wykładziną, która wylewała się niczym morze na szeroki korytarz po obu jego stronach. Skierował się ku pokojowi gościnnemu na końcu korytarza po lewej stronie. Kiedy tam doszedł, nasłuchiwał przez chwilę pod zamkniętymi drzwiami, a potem cicho je otworzył. Ozdobne, wypukłe lustro nad dużym kominkiem ukazało mu cały pokój, ogromne łóżko z ładnie uszytą kołdrą, narzutą i podróbką ciężkiego gobelinu. Przy pokoju była łazienka. Przez jej otwarte drzwi wpadało światło napływające z zewnątrz przez okno. Wszedł do pokoju i zamknął drzwi. Pokój był przestronny, urządzony w nieco męskim stylu - czyste linie i ciemne kolory. Podszedł do wysokiej komody stojącej przy przeciwległej ścianie, otworzył drugą szufladę i wsunął prawą dłoń w rę- kawiczce pod ciężki koc w kratę. Macał nią, dopóki nie poczuł jakiegoś twardego i ciężkiego przedmiotu. Chwyciwszy za rączkę, wyciągnął go spod koca. Była to płócienna torba o rozmiarach dwadzieścia na dwadzieścia cali, w maskującym, piaskowym kolorze, zamykana z trzech boków na zamek błyskawiczny. Zamknąwszy szufladę, położył torbę na komodzie, rozsunął zamek i odrzucił wieko do tyłu, zanim zdążył poczuć jego ciężar. Mignął niebieski metal, zagrzechotał po gładkiej drewnianej powierzchni, uderzył w ścianę za komodą, odbił się od niej i upadł ze stłumionym tąpnięciem na pokrytą wykładziną podłogę. Stał bez ruchu, wciągając powietrze, patrząc bezmyśl- 19
nie na długą rysę na ciemnej, mahoniowej powierzchni komody i draśnięcie na ścianie. Przez czas, który wydawał mu się wiecznością, nasłuchiwał, czy nie dobiegną z innych pomieszczeń jakieś odgłosy ruchu. Po czole i nosie spływał mu pot. Zaszczypało go w prawym oku, kiedy wytężał każdy nerw słuchowy w mózgu, by wyłowić szmery w najodleglejszych zakamarkach budynku, wysyłając niczym sonar fale niepokoju, czekając, czy któraś nie powróci odbitym dźwiękiem. Nic! Wydawało się, że ucichła nawet klimatyzacja z cha- rakterystycznym sykiem powietrza, wydobywającym się z kratek wentylacyjnych w pokoju. W końcu poruszył się, pochylił i podniósł z podłogi za- ładowany magazynek do pistoletu, jeden z dwóch, które tkwiły w specjalnych kieszonkach odchylonego wieka torby. Magazynek ważył prawie funt. Uderzył metalem o wnętrze dłoni drugiej ręki, doprowa- dzając naboje do prawidłowego ułożenia względem tylnej ścianki magazynku. Potem spojrzał ponownie na torbę leżącą na komodzie. Na jej spodzie, przymocowany szerokim rzepem, leżał niebieski, metalowy pistolet półautomatyczny o solidnej konstrukcji. Na boku lufy widniał napis USSOCOM. Pistolet został wykonany w Niemczech, w firmie Heckler & Koch, i był pro- dukowany tylko w jednym kalibrze - 45 auto. Przyniósł swoje naboje, tylko sześć, luzem, w kieszeni kurt- ki, na wypadek gdyby ich potrzebował. Kupione w sklepie, pospolity wyrób, tak że odnalezienie ich nabywcy było prak- tycznie niemożliwe. Jak się okazało, nie będą mu potrzebne, skoro w torbie znajdowały się dwa w pełni załadowane magazynki. Wewnątrz znalazł też ciemny metalowy cylinder. Odpiął rzep i ostrożnie wyjął pistolet. Broń była przy- stosowana do zadań specjalnych - wylot lufy z nasadką, specjalne tuleje, spust z regulowaną siłą nacisku, szyna na założenie specjalnego celownika optycznego, również znaj- dującego się w torbie, i chromowana lufa, całość w futerale, który można było schować do małego plecaka. Założył celownik na szynę i przesunął go, aż znalazł się 20
w odpowiednim miejscu, a następnie zamocował za pomocą małego klucza do wkrętów, dołączonego do zestawu. Założył tłumik na wysunięty koniec lufy, a potem ponownie sprawdził załadowany magazynek, który spadł na wykładzinę. Dopiero wtedy zauważył dziwny kształt i barwę czubka pocisku znajdującego się na wierzchu. Nie był to ołów ani miedź, lecz coś innego. Najpierw próbował go zarysować paznokciem, potem ostrym końcem klucza do wkrętów, ale ani jeden, ani drugi nie zostawił na pocisku najmniejszego śladu. Wysokiej klasy broń z celownikiem optycznym i tłumikiem. Zastanawiał się przez chwilę. Potem instynktownie odgadł, co to był za kosmiczny pocisk i do czego służył. Uśmiechając się sam do siebie na myśl o tym, jaką łamigłówkę dostarczyłby gliniarzom, wyjął górny nabój z magazynka i zastąpił go jednym z luźnych naboi z miękkim, ołowianym czubkiem, które przyniósł ze sobą. Miał już włożyć załadowany magazynek w rękojeść pi- stoletu, kiedy spojrzał w dół i uświadomił sobie nagle, że o czymś zapomniał. Ta niepokojąca myśl nie zdążyła nawet na dobre zakiełkować w jego głowie, gdy usłyszał dźwięk, jakieś szczęknięcie metalu, po którym rozległo się buczenie silnika elektrycznego, tym razem nie w domu, lecz na zewnątrz. Otwierała się automatyczna brama, prowadząca z ulicy na podjazd do garażu.
Rozdział pierwszy Było tuż po piątej w piątkowe popołudnie, a samochody na Prospect Street już jechały wolno jeden za drugim jak zdezelowany pociąg - początek typowego letniego weekendu w La Jolla. Pionierzy - ci, którzy wcześniej wyszli z biur - i nieliczni jednodniowi wczasowicze przeprowadzali już rekonesans w butikach, więc w sobotni ranek miasteczko będzie całkowicie oblężone. Męskie głowy odwracały się jak las talerzy radarów, sku- piając uwagę na pomruku wału rozrządu enzo V-12, kiedy przejeżdżała obok Madelyn Chapman. Elegancki czerwony ferrari wzbudzał ciekawość nawet w tej krainie obfitości. Przy małej prędkości prychał jak pantera na łowach. Przykuta zazwyczaj do biurka do późnego wieczoru, tego popołudnia wyszła z biura przed piątą, by załatwić pewną sprawę. Zależało jej na tym, by zakończyć ją i wrócić do domu, zanim weekendowicze zablokują drogi. Oczy Madelyn szukały miejsca do zaparkowania. Nie miała zamiaru zacząć okrążać kwartału ani zostawić nowego samochodu na parkingu publicznym, gdzie jakiś palant mógł wyskrobać na lakierze sprośne słowa w proteście przeciwko bogaczom. Skierowała swój wystrzałowy czerwony samochód sportowy na puste miejsce przed La Valencia, jednym z modnych hoteli przy głównym trakcie. Tabliczka na białym krawężniku głosiła: „Tylko dla obsługi parkingu". Za nią wznosiły się różowe ściany i wykładany hiszpańskimi płytkami portyk, prowadzący do wejścia do ogrodu. Przy wejściu stało dwóch młodych mężczyzn w białych 22
koszulach i czarnych spodniach, patrząc na ferrari. Praw- dopodobnie zastanawiali się, który z nich będzie musiał zagrać Maria Andrettiego na ciasnym parkingu pod hotelem. W końcu jeden z nich przejął inicjatywę, podbiegł szybko do drzwi od strony kierowcy i otworzył je, zanim Chapman zdążyła odpiąć pas bezpieczeństwa. - Witamy w La Valen... Och, pani Chapman. Nie poznałem pani. - Jimmy. Madelyn miała zwyczaj parkować na miejscach prze- znaczonych dla oddawania samochodów obsłudze, kiedy w miasteczku panował duży ruch. Nigdy nie należała do kobiet, które lubią przejść pół mili w szpilkach, traktowała więc hotel tak, jakby udzielił jej dożywotniego abonamentu na parkowanie przed wejściem. - Ładne koła! - Chłopak ogarniał wszystko wzrokiem. Zauważył przyklejoną do tylnej szyby papierową tablicę rejestracyjną. - Widzę, że właśnie odebrała go pani z salonu. - Właściwie to dostarczyli go wczoraj. Zerknął na srebrnego rumaka, znak firmowy Ferrari, na masce. - Jak on się nazywa? To znaczy ten model. - Enzo - odparła Madelyn. - Na cześć założyciela firmy. Sprzedawca przekonywał mnie, że ma ducha Enza Ferra-riego. Był to jeden z ograniczonej serii samochodów nawiązu- jących do wozów wyścigowych formuły pierwszej, zabawka szejków naftowych i paru gwiazd hollywoodzkich, które jednym swoim filmem mogłyby zbilansować budżet stanu Kalifornia. Jego cena oscylowała w granicach długu państwowego. Wyjście w obcisłej spódnicy i w szpilkach z tego samochodu o niskim zawieszeniu było czymś w rodzaju tańczenia limbo. Mimo to Madelyn zrobiła to zręcznie i z gracją. Miała czterdzieści trzy lata, ale wyglądała na młodszą o dziesięć lat, a jej ciało, nad czym ciężko pracowała, nie rozwiewało tego złudzenia. Młodzi mężczyźni nadal patrzyli na nią z błyskiem w oku. 23
Kiedy chłopak się przyglądał, wyłowiła z torebki parę zielonych, a potem oburącz ujęła jego dłoń. - Słuchaj, Jimmy, chcę, żebyś zostawił wóz tutaj, przy krawężniku. Rozumiesz? -No, nie wiem. Mój szef... - Poczuł łaskotanie krawędzi papierków, kiedy poruszyła szeleszczącymi, złożonymi banknotami w jego otwartej dłoni. Kiedy puściła jego rękę, spojrzał w dół i zauważył portret Franklina, nie raz, lecz dwukrotnie. Uśmiechnął się i stanął na baczność. - Dziękuję pani, pani Chapman. - A mój samochód? - Zostaje przy krawężniku. - Dobrze. - Posłała mu pewny siebie uśmiech. Stał się on zwykłym wyrazem twarzy u Madelyn, która przez ostatnie dziesięć lat przywykła do stawiania na swoim. - Wie pani mniej więcej, jak długo pani nie będzie? -spytał. Spojrzała na pieniądze nadal tkwiące w jego dłoni. - Nie żeby to miało jakieś znaczenie - dodał. - Nie wiem. Dwadzieścia minut, może pół godziny. - Nie ma problemu. Delikatnie zamknął drzwi od strony kierowcy. Zaczęła iść w stronę chodnika, z ręką na jego ramieniu. - A co powiesz, jeśli wyjdzie twój szef i każe ci go odstawić na parking? - Powiem mu, że najnowszy samochód przed hotelem w piątkowy wieczór to dobra reklama. Powiem, że to jedyny wóz tego rodzaju. -1 co jeszcze? Chłopak spojrzał na nią, nie mając żadnego pomysłu. - Powiesz mu, że ten samochód należy do mnie, że wzię łam ze sobą kluczyki - wrzuciła je do torebki - i że jeśli choćby pomyśli, żeby go odholować, to zanim nadejdzie ra nek, kupię ten hotel i wywalę go stąd. Chłopak uśmiechnął się na myśl o tym. - Tak jest, psze pani! Nie miała zamiaru dawać kluczyków do wartego 700 tysięcy dolarów samochodu, żeby ci dwaj rzucali monetę, na 24
kogo wypadnie robienie kółek wokół betonowych słupów na podziemnym parkingu. Ruszyła przed siebie, ale się odwróciła* - Jeszcze jedno, Jimmy. Nie chcę widzieć żadnych za drapań, wgnieceń czy dołków w drzwiach ani w żadnym innym miejscu, kiedy wrócę. Jimmy już potrząsał głową. Uśmiechnęła się. - Jedynymi dołkami, które mogą tutaj być, są twoje. Chłopak znowu się zarumienił, a potem spojrzał na ko legę, który zaczynał już drwiąco się uśmiechać. Jimmy wepchnął banknoty do kieszeni. Madelyn poruszyła bezgłośnie ustami, układając je w słowa „pilnuj wozu" i pocałunek, i odeszła, przechodząc pod napisem Whaling Bar and Grill na różowej markizie. Drugi parkingowy uśmiechnął się od ucha do ucha i zaczął cicho chichotać, a kiedy Madelyn znalazła się w końcu poza zasięgiem głosu, powiedział: - Hej, Jimmy, chodź no tutaj. Zajmę się tymi twoimi dołkami. - Taa, pewnie. Pocałuj mnie w dupę. Drugi chłopak wydął usta i posłał mu parę pocałunków, zdmuchując je z dłoni, po czym zaczął rżeć ze śmiechu. - Wiesz, co możesz sobie z tym zrobić - rzekł Jimmy. - Może jakbyś miał tam dołki, też by się nimi zajęła - powiedział jego kolega. Jimmy nic na to nie odparł. Uśmiechnął się tylko, sięgnął do kieszeni i wyjął dwa szeleszczące banknoty, które mu przed chwilą dała. Uniósł je wysoko, rozpostarte między palcami obu rąk, obracając je to awersem, to rewersem, aż uśmiech zniknął z twarzy drugiego chłopaka. - Dała ci dwieście baksów? - A jak - odparł Jimmy. A nie było jeszcze nawet ciemno. Piątkowy wieczór w La Jolla. Madelyn szła pod markizami w jaskrawych kolorach, mijając połyskujące okna wystawowe z egzotycznymi towarami. Nie mogła powstrzymać uśmiechu. Dwieście dolarów za parę minut parkowania. Dwadzieścia lat temu byłaby to 25
połowa tygodniowej płacy. Od tamtej pory przebyła długą drogę, zaszła tak daleko i tak szybko, że czasami nie mogła sobie przypomnieć wszystkich punktów zwrotnych w swojej karierze ani, jeśli już o to chodzi, karierze pewnych osób, które udzielały jej wskazówek. Oglądanie się wstecz nie było czymś, w czym Madelyn była dobra. Parcie naprzód pochłaniało całą jej wyobraźnię, uwagę i energię. Kiedy przechodziła, kilku właścicieli sklepów podniosło głowy i zwróciło na nią uwagę. Jej twarz stała się szeroko znana, Chapman była pewnego rodzaju znakomitością wśród stałych mieszkańców miasteczka, zwłaszcza wśród tych, którzy należeli do społeczności handlowców. Co najmniej od czterech lat jej nazwisko i zdjęcie pojawiały się regularnie w działach biznesowym i towarzyskim miejscowych gazet i czasopism. Jej firma, Isotenics, Inc., w której była dyrektorem naczelnym i prezesem zarządu, weszła na giełdę niespełna w rok po przeniesieniu jej z Wirginii do Kalifornii. Madelyn zachowała kontrolny pakiet akcji. Był on kamieniem węgielnym jej imperium, chociaż zajęła się też nieruchomościami i innymi inwestycjami. Była właścicielką sześciu domów w różnych stanach, w tym posiadłości w Wirginii, mieszkania własnościowego w Alexandrii koło Pentagonu i rezydencji w Nowym Jorku, ale na stałe mieszkała w La Jolla. Osiem lat temu postanowiła, że jej firma wydzierżawi ziemię obok uniwersytetu, w pobliżu jednego z przemysłowych kompleksów naukowo-badawczych, które wyrastały jak grzyby po deszczu w euforycznych czasach upojenia przedsiębiorstwami internetowymi. Był to okres, kiedy wystarczyło umieścić na wizytówce słowa „najnowsza tech- nika", by banki udzieliły hojnych pożyczek, a inwestorzy ustawili się w kolejce po akcje. Kiedy nadeszła burza, większość jej rywali poszła na dno jak papierowe łódki podczas tajfunu, ale nie ona. Madelyn wprowadziła swój statek do bezpiecznego portu zamówień rządowych. Jej wyczucie odpowiedniego czasu było równie bezbłędne jak gust w wyborze ubrań i samochodów. W epoce terroryzmu jej programy komputerowe zostały dostosowane do potrzeb bezpieczeństwa kraju. 26
Jej firma była teraz jednym z największych pracodawców w stanie, a akcje nadal szły w górę. Tylko w ostatnim roku ich wartość wzrosła trzykrotnie. Powiadają, że wyczucie odpowiedniej chwili jest danym przez naturę znakiem, iż działamy zgodnie z rytmem pór roku. Jeśli tak jest, to Madelyn Chapman postępowała zgodnie nie tylko z fazami księżyca, ale również z ruchem planet, cyklami aktywności gwiazd, a nawet czarnych dziur w ciemnej i rozległej przestrzeni kosmosu. W epoce, w której informacja jest wszystkim, firma Chapman posiadała klucze do królestwa oprogramowania systemu obrony. Kontrolowała Primis. Dwa kwartały dalej Madelyn dotarła do celu. Przystanęła przed głównym oknem galerii, by przyjrzeć się paru nowym dziełom na wystawie. Płynęło tam, niczym ciekły kryształ, szkło w każdej formie, jaką można sobie było wyobrazić. Półprzezroczyste kolory znakomicie stopione ze sobą we wszystkich odcieniach mieszczących się w zakresie promieniowania widzialnego. Były tam duże, otchłanne muszle ostryg z migoczącego fioletu i kłębiącego się bursztynu i rurkowate kwiaty tulipanów w odcieniach purpury przechodzących w błękit i zieleń, ukształtowane samo przez siebie szkło w formach, z którymi równać się mogła tylko bogata różnorodność natury. Na niektórych etykietkach widniały nazwiska artystów już jej znanych, inni wciąż musieli zdobywać ostrogi. Od jej ostatniej wizyty w galerii minęło kilka tygodni. Właściciel, człowiek o nazwisku Ibram Asani, prowadził w jej imieniu poszukiwania dzieł sztuki. Stał się swoistym agentem pośredniczącym w nabywaniu szkła artystycznego, co było najnowszym uzależnieniem Madelyn. Wyrobiła sobie oko kolekcjonera, a Asani pomagał jej wyostrzyć spojrzenie. Urodził się w Iranie, a kiedy, po upadku szacha w latach siedemdziesiątych, wyemigrował z rodziną do Stanów Zjednoczonych, przybył do tego kraju z niczym. Teraz miał własną galerię w jednej z najbardziej ekskluzywnych dzielnic handlowych w południowej Kalifornii. Kiedy Madelyn przekroczyła próg galerii, jej wejście za- 27
anonsował miękki elektroniczny ton i Ibram odwrócił się, by spojrzeć na gościa. Oczy Asaniego rozjaśniły się. Złożył ręce jak w modlitwie do bóstwa, które sprawowało pieczę nad wszelkimi sprawami kupieckimi. - Ach, moja dobra przyjaciółka, pani Chapman. Jak dobrze panią widzieć. Przypuszczam, że dostała pani wiadomość ode mnie. - Rzeczywiście, dostałam. - Jedna chwila. Zaraz do pani przyjdę. - Asani odwrócił się do dwóch kobiet, które oglądały jakiś mniejszy przedmiot pod szkłem w jednej z gablot. Właściciel sklepu, który minął się z powołaniem, bo po- winien był pracować w dyplomacji, przeprosił kobiety i zostawił je same, podchodząc żwawo do Madelyn, źródła pieniędzy. - Jak się pani ma, pani Chapman? - Doskonale, Ibram. A ty? Zmarszczył się w wyrazie, który był czymś pośrednim między miną Europejczyka i człowieka z Bliskiego Wschodu. - Nie narzekam. Interesy idą dobrze. - Moja sekretarka powiedziała, że dzwoniłeś. Coś w sprawie tego nowego Yadla Heulicha? - Ćśś. - Podniósł palec do ust i spojrzał na dwie kobiety, z których żadna nie zwracała na nich w ogóle uwagi. — Tak, to przyszło wczoraj. Naprawdę wyjątkowe dzieło. Jedno z pierwszych, które zrobił na prywatne zamówienie. -Przyłożył do ust dłoń zwiniętą w trąbkę i nachylił się do jej ucha. - To z pewnej posiadłości. - Sposób, w jaki to powiedział - szeptem - zdawał się sugerować, że Asani ukradł rzeczone dzieło. - Myślę, że nie mieli pojęcia o jego wartości. - Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Przynajmniej nie znał jej wykonawca testamentu. - Coś, co Asani niewątpliwie szybko naprawi. - Powiadomił mnie przyjaciel i udało mi się to kupić. Chcę, żeby pani zrozumiała, że nie ma pani żadnego zobowiązania wobec mnie. Nie zamie- rzałem kupować tego na zamówienie. - Rozumiem. 28
- Kupiłbym to dla galerii, nawet gdybym nie myślał, że to panią zainteresuje. - Mogę to zobaczyć? - Oczywiście. Jest niewiarygodne. Podszedł do telefonu na kontuarze i przez interkom za- dzwonił do magazynu na zapleczu galerii. Parę chwil później syn Asaniego wepchnął do głównej sali galerii mały wózek, a jego ojciec ominął gablotę i podszedł szybko do niego, by nim pokierować. Wózek był specjalnie zaprojektowany do przewożenia takich rzeczy - w jego górnej części znajdowało się głębokie, kuliste wgłębienie, wyłożone grubą gumą piankową, dzięki czemu przewożony przedmiot spoczywał tam bezpiecznie jak zarodek w łonie. Kiedy dotarli do kontuaru, Asani szybkim i sprawnym ruchem ściągnął z półki na spodzie wózka gumową podkładkę i rozpostarł ją na kontuarze. Odprawił chłopca, po czym sam podniósł połyskującą niebieską kulę z piankowej kołyski i ostrożnie położył na podkładce. Podszedłszy bliżej, Madelyn spojrzała na nią. Nigdy jeszcze, w całym swoim życiu, nie widziała czegoś takiego. Utkwiła wzrok w szkle skrzącym się w świetle. Kiedy się przesuwała, w szkle zachodziły subtelne zmiany struktury i koloru. Dzieło to miało kształt niemal idealnej kuli, a cienka siateczka niebieskich i białych zawijasów przesycona była światłem i przechodziła we wspaniałe indygo tuż pod powierzchnią kuli, kiedy patrzyło się na nią prosto. W swej najczystszej formie kolory te przypominały Madelyn zrobione przez astronautów zdjęcia krzywizny ziemi oglądanej o świcie z przestrzeni kosmicznej. Asani spojrzał na Madelyn, która, studiując to dzieło, wydawała się pogrążona w transie. Uśmiechnął się, zasta- nawiając się, czy w jego kalkulatorze jest dosyć cyfr, by zapisać cenę i należny od niej podatek. Madelyn doszła do siebie na tyle, by zapytać: - Czy to ma jakąś nazwę? - A tak. Pierwszy właściciel, ten, który to zamówił... zgodził się z twórcą, że będzie to się nazywało Kula na krawędzi. Zaprowadził ją do ustronnego pomieszczenia na tyłach 29
galerii, małego gabinetu, gdzie rozpoczął negocjacje handlowe. Po paru minutach targowania się o cenę Asani spróbował przeprosić ją i wyjść na chwilę z pokoju. Za potrzebą, powiedział jej. Madelyn spojrzała na zegarek i powiedziała, że jest już spóźniona na spotkanie i musi wyjść. Ponieważ umówiła się na kolację na ósmą, nie musiała się nigdzie spieszyć, ale nie została za drzwiami, kiedy rozdzielano rozsądek. Gdyby w tym momencie Asani wyszedł z pokoju, wycofałaby ofertę i odeszła. Nie miała najmniejszego zamiaru wdawać się w licytację na odległość z dyrektorem do spraw nabytków jakiegoś muzeum, które prawdopodobnie subsydiowała jej firma w ramach programu wspierania sztuki przez przedsiębiorstwa. W końcu zgodzili się co do ceny i Madelyn wypisała czek. Asani chciał dostarczyć jej nazajutrz dzieło osobiście, ale nie przystała na to. Razem z synem poszedł je zapakować. Madelyn cieszyła się dużo bardziej, mając na siedzeniu obok siebie pudło z niebieską kulą, kiedy prowadziła samochód w tłoku. Tak przykuwał jej uwagę, że przegapiła moment, w którym zapaliło się zielone światło, i nie ruszyła. Kierowca w samochodzie za nią nacisnął klakson. Widziała w lusterku wstecznym, jak gestykuluje: „Ma bogata suka wóz formuły pierwszej, a nie potrafi prowadzić". - Spokojnie. - Madelyn popatrzyła na niego zmrużonymi oczami przez ciemne okulary. - Nie unoś się. - Dotknęła stopą gazu i ferrari posunęło się nieco do przodu, powoli nabierając szybkości. Po raz pierwszy od chwili gdy kupiła ten samochód, zaczęła żałować, że nie ma on automatycznej skrzyni biegów. Miałaby wtedy jedną rękę wolną i mogłaby przytrzymać pudło, gdyby poleciało do przodu przy hamowaniu. W tej sytuacji patrzyła jednym okiem na karton, drugim na drogę, a prawą ręką chwytała na przemian to dźwignię zmiany biegów, to karton na siedzeniu obok niej. Wystrzałowy wóz wyścigowy ani razu nie przekroczył trzydziestu mil ani nie wyszedł poza drugi bieg. W końcu skręciła na podjazd do swojego domu i nacisnęła guzik pilota. Zaczęła się otwierać dwuskrzydłowa żelazna brama. Parę sekund później była w garażu, a ruchome drzwi 30
zamknęły się za nią. Teczkę z laptopem i stertę ważnej korespondencji z biura zostawiła w samochodzie. Potem, z torebką przerzuconą przez ramię, wytargała duże pudło przez drzwi od strony pasażera. Zatrzasnęła drzwi biodrem, by nie tarasowały jej przejścia, a w tym czasie pasek torebki zsunął się jej z ramienia w zgięcie łokciowe. W butach na czterocalowych szpilkach ostrożnie obeszła ferrari. Karton z Kulą na krawędzi był nie tyle ciężki, ile nieporęczny, za duży, by mogła go objąć. Inna kobieta zaczekałaby zapewne, aż ktoś jej pomoże, ale nie Madelyn. Odkąd przestała być dzieckiem, drażniły ją kobiety, które uciekały się do różnych babskich sztuczek, by skłonić mężczyzn do zrobienia tego, co powinny potrafić zrobić same. Gdyby miała odpowiednie narzędzia i książkę z instrukcjami, byłaby równie dobrym mechanikiem samochodowym jak programistką. Udało się jej dojść do małego stolika na końcu garażu, stojącego obok drzwi do ogródka za domem. Ostrożnie położyła pudło na stoliku, a potem ściągnęła torebkę z ramienia i opuściła ją na podłogę. Podciągnęła spódnicę w pasie o parę cali w górę. Zsunęła się jej podczas szamotaniny z pudłem. Madelyn, dysząc nieco, przyglądała się uważnie odległym o dwadzieścia stóp drzwiom do kuchni. Rozejrzała się, szukając czegoś, co mogłoby jej pomóc przetransportować tam pakunek. Sześć minut później stała w kuchni, pośród śmieci, zwojów taśmy do pakowania i kawałków plastiku pęcherzykowego, rozrzuconych po podłodze i na blacie kuchennym. Na jej ustach pojawił się uśmiech radości z posiadania tak pięknego przedmiotu, jakim była Kula na krawędzi. Podniosła ją ostrożnie i przeszła przez kuchnię do holu. Skierowała się w stronę dużego, owalnego, hebanowego stołu. Gdy tylko zobaczyła swój nowy nabytek w galerii Asaniego, wiedziała, gdzie go umieści. Będzie to pierwsza rzecz, którą zobaczy każdy, kto wejdzie do holu. Postawiła kulę na środku stołu, połyskujące szkło na lśniącym hebanie. Popatrzyła na nie, a potem zrobiła parę kroków do tyłu, by zobaczyć, jak wygląda z dala. Kiedy się 31
cofała, zawadziła o coś obcasem. O mało się nie przewró- ciła. Odzyskawszy równowagę, odwróciła się i spojrzała w dół. Kto, do diabła, zostawił na podłodze w holu wejściowym parę butów do biegania? To nie były jej buty. Za duże. Po- kojówka, pomyślała. Co musi zrobić, żeby znaleźć dobrą pomoc domową? Zanim zdążyła wypowiedzieć w złości choćby jedno sło- wo, promień odbitego światła ponownie przyciągnął jej uwagę do szklanej kuli na stole. Emitowała ona teraz z ko- baltowego błękitu strumień czerwonego światła. Kolor ten był tak intensywny, że kiedy światło uderzyło w jej oczy, Madelyn poczuła ostry ból. Zamknęła powieki, odwróciła głowę i podniosła rękę do czoła. Zanim bodziec ten zdążył przemierzyć drogę nerwową do jej mózgu, siła kinetyczna przeszła w gwałtowne szarp- nięcie jej szyi. Jej uniesione ramię opadło pod wpływem siły potężniejszej od grawitacji, kiedy fala energii eksplodują- cej w jej głowie dotarła do ręki. Natychmiast zniknął ból w nerwie wzrokowym, zastąpiony przez uczucie pieczenia w jednym palcu, a potem nie było już nic. Jej głowa opadła na ramię, ze zdziwioną miną. Drugie uderzenie ugięło jej kolana i ciało Madelyn opadło na podłogę jak pozbawiony kości wór mięsa.