uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Steven Saylor - Cykl-Roma Sub Rosa (02) Ramiona Nemezis

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Steven Saylor - Cykl-Roma Sub Rosa (02) Ramiona Nemezis.pdf

uzavrano EBooki S Steven Saylor
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 52 osób, 47 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 238 stron)

STEVEN SAYLOR RAMIONA NEMEZIS Przełożył: Janusz Szczepański Wydanie oryginalne: 1992 Wydanie polskie: 2001

Penni Kimmel - Helluo librorum et litterarum studiosus

CZĘŚĆ I TRUP W BIBLIOTECE

ROZDZIAŁ I Mimo wszystkich swych chwalebnych przymiotów – uczciwości, wierności, sprytu i niesamowitej zwinności – Eko niezbyt nadaje się na odźwiernego. Jest niemową. Nigdy jednak nie był głuchy; przeciwnie, ma najbystrzejszy słuch spośród wszystkich znanych mi osób. Śpi też czujnie, co pozostało mu z tamtych okropnych dni jego dzieciństwa, kiedy porzuciła go matka, a zanim ja go przygarnąłem, by w końcu adoptować. Nic więc dziwnego, że on właśnie posłyszał stukanie do drzwi dwie godziny po zmierzchu, kiedy wszyscy w domu już spali. Powitał mego nocnego gościa, ale nie potrafił go spławić, nie uciekając się do niegrzecznych gestów wieśniaka odpędzającego pchającą się do izby gęś. Cóż więc miał chłopak uczynić? Mógłby obudzić Belbona, mojego domowego osiłka. Wielki, śmierdzący czosnkiem i głupawo przecierający oczy Belbo może nastraszyłby przybysza, lecz wątpię, czy udałoby mu się go pozbyć. Obcy był uparty, a przy tym dwakroć mądrzejszy niż Belbo silny. Eko zrobił zatem jedyną możliwą w tej sytuacji rzecz: skinął na gościa, by zaczekał, a sam cicho zapukał do drzwi mojej sypialni. To nie wystarczyło, by mnie obudzić. Solidne porcje ugotowanej przez Bethesdę zupy rybnej z kaszą jęczmienną, popite dobrym białym winem sprawiły, że spałem jak kamień. Chłopiec po cichu otworzył drzwi, podszedł do mnie na palcach i potrząsnął za ramię. Obok mnie Bethesda poruszyła się i westchnęła przez sen. Jej bujne czarne włosy spoczywały na mojej twarzy i szyi. Woń perfumowanej henny wzbudziła w mym podbrzuszu falę erotycznego mrowienia. Odwróciłem się ku niej, układając wargi do pocałunku i przesuwając dłonią po jej ciele. Jak to możliwe, pomyślałem sennie, że sięgnęła stamtąd ręką nade mną i złapała mnie za ramię? Eko nie lubił wydawać tych półzwierzęcych pomruków właściwych niemowom, uważając je za uwłaczające jego godności. Wolał zachowywać surowe milczenie Sfinksa i pozwalać mówić swym dłoniom. Ścisnął moje ramię mocniej i energiczniej potrząsnął. Rozpoznałem wreszcie jego dotyk, niczym głos kogoś znajomego. Zrozumiałem nawet, co mówi. – Ktoś przyszedł? – mruknąłem, nie otwierając oczu.

Eko klepnął mnie raz na znak przytaknięcia. Przytuliłem się do Bethesdy, która odwróciła się tymczasem do mnie plecami. Dotknąłem wargami jej ramienia; wypuściła oddech ni to w westchnieniu, ni to w zalotnym mruknięciu. We wszystkich moich podróżach, od słupów Heraklesa po granicę z Partami, nigdy nie spotkałem kobiety reagującej równie wrażliwie. Ona jest jak lira zrobiona przez mistrza, pomyślałem, idealnie zbudowana i nastrojona, z biegiem lat coraz doskonalsza. Jakimże szczęściarzem jesteś, Gordianusie Poszukiwaczu, jaki skarb znalazłeś na aleksandryjskim targu niewolników przed piętnastoma laty... Gdzieś w pościeli poruszyło się kocię. Egipcjanka do szpiku kości, Bethesda zawsze trzyma w domu koty i nawet pozwala im włazić do naszego łoża. Kociak ruszył doliną między naszymi udami, ocierając się o nas miękkim futerkiem. Na razie trzymał pazurki schowane i całe szczęście, moja najwrażliwsza część bowiem w ostatnich sekundach sporo urosła, a zwierzak zdawał się zmierzać wprost ku niej. Może pomyślał, że to wąż, którym może się pobawić. Przycisnąłem się mocniej do dziewczyny, by się osłonić. Westchnęła znowu. Przypomniała mi się inna, deszczowa noc sprzed dziesięciu lat, zanim dołączył do nas Eko: inny kot, inne łoże, ale ten sam stary dom po moim ojcu i my dwoje, młodsi, ale bynajmniej nie inni niż teraz. Zapadłem w drzemkę. Poczułem na ramieniu dwa ostre klepnięcia. W ten sposób w ciemnościach Eko mówił „nie” (w dzień normalnie potrząsnąłby głową). Nie, nie mógł i nie chciał odprawić mojego gościa. Po chwili znów plasnął mnie dwukrotnie. – Dobrze już, dobrze... – wymamrotałem. Bethesda odsunęła się ze złością, pociągając za sobą koc i wystawiając mnie na wilgotny chłód wrześniowej nocy. Kociak przekoziołkował w moją stronę, rozczapierzając pazury dla złapania równowagi. – Na jądra Numy! – syknąłem głośno, choć to nie ów legendarny król doznał w tej chwili skaleczenia drobnym pazurkiem. Eko dyskretnie nie zwrócił uwagi na mój okrzyk bólu, ale Bethesda zachichotała sennie. Wyskoczyłem z łoża i po omacku poszukałem tuniki. Chłopiec już ją podawał, trzymając w górze, by łatwo mi było ją nasunąć. – Oby się okazało, że to coś ważnego! – warknąłem. Sprawa istotnie była ważna, choć ani tamtej nocy, ani jeszcze przez jakiś czas nie wiedziałem jak bardzo. Gdyby czekający w westybulu emisariusz wyraził się jasno, gdyby szczerze powiedział, z czym i od kogo przybywa, spełniłbym jego życzenie bez chwili wahania. Takie sprawy i tacy klienci trafiają się w moim fachu nazbyt rzadko. Gotów byłbym bić się o takie zlecenie. Jednakże człowiek, który przedstawił się lakonicznie jako Marek Mummiusz, roztaczał aurę wieszczej tajemniczości i traktował mnie z podejrzliwością graniczącą z pogardą. Oznajmił, że moje usługi są niezwłocznie potrzebne i w związku z tym będę musiał wyjechać z Rzymu na kilka dni. – Czy masz jakieś kłopoty? – spytałem.

– Nie ja! – krzyknął. Najwyraźniej nie umiał się wysławiać tonem odpowiednim dla uśpionego domostwa. Jego słowa brzmiały jak seria warknięć i szczęknięć; tak karci się niesfornego psa czy niewolnika. Nie ma na świecie języka równie nieprzyjemnego jak łacina artykułowana w taki koszarowy sposób... Chociaż byłem zaspany i otumaniony winem, zaczynało jednak mi coś świtać na temat nieproszonego gościa. Pod jego ładnie przystrzyżoną bródką, pod prostą, lecz kosztowną czarną tuniką, porządnymi butami i eleganckim wełnianym płaszczem rozpoznałem żołnierza, człowieka nawykłego do wydawania rozkazów, które są natychmiast wykonywane. – No! – rzucił, mierząc mnie wzrokiem z góry na dół, jakbym był leniwym rekrutem tuż po pobudce, ociągającym się przed codziennym marszem. – Idziesz czy nie? Eko, urażony takim grubiaństwem, oparł ręce na biodrach i wlepił w nieznajomego gorące spojrzenie. Mummiusz uniósł głowę i parsknął niecierpliwie. Odchrząknąłem i powiedziałem spokojnie: – Ekonie, przynieś mi kubek wina. Ciepłego, jak możesz. Sprawdź, czy w kuchni jeszcze tli się żar. Może kubeczek i dla ciebie, Mummiuszu? Mój gość burknął coś i potrząsnął głową, jak dobry legionista na służbie. – Może więc trochę grzanego jabłecznika? – zaproponowałem. – Nalegam, Marku Mummiuszu. Noc jest chłodna. Przejdźmy do gabinetu... Spójrz, Eko już pozapalał nam lampy. Ten chłopak w lot odgaduje moje życzenia. Proszę, spocznij tu... Nie, nie, musisz usiąść. A teraz, Marku Mummiuszu... domyślam się, że przybywasz zaoferować mi pracę. W jaśniejszym świetle w gabinecie dostrzegłem, że mój gość wygląda na zmęczonego, jakby nie spał od dłuższego czasu. Wiercił się jednak na krześle niespokojnie, a oczy miał szeroko otwarte, nienaturalnie czujne. Po chwili zerwał się i zaczął chodzić po izbie, a kiedy Eko podał mu ciepły jabłecznik, odmówił. Tak właśnie żołnierz na długiej warcie odrzuca wszelkie wygody w obawie przed mimowolnym zaśnięciem. – Tak – przyznał w końcu. – Przybyłem, by wezwać cię... – Wezwać mnie? – przerwałem. – Nikt nie wzywa Gordianusa Poszukiwacza. Jestem obywatelem, a nie czyimkolwiek niewolnikiem albo wyzwoleńcem; według zaś ostatnich doniesień Rzym wciąż jeszcze jest republiką, nie dyktaturą... choć trudno w to uwierzyć. Inni obywatele przychodzą, by się ze mną skonsultować, poprosić o usługę, wynająć mnie. I czynią to zwykle za dnia. Przynajmniej ci uczciwi. Mummiusz z trudem powstrzymywał rozdrażnienie. – To jest śmiechu warte! – zakrzyknął. – Oczywiście otrzymasz zapłatę, jeśli to cię niepokoi. W samej rzeczy jestem upoważniony, by zaoferować ci pięciokrotność twojej zwykłej stawki dziennej z uwagi na niedogodność i... podróże – dokończył z lekkim wahaniem. – Gwarantowane honorarium za pięć dni, plus wszelkie koszty i wydatki.

No, tymi słowami zapewnił sobie moją całkowitą uwagę. Kątem oka dojrzałem, jak Eko unosi brwi, milcząco doradzając mi rozwagę; dzieci ulicy szybko uczą się twardego targowania. – To doprawdy szczodra oferta, Marku Mummiuszu – powiedziałem. – Tak, wielce szczodra. Oczywiście może sobie nie zdajesz sprawy, że ostatnio byłem zmuszony podnieść stawkę. Ceny w Rzymie wciąż idą w górę przez tę rewoltę niewolników i szalejącego na prowincji niezwyciężonego Spartakusa, siejącego chaos i... – Niezwyciężonego? – Przybysz wydawał się do głębi urażony. – Spartakus niezwyciężony? Wkrótce się o tym przekonamy! – Niezwyciężony w starciu z armią rzymską – wyjaśniłem. – Jak dotąd, jego wojska pobiły każdy wysłany przeciwko nim oddział. Ba, przepędzili nawet dwóch konsulów, którzy musieli haniebnie rejterować. Ale sądzę, że kiedy Pompejusz... – Pompejusz? – Mummiusz jakby wypluł to nazwisko. – Tak, sądzę, że kiedy Pompejusz wreszcie sprowadzi tu swe legiony z Hiszpanii, szybko uporamy się z powstaniem... – ciągnąłem temat tylko dlatego, że zorientowałem się, iż drażni on gościa, a chciałem odwrócić jego uwagę od zamierzonego wywindowania mojej stawki. Mummiusz współpracował ze mną wspaniale, krążąc po gabinecie jak lew w klatce, zaciskając zęby i płonąc wzburzeniem. Nie wdawał się jednak w dalszą dyskusję nad ważną kwestią buntu rzymskich niewolników. Wszystko, co mógł z siebie wydobyć w słabych próbach wejścia mi w słowo, to tylko „przekonamy się o tym”. W końcu podniósł głos jeszcze bardziej, skutecznie mnie zagłuszając: – Zobaczymy wkrótce, co będzie ze Spartakusem! Wracajmy do rzeczy! Mówiłeś coś o swoich stawkach. Odchrząknąłem i pociągnąłem łyk wina. – Tak. No właśnie. Jak więc mówiłem, przy tych zwariowanych cenach... – Mówże dalej, człowieku! – Cóż... nie wiem, co ty albo twój mocodawca słyszeliście o moich honorariach. Nie wiem, skąd znacie moje imię i kto mnie wam polecił. – Mniejsza o to. – W porządku. Ale wspomniałeś o pięcio... – Tak, o pięciokrotności twojej dziennej stawki! – To się może okazać sporą sumą, jeśli wziąć pod uwagę, że zwykle biorę... – Eko przesunął się za plecy przybysza i kciukiem pokazywał mi „w górę, w górę, w górę!” – ...osiemdziesiąt sesterców – rzuciłem, biorąc tę kwotę z powietrza. Była to równowartość dwóch miesięcznych pensji szeregowego legionisty. Mummiusz spojrzał na mnie dziwnie i przez chwilę myślałem, że przesadziłem. Ach, cóż, jeśli oburzony obróci się na pięcie i wymaszeruje z domu bez słowa, przynajmniej będę mógł wrócić do rozgrzanego łoża i do Bethesdy. I tak pewnie mnie nabierał.

A potem wybuchnął śmiechem. Nawet Ekona zbiło to z tropu. Widziałem ponad ramieniem gościa, jak marszczy czoło ze zdumienia. – Osiemdziesiąt sesterców dziennie – powtórzyłem najspokojniej jak umiałem, starając się nie pokazywać zmieszania. – Rozumiesz? – O, tak! – Koszarowy rechot Mummiusza ścichł do kpiącego śmieszku. – A gdy pomnożyć to przez pięć... – Otrzymamy czterysta – warknął. – Znam arytmetykę! – prychnął z tak szczerą wzgardą, że już wiedziałem, iż mogłem zażądać o wiele więcej. Z racji mojej profesji często miewam kontakty z bogatymi obywatelami Rzymu. Bogacze w swych walkach z innymi bogaczami potrzebują prawników; prawnikom trzeba informacji, a ich zdobywanie to moja specjalność. Przyjmowałem już honoraria od wziętych adwokatów, jak Hortensjusz i Cycero, a czasami bezpośrednio od tak znamienitych klientów, jak wielkie rody Metellów i Messalów. Ale nawet oni żachnęliby się na pomysł płacenia Gordianusowi Poszukiwaczowi dziennej stawki w wysokości czterystu sesterców. Jak więc bogaty jest klient, którego reprezentuje Marek Mummiusz? Nie było już wątpliwości, czy mam przyjąć zlecenie. Pieniądze załatwiły sprawę. Bethesda będzie gruchać jak synogarlica na widok takiej masy srebra płynącej do domowej skrzyni, a niektórzy dłużnicy znów zaczną witać mnie z uśmiechem, zamiast szczuć psami. Jednak prawdziwe sidła, w jakie się złapałem, zastawiła moja własna ciekawość. Zapragnąłem się dowiedzieć, kto przysłał Marka Mummiusza do moich drzwi. Niemniej nie chciałem, by pomyślał, że już mnie zdobył. – To dochodzenie musi być ważne – rzuciłem od niechcenia, siląc się na stoicki spokój profesjonalisty, wcale nie myślącego o fontannach brzęczących srebrnych monet. Czterysta sesterców dziennie razy pięć gwarantowanych dni pracy daje dwa tysiące. Wreszcie będę mógł naprawić tylną ścianę domu, wymienić spękane płytki w atrium, a może też pozwolić sobie na nową niewolnicę do pomocy Bethesdzie... – Tak ważne, że nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek trafi ci się podobne. – Mummiusz skinął poważnie głową. – A przy tym, domyślam się, delikatne – indagowałem dalej. – Wyjątkowo. – I wymaga dyskrecji? – Bardzo daleko posuniętej – potwierdził. – Rozumiem więc, że stawką jest coś więcej niż byle majątek. Czyżby honor? – Więcej niż honor – odpowiedział ponuro Mummiusz, z zabobonnym lękiem w oczach. – Zatem życie? Stawką jest czyjeś życie? Po wyrazie jego twarzy zorientowałem się, że mówimy o morderstwie. Sowite honorarium, tajemniczy zleceniodawca, zbrodnia... nie mogłem się dłużej opierać. Stać mnie było jedynie na zachowanie obojętnej miny. Mummiusz zaś wyglądał bardzo poważnie – jak

wojownik na polu bitwy, nie podniecony w oczekiwaniu na starcie, ale po wszystkim, wśród stosów trupów, ogarnięty żalem. – Nie życie – odrzekł powoli. – Nie zwykłe pojedyncze życie. Życie wielu mężczyzn, kobiet i dzieci wisi na włosku. Jeśli nie będziemy przeciwdziałać, krew popłynie jak woda, a szloch niewiniątek będzie słychać w samej paszczy Hadesu. Dokończyłem wino i odstawiłem kubek. – Marku Mummiuszu – zapytałem – czy powiesz mi wprost, kto cię przysyła i czego ode mnie oczekujecie? – Już i tak za wiele powiedziałem. – Potrząsnął przecząco głową. – Może zanim przybędziemy na miejsce, kryzys minie, problem będzie rozwiązany i nie będziemy twoich usług w ogóle potrzebować. W takim razie najlepiej, byś nic nie wiedział, ani teraz, ani kiedykolwiek. – I żadnych wyjaśnień? – Żadnych. Ale zapłatę otrzymasz niezależnie od okoliczności. Skinąłem głową. – Jak długo nie będzie nas w Rzymie? – spytałem. – Pięć dni, już ci mówiłem. – Wydajesz się przekonany. – Pięć dni – zapewnił. – A potem możesz wrócić do Rzymu... może nawet i wcześniej, ale na pewno nie później. Za pięć dni wszystko się skończy, tak czy inaczej. Dobrze... albo źle. – Rozumiem – odrzekłem, ni w ząb nie rozumiejąc. – A dokąd się wybieramy? Mummiusz zacisnął usta. – Bo widzisz... – ciągnąłem – wcale nie jestem pewien, czy mam ochotę wałęsać się po kraju akurat teraz, nie mając pojęcia, dokąd zmierzam. Trwa akurat drobny buncik niewolników. Zdaje się, że dyskutowaliśmy o nim przed chwilą. Moje źródła na wsi mówią, że należy zdecydowanie unikać niepotrzebnych wycieczek. – Będziesz bezpieczny – rzucił krótko i władczo mój gość. – Mam więc twoje słowo jako żołnierza... a może byłego żołnierza?... że nie znajdę się w sytuacji taktycznego zagrożenia? – Powiedziałem, że będziesz bezpieczny – powtórzył, patrząc na mnie spod zmrużonych powiek. – Dobrze więc. Myślę, że pozostawię w domu Belbona dla ochrony. Jestem pewien, że twój mocodawca zapewni mi eskortę, jeśli zajdzie potrzeba. Ale chciałbym zabrać z sobą Ekona. Chyba szczodrość twojego szefa obejmie też zapewnienie mu strawy i miejsca do spania? Mummiusz popatrzył sceptycznie na Ekona. – To tylko chłopiec – zauważył. – Eko ma osiemnaście lat. Już od ponad dwóch lat nosi męską togę.

– Jest niemową? – Tak. Ideał żołnierza, co? – Myślę, że możesz go zabrać – mruknął. – Kiedy wyruszamy? – Kiedy tylko będziesz gotów. – Zatem rano? Spojrzał na mnie, jakbym był najgorszym leniem w centurii, domagającym się drzemki przed bitwą. W jego głosie pojawił się znowu ton dowódcy. – Nie! Natychmiast, gdy się przygotujesz do drogi! I tak już zmarnowaliśmy dość czasu! – No, dobra. – Ziewnąłem. – Powiem tylko Bethesdzie, by spakowała mi trochę rzeczy... – To niepotrzebne. – Mummiusz wyprostował się w końcu na całą swą wysokość, wciąż zmęczony, ale uradowany, że znów ma sprawy pod kontrolą. – Wszystko, czego będziesz potrzebował, zostanie ci dostarczone. Oczywiście. Klienta, który płaci dwa tysiące sesterców, z pewnością stać i na dorzucenie paru drobiazgów jak zmiana odzieży, grzebień czy niewolnik tragarz. – Dobrze więc. Jeszcze tylko chwileczkę, pożegnam się z Bethesdą. Wychodziłem już z gabinetu, kiedy Mummiusz chrząknął i zapytał: – Tak dla pewności... chyba żaden z was nie ma kłopotów z chorobą morską?

ROZDZIAŁ II – Ale dokąd ten człowiek cię zabiera? – zażądała odpowiedzi Bethesda. (Tak, zażądała. Nieważne, że jest tylko niewolnicą. Jeśli jej impertynencja wydaje się wam nieprawdopodobna, to dlatego, że jej nie znacie). – Kim on jest? Skąd masz pewność, że można rogów, by cię wywabić za miasto i tam bez świadków poderżnąć ci gardło? – Bethesdo, gdyby ktoś chciał mi to zrobić, o wiele łatwiej przyszłoby mu to tu, w Suburze. Zabójcę można wynająć na każdym rogu. – Tak, i dlatego masz Belbona, by cię chronił. Dlaczego nie bierzesz go z sobą? – Ponieważ wolę, by tu został i pilnował ciebie i innych pod moją nieobecność, abym nie musiał się o ciebie martwić. Nawet wyrwana ze snu w środku nocy Bethesda była cudownym zjawiskiem. Jej włosy, kruczoczarne z przebłyskami srebra, wiły się wokół twarzy jak niesforna aureola. Nawet w złości zachowywała tę samą niewzruszoną godność, która przyciągnęła mnie do niej na targu w Aleksandrii przed piętnastoma laty. Poczułem ukłucie wątpliwości, jak zawsze, gdy miałem się z nią rozstać. Świat jest miejscem niepewnym i niebezpiecznym, a życie, jakie wybrałem, często graniczy z kuszeniem licha. Już dawno jednak nauczyłem się skrywać swe wątpliwości. Bethesda przeciwnie. – To kupa forsy – powiedziałem. – Jeśli on nie kłamie – prychnęła. – Myślę, że nie. Nie można przetrwać w takim mieście jak Rzym tak długo jak ja, nie nabywając choć ździebełko umiejętności oceny charakteru. Marek Mummiusz jest uczciwy o tyle, o ile może. Zgadzam się, że nie jest zbyt skory do wynurzeń. – Ależ on nawet nie chce powiedzieć, kto go przysyła! – To prawda, nie chce, ale otwarcie o tym mówi. Innymi słowy: nie kłamie. Dziewczyna znów prychnęła wzgardliwie. – Mówisz jak jeden z tych oratorów, dla których ciągle pracujesz, jak ten śmieszny Cycero, nazywających prawdę kłamstwem albo kłamstwo prawdą, kiedy tylko im to pasuje. Ugryzłem się w język i odetchnąłem głęboko.

– Zaufaj mi, Bethesdo – powiedziałem. – W końcu jakoś do tej pory przeżyłem, prawda? Spojrzałem jej w oczy i chyba dostrzegłem w nich cieplejszy promyk. Położyłem jej rękę na ramieniu. Strąciła ją i odwróciła się nadąsana. Tak to z nią zawsze. Przysunąłem się bliżej i dotknąłem dłońmi jej karku, wsuwając je pod kaskadę włosów. Nie wolno jej mnie odtrącić, więc się nie odsunęła, ale zesztywniała pod moim dotknięciem i uniosła głowę wysoko, nie poruszywszy się nawet, gdy całowałem ją w ucho. – Wrócę – zapewniłem ją. – Wrócę za pięć dni. Tak obiecuje ten człowiek. Dostrzegłem, jak zaciska szczęki, a jej broda zaczyna drżeć. Przy kąciku oka uwydatnił się wachlarzyk zmarszczek, jakich przydał jej czas. Wpatrywała się w gołą ścianę. – Byłoby inaczej, gdybym wiedziała, dokąd jedziesz. Uśmiechnąłem się. Bethesda poznała w życiu tylko dwa miasta: Aleksandrię i Rzym. Poza podróżą z jednego do drugiego nie wychylała z nich nosa dalej niż na milę. Jaka to dla niej różnica, czy pojadę do Kume, czy do Kartaginy? – No cóż – westchnąłem. – Jeśli cię to pocieszy, powiem ci, że najpewniej spędzimy z Ekonem kilka najbliższych dni gdzieś w okolicy Bajów. Słyszałaś o nich, prawda? Skinęła głową. – To piękne, ciche strony na wybrzeżu – ciągnąłem. – Miasteczko leży po osłoniętej stronie przylądka Misenum, nad zatoką zwaną przez miejscowych Pucharem. Naprzeciwko leżą Pompeje i Puteoli. Podobno widok na Capri i Wezuwiusz jest zachwycający. Najbogatsi z bogatych budują tam na brzegach piękne domy i zażywają gorących kąpieli błotnych. – Ale skąd wiesz, że tam jedziesz, skoro ten człowiek nic nie mówi? – Po prostu zgaduję. Bethesda rozluźniła się i westchnęła. Wiedziałem, że pogodziła się z moim wyjazdem, zwłaszcza że w perspektywie miała kilka dni samodzielnych rządów w domu i nieograniczonej władzy nad resztą niewolników. Wiem z doświadczenia, że pod moją nieobecność przeobraża się w bezlitosnego tyrana. Miałem tylko nadzieję, że Belbo wytrzyma jej twardą rękę. Ta myśl zmusiła mnie do uśmiechu. Odwróciłem się i zobaczyłem że Ekon czeka w drzwiach. Przez mgnienie oka na jego twarzy malowała się fascynacja; szybko jednak założył ręce na piersi i przewrócił oczami, jakby chciał zaprzeczyć własnej ciekawości czy sympatii dla chwili czułości, której był świadkiem. Pocałowałem szybko Bethesdę i wyszedłem. Marek Mummiusz krążył po westybulu, zmęczony i niecierpliwy. Na mój widok wzniósł ręce w geście mówiącym „no, nareszcie!” i odwróciwszy się bez słowa, wymaszerował na dwór, nie czekając nawet, bym się z nim zrównał. Rzucił mi tylko przez ramię spojrzenie wiele mówiące o tym, co myśli o marnowaniu czasu na pożegnania z kobietą, w dodatku niewolnicą. Pospieszyliśmy w dół stromą uliczką zbiegającą zboczem Eskwilinu, w świetle niesionej przez Ekona pochodni wypatrując wybojów i przeszkód. Tam, gdzie łączy się ona z szeroką

Via Subura, czekało na nas dwóch ludzi z czterema końmi. Obaj wyglądali i zachowywali się jak legioniści w cywilnych ubraniach. Pod ich cienkimi wełnianymi okryciami dostrzegłem noże, dzięki czemu myśl o zapuszczaniu się nocą w rzymskie zaułki przestała być taka straszna. Dotknąłem rękojeści własnego sztyletu; Mummiusz zapewniał, że otrzymam wszystko, co może być mi potrzebne, ale wolałem mieć przy sobie własną broń. Nie przewidział też, że będę chciał zabrać z sobą Ekona, przydzielono mi więc najsilniejszego wierzchowca i chłopak usiadł za mną, obejmując mnie w pasie. Ja wprawdzie jestem solidnie zbudowany, szeroki w ramionach i w klatce piersiowej (a w ostatnich latach także poniżej), ale Eko jest chudy i żylasty, więc ten dodatkowy ciężar nie stanowił dla zwierzęcia problemu. Noc była łagodna, w powietrzu czuło się tylko lekki jesienny chłód, ale ulice były wyludnione. W niepewnych czasach Rzymianie unikają ciemności i po zmierzchu zamykają się w domach, pozostawiając miasto stręczycielom, pijakom i poszukiwaczom przygód. Tak było podczas wojen domowych i ponurych lat dyktatury Sulli, tak było i teraz, kiedy na ustach wszystkich był bunt Spartakusa. Na Forum Romanum krążyły przerażające wieści o całych wioskach opanowanych przez niewolników, którzy żywcem piekli i zjadali swych byłych panów. Po zachodzie słońca Rzymianie znikali z ulic, odrzucali zaproszenia na przyjęcia, zamykali się w sypialniach przed choćby najbardziej zaufanymi sługami, a w nocy budziły ich, zlanych zimnym potem, koszmarne sny. Chaos znów szalał na świecie, a jego imię brzmiało: Spartakus. Jechaliśmy przez Suburę, mijając mroczne uliczki, z których dolatywał odór uryny i gnijących odpadów. Tu i ówdzie drogę rozjaśniało światło z otwartych okien na piętrach; od czasu do czasu dobiegały nas urywki muzyki i pijackie śmiechy. Gwiazdy nad nami, odległe i zimne, przywodziły na myśl nadchodzącą mroźną zimę. W Bajach będzie cieplej, pomyślałem, tam – u stóp Wezuwiusza – lato trzyma się dłużej. Via Subura doprowadziła nas w końcu do Forum. Wśród opustoszałych placów i świątyń tętent naszych wierzchowców rozbrzmiewał nienaturalnie głośno. Ominęliśmy najświętsze przybytki, gdzie nie wolno wprowadzać koni nawet nocą, i skierowaliśmy się na południe wzdłuż wąskiej doliny między Kapitolem i Palatynem. W pewnej chwili ogarnął nas silny odór zwierzęcych odchodów i zapach siana – mijaliśmy Forum Boarium, wielki rynek bydła, teraz cichy i spokojny, z którego tylko z rzadka dolatywały porykiwania krów. Rogata sylwetka wielkiego spiżowego byka, symbolu rynku, wyraźnie widoczna na tle rozgwieżdżonego nieba, spoglądała na nas z wysokości swego cokołu jak olbrzymi Minotaur ze szczytu kreteńskiej skały. Szturchnąłem Ekona w nogę. Pochylił się do przodu, zbliżając ucho do moich ust. – Jest tak, jak myślałem – szepnąłem. – Kierujemy się nad Tyber. Jesteś śpiący? Klepnął mnie dwukrotnie z wigorem. – To dobrze! – Zaśmiałem się z cicha. – Będziesz trzymał wachtę, kiedy pożeglujemy w dół rzeki, ku Ostii.

Na brzegu oczekiwało nas więcej ludzi Mummiusza. Kiedy zsiedliśmy, zajęli się naszymi końmi. Na końcu najdłuższego nabrzeża zacumowana była nasza łódź. Przekonałem się, że byłem w błędzie, wyobrażając sobie powolną, spokojną podróż Tybrem na wybrzeże. Łódź okazała się małą barką obsadzoną przez dwunastu wioślarzy i sternika, zaopatrzoną w rozpięty na śródokręciu płócienny dach; była to mocna jednostka, zbudowana z myślą o szybkości. Mummiusz natychmiast poprowadził nas na pokład, jego dwaj żołnierze wskoczyli za nami i łódź zaraz odbiła od brzegu. – Możecie spać, jeśli chcecie – oznajmił, wskazując miejsce pod dachem, gdzie rzucono stosik koców. – Nie znajdziesz tu luksusu ani ciepłej niewolnicy, ale przynajmniej nie ma wszy. No, chyba że jakaś spełzła z któregoś z tej bandy... – Tu wymierzył kopniaka jednemu z wioślarzy. – Do wioseł! – ryknął. – I lepiej, żebyście szybciej się uwinęli niż podczas podróży w górę rzeki! Inaczej każę was przenieść na stałe na duży okręt! – Zaśmiał się bez humoru. Wróciwszy do swojego świata, Mummiusz zaczynał ukazywać rubaszniejszy charakter, ale nie byłem pewien, czy bardziej mi się on podoba. Przekazał komendę jednemu ze swoich ludzi i wsunął się pod koc. – Obudź mnie, jeśli będzie trzeba – szepnąłem do Ekona. – Albo śpij, jak możesz. Wątpię, by groziło nam niebezpieczeństwo. To rzekłszy, poszedłem w ślady mojego gospodarza, wciskając się w kąt pod dachem i próbując z samozaparciem nie myśleć o moim wygodnym łóżku i ciepłym ciele Bethesdy. Usiłowałem zasnąć, ale sen długo nie nadchodził. Zgrzyt łańcuchów, chlupot wioseł i bezustanny szmer wody przy burtach w końcu mnie ukołysał, lecz była to raczej niespokojna drzemka, z której co rusz budziło mnie chrapanie Marka Mummiusza. Za czwartym razem wysunąłem stopę spod koca i dałem mu lekkiego kopniaka; przestał na chwilę, ale wnet znów zaczął, rzężąc jak człowiek z wolna duszony na śmierć. Doleciał mnie stłumiony chichot. Uniosłem się na łokciach i zobaczyłem, że dwaj towarzysze naszej nocnej galopady obserwują mnie rozbawieni z dziobu. Stali blisko siebie, cicho rozmawiając, bez śladu senności. Spojrzałem w tył; sternik, brodaty olbrzym, tkwił na swym stanowisku, zdając się nie słyszeć i nie widzieć nic poza rzeką. Eko wpatrywał się w wodę, przechylony przez burtę; w świetle gwiazd wyglądał jak posąg Narcyza kontemplującego swe odbicie. W końcu i chrapanie Mummiusza zlało się w jeden pomruk z chlupotem fal i rytmicznymi oddechami wioślarzy, ale Morfeusz wciąż nie chciał mnie wziąć w objęcia. Przewracałem się z boku na bok pod kocami, na przemian zmarznięty i zgrzany, a moje myśli wędrowały labiryntem ścieżek i ślepych zaułków. Drzemka przyniosła ospałość bez odpoczynku ani odświeżenia. Kiedy w końcu dotarliśmy do Ostii, byłem bardziej otępiały niż kilka godzin temu, kiedy Marek Mummiusz wyciągnął mnie zaspanego z łóżka. W

przedziwnym pomieszaniu czasu i przestrzeni, jakie zaćmiło mój umysł, wyobraziłem sobie, że ta noc nigdy się nie skończy i będziemy żeglować w ciemnościach przez całą wieczność. Pospieszyliśmy za Mummiuszem na nabrzeże. Dwaj ochroniarze zeszli z nami, ale wioślarze pozostali na miejscach, z trudem łapiąc powietrze, zgięci wpół nad wiosłami z wyczerpania. Popatrzyłem na ich szerokie, nagie plecy poruszane oddechami i lśniące w gwiezdnej poświacie od potu. Jeden z nich przechylił się przez burtę i zaczął wymiotować. W którymś momencie podróży przestałem słyszeć ich nierówne sapanie i skrzypienie wioseł. Zapomniałem o nich zupełnie, tak jak się zapomina o trybach pracującej maszyny. Któż myśli o trybie, dopóki nie wymaga on naoliwienia, albo o niewolniku, dopóki nie zachoruje, nie głoduje lub nie wpada w szał? Zadygotałem i szczelniej okryłem się kocem, by osłonić się przed chłodem morskiego powietrza. Mummiusz poprowadził nas nabrzeżem. Pod deskami słychać było łagodne uderzenia fal o drewniane słupy mola. Po prawej mijaliśmy flotyllę przycumowanych małych łodzi rzecznych. Po lewej biegł niski kamienny mur, pod którym piętrzyły się skrzynie i kosze, tworząc dziką mozaikę cieni. Za murem leżało pogrążone we śnie miasteczko Ostia. Tu i ówdzie dostrzegłem światło w oknie na piętrze, a na ulicach w równych odstępach płonęły osadzone w ścianach lampy; poza nami jednak nie było widać żywego ducha. Migotliwe światło płatało wzrokowi figle: wydawało mi się, że widzę rodzinę żebraków skuloną w rogu albo szczura wybiegającego spośród skrzyń, po czym wkrótce przekonywałem się, że to tylko kupy szmat lub odpadów. Potknąłem się o wystającą deskę. Eko chwycił mnie za ramię, by pomóc mi złapać równowagę, po czym o mało znów się nie przewróciłem, gdy Mummiusz klepnął mnie solidnie w plecy. – Co, nie wyspałeś się? – warknął swym koszarowym tonem. – Mnie wystarczają dwie godziny na dobę. W wojsku trzeba się nauczyć spać na stojąco, a nawet podczas marszu! Skinąłem tępo głową. Szliśmy obok magazynów i wystających z nabrzeża pirsów, mijaliśmy zamknięte hale targowe i stocznie. W powietrzu czuło się coraz intensywniejszą woń soli, a do stałego chlupotu rzecznego nurtu dołączył odległy poszum morskich fal. W końcu doszliśmy do końca portu, gdzie Tyber nagle się rozszerza, po czym rozpływa się w morzu. Mur miejski zakręcił ku południowi, a przed nami rozciągał się bezkresny przestwór spokojnej wody połyskującej odbiciami gwiazd. Czekała tu na nas większa łódź. Zeszliśmy po stopniach i wskoczyliśmy na pokład. Mummiusz rzucił krótką komendę nadzorcy i łódź natychmiast odbiła. Nabrzeże zniknęło za rufą. Poczuliśmy kołysanie i Eko zaniepokojony złapał mnie za ramię. – Nie martw się – uspokoiłem go. – Nie zostaniemy w tej łodzi długo. W chwilę później opłynęliśmy niski, skalisty przylądek i naszym oczom ukazał się czekający na nas okręt.

– To trirema* ! – szepnąłem zaskoczony. – Nazywa się Furia – wyjaśnił Mummiusz z dumnym uśmiechem. Oczekiwałem jakiegoś sporego statku, ale na pewno nie tak wielkiego. Z pokładu sterczały trzy maszty ze zwiniętymi i schowanymi w pokrowcach żaglami. Burty najeżone były trzema rzędami długich wioseł. Aż trudno uwierzyć, że ten morski olbrzym został wysłany, by przywieźć jednego tylko człowieka. Mummiusz zapalił pochodnię i machnął nią kilkakrotnie nad głową. Taki sam sygnał odpowiedział mu z okrętu. Kiedy podpłynęliśmy bliżej, pokład i maszty zaroiły się ludźmi, uwijającymi się cicho jak duchy w mdłym świetle gwiazd. Wysunięte dotychczas z wody wiosła poruszyły się niczym odnóża gigantycznej stonogi i pochyliły w dół. Żagle rozwinęły się i wydęły sztywno pod naporem lekkiej bryzy. Mummiusz poślinił palec i uniósł rękę. – Wiatr słaby, ale z północy i stały. To dobrze! – zakomunikował nam. Przybiliśmy do burty. Z góry opadła ku nam drabinka linowa. Eko wspiął się po niej zręcznie pierwszy, po nim ja i Mummiusz, który wciągnął drabinkę za sobą. Łódź natychmiast zawróciła do portu. Mój gospodarz ruszył pokładem ku dziobowi, wydając rozkazy załodze. Furia zakołysała się i rozpoczęła zwrot. Spod pokładu dobiegł równomierny pomruk wioślarzy; po obu burtach rozległ się głośny plusk, kiedy pierwsze pociągnięcie wioseł przecięło fale. Spojrzałem za rufę ku Ostii, na wąską plażę oddzielającą miasto od morza i na kryte dachówką domy, wystające ponad mury. Brzeg oddalał się z zadziwiającą prędkością: Ostia kurczyła się w oczach, a dzielący nas od niej pas ciemnej wody stawał się coraz szerszy. Rzym wydał mi się nagle bardzo daleki... Marek Mummiusz, zajęty sprawami okrętu, nie zwracał na nas uwagi. Znaleźliśmy sobie zaciszny kąt i próbowaliśmy zasnąć, przytuleni do siebie i owinięci kocami dla ochrony przed chłodem. Nagle z drzemki wyrwało mnie potrząsanie za ramię. Mummiusz burczał: – Co wy tu robicie na pokładzie? Taki rozpieszczony mieszczuch może się rozchorować i umrzeć od tej zimnej wilgoci. No, dalej, chodźcie za mną! Jest dla was miejsce na rufie. Powlekliśmy się za nim, potykając się o zwoje lin i wystające z pokładu luki. Nad widocznym na wschodzie pasmem gór pojawiły się pierwsze promienie brzasku. Mummiusz poprowadził nas krótkimi schodami w dół, do maleńkiego pomieszczenia z dwoma posłaniami obok siebie. Padłem na pierwsze z brzegu i poczułem przyjemne zaskoczenie, znalazłszy się niespodziewanie na grubym puchowym materacu. Eko rzucił się na sąsiednie posłanie, ziewnął i przeciągnął się jak kocur. Naciągnąłem koc aż po szyję, już prawie śpiąc, i zastanowiłem się półprzytomnie, czy ten mrukliwy żołnierz nie odstąpił nam własnej kajuty. Otworzyłem oczy i zobaczyłem go stojącego z założonymi na piersiach rękami, opartego o ścianę na korytarzu przed kajutą. Jego twarz była ledwie widoczna w bladym świetle świtu, ale nie miałem wątpliwości: po delikatnych ruchach powiek i wreszcie rozluźnionej szczęce * Z łac: trójrzędowiec, galera o trzech ułożonych piętrowo rzędach wioseł (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

poznałem, że Marek Mummiusz, szczery i nieskory do przechwałek wojak, śpi twardo na stojąco.

ROZDZIAŁ III Obudziłem się nagle, nie wiedząc, gdzie jestem. Musiało być rano, ponieważ nawet w chwilach największej rozwiązłości rzadko sypiam do południa; mimo to jasne światło wlewające się do pomieszczenia przez okno w suficie miało ów miękki charakter popołudniowego wczesnojesiennego słońca. Podłoga zdawała się drżeć, ale nie w gwałtownych konwulsjach jak przy trzęsieniu ziemi. Cały dom skrzypiał i stękał wokół mnie, a kiedy chciałem się unieść na łokciach, zapadłem się w bezdenną miękkość puchu. Przez okno dobiegł mnie jakby znajomy głos, chrapliwy głos żołnierza wydającego rozkazy, i w jednej chwili przypomniałem sobie wszystko. Leżący obok Eko stęknął i otworzył oczy. Udało mi się w końcu podnieść do pozycji siedzącej mimo oporu łóżka, usiłującego wciągnąć mnie z powrotem w miękką, przyjemną senność i kuszącego puchowym luksusem. Potrząsnąłem głową dla otrzeźwienia. W uchwycie na ścianie wisiał dzban wody. Ująłem go za oba uszy i pociągnąłem długi łyk, po czym spryskałem twarz. – Nie marnuj wody! – warknął czyjś głos. – To słodka woda z Tybru. Do picia, nie do mycia! Spojrzałem w górę i ujrzałem Marka Mummiusza stojącego w drzwiach, czujnego i wypoczętego, z uśmiechem wyższości na ustach. Przebrał się już w wojskowy ubiór: tunikę z czerwonego płótna ze skórzanymi wykończeniami i kolczugę. – Która godzina? – spytałem. – Druga po południu. Albo, jak mówicie na lądzie, dziewiąta godzina dnia. Od chwili, kiedy zwaliłeś się w nocy na łóżko, nic tylko spałeś i chrapałeś. – Pokręcił zdegustowany głową. – Prawdziwy Rzymianin nie powinien zasnąć na tak miękkim posłaniu. Moim zdaniem to dobre tylko dla Egipcjan. Myślałem już, że zachorowałeś, ale podobno chorzy nie chrapią, więc uznałem, że to nic poważnego. Roześmiał się, a ja z upodobaniem oddałem się marzeniu o widoku Marka Mummiusza nadzianego na wymyślną egipską włócznię. Ponownie potrząsnąłem głową, by uwolnić się od tych fantazji, i zapytałem: – Jak długo jeszcze? To znaczy, na tym okręcie?

Mój rozmówca zmarszczył brwi. – To by ci za wiele powiedziało, prawda? Westchnąłem. – Może więc inaczej sformułuję pytanie. Kiedy dotrzemy do Bajów? Marek Mummiusz przybrał nagle minę cierpiącego na chorobę morską. – Nigdy nie mówiłem... – Zaiste, nie mówiłeś. Jesteś dobrym żołnierzem, Marku Mummiuszu, i nie zdradziłeś mi niczego, co przysiągłeś zachować w tajemnicy. A jednak ciekawi mnie, ile czasu trzeba nam na dopłynięcie do Bajów? – Dlaczego myślisz, że... – Otóż właśnie myślę, Marku. Twój mocodawca raczej nie starałby się o moje usługi, gdybym nie potrafił sobie poradzić z tak prostą zagadką jak cel naszej podróży. Po pierwsze, z całą pewnością posuwamy się na południe. Kiepski ze mnie żeglarz, ale wiem, że słońce wschodzi na wschodzie, a zachodzi na zachodzie; skoro po południu jest po naszej prawej stronie, a po lewej mamy brzeg, dedukuję, że musimy zdążać na południe. Z tego, że obiecałeś mi zakończenie mojej misji w pięć dni, wynika, iż nie możemy wybierać się poza Italię. Dokądże zatem, jeśli nie do miasta na południowym wybrzeżu, a najpewniej gdzieś nad Pucharem? Och, być może się mylę co do Bajów... może chodzi o Puteoli, może o Neapolis albo nawet Pompeje... choć nie sądzę. Każdy człowiek tak bogaty jak twój pan... którego stać na płacenie pięciokrotnej mojej stawki bez mrugnięcia okiem i wysłanie takiego okrętu w tak błahej misji... każdy taki gość musi mieć dom w Bajach, bo tam właśnie wszyscy bogaci Rzymianie budują sobie letnie wille. Poza tym, wczoraj wspomniałeś coś o Paszczy Hadesu. – Ja nigdy... – Owszem, powiedziałeś, że stawką jest życie wielu ludzi, i mówiłeś o dzieciach szlochających w Paszczy Hadesu. Oczywiście mogłeś posługiwać się metaforą jak poeta, ale podejrzewam, że w twojej duszy niewiele jest miejsca na poezję, Marku Mummiuszu. Nosisz miecz, nie lirę, i kiedy powiedziałeś: „Paszcza Hadesu”, rozumiałeś to dosłownie. Nigdy tego sam nie widziałem, ale greccy koloniści, którzy pierwsi osiedlili się nad Pucharem, wierzyli, że natrafili na wejście do podziemnego świata w siarkowych oparach krateru zwanego jeziorem Awernus... znanego też jako Paszcza Hadesu. „Hades” to po grecku właśnie „świat podziemny”, który bardziej staroświeccy Rzymianie wciąż zwą Orkusem. Jak słyszałem, to miejsce dzieli od najpiękniejszych willi Bajów zaledwie szybki spacer. Mummiusz zmierzył mnie badawczym spojrzeniem. – Jesteś bystry – stwierdził wreszcie. – Być może okażesz się wart swojego honorarium. Nie usłyszałem w jego głosie nuty sarkazmu. Był w nim jakiś smutek, jak gdyby miał szczerą nadzieję, że mi się powiedzie, ale wiedział, iż jestem skazany na porażkę. W chwilę potem już odmaszerował, drąc się do mnie przez ramię:

– Pewnie jesteś głodny po tym całodziennym chrapaniu. Znajdziesz strawę w mesie na śródokręciu; pewnie okaże się lepsza od tej, którą miewasz w domu. Dla mnie za ciężka, wolę bukłak wina z wodą i suchy chleb... ale właściciel zawsze zaopatruje okręt tylko w najlepsze produkty... a raczej w takie, które są najlepsze według dostawców, czyli najdroższe. Kiedy się posilisz, możesz uciąć sobie długą drzemkę. – Roześmiał się. – To byłoby najlepsze, co możesz zrobić, inaczej będziesz tylko przeszkadzał. Pasażerowie są na statku bezużyteczni. Nie ma dla nich nic do roboty. Jak chcesz, możesz udawać worek zboża i znaleźć sobie zaciszny kąt, by tam pleśnieć. Chodź za mną. Zmieniając temat, Marek Mummiusz wykręcił się od potwierdzenia, że zmierzamy do Bajów. Nie było sensu go naciskać; już znałem nasz port docelowy, za to na sercu legł mi poważniejszy problem. Zaczynałem się domyślać, kto może być moim tajemniczym pracodawcą. Któż mógł sobie pozwolić na tak ostentacyjny środek transportu dla zwykłego najemnika, i to o tak niepewnej reputacji jak Gordianus Poszukiwacz? Może na takie ekstrawaganckie spełnianie zachcianek byłoby stać Pompejusza, ale Pompejusz przebywał w Hiszpanii. W takim razie pozostawał tylko człowiek uważany za najbogatszego Rzymianina wszech czasów... Ale czego mógł chcieć ode mnie Marek Licyniusz Krassus, który posiadał całe rzesze niewolników i mógł sobie nająć każdego wolnego człowieka, jaki by mu przyszedł na myśl? Chciałem przycisnąć Mummiusza kolejnymi pytaniami, ale uznałem, że już wystarczająco wystawiłem na próbę jego cierpliwość. Wyszedłem w ślad za nim na popołudniowe słońce. Wiatr niósł woń pieczonego jagnięcia i w brzuchu mi nie tyle zaburczało, ile zaryczało lwim głosem. Moja niezaspokojona ciekawość ustąpiła bardziej pilnym potrzebom. Mummiusz był w błędzie, sądząc, że będę się nudził na Furii; przynajmniej dopóki słońce stało na niebie, o nudzie nie było mowy. Stale zmieniający się widok italskiego wybrzeża, baraszkujące w powietrzu mewy, praca żeglarzy, gra słonecznych promieni na falach, ławice ryb śmigające pod powierzchnią morza, rześkie i ostre powietrze tego już nie letniego, ale wciąż nie jesiennego dnia – wszystko aż nadto wypełniło mi czas do zachodu. Eko był jeszcze bardziej oczarowany. Fascynowało go wszystko. O zmierzchu pojawiły się dwa delfiny, które towarzyszyły nam jeszcze długo po zapadnięciu ciemności, to wyskakując, to niknąc z pluskiem w falach. Czasami zdawały się śmiać jak ludzie; Eko wtedy naśladował ich głos, jakby znał ich sekretny język. Kiedy wreszcie zniknęły na dobre, rozradowany chłopiec padł na swoje posłanie i natychmiast zasnął. Ja natomiast, przespawszy większość dnia, miałem przed sobą bezsenną noc. Przez jakiś czas czarna linia brzegu i połyskujące na wodzie odbicia gwiazd urzekały mnie nie mniej niż wszystkie cuda słonecznego popołudnia, ale wkrótce chłód nocy wygonił mnie do łóżka. Marek Mummiusz miał rację: posłanie było zbyt miękkie, a może to koc był za szorstki... może blada poświata sącząca się przez okno zbyt natarczywa... albo też wydawane przez

Ekona przez sen delfinie odgłosy nazbyt zgrzytały mi w uszach. Nie mogłem zasnąć. A potem dotarł do mnie dźwięk bębna. Dobiegał gdzieś z dołu; głuchy, rytmiczny głos, nieco wolniejszy od mojego pulsu, ale tak samo równomierny. Poprzedniej nocy byłem tak wyczerpany, że go nie słyszałem. Teraz nie dawało się go nie słyszeć. Ten bęben wyznaczał rytm niewolnikom u wioseł pod pokładem, z każdym uderzeniem popychając statek bliżej Bajów. Im bardziej starałem się ignorować ów dźwięk, tym głośniej zdawał się unosić spomiędzy desek, bezlitośnie łomocząc mi w uszach. Im dłużej przewracałem się i rzucałem na łóżku, tym dalej sen zdawał się odsuwać ode mnie. Próbowałem przypomnieć sobie twarz Marka Krassusa, najbogatszego człowieka w Rzymie. Widziałem go na Forum setki razy, ale teraz nie mogłem przywołać go w pamięci. Potem liczyłem w myślach monety, wyobrażając sobie ich cichy brzęk w mieszku i mnóstwo sposobów na ich wydanie. Pomyślałem o Bethesdzie, śpiącej samotnie z kotkiem zwiniętym w kłębek między jej piersiami. Przeszedłem w wyobraźni przez cały dom, z izby do izby, niczym jakiś niewidzialny upiór-stróż. Nagle przed oczyma stanął mi inny widok: Belbo leży pijany do nieprzytomności u wejścia, drzwi otwarte szeroko dla każdego potencjalnego złodzieja czy mordercy... Zerwałem się i usiadłem na posłaniu. Eko przewrócił się z boku na bok, mrucząc coś po swojemu. Zasznurowałem buty, owinąłem się kocem jak płaszczem i wyszedłem znów na zewnątrz. Tu i ówdzie leżeli skuleni we śnie marynarze. Kilku przechadzało się po pokładzie, czujnie wypatrując niebezpieczeństw czających się na morzu i lądzie. Wiał stały, północny wiatr, wypełniający żagiel i przyprawiający mnie o gęsią skórkę na odsłoniętych częściach nóg i rąk. Obszedłem pokład dookoła, po czym moją uwagę przykuł luk na śródokręciu, prowadzący do wnętrza galery. Zadziwiające, że człowiek może w życiu żeglować wieloma statkami i nigdy nie zastanawiać się nad ukrytą siłą, która je napędza; a przecież tak właśnie żyje większość ludzi: jedzą, ubierają się i zajmują własnymi sprawami, nie poświęcając ani jednej myśli znojnej pracy tych wszystkich niewolników, którzy kręcą żarnami, tkają materiały i budują drogi. Nie zastanawiają się nad tym, podobnie jak nie myślą o krwi rozgrzewającej ich ciała czy o płynie, w którym spoczywają ich mózgi. Przeszedłem przez luk i zszedłem na dół. Od razu uderzyła mnie fala gorąca, obezwładniająca jak para w łaźni. Usłyszałem tępe dudnienie bębna i ruch wielu ciał. Wyczułem je, zanim je dojrzałem. W tej dusznej przestrzeni skoncentrowały się wszelkie odory wytwarzane przez ludzki organizm, unosząc się niczym siarczysty oddech demona z mrocznej czeluści. Ruszyłem dalej w ten świat żywych trupów, a przez głowę przemknęła mi myśl, że i Paszcza Hadesu nie wiedzie do bardziej przerażających podziemi... Pomieszczenie przypominało długą, wąską jaskinię. Rozwieszone z rzadka pod sufitem lampy rzucały upiorne światło na nagie, blade ciała galerników. W pierwszej chwili widziałem w półmroku tylko falujący ruch, jakby wijących się robaków. Kiedy moje oczy

dostosowały się do skąpego oświetlenia, z wolna zacząłem rozróżniać szczegóły. Przez środek biegł wąski pomost, po którego obu stronach rozmieszczeni byli niewolnicy: trzy rzędy, jeden nad drugim. Ci przy burtach mogli siedzieć; ich krótkie wiosła wymagały najmniejszego wysiłku. Ci pośrodku posadowieni byli wyżej; przy każdym pociągnięciu wioseł w tył zapierali się stopami o podnóżki, po czym musieli wstawać, by pchnąć ciężkie drzewca do przodu. Najgorzej mieli ci przy pomoście. Musieli biegać po rusztowaniu tam i z powrotem, zataczając wiosłami wielkie kręgi; w najwyższym punkcie stawali na palcach, potem klękali i nachylali się w przód, by wyciągnąć pióra wioseł z wody. Każdy niewolnik był przykuty do swego wiosła za przegub krótkim, zardzewiałym łańcuchem. Były ich tu całe setki, ściśniętych razem, ocierających się o siebie przy każdym pociągnięciu i pchnięciu wioseł. Przyszło mi na myśl stado kóz stłoczonych w zagrodzie, ale ruchami zwierząt nie rządzi żaden cel. Tu każdy człowiek był maleńkim trybikiem w wielkiej, bezustannie pracującej maszynie. Rytm nadawał im łomot bębna. Odwróciłem się i ujrzałem dobosza na rufie; siedział na niskiej ławce, znajdującej się chyba tuż pod moim łóżkiem. Nogi miał szeroko rozstawione, kolanami ściskał brzeg dużego, niskiego bębna. Do przegubów miał przywiązane rzemieniami skórzane kule; w jednostajnym tempie unosił kolejno ręce i opuszczał je, wydobywając z instrumentu głuche, niskie dźwięki pulsujące w gęstym, gorącym powietrzu. Siedział z zamkniętymi oczami i z lekkim uśmiechem na twarzy, jakby śnił, ani na chwilę jednak nie gubił rytmu. Obok niego stał inny mężczyzna: odziany jak żołnierz, w prawej ręce dzierżył długi bicz. Zmierzył mnie złym spojrzeniem, po czym strzelił biczem w powietrzu, jakby chciał zrobić na mnie wrażenie. Najbliżsi z niewolników zadrżeli, niektórzy jęknęli, jak gdyby przetoczyła się po nich fala bólu. Przycisnąłem koc do ust i nozdrzy, by ochronić się przed wszechobecnym smrodem. W miejscach, gdzie światło lamp przedzierało się przez labirynt pomostów, ław i skutych łańcuchami stóp aż do dna okrętu, widać było, że zęzy wypełnione są mieszaniną odchodów, wymiocin i kawałków gnijącego jedzenia. Jak oni to znosili? Czy przywykli do tego z upływem czasu, czy też nigdy nie przestawało ich to przyprawiać o mdłości, jak teraz mnie? Są na Wschodzie religie, które przewidują miejsca wiecznej kary dla cieni złych ludzi. Ich bogom nie wystarcza widok cierpienia człowieka na tym świecie: chcą go ścigać ogniem i męką jeszcze i na tamtym. Nie znam się na tym. Jeżeli jednak przyjąć, że tu, na ziemi, istnieje miejsce potępienia, to z pewnością może nim być wnętrze rzymskiej galery, gdzie ludzi zmusza się do wyniszczającej ich ciała pracy pośród smrodu ich własnego potu i odchodów, w cierpieniu odmierzanym maniakalnym, nie kończącym się pulsem bębna. Stać się zwykłą maszyną, wykorzystaną, wyeksploatowaną i na koniec bez cienia współczucia wyrzuconą, to bez wątpienia równie straszliwe potępienie jak to, które umieją wymyślić wschodni bogowie. Mówią, że większość niewolników umiera po trzech lub czterech latach na galerach, a szczęśliwcy wcześniej. Jeniec wojenny czy przyłapany na kradzieży niewolnik, mając wybór,

zawsze woli pójść do kopalni bądź zostać gladiatorem, niż służyć na galerach. Ze wszystkich okrutnych kar śmierci, jakie można wymierzyć człowiekowi, niewola na galerach jest powszechnie uważana za najokrutniejszą. Śmierć w końcu przychodzi, ale najpierw z ciała człowieka wyciska się ostatnią kroplę siły, a z jego duszy cierpienie i rozpacz wykorzeniają ostatni okruch godności. Na galerach ludzie przeistaczają się w potwory. Niektórzy kapitanowie nigdy nie zmieniają pozycji niewolników; u człowieka, który dzień po dniu, miesiąc po miesiącu wiosłuje w tym samym miejscu, zwłaszcza na górnym pomoście, po jednej stronie ciała rozwijają się olbrzymie mięśnie nie pozostające w żadnej proporcji z drugą stroną. Jednocześnie z braku słońca jego skóra blednie jak rybie podbrzusze. Gdyby taki człowiek uciekł z galery, łatwo by go rozpoznano po tych zniekształceniach. Raz widziałem w Suburze, jak oddział prywatnej straży wyciąga takiego nieszczęśnika z lupanaru, nagiego i wrzeszczącego. Eko, wówczas mały chłopiec, był przerażony jego wyglądem, a kiedy później wszystko mu wyjaśniłem, rozpłakał się. Na galerach ludzie stają się też bogami. Krassus, jeżeli to rzeczywiście on był właścicielem okrętu, musiał pilnować rotacji stanowisk wioślarzy albo też zużywał ich szybciej niż inni, ponieważ nie zauważyłem między nimi koślawych potworów. Widziałem tylko młodych mężczyzn o szerokich piersiach i muskularnych ramionach, a wśród nich jedynie kilku starszych, o jeszcze bardziej masywnej budowie; wyglądali jak oddział apollów, tu i ówdzie przetykany wiekowymi herkulesami – przynajmniej od szyi w dół. Powyżej widniały twarze aż nazbyt ludzkie, nieszczęśliwe i naznaczone zgryzotą i cierpieniem. Kiedy na nich patrzyłem, większość odwracała wzrok, jak gdyby moje spojrzenie mogło ich zranić równie ostro jak bicz nadzorcy. Kilku jednak ośmieliło się je odwzajemnić. Zobaczyłem oczy pozbawione wyrazu od nie kończącej się pracy i monotonii; oczy płonące zazdrością na widok człowieka, który cieszy się zwyczajną swobodą chodzenia tam, gdzie mu się podoba, ocierania potu z twarzy i obmycia się po czynnościach fizjologicznych. Niektóre spojrzenia wyrażały strach i nienawiść, inne przepełnione były jakąś graniczącą z pożądaniem fascynacją, w rodzaju tej, z jaką głodujący patrzyłby na żarłoka. Kiedy tak szedłem wzdłuż środkowego pomostu pomiędzy rzędami niewolników, z nozdrzami pełnymi ich odoru, czując na skórze wilgotne ciepło ich umęczonych ciał, omiatając wzrokiem tę wielką, pulsującą w mroku masę cierpienia, ogarnęła mnie dziwna gorączka. Miałem wrażenie, że śnię i we śnie widzę koszmar innych ludzi. Im dalej od stanowiska dobosza i schodów na śródokręciu, tym rzadziej rozwieszone były lampy. Gdzieniegdzie jednak do mrocznej przestrzeni docierało skądś światło księżyca, oblewając połyskujące od potu ramiona wioślarzy i wiążące je z drzewcami łańcuchy srebrnoniebieską poświatą. Głuchy odgłos bębna cichł za mymi plecami, ale wciąż rozbrzmiewał, wolno i nieustannie wyznaczając spokojny, nocny rytm, równie hipnotyczny jak syk rozcinanych dziobem fal. Dotarłem do końca pomostu. Odwróciłem się i spojrzałem

ku rufie, na to zbiorowisko znoju i cierpienia. Nagle stwierdziłem, że mam dosyć. Pospieszyłem do wyjścia. Przed sobą zobaczyłem nadzorcę, oświetlonego niby na scenie: patrzył na mnie i kiwał głową, jakby znał moje myśli. Nawet z tej odległości widziałem na jego twarzy wyraz wzgardy. Tu było jego królestwo; ja byłem intruzem, ciekawskim, zbyt miękkim i rozpieszczonym, by tu przebywać. Specjalnie dla mnie strzelił z bicza nad głową i uśmiechnął się, gdy niewolnicy u jego stóp jęknęli, jakby w odpowiedzi na ten sygnał. Postawiłem nogę na stopniu schodów i już zamierzałem opuścić pomieszczenie, kiedy powstrzymał mnie widok dostrzeżonej w świetle lampy twarzy. Chłopiec musiał mi przypomnieć Ekona i pewnie dlatego rzucił mi się w oczy wśród innych. Zajmował stanowisko w najwyższym rzędzie, przy pomoście. Kiedy zwrócił głowę, by na mnie spojrzeć, promień księżyca padł mu na twarz; oświetlona z drugiej strony przez lampę, wyglądała teraz jak dwubarwna maska, bladoniebieska i pomarańczowa. Choć miał masywne ramiona i klatkę piersiową, był właściwie jeszcze dzieckiem. Brud pokrywający policzki i wypisane na twarzy cierpienie nie zdołały przytłumić emanującej od niego aury niewinności. Był uderzająco przystojny; jego śniade rysy, wydatny nos, pełne usta i duże czarne oczy wskazywały na orientalne pochodzenie. Podczas gdy mu się przypatrywałem, ośmielił się podnieść na mnie wzrok i nawet się uśmiechnął – smutnym, żałosnym uśmiechem, lękliwym i nieśmiałym. Pomyślałem, jak łatwo taki sam los mógł spotkać Ekona, gdybym go nie odnalazł i nie przygarnął pewnego dnia przed wielu laty. Chłopca o silnej budowie, bez języka i rodziny, która mogłaby go obronić, bez trudu ktoś mógł porwać i sprzedać na targu niewolników. Spojrzałem młodzieńcowi w oczy; próbowałem odwzajemnić uśmiech, lecz nie potrafiłem. Nagle jakiś człowiek zbiegł schodami z pokładu i pospieszył na rufę. Krzyknął coś i tętno bębna raptownie przyspieszyło. Poczułem gwałtowne pchnięcie, gdy okręt ruszył szybciej naprzód. Upadłbym, gdybym nie przytrzymał się poręczy schodów; przyrost prędkości był zaskakujący. Bęben rozbrzmiewał coraz głośniej i szybciej. Posłaniec znów mnie potrącił, spiesząc z powrotem na pokład. Schwyciłem go za rękaw tuniki. – Piraci! – krzyknął z teatralnym zaśpiewem. – Dwa statki wychynęły z ukrytej zatoczki, kiedy przepływaliśmy. Teraz nas ścigają. Twarz miał ponurą, ale kiedy wyrwał mi się i pobiegł na górę, ze zdziwieniem stwierdziłem, że chyba się śmiał. Ruszyłem za nim, ale zatrzymałem się, porwany rozgrywającym się wokół mnie dramatem. Bęben warczał w szybkim rytmie. Wioślarze z jękiem nadążali za narzuconym przez niego rytmem. Nadzorca szedł pomostem, strzelając z bicza. Niewolnicy drżeli i kulili się za każdym trzaskiem. Tempo rosło; wioślarze burtowi pozostawali na swych siedzeniach, lecz ci od strony pomostu musieli zebrać wszystkie siły, wspinając się na palcach i wyciągając ręce w górę, by utrzymać wiosła pod kontrolą. Przykuci do drzewc, nie mieli innego wyjścia.

Dobosz uderzał w bęben coraz szybciej. Wielka ludzka machina pracowała pełną mocą. Trzony wioseł zataczały koła w szaleńczym tańcu, niewolnicy dobywali ostatnich sił. Byłem przejęty zgrozą, lecz nie mogłem oderwać oczu od ich wykrzywionych z wysiłku twarzy, zaciśniętych szczęk i półprzytomnych, płonących strachem oczu. Nagle – tak blisko, że odruchowo zasłoniłem twarz dłońmi – rozległ się głośny trzask, jakby jedno z wielkich wioseł pękło, nie wytrzymawszy naporu. W tej samej chwili chłopiec, który się do mnie wcześniej uśmiechnął, szarpnął się w bolesnym skurczu, otwierając usta w bezgłośnym okrzyku. Nadzorca znów podniósł rękę i bicz raz jeszcze śmignął w powietrzu. Chłopiec wrzasnął jak oparzony. Widziałem, jak bicz wężowym ruchem ślizga się po jego nagich plecach. Potknął się i stracił równowagę; przez długą chwilę wisiał na łańcuchach, ciągnięty przez pchane bezwładnością wiosło naprzód, potem do tyłu i znów w górę. Gdy znalazł się w najwyższym punkcie, rozpaczliwie usiłując znaleźć oparcie dla stóp, bicz znów smagnął go po udach. Chłopiec krzyknął, skręcając się z bólu, i znów zawisł bezwładnie. Ciężkie drzewce poniosło go jeszcze przez jeden obrót, zanim jakoś udało mu się odzyskać równowagę i ostatkiem sił znów włączyć się w ogólny rytm. Nadzorca uderzył go ponownie. Bęben dudnił szaleńczym pulsem; bicz unosił się i opadał... Młody niewolnik wył i z trudem chwytał powietrze, wijąc się i wstrząsając w rytm uderzeń, niezgodnie z jednostajnym ruchem wielkiej ludzkiej machiny. Twarz jego wykrzywiał straszny grymas; po policzkach płynęły mu łzy. Nadzorca nie przestawał bić. Popatrzyłem mu w oczy. Uśmiechnął się do mnie ponuro, ukazując rząd zepsutych zębów, po czym odwrócił się i splunął na jednego z galerników. Po chwili znów spojrzał na mnie i podniósł w górę bicz, jak gdyby chciał mnie sprowokować do działania. Wioślarze jęczeli jednym głosem, niby chór z tragedii. Spojrzałem na umęczonego chłopca, który ani na chwilę nie przestał wiosłować. Nasze oczy znów się spotkały; poruszył bezgłośnie ustami, niezdolny nic powiedzieć. Nagle usłyszałem czyjeś kroki – goniec znów zbiegał z pokładu, unosząc dłoń jako sygnał dla dobosza. – Alarm odwołany! – krzyknął, powtarzając wiadomość dwukrotnie. Bęben raptownie ucichł. Wiosła zamarły w bezruchu. Nagle zapadłą ciszę przerywał jedynie miarowy chlupot fal o kadłub, skrzypienie drewnianego poszycia i ochrypły, sapiący oddech wioślarzy. Pode mną skatowany chłopiec opadł bezwładnie na swoje wiosło, wstrząsany szlochem. Popatrzyłem na jego szerokie, węźlaste plecy, pokryte siatką czerwonych śladów uderzeń. Świeże rany przeorały dawniejsze blizny; nadzorca nie po raz pierwszy w ten sposób wyróżnił go z tłumu. Raptem przestałem cokolwiek widzieć i słyszeć. Wszechobecny smród przytłoczył mnie, jak gdyby pomieszczenie nagle wypełnił trujący gaz. Odepchnąłem gońca na bok i pobiegłem na górę, na świeże powietrze i zbawczą niezmierzoną przestrzeń pod gwiaździstym namiotem nieba. Przechyliłem się przez nadburcie i zwymiotowałem.