uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Steven Saylor - Cykl-Roma Sub Rosa (01) Rzymska krew

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Steven Saylor - Cykl-Roma Sub Rosa (01) Rzymska krew.pdf

uzavrano EBooki S Steven Saylor
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 174 osób, 82 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 305 stron)

STEVEN SAYLOR RZYMSKA KREW Przełożył: Janusz Szczepański Wydanie polskie: 2001

CZĘŚĆ PIERWSZA WIELCY I MALI

ROZDZIAŁ PIERWSZY Niewolnik, który przybył po mnie tego niezwykle ciepłego wiosennego poranka, był człowiekiem młodym, nie mógł mieć wiele ponad dwadzieścia lat. Zazwyczaj, kiedy klient po mnie posyła, wybiera do tego kogoś spośród najniższych sług domostwa – kalekę, świniopasa, przygłupiego chłopca stajennego, śmierdzącego nawozem i kichającego od drobin słomy, której zawsze ma pełno we włosach. To jakby utarty zwyczaj: kiedy ktoś potrzebuje usług Gordianusa Poszukiwacza, zachowuje pewien dystans i powściągliwość. Zupełnie, jakbym był trędowatym albo kapłanem jakiegoś nieczystego orientalnego kultu. Przywykłem do tego. Nie obraża mnie to – dopóki wystawiane przeze mnie rachunki płacone są w całości i w terminie. Niewolnik, który stanął u mych drzwi tego ranka, był jednak bardzo czysty i starannie przyodziany. Jego zachowanie wyrażało szacunek, ale dalekie było od czołobitności – rodzaj grzeczności, jakiej oczekuje się od młodzieńca zwracającego się do kogoś starszego od siebie o dziesięć lat. Jego łacina była nieskazitelna (lepsza od mojej), a głos miał piękny i melodyjny. Nie świniopas zatem, lecz najwyraźniej wykształcony i rozpieszczony ulubieniec pana. Na imię miał Tiro. – Z domostwa najczcigodniejszego Marka Tulliusza Cycerona – dodał, zawieszając głos i nieznacznie unosząc głowę, jakby chciał sprawdzić, czy to nazwisko coś mi mówi. Nie mówiło. – Mój pan życzy sobie twoich usług z polecenia... Wziąłem go za ramię, położyłem mu palec na ustach i poprowadziłem do środka. Po srogiej zimie nastąpiła upalna wiosna; mimo wczesnej pory było już zbyt gorąco, by stać w otwartych drzwiach. Było także za wcześnie, by wysłuchiwać paplaniny owego młodzieńca, choćby nie wiem jak pięknie brzmiał jego głos. W moich skroniach huczały Jowiszowe gromy, a w kącikach oczu zapalały się i znikały cieniutkie pajęczyny błyskawic. – Powiedz mi – odezwałem się – czy znasz lekarstwo na kaca? Młody Tiro spojrzał na mnie z ukosa, zaskoczony zmianą tematu, podejrzliwy wobec mojej nagłej poufałości. – Nie, panie.

Skinąłem głową i powiedziałem: – Zapewne nigdy nie miałeś kaca? – Nie, panie – odparł, rumieniąc się lekko. – Czyżby twój pan nie pozwalał ci pić wina? – Oczywiście, że pozwala. Ale, jak mawia, umiarkowanie we wszystkim... Kiwnąłem głową i skrzywiłem się. Najlżejszy ruch wywoływał przeszywający ból. – Umiarkowanie we wszystkim – powtórzyłem – poza godziną, o której przysyła niewolnika, by darł się u mych drzwi. – Och, wybacz mi, panie. Może powinienem przyjść jeszcze raz nieco później? – To byłaby strata twojego i mojego czasu. By już nie wspomnieć o twoim panu. Nie, zostaniesz, ale nie będziesz mówił o interesach, dopóki ci tego nie polecę, i zasiądziesz ze mną do śniadania w ogrodzie, tam powietrze jest przyjemniejsze. Ująłem go znów za ramię i powiodłem przez mroczny korytarz i atrium do perystylu. Widziałem, jak unosi brwi ze zdziwienia, choć nie byłem pewien, czy zaskoczyła go wielkość ogrodu, czy jego stan. Ja do niego przywykłem, oczywiście, ale dla obcego musiał przedstawiać opłakany widok – dziko rozrośnięte wierzby płaczące o gałęziach splecionych z wysokimi chwastami, wyrastającymi z pylistego gruntu; fontanna pośrodku ogrodu dawno wyschnięta, a zdobiąca ją figurka Pana przebarwiona ze starości; wąski staw, wijący się pośrodku, zamulony i zarośnięty egipskimi roślinami wodnymi. Ogród zdziczał na długo przedtem, zanim odziedziczyłem dom po ojcu, i nie uczyniłem nic, by go odnowić. Podobał mi się taki właśnie – nieokiełznany spłacheć dzikiej zieleni ukryty pośrodku rzymskiego porządku – cichy głos sprzeciwu wobec ceglanych murów i zdyscyplinowanych klombów. Poza tym nigdy nie mógłbym sobie pozwolić na robociznę i materiały niezbędne do nadania ogrodowi poprawnej formy. – Przypuszczam, że u twojego pana wygląda to trochę inaczej, co? Usiadłem na krześle, delikatnie, by nie prowokować bólu, i wskazałem mu drugie. Klasnąłem w dłonie i natychmiast tego pożałowałem. Zagryzłem wargi i krzyknąłem: – Bethesda! Gdzież jest ta dziewczyna? Zaraz przyniesie nam posiłek. Dlatego sam otworzyłem ci drzwi, ona jest zajęta w kuchni. Bethesda! Tiro odchrząknął i powiedział: – Istotnie, jest raczej większy niż mojego pana. Popatrzyłem nań, nie rozumiejąc. Burczenie w moim brzuchu szło teraz o lepsze z szumem w skroniach. – Co takiego? – spytałem. – Dom, panie. Jest większy niż mojego pana. – Zaskoczyło cię to? Spuścił wzrok, bojąc się, że mnie obraził. – Czy wiesz, jak zarabiam na życie, młody człowieku?

– Niezupełnie, panie. – Ale wiesz, że jest to coś nie do końca godnego szacunku, przynajmniej o tyle, o ile cokolwiek jest jego godne w dzisiejszym Rzymie. Nie jest jednak nielegalne, przynajmniej o tyle, o ile legalność ma jakiekolwiek znaczenie w mieście rządzonym przez dyktatora. Zatem zdziwiło cię, że zastałeś mnie w tak dużym domu, choć tak zaniedbanym. Nie ma w tym nic złego, ja sam się temu czasami dziwię. No, jesteś, Bethesdo. Postaw tacę tu, pomiędzy mną i moim nieoczekiwanym, ale miłym młodym gościem. Bethesda spełniła polecenie, choć nie omieszkała przy tym spojrzeć z ukosa, i cicho, wzgardliwie parsknęła. Sama będąc niewolnicą, nie aprobowała mojej poufałości z innymi niewolnikami, a już najmniej karmienia ich z mojej własnej spiżarni. Kiedy skończyła nakrywać, stanęła przed nami jakby w oczekiwaniu na dalsze polecenia. To była tylko poza. Dla mnie, jeśli nie dla Tirona, było jasne, że przede wszystkim chce się lepiej przyjrzeć mojemu gościowi. Chyba czuł się bardzo nieswojo pod spojrzeniem dziewczyny. Kąciki jej ust nieznacznie opadły, górna warga ściągnęła się w subtelny łuk szydzącego uśmieszku. U większości kobiet taki grymas jest mało pociągającym wyrazem pogardy. Z Bethesdą nie można było mieć takiej pewności. Szyderczy grymas nie odbiera jej mrocznego, zmysłowego powabu. Rzekłbym, że może jej go nawet dodać. A w jej ograniczonym, ale pełnym wyobraźni cielesnym słowniku taki uśmieszek może oznaczać wszystko pomiędzy groźbą a zuchwałym zaproszeniem. W tej chwili, jak podejrzewałem, był odpowiedzią na opuszczony skromnie wzrok Tirona, miną chytrego lisa na widok milutkiego zajączka. Myślałem, że jej apetyt został zaspokojony poprzedniej nocy, jak to się stało z moim. – Czy mój pan życzy sobie jeszcze czegoś? – spytała. Stała przed nami z przyciśniętymi do boków rękami, wyprostowana, z odchylonymi w tył łopatkami i uniesionymi piersiami. Powieki opadły jej niżej, uwidaczniając wciąż nie starty makijaż z poprzedniego wieczoru. W jej głosie brzmiał zmysłowy, lekko sepleniący wschodni akcent. Bethesda najwyraźniej zdecydowała, że młody Tiro, niewolnik czy nie, wart jest próby zauroczenia. – Już niczego, Bethesdo. Zmykaj. Skłoniła głowę, odwróciła się i poszła przez ogród do domu, klucząc pomiędzy zwisającymi gałęziami wierzb. Wówczas zawstydzenie Tirona nagle zniknęło. Poszedłem za jego spojrzeniem, od źródła w szeroko otwartych oczach do punktu skupienia, gdzieś tuż nad łagodnie kołyszącymi się pośladkami Bethesdy. Zazdrościłem mu tej skromności i wstydu, jego głodu, urody i młodości. – Twój pan nie pozwala ci na picie wina, a w każdym razie nie za wiele – odezwałem się. – A czy pozwala ci od czasu do czasu cieszyć się damskimi wdziękami? Nie byłem przygotowany na jego gwałtowny rumieniec, głęboki i czerwony jak zachód słońca nad otwartym morzem. Tylko młodzi o gładkich, miękkich policzkach i czołach mogą się tak rumienić. Nawet Bethesda była na to za stara, jeśli w ogóle byłaby do tego zdolna.

– Nieważne – rzekłem. – Nie mam prawa zadawać ci takich pytań. Proszę, weź trochę chleba. Bethesda piecze go sama i jest lepszy, niż mógłbyś się spodziewać. To przepis jej matki z Aleksandrii. Tak w każdym razie twierdzi; ja podejrzewam, że ona nigdy nie miała matki. A chociaż kupiłem ją w Aleksandrii, jej imię nie jest ani greckie, ani egipskie. Mleko i śliwki powinny być świeże, choć nie ręczę za ser. Jedliśmy w milczeniu. Ogród wciąż był zacieniony, ale czułem, jak słońce namacalnie, niemal groźnie wspina się po krytym dachówką dachu, niczym włamywacz szykujący się, by wtargnąć do domu ofiary. W południe cały ogród będzie skąpany w nieznośnie gorącym, oślepiającym blasku, lecz na razie jeszcze było tu chłodniej niż w domu, wciąż nagrzanym od wczorajszego upału. Nagle w kącie poruszyły się pawie, największy z samców wydał przenikliwy zew i ruszył przed siebie, rozwijając wachlarz ogona. Tiro spostrzegł go i drgnął, jakby zaskoczony widokiem. Żułem pokarm bez słowa, krzywiąc się od czasu do czasu, kiedy fala bólu ogarniała moje skronie. Znowu zerknąłem na Tirona, który oderwał wzrok od dumnego pawia i spojrzał na pustą sień, w której zniknęła Bethesda. – Czy to lekarstwo na kaca, panie? – Co, Tironie? Zwrócił ku mnie twarz, której absolutna niewinność bardziej oślepiała niż słońce, właśnie wyglądające znad szczytu dachu. Nosił greckie imię, ale z wyjątkiem oczu miał wszystkie klasyczne cechy Rzymianina – gładko wyrzeźbione czoło, policzki i brodę, lekko uwydatnione wargi i nos. Zadziwił mnie właśnie kolor jego oczu, bladoliliowy, jakiego jeszcze w życiu nie widziałem. Z pewnością nie był rzymskim dziedzictwem; raczej pamiątką po matce czy ojcu niewolnikach, bogowie wiedzą skąd przywiezionych do serca imperium. Te oczy były o wiele za ufne i niewinne, by mogły należeć do Rzymianina. – Czy lekarstwem na kaca jest posiąść kobietę o poranku? – pytał Tiro. Roześmiałem się głośno. – Bynajmniej. Znacznie częściej jest to kolejne stadium choroby. Albo też zachętą do wyzdrowienia na następny raz. Popatrzył na jedzenie, biorąc w palce kawałek sera, choć bez entuzjazmu. Najwyraźniej przywykł do lepszej strawy, choć był niewolnikiem. – A więc chleb i ser? – Jedzenie pomaga, o ile da się utrzymać w żołądku. Jednak prawdziwe remedium na tę przypadłość zdradził mi mądry lekarz w Aleksandrii prawie dziesięć lat temu. Byłem wówczas w twoim wieku, jak sądzę, a wino nie było mi obce. Od tamtej pory ta recepta dobrze mi służy. Lekarz ów miał taką teorię: kiedy pije się w nadmiarze, pewne „humory” zawarte w winie zamiast rozpuszczać się w żołądku, unoszą się niczym złe opary do głowy, utwardzając wydzielaną przez mózg flegmę, przez co mózg puchnie i ulega podrażnieniu. Owe humory w końcu się rozpływają i flegma mięknie. Dlatego właśnie nikt na kaca nie umiera, choćby nie wiem jak straszliwie cierpiał.

– Wobec tego jedynym lekiem jest czas, panie? – Jest coś, co działa szybciej. Myślenie. Skoncentrowany wysiłek umysłu. Widzisz, według mego przyjaciela z Aleksandrii myślenie odbywa się w mózgu, oliwionym przez wydzielaną flegmę. Kiedy flegma zostanie skażona lub stwardnieje, rezultatem jest ból głowy. Ale aktywność myślowa powoduje wydzielanie świeżej flegmy, która rozmiękcza i rozcieńcza starą; im intensywniej się myśli, tym więcej się jej wydziela. Dlatego koncentracja umysłowa przyspiesza naturalny powrót do zdrowia przez wypłukiwanie humorów z podrażnionej tkanki i wznowienie oliwienia mózgu. – Rozumiem... – powiedział Tiro z powątpiewaniem, choć widać było, że wykład zrobił na nim wrażenie. – Wywód logiczny płynie gładko; oczywiście trzeba wpierw przyjąć odpowiednie tezy, których udowodnić nie sposób. Oparłem się wygodniej i założyłem ręce na piersiach, gryząc kawałek skórki od chleba. – Dowód leży w samym zdrowieniu. Już czuję się lepiej, kiedy przyszło mi wyjaśniać działanie lekarstwa. I podejrzewam, że w kilka minut będę całkowicie uleczony, gdy wyjaśnię, po co przybyłeś. – Obawiam się, że lek słabo działa, panie. – Tiro uśmiechnął się dyskretnie. – A to dlaczego? – Pomyliły ci się osoby, panie. To ja mam ci wyjaśnić, po co przybyłem. – Ależ przeciwnie! To prawda, jak wyczytałeś z mej twarzy, że nigdy nie słyszałem o twym panu... jak mu tam? Marku jakimś tam Cyceronie? Zupełnie obcy. Niemniej mogę ci o nim parę rzeczy powiedzieć. – Przerwałem na chwilę, by zaintrygować młodzieńca, po czym kontynuowałem: – Jego ród znany jest z dumy, której i jemu nie brakuje. Mieszka tu, w Rzymie, lecz jego ród wywodzi się z innego miejsca, być może gdzieś na południu; nie są w mieście dłużej niż jedno pokolenie. Są bardziej niż zamożni, choć nie bajecznie bogaci. Czy póki co mam rację? – Póki co, tak. – Tiro spojrzał na mnie podejrzliwie. – Ten Cycero jest młodym człowiekiem, jak ty; może nieco od ciebie starszym. Jest zapalonym studentem retoryki i oratorstwa, do pewnego stopnia wyznawcą greckich filozofów. Nie sądzę, by był epikurejczykiem; może być stoikiem, ale umiarkowanym. Zgadza się? – Tak... – Tiro zaczynał się czuć nieswojo. – Co do przyczyny twego przybycia, potrzebujesz mych usług w sprawie sądowej, którą ten Cycero wniesie przed Rostrę* Cycero jest prawnikiem, dopiero rozpoczynającym karierę. Sprawa jednak jest poważna i skomplikowana. Jeśli chodzi o to, kto mnie polecił, powiem, że to jeden z największych prawników Rzymu. Hortensjusz, oczywiście. * łac. Rostra – mównica wzniesiona na Forum Romanum w V wieku p.n.e. jako miejsce wystąpień prawników oraz polityków (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

– O... oczywiście – zająknął się Tiro, ledwo szepcząc. Jego oczy zwęziły się tak bardzo, jak szeroko otwarły się usta. – Ale skąd wiesz, panie? – A sprawa, o jaką idzie? Chyba morderstwo... Chłopak spojrzał na mnie z ukosa, nie starając się już kryć zdumienia. Ja zaś brnąłem dalej: – I nie tylko morderstwo. Nie, coś jeszcze gorszego. Znacznie gorszego. – To jakaś sztuczka... – wyszeptał Tiro. Oderwał ode mnie wzrok, potrząsając głową, jakby uczynił to z wysiłkiem. – Robisz to za pomocą jakichś czarów. Magia... Przycisnąłem palce do skroni, unosząc wysoko łokcie – po części dla złagodzenia bolesnego pulsowania w skroniach, po części zaś, by sparodiować teatralną pozę wróżbity. – Nieczysta zbrodnia... wyszeptałem. Ohydna, niewymowna. Ojciec zamordowany przez własnego syna. Ojcobójstwo! – Puściłem skronie i usiadłem. Spojrzałem memu młodemu gościowi wprost w oczy. – Tironie, sługo Marka Tulliusza Cycerona, przybyłeś, aby mnie prosić, bym pomógł twemu panu bronić niejakiego Sekstusa Roscjusza z Amerii, oskarżonego o zabicie ojca, którego nazwisko nosi. A mój kac jest całkowicie wyleczony. Tiro zamrugał, zmarszczył brwi, po czym opadł na oparcie krzesła i przesunął w zamyśleniu palcem po górnej wardze. – To jest jakaś sztuczka, prawda? – zapytał. Obdarzyłem go najbledszym uśmiechem, na jaki mogłem się zdobyć. – Dlaczego? Nie wierzysz, że potrafię czytać w twoich myślach? – Cycero mówi, że nie ma czegoś takiego, jak jasnowidzenie, czytanie w myślach ani przepowiadanie przyszłości. Twierdzi, że wszyscy jasnowidze, wróżbici i wyrocznie to w najgorszym razie szarlatani, w najlepszym zaś sprytni aktorzy, żerujący na łatwowierności gawiedzi. – A ty wierzysz we wszystko, co mówi Cycero? Tiro zarumienił się. Zanim jednak się odezwał, powstrzymałem go uniesioną dłonią. – Nie odpowiadaj – powiedziałem. – Nigdy nie nakłaniałbym cię, byś mówił cokolwiek przeciw twemu panu. Ale powiedz mi jedno: czy Marek Tulliusz Cycero kiedykolwiek odwiedził wyrocznię delfijską? Czy widział świątynię Magna Mater w Efezie i spróbował mleka płynącego z jej marmurowej piersi? A może wspiął się w środku nocy na wielkie piramidy i słuchał głosu wiatru, buszującego wśród starożytnych kamieni? – Nie, chyba nie – odpowiedział Tiro, spuszczając wzrok. – Cycero nigdy nie opuszczał Italii. – Ale ja opuszczałem, młody człowieku. Przez chwilę zatopiłem się w myślach, niezdolny oderwać się od potoku wrażeń, widoków, dźwięków, zapachów przeszłości. Rozejrzałem się po ogrodzie i nagle dostrzegłem jego brzydotę. Gapiłem się na leżący przede mną talerz z jedzeniem, zdając sobie sprawę, jak suchy i niesmaczny jest chleb, jak zjełczały ser. Spojrzałem na Tirona, przypomniałem sobie,

kim jest, i poczułem się głupio. Zużyłem tyle energii, by wywrzeć wrażenie na zwykłym niewolniku. – Zrobiłem to wszystko i widziałem wszystkie te miejsca – powiedziałem rzeczowym tonem. – A mimo to podejrzewam, że pod wieloma względami jestem większym niedowiarkiem niż twój sceptyczny pan. Tak, to zwykła sztuczka. Gra logiczna. – Ale w jaki sposób zwykła logika może dostarczyć nowych wiadomości? Powiedziałeś, że do mojego przybycia nigdy nie słyszałeś o Cyceronie. Nie powiedziałem ci o nim niczego, a mimo to bezbłędnie odgadłeś, po co przyszedłem. To tak, jakbyś wyczarował monety z powietrza. Jak możesz stworzyć coś z niczego? Albo odkryć prawdę bez dowodów? – Nie o to chodzi, Tironie. To nie twoja wina. Jestem pewien, że potrafisz myśleć równie dobrze jak ktokolwiek inny. Problem tkwi w tym, jakiego rodzaju logiki nauczają rzymscy retorzy. Powtarzanie dawnych spraw sądowych, analizowanie dawnych bitew, uczenie się gramatyki i prawa na pamięć, a wszystko po to, by umieć nagiąć prawo na korzyść klienta, bez względu na dobro i zło, ani choćby na strony świata, jak się zastanowić. Na pewno zaś bez względu na prostą prawdę. Spryt zastępuje mądrość, zwycięstwo usprawiedliwia wszystko. Nawet Grecy zapomnieli, jak myśleć. – Jeśli to tylko sztuczka, powiedz mi, jak to się robi. Roześmiałem się i wziąłem kawałek sera. – Jeśli ci to wyjaśnię, będziesz mnie mniej szanował, niż jeśli pozostawię to tajemnicą. Tiro zmarszczył się. – Uważam, że powinieneś mi to powiedzieć, panie. W przeciwnym razie, jakże będę się mógł wyleczyć z kaca, jeżeli kiedykolwiek będę miał szczęście i pozwolą mi do niego dopuścić? Pod zmarszczonym czołem przemknął cień uśmiechu. Tiro potrafił przybierać pozy nie gorzej od Bethesdy. Albo ode mnie. – Dobrze więc. – Wstałem i przeciągnąłem się, wyciągając ręce wysoko nad głowę. Zaskoczyło mnie słoneczne ciepło na dłoniach, tak wyraźne, jak gdybym zanurzył je w parującej wodzie. Połowa ogrodu skąpana była w promieniach. – Przespacerujemy się po ogrodzie, dopóki jest jeszcze chłodno. Wyjaśnię ci moje dedukcje, Bethesda sprzątnie po śniadaniu... Bethesdo!... i porządek zostanie przywrócony. Szliśmy wolno, okrążając staw. Po jego drugiej stronie moja kocica Bast uganiała się za ważkami. Jej czarne futerko błyszczało w słońcu. – A zatem, skąd wiem to, co wiem o Marku Tulliuszu Cyceronie? Powiedziałem, że pochodzi z dumnej rodziny. To jasno wynika z jego nazwiska. Nie z rodowego, Tulliusz, ale z przydomka Cycero. Przydomek obywatela rzymskiego ogólnie określa gałąź rodu – w tym wypadku gałąź Cyceronów rodu Tulliuszów. Albo też, jeżeli żadna gałąź nie istnieje, przydomek może być charakterystyczny dla konkretnej osoby, zazwyczaj opisując jej cechy fizyczne. Naso dla kogoś o wydatnym nosie, czy Sulla, jak nasz czcigodny i ceniony dyktator,

zwany tak z powodu swej „ozdobnej” cery. W każdym razie, Cycero jest imieniem brzmiącym nader dziwnie. Oznacza zwykły groch i z trudem można je uznać za przynoszące chwałę. Jak też właściwie jest z twoim panem? – Cycero to stary przydomek rodowy. Mówią, że wzięło się od przodka, który miał na czubku nosa paskudny pypeć z przecięciem pośrodku, jak właśnie ziarno grochu. Masz rację, panie, że brzmi ono dziwnie, choć tak do niego przywykłem, że prawie nie zwracam na to uwagi. Niektórzy przyjaciele mego pana radzą, by je rzucił, jeśli zamierza robić karierę polityczną lub prawniczą, ale on ani o tym nie chce słyszeć. Mówi, że skoro jego ród uważał za stosowne przybrać tak szczególny przydomek, to znaczy, że mąż, który pierwszy go nosił, musiał być nadzwyczajnym człowiekiem, choć nikt nie pamięta dlaczego. Mówi, że zamierza sprawić, by cały Rzym znał i szanował przydomek Cycero. – Dumny, jak powiedziałem. Ale oczywiście można to powiedzieć właściwie o każdym rzymskim rodzie, a już na pewno o każdym rzymskim prawniku. Że mieszka w Rzymie, przyjąłem za pewnik. Że jego korzenie rodzinne tkwią na południu, wywnioskowałem z nazwiska Tulliusz. Pamiętam, że natknąłem się na nie nieraz w drodze do Pompejów – być może w Akwinum, Interamnie, Arpinum... – Właśnie – potwierdził Tiro. – Cycero ma krewnych w całym tamtym regionie. On sam urodził się w Arpinum. – Ale mieszkał tam tylko do dziewiątego czy dziesiątego roku życia. – Tak, miał osiem lat, kiedy jego rodzina przeniosła się do Rzymu. Ale skąd to wiesz? Bast zaprzestała polowania na ważki, przyszła do mnie i zaczęła się ocierać o moje łydki. – Pomyśl, Tironie. Formalne kształcenie obywatela zaczyna się w wieku dziesięciu lat. Podejrzewam zaś, sądząc po jego znajomości filozofii i po twojej erudycji, że twój młody pan nie pobierał nauk w jakimś sennym miasteczku przy drodze do Pompejów. A to, że rodzina nie mieszka tu dłużej niż jedno pokolenie, wydedukowałem z samego faktu, że nie znam przydomka Cycero. Gdyby byli tu za mojej młodości, z pewnością przynajmniej bym o nich usłyszał, a takiego imienia łatwo się nie zapomina. Jeśli zaś chodzi o wiek Cycerona, jego zamożność i zainteresowanie filozofią i oratorstwem, to wszystko jest oczywiste, gdy po prostu popatrzeć na ciebie, Tironie. – Na mnie? – Niewolnik jest zwierciadłem swego pana. Twój brak obeznania z niebezpieczeństwami wina, twoja skromność wobec Bethesdy wskazują, że przebywasz w domostwie, gdzie godność i powściągliwość są najważniejsze. Taki ton może nadać tylko sam pan. Cycero najwyraźniej jest mężem o rygorystycznej moralności. Można by to przypisać czysto rzymskim cnotom, ale twoja wzmianka o umiarkowaniu we wszystkim wskazuje na docenianie filozofii greckiej. W domu Cycerona kładzie się też duży nacisk na retorykę, gramatykę i oratorstwo. Wątpię, byś kiedykolwiek otrzymał choćby jedną formalną lekcję w tym zakresie, ale niewolnik może wchłonąć wiele poprzez stałe obcowanie ze sztuką. Widać

to po twojej mowie i zachowaniu, po wygładzonej intonacji. Z pewnością Cycero studiował długo i sumiennie w szkołach retoryki. Wszystko to razem może oznaczać tylko jedno: że pragnie zostać adwokatem i prowadzić sprawy sądowe na forum. Mogłem to wywnioskować zresztą z samego twojego przybycia po moje usługi. Większość moich klientów, a przynajmniej ci godni szacunku, to politycy albo prawnicy, albo jedno i drugie. Tiro skinął głową. – Jednak wiedziałeś też, że Cycero jest młody i dopiero zaczyna karierę. – Tak. No cóż, gdyby był doświadczonym adwokatem, już bym o nim słyszał. Ile spraw przeprowadził? – Tylko jedną – przyznał Tiro. – Nic, o czym mógłbyś słyszeć, panie. Zwykła sprawa dotycząca partnerstwa. – Co jeszcze bardziej potwierdza jego młodość i niedoświadczenie. Tak samo jak przysłanie tu ciebie. Czy można powiedzieć, że jesteś najzaufańszym niewolnikiem Cycerona? Jego ulubionym sługą? – Jestem jego osobistym sekretarzem. Byłem u niego przez całe moje życie. – Nosiłeś jego książki do szkoły, przepytywałeś z gramatyki, przygotowywałeś dlań notatki do jego pierwszej sprawy na forum? – Zgadza się. – Więc nie jesteś takim niewolnikiem, jakich większość adwokatów przysyła, kiedy zapragną usług Gordianusa Poszukiwacza. Tylko początkujący prawnik o zawstydzającej nieznajomości utartych obyczajów może przysłać tu swą prawą rękę. Pochlebia mi to, nawet jeśli pochlebstwo było niezamierzone. Aby okazać wdzięczność, nie rozgłoszę, że Marek Tulliusz Cycero zrobił z siebie głupka, przysyłając swego najlepszego sługę po tego parszywca Gordianusa, przeszukiwacza stosów łajna i gniazd szerszeni. Mieliby z tego więcej śmiechu, niż ktokolwiek miał z przydomka Cycero. Tiro znów zmarszczył brwi. Czubkiem sandała zahaczyłem o wystający z ziemi korzeń, uderzyłem się w duży palec i zmełłem w ustach przekleństwo. – Masz rację, panie – rzekł Tiro cicho, lecz żarliwie. – Jest on całkiem młody, jak i ja. Nie zna jeszcze wszystkich tych kruczków prawnych, głupich gestów i pustych formalności. Ale wie, w co wierzy. To więcej, niż mógłbyś powiedzieć o większości adwokatów. Popatrzyłem na swój bolący palec, zaskoczony, że nie krwawi. Są jednak w mym ogrodzie bogowie, dzicy, niechlujni i nieokrzesani jak sam ogród. Ukarali mnie za droczenie się z naiwnym młodym niewolnikiem. Zasłużyłem sobie na to. – Twoja lojalność przynosi ci chwałę, Tironie. Ile lat ma twój pan? – Dwadzieścia sześć. – A ty? – Dwadzieścia trzy.

– Nieco więcej, niż sądziłem, w obu wypadkach. Zatem nie jestem starszy od ciebie o dziesięć lat, Tironie, lecz tylko o siedem. Niemniej siedem lat może stanowić dużą różnicę – powiedziałem, rozmyślając nad pasją obu młodzieńców do zmieniania świata. Zalała mnie fala nostalgii, łagodna niczym powiew poruszany teraz gałęziami wierzby nad naszymi głowami. Spojrzałem w dół, na staw, i ujrzałem nasze odbicia w paśmie czystej wody, połyskującej w słońcu. Byłem wyższy od Tirona, szerszy w ramionach i w talii. Moja szczęka była wydatniejsza, nos bardziej płaski i zakrzywiony, oczy zaś, dalekie od barwy lilii, były statecznie, po rzymsku brązowe. Jedyne, co mieliśmy wspólnego, to czarne, kędzierzawe włosy; w moich prześwitywały szare pasma. – Wspomniałeś Kwintusa Hortensjusza – rzekł Tiro. – Skąd wiedziałeś, że to on polecił cię Cyceronowi? – Nie wiedziałem – roześmiałem się. – Nie na pewno. To był strzał na oślep, ale celny. Wyraz zdumienia na twojej twarzy natychmiast powiedział mi, że mam rację. Gdy tylko się dowiedziałem, że zamieszany w to jest Hortensjusz, reszta stała się jasna. Pozwól, że ci wytłumaczę. Był u mnie jeden z ludzi Hortensjusza, jakieś dziesięć dni temu, chcąc mnie wybadać w pewnej sprawie. Ten, którego zawsze Hortensjusz przysyła, gdy potrzebuje mojej pomocy. Sama myśl o tym potworze przyprawia mnie o drżenie. Gdzież różni Hortensjusze znajdują takie obrzydliwe egzemplarze? Czemuż wszyscy oni trafiają do Rzymu, by tu sobie wzajemnie podcinać gardła? Ale ty naturalnie nie wiesz nic o tej stronie zawodu prawnika. Jeszcze nie. W każdym razie ów Hortensjuszowy sługa przychodzi do moich drzwi, zadaje wiele pytań nie na temat, nic mi nie mówi... wiele tajemnic, wiele teatralnych póz, wszystkie te przypochlebne sztuczki, stosowane, by wybadać, czy przeciwnik już nie nawiązał ze mną kontaktu w tej sprawie. Oni wszyscy myślą, że ich adwersarze byli tu przed nimi, a ja niby zgodzę się im pomagać, a w decydującej chwili wbiję im nóż w plecy. Przypuszczam, że tak właśnie postąpiliby na moim miejscu. W końcu odchodzi, pozostawiając w sieni smród, którego Bethesda nie może usunąć przez następne trzy dni wietrzenia i szorowania, a tylko dwie przesłanki wyjaśniające, o czym, u licha, mówił: nazwisko Roscjusz i nazwę miasta Ameria. Czy znam pierwszego i czy kiedykolwiek byłem w drugim. Roscjusz to nazwisko sławnego komedianta, oczywiście, jednego z faworytów Sulli, wszyscy to wiedzą. Ale to nie jego miał ów potwór na myśli. Ameria to małe miasteczko wśród wzgórz umbryjskich, o pięćdziesiąt mil z hakiem od Rzymu. Nie ma wiele powodów do odwiedzania go, chyba że się zamierza poświęcić rolnictwu. Zatem moje odpowiedzi na oba pytania brzmiały „nie”. Minęły ze dwa dni. Sługa Hortensjusza nie pokazał się więcej, co mnie zaintrygowało. Zadałem parę pytań tu i ówdzie. Bez trudu dowiedziałem się, o co tu chodzi. Sprawa o ojcobójstwo, która miała wejść przed Rostrę. Sekstus Roscjusz z Amerii oskarżony o uknucie zabójstwa ojca tu, w Rzymie. Dziwne... nikt nie wiedział wiele na ten temat, ale wszyscy ostrzegali, bym się trzymał od sprawy z daleka. Ohydne przestępstwo, mówili, więc i proces będzie ohydny.

Wciąż czekałem, że Hortensjusz po mnie przyśle, ale jego potwór nigdy nie powrócił. Dwa dni temu usłyszałem, że Hortensjusz wycofał się z prowadzenia obrony. Rzuciłem Tironowi spojrzenie z ukosa. Oczy wbił w ziemię, nie patrząc na mnie, ale czułem intensywność jego skupienia. Był świetnym słuchaczem. Gdyby nie był niewolnikiem, jakim wspaniałym mógłby być uczniem, pomyślałem. W innym świecie, w innym czasie mógłbym być dobrym nauczycielem młodych ludzi. Potrząsnąłem głową. – Wyrzuciłem z myśli i Hortensjusza, i jego obrzydliwego sługę, i ten tajemniczy proces – podjąłem. – Aż nagle pojawiasz się ty, twierdząc, że z czyjegoś polecenia. Czyjego? Być może, pomyślałem, Hortensjusza, który chyba uznał, że mądrzej będzie podsunąć sprawę o ojcobójstwo komuś innemu. Prawdopodobnie młodemu adwokatowi, komuś niedoświadczonemu. Początkującemu prawnikowi, który byłby podekscytowany perspektywą poważnego procesu, a w każdym razie procesu wiążącego się z tak wysoką karą dla oskarżonego. Adwokatowi, który nie wiedziałby, że lepiej się do tego nie brać, który nie może wiedzieć tego, co wie Hortensjusz. Gdy tylko potwierdziłeś, że to Hortensjusz mnie polecił, łatwo już było podążyć do ostatecznego twierdzenia, po drodze upewniając się co do kierunku widocznymi na twej twarzy reakcjami. Z której, skoro już o tym mowa, równie łatwo jest czytać, jak z łaciny Katona. – Wzruszyłem ramionami i zakończyłem wywód: – Do pewnego stopnia logika, do pewnego przeczucie. W moim fachu nauczyłem się używać obu. Szliśmy przez chwilę w milczeniu. Wreszcie Tiro uśmiechnął się, potem w głos roześmiał. – Zatem wiesz, po co przyszedłem. Wiesz, o co miałem cię spytać. Nie musiałem prawie nic mówić. Wielce mi to ułatwiłeś. Wzruszyłem znowu ramionami i rozłożyłem ręce w typowym rzymskim geście fałszywej skromności. Tiro zaś znowu zmarszczył brwi. – Gdybym teraz mógł przeczytać twoje myśli, panie... Ale pewnie potrzebowałbym na to dłuższej praktyki. A może to, że traktujesz mnie tak dobrze, oznacza, że już się zgodziłeś? Że użyczysz swych usług Cyceronowi, który ich potrzebuje? On wie od Hortensjusza, jakimi metodami pracujesz i jakiej oczekujesz zapłaty. Czy zrobisz to? – Czy zrobię co? Obawiam się, że moja zdolność czytania w myślach na tym się kończy. Musisz być bardziej konkretny. – Czy pójdziesz? – Dokąd? – Do domu Cycerona. – Widząc zdziwienie na mej twarzy, dodał: – Spotkać się z nim. Omówić sprawę. Te słowa zatrzymały mnie w miejscu tak raptownie, że spod mych sandałów wzbiły się małe obłoczki pyłu. – Twój pan jest istotnie ignorantem w sprawach dobrych obyczajów, co? Zaprasza mnie do swego domu. Mnie, Gordianusa Poszukiwacza? Jako gościa? Jakież to dziwne. Tak,

myślę, że bardzo chętnie poznam tego Marka Tulliusza Cycerona. Bogowie wiedzą, że potrzebna mu moja pomoc. Jakimże musi być dziwakiem. Tak, oczywiście, że pójdę. Pozwól tylko, że przebiorę się w coś bardziej odpowiedniego. Chyba włożę togę. I buty zamiast sandałów. To mi zajmie małą chwilkę – zapewniłem go. – Bethesda!

ROZDZIAŁ DRUGI Droga z mojego domu na Eskwilinie do domu Cycerona, położonego nieopodal Kapitolu, zajmowała ponad godzinę dobrym marszem. Tiro zapewne pokonał ją w czasie o połowę krótszym, ale on wystartował o świcie. My ruszyliśmy w drogę o poranku, kiedy ulice Rzymu zalane są ludźmi, pobudzonymi do działania przez odwieczne bodźce: głód, zachłanność i posłuszeństwo rozkazom. O tej porze widzi się na ulicach więcej domowych niewolników niż kiedykolwiek w ciągu doby. Uganiają się po mieście z milionem porannych zadań, przekazując wiadomości, dźwigając paczki, przynosząc potrzebne drobiazgi, robiąc zakupy na rynkach. Niesie się za nimi ciężka woń pieczywa, świeżo wypiekanego jak Rzym długi i szeroki w kamiennych piecach, ślących ku niebu cienkie strużki dymu niczym w codziennej ofierze bogom; zapach ryb – słodkowodnych gatunków złowionych w pobliskim Tybrze albo bardziej egzotycznych sztuk przywiezionych nocą łodziami z portu w Ostii: oblepionych mułem muszli, dużych ryb morskich, wijących się ośmiornic i kalmarów; odór krwi bijący z oderżniętych nóg, piersi i starannie wyciętych organów bydlęcych, świńskich, baranich i drobiowych, owiniętych w płótno i przewieszonych przez ramiona służących – za chwilę trafią na stoły ich panów. Żadne spośród znanych mi miast nie może dorównać Rzymowi tą czystą witalnością porannego szczytu. Rzym budzi się po nocy z pełnym samozadowolenia przeciąganiem się i głębokim wdechem, pobudzającym płuca i przyspieszającym puls. Rzym budzi się z uśmiechem wywołanym przyjemnymi marzeniami, ponieważ co wieczór zasypia, śniąc sen o imperium. Rano otwiera oczy, gotów zająć się realizacją tego snu w jasnym świetle dnia. Inne miasta trzymają się swego snu kurczowo – Aleksandria i Ateny pogrążone we wspomnieniach przeszłości, Pergamon i Antiochia owinięte puchową kołdrą wschodniego przepychu, małe Pompeje i Herkulanum cieszą się luksusem drzemki do południa. Rzym radośnie otrząsa się ze snu i zabiera się do codziennej krzątaniny. Rzym ma pracę do wykonania. Rzym jest rannym ptaszkiem. To miasto jest jak wiele miast w jednym. O każdej godzinie można zobaczyć co najmniej kilka jego wcieleń. W oczach kogoś, kto patrzy na miasto i widzi ludzkie twarze, jest przede

wszystkim miastem niewolników, jest ich bowiem znacznie więcej niż obywateli i wyzwoleńców. Niewolnicy są wszędzie, tak wszechobecni i niezbędni miastu do życia, jak wody Tybru i światło słońca. Niewolnicy są krwią Rzymu. Pochodzą z wszelkich ras i stanów. Niektórych trudno odróżnić od ich panów. Chodzą po ulicach lepiej ubrani i zadbani niż niejeden wolny obywatel; może nie mają togi, lecz ich tuniki zrobione są z równie dobrej materii. Inni są niewyobrażalnie szkaradni, jak ci ospowaci, półgłupi robotnicy, których widzi się, jak ciągną ulicami w nierównych kolumnach, nadzy poza skrawkiem płótna okrywającego ich genitalia, skuci ze sobą łańcuchami za kostki, dźwigający ciężary, utrzymywani w ryzach przez dozorców z biczami i katowani przez roje much, podążających za nimi wszędzie. Ci idą do kopalń albo na galery, a może do kopania fundamentów pod dom jakiegoś bogacza, zawsze jednak jest to droga do wczesnej śmierci. Dla tych, którzy w mieście nie widzą ludzi, lecz kamienie, Rzym jest miejscem religii. To miasto zawsze było pobożne, składało moc ofiar każdemu z bogów i herosów, który mógł się okazać sojusznikiem w urzeczywistnianiu snu o imperium. Rzym czci bogów i zmarłych. Świątynie, ołtarze, posągi są wszędzie. Woń kadzidła unosi się z każdego zakątka. Można wejść w wąską, krętą uliczkę w okolicy znanej od dzieciństwa i nagle natknąć się na nigdy przedtem nie dostrzeżony znak – mały, toporny posążek jakiegoś zapomnianego etruskiego bóstwa, osadzony w niszy i ukryty za krzewem dzikiego kopru, sekret znany tylko bawiącym się tutaj dzieciakom oraz mieszkańcom, oddającym dawnemu, bezsilnemu bożkowi cześć jako opiekunowi domu. Można też znaleźć całą świątynię, tak niewyobrażalnie starą, że wykonaną nie z cegieł ani z wyschniętego mułu, lecz z przeżartego przez robactwo drewna, której wnętrze dawno temu odarto z wszelkich oznak świadczących o tożsamości ongiś rezydującego w niej bóstwa; otoczonej jednak kultem z przyczyn, których nikt z żyjących nie pamięta. Inne widoki są charakterystyczne dla konkretnej okolicy. Weźmy na przykład moją dzielnicę, z jej przedziwną mieszanką śmierci i pożądania. Mój dom leży w połowie zbocza Eskwilinu. Nad nim góruje dzielnica pracowników kostnic, ludzi zajmujących się zmarłymi – balsamistów, specjalistów od nacierania wonnościami, od palenia zwłok na stosach. Dniami i nocami ze szczytu wznosi się w niebo gruby słup dymu, gęstszego i czarniejszego niż inne w tym dymiącym mieście, niosącego ów dziwnie przyciągający zapach spalonego ciała, gdzie indziej spotykany tylko na polach bitewnych. Poniżej mego domu rozpościera się osławiona Subura, największe skupisko tawern, domów gry i burdeli na zachód od Aleksandrii. Bliskość tak odmiennych sąsiadów – z jednej strony handlarzy śmiercią, z drugiej dostawców najbardziej przyziemnych przyjemności życia – może prowadzić do najdziwniejszych porównań. Zeszliśmy z Tironem brukowaną ścieżką opadającą stromo od mojego domu, wzdłuż ślepych ścian sąsiadów.

– Uważaj tutaj – ostrzegłem go, wskazując miejsce, w którym, jak wiedziałem, musiała czekać świeża porcja ekskrementów, wyrzucona ponad murem przez mieszkańców domu po lewej. Tiro ostro skręcił w prawo, ledwo unikając wdepnięcia w nią i marszcząc z obrzydzeniem nos. – Nie było tu tego, kiedy szedłem rano – zaśmiał się. – Nie, wygląda na całkiem świeże. Pani domu – westchnąłem – pochodzi z jakiejś zapyziałej mieściny w Samnium. Milion razy tłumaczyłem jej, jak działa publiczny system kanalizacji, ale ona tylko powtarza: „Tak robiliśmy u nas, w Dziurze Plutona”, czy jak tam się nazywa jej śmierdzące miasto. To nigdy nie leży długo. W ciągu dnia gość, który mieszka za murem po prawej, każe jednemu ze swych niewolników to zebrać i wywieźć gdzieś dalej. Nie wiem czemu; ścieżka prowadzi tylko do moich drzwi i ja jeden muszę na łajno patrzeć lub w nie wdepnąć. Może przeszkadza mu zapach. A może kradnie to, by nawieźć swój ogród. Wiem tylko, że to jedna z przewidywalnych historyjek życia: każdego następnego ranka dama z Dziury Plutona przerzuci ponad murem swe rodzinne odchody, a mąż z domu po prawej uprzątnie je przed zmierzchem. – Obdarzyłem Tirona swym najcieplejszym uśmiechem i dodałem: – Wyjaśniam to każdemu, kto może mnie odwiedzić między wschodem i zachodem słońca. W przeciwnym razie mógłby sobie zniszczyć całkiem dobrą parę butów. Dróżka stała się szersza, za to domy przy niej mniejsze i położone bliżej siebie. Wreszcie dotarliśmy do podnóża Eskwilinu i weszliśmy na szeroką via Subura. Gromada gladiatorów z wygolonymi głowami i barbarzyńskimi warkoczami na ich czubkach wytoczyła się z „Jaskini Wenus”. „Jaskinia” znana była z oszukiwania klientów, zwłaszcza tych spoza Rzymu, ale nie tylko. Było to jednym z powodów, z jakich do niej nie zaglądałem mimo jej dogodnego położenia. Oszukani czy nie, gladiatorzy wydawali się zadowoleni. Poczłapali drogą, podtrzymując się wzajemnie i wrzeszcząc nieskładnie jakąś pieśń, która najwidoczniej miała tyle melodii, ile głosów ją śpiewało. Byli pijani po zapewne bardzo długiej nocy rozpusty. Na skraju alei grupka młodych graczy w trygon rozpierzchła się, by zejść gladiatorom z drogi, po czym znów się zebrali, by rozpocząć nową rundę. Po kolei zajmowali pozycje na wierzchołkach trójkąta wyrysowanego w piasku. Rzucali sobie skórzaną piłkę, śmiejąc się w głos. Byli jeszcze chłopcami, ale wystarczająco często widywałem, jak wchodzą i wychodzą z bocznego wyjścia „Jaskini”, by wiedzieć, że tam są zatrudnieni. To, że mogą ochoczo grać w piłkę po długiej i pracowitej nocy w burdelu, było świadectwem ich młodzieńczej energii. Skręciliśmy w prawo, kierując się na zachód, w ślad za pijanymi gladiatorami. Przed nami inna droga prowadząca z Eskwilinu łączyła się z via Subura w szerokim skrzyżowaniu. Rzymska zasada: im szersza droga czy większy plac, tym bardziej zatłoczony. Zmuszeni byliśmy posuwać się dalej gęsiego, przeciskając się przez nagle narosły tłum ludzi, zwierząt, wozów i prowizorycznych straganów. Przyspieszyłem kroku i krzyknąłem przez ramię, by Tiro dotrzymywał mi tempa. Wkrótce dogoniliśmy gladiatorów. Jak się można było

spodziewać, tłum rozstępował się przed nimi na chwilę, jak łan zboża pod silnym podmuchem wiatru. Podążyliśmy tuż za nimi, mając w ten sposób ułatwioną drogę. – Z drogi! – zawołał nagle jakiś głos. – Dajcie drogę umarłemu! Rząd biało odzianych balsamistów wciskał się z prawej, schodząc z Eskwilinu. Pchali wąski, długi wózek, na którym spoczywały spowite w gazę zwłoki, zdające się płynąć w wonnym kokonie z zapachu róż, maści goździkowej i nieznanych orientalnych kadzideł. Ich odzież jak zwykle przesiąknięta była dymem zmieszanym z odorem palonych ciał z rozległych krematoriów na wzgórzu. – Z drogi! – krzyczał ich przywódca. Wymachiwał cienką drewnianą pałką, jakiej można by użyć do łagodnego skarcenia psa czy niewolnika. Przecinała ona tylko powietrze, nie trafiając nikogo, ale gladiatorzy poczuli się znieważeni. Jeden z nich wytrącił pałkę z dłoni balsamisty. Pofrunęła w tłum i uderzyłaby mnie w twarz, gdybym się nie uchylił. Usłyszałem za plecami bolesny okrzyk zaskoczenia, ale nie zatrzymałem się, by tam spojrzeć. Trzymałem się nisko i sięgnąłem do rękawa Tirona. Nacisk tłumu był zbyt silny, by umknąć. Zamiast dyskretnie się wycofać, jak nakazywały okoliczności, nieznajomi nagle zaczęli się tłoczyć ze wszystkich stron, czując w powietrzu awanturę i bojąc się, że stracą rozrywkę. Nie doznali rozczarowania. Balsamista był niskim mężczyzną, z dużym brzuchem, porytą zmarszczkami twarzą i łysiną na czubku głowy. Wyprostował się na całą wysokość i nawet wyżej, stając nieco na palcach. Przysunął wykrzywioną wściekłością twarz do gladiatora. Zmarszczył nos, poczuwszy jego oddech – nawet do mnie doleciał odór czosnku i zepsutego wina – i zasyczał nań jak wąż. Widok był absurdalny, żałosny i niepokojący. Olbrzymi gladiator odpowiedział głośnym beknięciem i kolejnym ciosem, który tym razem posłał w powietrze balsamistę. Poleciał do tyłu i uderzył o wózek ze zwłokami. Dał się słyszeć suchy trzask łamanej kości czy też drewna. Wózek i balsamista przewrócili się na ziemię. Zacisnąłem dłoń na ręce Tirona. – Tędy! – warknąłem, wskazując na nagle otwarte przejście. Zanim jednak ruszyliśmy w jego stronę, wypełniło się napływającymi wciąż gapiami. Tiro wydał z siebie dziwny dźwięk. Obróciłem się na pięcie i stwierdziłem, że jeszcze dziwniejszy jest wyraz jego twarzy. Na kostkach poczułem twarde, ciężkie pchnięcie. Ładunek z wózka wysypał się na ulicę. Ciało przetoczyło się do mych stóp, twarzą do góry, odwijając się po drodze z gazy. To były zwłoki młodej kobiety, dziewczynki właściwie. Miała jasne włosy i bladą cerę, jak wszystkie zwłoki, z których wypłynęła krew. Pomimo woskowego wyglądu skóry widać było, że za życia była piękna. Przy upadku jej szata rozerwała się, obnażając jedną pierś, białą i twardą jak alabaster, z brodawką barwy wyblakłej róży. Zerknąłem na twarz Tirona, na jego usta rozchylone w automatycznym, bezmyślnym pożądaniu, z kącikami wykrzywionymi w dół przez równie automatyczną odrazę. Oderwałem

od niego wzrok i dojrzałem kolejną lukę w tłumie. Postąpiłem krok w tamtym kierunku, ciągnąc Tirona za rękaw, ale on jakby przyrósł do ziemi. Teraz na pewno zaczną się kłopoty. W tej chwili dosłyszałem ów nie do pomylenia metaliczny odgłos wyciąganego z pochwy noża, a kątem oka spostrzegłem błysk stali. To nie żaden z gladiatorów dobył broni – postać z nożem stała po przeciwnej stronie wózka, pomiędzy balsamistami. Strażnik? Krewny zmarłej dziewczyny? W ułamku sekundy – tak szybko, że nie miałem wrażenia ciągłości jego ruchu, tylko skokowego przemieszczenia – mężczyzna znalazł się po przeciwnej stronie. Dał się słyszeć dziwny dźwięk, jakby dartej materii, cichy, ale w jakiś sposób złowrogi. Gladiator zgiął się wpół, chwytając się za brzuch. Mruknął, potem jęknął, ale zagłuszył go głośny, zbiorowy krzyk. Nie zobaczyłem wyraźnie ani zabójcy, ani samego zabójstwa. Byłem zbyt zajęty przeciskaniem się przez tłum, który rozpierzchł się, jak ziarna zboża z pękniętego worka, na widok padających na bruk pierwszych kropel krwi. – Chodźże! – wrzasnąłem, ciągnąc do siebie Tirona. Wciąż stał jak wryty, patrząc przez ramię na zmarłą, chyba nieświadomy, co się właśnie wydarzyło. Kiedy jednak byliśmy już w bezpiecznej odległości, z dala od zamieszania przy rozbitym wózku pogrzebowym, zrównał ze mną krok i cicho powiedział: – Panie, powinniśmy tam wrócić. Jesteśmy świadkami. – Czego? – Morderstwa! – Ja nic nie widziałem. I ty też nie. Cały czas gapiłeś się na ciało tej zmarłej. – Nie, widziałem całe zajście – odparł, przełykając z wysiłkiem ślinę. – Widziałem morderstwo. – Tego nie wiesz. Gladiator może z tego wyjść. Poza tym jest zapewne tylko niewolnikiem. Pożałowałem tego słowa, ujrzawszy błysk bólu w oczach młodzieńca. – A jednak powinniśmy wrócić – rzucił Tiro. – To pchnięcie nożem jest dopiero początkiem. Coś tam się nadal dzieje, nie widzisz, panie? Pół rynku się w to wmieszało! – Uniósł brwi, uderzony nagłą myślą. – Procesy! Być może jedna ze stron będzie potrzebowała dobrego adwokata. Popatrzyłem na niego zaskoczony. – Pan Cycero ma doprawdy szczęście. Jakże praktyczny z ciebie człowiek, Tironie! Na twoich oczach dokonano brutalnej zbrodni, a ty co widzisz? Perspektywę zrobienia interesu. Tirona uraził mój śmiech. – Ale przecież niektórzy prawnicy zarabiają w ten sposób masę pieniędzy. Cycero mówi, że Hortensjusz zatrudnia nie mniej niż trzech służących, których jedynym zadaniem jest szperać po mieście w poszukiwaniu potencjalnych spraw. Roześmiałem się znowu.

– Wątpię, by twój Cycero zechciał wziąć tego gladiatora czy też jego właściciela jako klienta. Co więcej, wątpię, aby oni tracili czas na układy z twoim panem albo z którymkolwiek jego kolegą. Zainteresowane strony poszukają sprawiedliwości w zwyczajowy sposób: krew za krew. Jeśli sami się tym nie zajmą – choć przyjaciele poszkodowanego bynajmniej nie wyglądają na tchórzy ani mięczaków – to zrobią to, co wszyscy w takich razach. Wynajmą którąś z band, by zrobili to za nich. Banda odszuka napastnika i dziabnie go nożem. Rodzina nowej ofiary wynajmie konkurencyjną bandę, by odpłacić gwałtem, i tak dalej. Oto, Tironie, rzymska sprawiedliwość. – Udało mi się uśmiechnąć, pozwalając chłopakowi przyjąć to za żart, ale jego twarz jeszcze bardziej się zachmurzyła. Dodałem więc bardziej ponurym tonem: – Rzymska sprawiedliwość dla tych, których nie stać na obrońcę albo którzy w ogóle nie wiedzą, co to takiego obrońca. Albo wiedzą, tylko takiemu nie ufają, wierząc święcie, że wszelkie sądy to bujda. Całkiem możliwe, że to, co widzieliśmy, nie jest wcale początkiem, lecz środkiem takich rodowych porachunków. Człowiek z nożem mógł nie mieć nic wspólnego z balsamistami ani ze zmarłą dziewczyną. Może po prostu czekał tylko na właściwą chwilę, by zadać cios; kto wie, dlaczego albo jak dawno temu rozpoczęła się ta kłótnia? Najlepiej trzymać się z dala od takich spraw. Nie ma kogo wezwać, by położył temu kres. To ostatnie stwierdzenie było prawdziwe, ponieważ – co jest nieustannym źródłem zdumienia przybyszów z obcych stolic i każdego człowieka nie obeznanego z życiem w republice – Rzym nie ma sił policyjnych. Nie ma uzbrojonej jednostki do utrzymywania porządku publicznego w murach miasta. Od czasu do czasu jakiś zmęczony bezprawiem senator zaproponuje, by taką policję utworzyć. Natychmiast ze wszystkich stron pada pytanie- odpowiedź: „Ale komu miałaby podlegać?” I zadający je mają rację. W kraju rządzonym przez króla lojalność sił policyjnych wiedzie prostą, jasną drogą do osoby monarchy. Rzym jest jednak republiką. Wprawdzie obecnie rządzoną przez dyktatora, ale przecież tylko tymczasowego i konstytucyjnie prawomocnego. Ktokolwiek w Rzymie intrygowałby i knuł w celu uzyskania nominacji na dowódcę policji, użyłby swej władzy wyłącznie w celu wyniesienia siebie, podczas gdy największym dylematem jego podwładnych byłoby, od kogo uzyskać większą łapówkę i czy potem służyć tej osobie, czy raczej wbić jej nóż w plecy. Policja byłaby jedynie narzędziem dla jednej kliki przeciwko drugiej. Stałaby się niczym innym jak tylko kolejną bandą, z którą społeczeństwo musiałoby się borykać. Rzym woli żyć bez policji. Zostawiliśmy za sobą plac i zeszliśmy też z via Subura. Poprowadziłem Tirona skrótem przez znaną mi wąską uliczkę. Jak większość ulic rzymskich, nie miała ona nazwy. Ja nazywałem ją po prostu Wąską. Była to szczelina między dwoma wysokimi murami, panowały w niej mrok i wilgoć. Cegły i kamienie brukowe nosiły plamy od wody i pleśni. Ściany zdawały się pocić, bruk wydzielał nieprzyjemny odór stęchlizny, ostry, prawie zwierzęcy. W tej uliczce nigdy nie

gościło słońce, mogące wysuszyć jej wilgoć i rozświetlić mrok. Latem wypełniała ją para wodna, zimą ściany pokrywał szron. W Rzymie jest tysiąc takich uliczek, malutkich światków oddzielonych od wielkiego świata, odludnych i zamkniętych w sobie. Wąska była zbyt wąska, byśmy mogli iść obok siebie. Tiro kroczył za mną. Po kierunku, z którego dochodził jego głos, domyślałem się, że ciągle zerka do tyłu. Z jego brzmienia wnioskowałem, że jest zaniepokojony. – Czy w tej okolicy często dzieją się takie rzeczy? – zapytał. – Przy via Subura? Bez przerwy. W biały dzień. W tym miesiącu to czwarty raz, o ile mi wiadomo, choć pierwszy raz widziałem to na własne oczy. Takie bójki przychodzą wraz z cieplejszą pogodą. Ale nie jest tu gorzej niż gdzie indziej. Mogą ci równie łatwo poderżnąć gardło na Palatynie, a niewykluczone, że nawet i na środku Forum. – Cycero mówi, że to przez Sullę. Zdanie rozpoczęte śmiało, zakończyło się dziwnie stłumionym zająknięciem. Nie musiałem patrzeć na twarz Tirona, by wiedzieć, że się zaczerwienił. To nierozważne ze strony obywatela krytykować naszego ukochanego dyktatora. Jeszcze mniej rozważne ze strony niewolnika, by nieostrożnie to powtarzać. Powinienem był porzucić temat, ale zaciekawienie wzięło górę. – Twój pan nie jest zatem zwolennikiem Sulli, co? – Próbowałem powiedzieć to od niechcenia, by pozwolić Tironowi na rozluźnienie. Nie odpowiedział mi jednak. Ciągnąłem więc: – Cycero jest w błędzie, skoro uważa, że cały chaos i przestępczość w Rzymie jest winą Sulli. Krwawe jatki na ulicach bynajmniej nie zaczęły się za jego rządów, choć z pewnością przyczynił się do tego. Sam teraz wkroczyłem na cienki lód. Tiro się jednak nie odzywał. Idąc za mną i nie musząc patrzeć mi w oczy, mógł udawać, że mnie nie słyszy. Niewolnicy szybko się uczą symulować wygodną głuchotę i roztargnienie. Mogłem stanąć i odwrócić się do niego, ale to oznaczałoby robienie z igły wideł. A jednak nie dawało mi to spokoju. Jest coś w samym brzmieniu imienia Sulla, co rozpala ogień w każdym Rzymianinie, przyjacielu czy wrogu, ofierze czy wspólniku. – Większość ludzi przypisuje Sulli zasługę przywrócenia porządku w Rzymie – nie dawałem za wygraną. – Być może za zbyt wysoką cenę i nie bez rozlewu krwi, ale porządek jest porządkiem i nie ma nic, co Rzymianin ceniłby bardziej. Rozumiem jednak, że Cycero ma inny pogląd? Tiro nic nie mówił. Uliczka skręcała na prawo i lewo, uniemożliwiając zobaczenie czegokolwiek dalej niż o metr czy dwa. Czasem przechodziliśmy obok drzwi i okien nieco zagłębionych w murze, zawsze szczelnie zamkniętych. Nie mogliśmy chyba być bardziej samotni. – Naturalnie Sulla jest dyktatorem – podjąłem. – To drażni Rzymian: jesteśmy wszyscy wolnymi ludźmi, w każdym razie ci, którzy nie są niewolnikami. Ale przecież dyktator to nie

król, tak nam mówią prawodawcy. Dyktatura jest całkowicie legalna, dopóki aprobuje ją senat. Oczywiście tylko w ciężkiej potrzebie i na określony czas. Skoro Sulla zatrzymuje władzę już trzeci rok zamiast prawnie przewidzianego jednego... cóż, może to właśnie razi twego pana. Nieczysta gra. – Proszę, panie – szepnął Tiro z napięciem – nie powinieneś o tym mówić. Nigdy nie wiadomo, kto może słuchać. – Ach, ściany mają uszy! To kolejna mądrość z ostrożnych ust pana Groszka? To w końcu go sprowokowało do wypowiedzi. – Nie! Cycero zawsze mówi, co myśli. Nie obawia się tego, jak i ty. A o polityce wie znacznie więcej, niż zapewne sądzisz. Ale nie jest szalony! Zwykle powtarza: jeśli ktoś nie jest dobrze obeznany ze sztuką retoryki, łatwo może stracić kontrolę nad słowami wypowiadanymi publicznie, które polecą jak liście na wietrze. Niewinna prawda może zostać przekręcona i zmieniona w fatalne kłamstwo. Dlatego zabrania mi mówić o polityce poza murami jego domostwa. Albo z niegodnymi zaufania nieznajomymi. To przywołało mnie do porządku. Milczenie i gniew Tirona były usprawiedliwione. Celowo go prowokowałem. Nie pospieszyłem jednak z przeprosinami, nawet w jakiś okrężny i pyszałkowaty sposób, w jaki wolni ludzie czasem przepraszają niewolników. Wszystko, co mogło mi dać wyraźniejszy obraz Cycerona przed jego spotkaniem, warte było drobnego kosztu obrażenia jego sługi. Poza tym niewolnika należy dobrze poznać, zanim da mu się do zrozumienia, że jego bezczelność ci się podoba. Szliśmy dalej. Uliczka poszerzyła się na tyle, by można było iść obok siebie. Tiro jednak utrzymywał się o formalne pół kroku za mną po lewej. Wkrótce znów wyszliśmy na via Subura, już nieopodal Forum Romanum. Młodzieniec wskazał, że szybciej będzie pójść przez Forum na przełaj, niż obchodzić je dookoła. Przeszliśmy więc przez serce miasta, kojarzące się przyjezdnym z samą duszą Rzymu, pełne świetnych dworów i fontann, świątyń i placów, gdzie tworzy się prawo i oddaje cześć największym z bogów w ich najwspanialszych domach. Minęliśmy Rostrę – wysoki piedestał ozdobiony fantazyjnymi stewami dziobowymi zdobytych okrętów, z którego oratorzy i adwokaci przemawiali w największych procesach prawa rzymskiego. Nic już nie mówiliśmy na temat Sulli, lecz nie mogłem się nie zastanawiać, czy młody Tiro myśli, jak ja, o scenach rozgrywających się w tym właśnie miejscu zaledwie przed rokiem, kiedy Forum Romanum otoczone było głowami wrogów dyktatora, setkami głów każdego dnia, odciętych od tułowi i wbitych na tyki. Krew tych ludzi wciąż widniała jako rdzawe plamy na nieskazitelnie białych kamieniach.

ROZDZIAŁ TRZECI Tak jak powiedział Tiro, dom Cycerona był znacznie mniejszy od mojego. Jego ściany zewnętrzne wyróżniała przesadna skromność i stateczność. Budynek był parterowy, bez najdrobniejszych zdobień. Do ulicy zwracał zupełnie pustą ścianę, szafranowożółtą płaszczyznę przebitą tylko przez wąskie drewniane drzwi. Zewnętrzna skromność domu Cycerona niewiele znaczyła. Znajdowaliśmy się, oczywiście, w jednej z najdroższych dzielnic Rzymu, gdzie rozmiar nie świadczy o zamożności. Nawet najmniejszy dom może być tu wart tyle, ile cały zespół willi w Suburze. Poza tym bogatsze klasy rzymskie tradycyjnie gardzą wszelką ostentacją w dekoracji swych domostw, w każdym razie na zewnątrz. Twierdzą, że to sprawa dobrego smaku. Ja podejrzewam, że bardziej chodzi tu o ich obawę, iż wulgarne okazywanie bogactwa mogłoby wzbudzić zazdrość motłochu. Poza tym kosztowne ozdoby zewnętrznych ścian o wiele łatwiej ukraść, niż gdy są bezpiecznie wystawione gdzieś wewnątrz domu. Takiej surowości i powściągliwości nigdy nie przestano uznawać za ideał. Mimo to sam jestem świadkiem, jak w ciągu lat uwidacznia się tendencja do wystawności. Dotyczy to zwłaszcza ambitnej młodzieży, szczególnie tych, których fortuny rozkwitły w wyniku wojny domowej i triumfu Sulli. Tacy dobudowywali piętra, dodawali ozdobne portale, instalowali rzeźby sprowadzone z Grecji. Niczego takiego nie można było zobaczyć na ulicy, gdzie mieszkał Cycero. Królował tu dobry smak i powściągliwa godność. Domy odwracały się do ulicy plecami, nie mając nic do powiedzenia żadnemu nieznajomemu, który mógłby tu zawędrować, zachowując sekrety swego życia dla tych uprzywilejowanych, którzy mogli wejść do środka. Ulica była krótka i cicha. Na jej końcach nie było rynków, a wędrowni sprzedawcy najwyraźniej wiedzieli, że lepiej nie zakłócać jej spokoju. Pod stopami miało się tu szary bruk, nad głową bladobłękitne niebo, a po bokach przyblakłe tynki, poplamione deszczem i spękane od upału. Inne kolory były zabronione, a zwłaszcza zieleń. Nie było widać nawet jednej niesfornej trawki, wyrastającej spomiędzy kamieni brukowych czy u podnóża surowych ścian, a cóż dopiero

kwiatu czy drzewa. Samo powietrze, bezwonnie pulsujące nad rozpaloną ulicą, niosło tchnienie sterylnej czystości rzymskich cnót. Nawet pośród ogólnej architektonicznej powściągliwości dom Cycerona wyróżniał się szczególną surowością formy. Ironią było, że w swej prostocie aż zwracał na siebie uwagę – można by powiedzieć: oto idealny dom dla zamożnego Rzymianina o cnotach najbardziej godnych szacunku. Mały budynek wyglądał tak skromnie, że ktoś mógłby go wziąć za mieszkanie niegdyś bogatej rzymskiej matrony, teraz owdowiałej i zubożałej, albo za własność bogatego rolnika, rzadko przyjeżdżającego do miasta w interesach, nigdy zaś dla rozrywki lub wydawania przyjęć. Albo też – i tak było w istocie – taki surowy i prosty dom na tak skromnej ulicy może należeć do młodego kawalera o poważnych dochodach i staromodnych poglądach; osiadłego w mieście, syna rodziców z prowincji, który zapragnął szukać szczęścia i fortuny w wyższych kręgach Rzymu, młodzieńca o niewzruszonych rzymskich cnotach i tak pewnego siebie, że nawet jego młodość i ambicja nie zdołały pociągnąć go na trywialne ścieżki mody. Tiro zastukał do drzwi. Po chwili otworzył je siwobrody niewolnik, dotknięty chyba jakimś porażeniem nerwów, bo jego głowa była w nieustannym ruchu, kiwając się i przekrzywiając z boku na bok. Rozpoznanie Tirona zabrało mu trochę czasu, wypełnionego wytrzeszczaniem oczu i wyciąganiem cienkiej szyi jak żółw ze skorupy. Kiwanie głową nie ustawało ani na chwilę. Wreszcie uśmiechnął się bezzębnymi ustami i usunął się na bok, otwierając drzwi na oścież. Sień miała kształt półkola. Jej prostą ścianę mieliśmy teraz za plecami. Półokrągła ściana przed nami miała troje drzwi, ze smukłymi kolumnami po bokach i nadprożem nad nimi. Korytarze prowadzące od nich w głąb domu były przesłonięte zasłonami z grubej czerwonej tkaniny z wyhaftowanym u dołu żółtą nicią motywem akantu. Dekoracji dopełniały dwie greckie lampy stojące w rogach oraz mozaika na podłodze, niezbyt dobra, przedstawiająca Dianę w pościgu za dzikiem. Tak, jak oczekiwałem, sień była urządzona powściągliwie i ze smakiem, by nie kontrastowała nadmiernie z surowością fasady, a przy tym na tyle bogato, by nie sprawiać wrażenia ubóstwa. Stary odźwierny wskazał gestem, byśmy zaczekali. Milczący i uśmiechnięty zniknął za zasłoną drzwi po lewej, a jego pomarszczona głowa nie przestawała się kiwać i kołysać jak korek na łagodnej fali. – Stary sługa rodziny? – zapytałem cicho, odczekawszy, aż zniknie nam z oczu. Najwyraźniej uszy starca były bystrzejsze od oczu, skoro słyszał dość dobrze, by otworzyć nam drzwi. Byłoby niegrzecznie mówić o nim w jego obecności, jakby był niewolnikiem. Zauważyłem na jego palcu pierścień wyzwoleńca, był zatem wolnym obywatelem. – Mój dziadek – odrzekł Tiro z dumą w głosie. – Marek Tulliusz Tiro. Wyciągnął szyję i spojrzał ku zasłonie, za którą zniknął stary, jak gdyby mógł widzieć jego posuwiste człapanie wzdłuż korytarza. Haftowana stora falowała lekko w przeciągu.

Wywnioskowałem z tego, że korytarz prowadzi na świeże powietrze, przypuszczalnie do atrium pośrodku domu, gdzie pan Cycero zażywał wypoczynku w przedpołudniowym cieple. – Więc twoja rodzina służy Tulliuszom co najmniej od trzech pokoleń? – Tak, choć mój ojciec umarł, kiedy byłem bardzo mały, zanim mogłem go poznać. Matka też. Stary Tiro jest jedyną rodziną, jaką mam. – A jak dawno temu twój pan go wyzwolił? – zapytałem, ponieważ stary nosił teraz imię i nazwisko Cycerona wraz ze swym starym imieniem niewolnika, Tiro. Jest tradycją, że wyzwolony niewolnik przybiera pierwsze dwa człony imienia swego pana, dając im pierwszeństwo przed własnym. – Idzie piąty rok – odrzekł Tiro. – Dziadek Cycerona w Arpinum był do tej pory jego właścicielem. Moim też, choć zawsze przebywałem z Cyceronem, gdyż byliśmy rówieśnikami. Stary pan przeniósł prawo własności na wnuka w darze, kiedy Cycero ukończył studia i założył własny dom w Rzymie. Wtedy też Cycero wyzwolił mojego dziadka. Jego dziadek nigdy by o tym nie pomyślał. Nie wierzy w instytucję wyzwolenia, bez względu na to, jak stary staje się niewolnik albo jak dobrze służy swemu panu. Ród Tulliuszów może pochodzić z Arpinum, ale są oni Rzymianami z krwi i kości. To bardzo surowa i staromodna rodzina. – A ty? – Ja? – Sądzisz, że Cycero któregoś dnia i ciebie wyzwoli? Tiro zarumienił się. – Zadajesz przedziwne pytania, panie. – Tylko dlatego, że taka jest moja natura. Także mój zawód. Sam musiałeś zadawać sobie nieraz to pytanie. – Czy nie czyni tego każdy niewolnik? – odpowiedział pytaniem. W jego głosie nie było goryczy, lecz tylko blady i nienatarczywy cień smutku, szczególny rodzaj melancholii, z jakim już się spotykałem. Zrozumiałem wtedy, w tej chwili, że młody Tiro jest jednym z tych niewolników, inteligentnych i wychowanych w dostatku, którzy noszą brzemię, przekleństwo świadomości, jak kapryśne i arbitralne są zrządzenia Fortuny, mogące uczynić jednego człowieka niewolnikiem, a drugiego królem, chociaż w gruncie rzeczy niczym się właściwie nie różnią. Po chwili milczenia powiedział cicho: – Któregoś dnia... kiedy mój pan osiągnie odpowiednią pozycję, a ja będę starszy. W końcu, cóż za pożytek z wolności, chyba że chce się założyć rodzinę. To jedyna korzyść, jaką widzę. A o tym nie myślę. W każdym razie nieczęsto. Odwrócił twarz i wpatrywał się w miejsce, gdzie za zasłoną zniknął jego dziadek. Po chwili znów spojrzał na mnie, a wyraz jego twarzy się zmienił. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że się uśmiecha.