STEVEN SAYLOR
MORDERSTWO NA
VIA APPIA
Przełożył: Janusz Szczepański
Wydanie oryginalne: 1996
Wydanie polskie: 2003
Tym, którzy uczyli mnie historii – Ivie Cockrell oraz profesorom
Uniwersytetu Teksaskiego w Austin: Oliverowi Radkeyowi, M. Gwynowi
Morganowi, Richardowi Grahamowi i R. Davidowi Armstrongowi
O RZYMSKIM ODMIERZANIU CZASU
Starożytni Rzymianie nie liczyli godzin tak jak my dzisiaj, od północy, ale od świtu.
Kiedy Rzymianin mówił o pierwszej godzinie dnia, miał na myśli dosłownie pierwszą
godzinę światła dziennego, podobnie od zmierzchu mówiono o pierwszej godzinie nocy.
Poniższe zestawienie sporządzone na podstawie źródeł historycznych porównuje współczesne
i rzymskie pory dnia, jakich autor używa w powieści:
7.00 – pierwsza godzina dnia
8.00 – druga godzina dnia
9.00 – trzecia godzina dnia
10.00 – czwarta godzina dnia
11.00 – piąta godzina dnia
12.00 – szósta godzina dnia
13.00 – siódma godzina dnia
14.00 – ósma godzina dnia
15.00 – dziewiąta godzina dnia
16.00 – dziesiąta godzina dnia
17.00 – jedenasta godzina dnia
18.00 – dwunasta godzina dnia
19.00 – pierwsza godzina nocy
20.00 – druga godzina nocy
21.00 – trzecia godzina nocy
22.00 – czwarta godzina nocy
23.00 – piąta godzina nocy
24.00 – szósta godzina nocy
1.00 – siódma godzina nocy
2.00 – ósma godzina nocy
3.00 – dziewiąta godzina nocy
4.00 – dziesiąta godzina nocy
5.00 – jedenasta godzina nocy
6.00 – dwunasta godzina nocy
Mężowie żywo pragnęli urzędów, uciekali się nawet do przekupstw i
zabójstw, aby je uzyskać, ale taki był w mieście stan rzeczy, że wybory nie
mogły się odbyć. I gdy nikt rządów nie sprawował, każdego niemal dnia
zdarzały się morderstwa.
Kasjusz Dion, Historia Rzymu (XL, 48)
Via Appia, droga, którą zbudował Appiusz Klaudiusz Cekus i która
teraz sławi imię jego, ciągnie się od Rzymu do Kapui i trzeba pięciu dni, by
ją przebyć. Szeroka jest tak, że dwa wozy jadące w przeciwnych kierunkach
minąć się mogą z łatwością. Dziw to istny, wart ujrzenia, albowiem
kamienie w niej tak misternie cięte, ułożone i wzajem dopasowane, bez
żadnej zaprawy, że jej gładka powierzchnia jawi się oczom nie jako dzieło
człowieka, ale cudowny twór natury.
Prokopiusz, Wojny gockie (V, 14)
Przestańcie nam mówić o prawach. My mamy miecze u boku.
Plutarch, Żywot Pompejusza (X, 2)
CZĘŚĆ I
ROZRUCHY
ROZDZIAŁ I
– Tato! Obudź się!
Czyjaś ręka złapała mnie za ramię i łagodnie potrząsnęła. Odsunąłem się i poczułem na
karku dotyk nocnego chłodu. Chwyciłem koc i naciągnąłem go po uszy; sięgnąłem ręką, by
objąć Bethesdę, ale tam, gdzie powinna być, natrafiłem tylko na ciepłą pustkę.
– Naprawdę, tato, lepiej się obudź! – Eko znów mną potrząsnął, już nie tak delikatnie.
– Tak, mężu – powiedziała Bethesda. – Wstawaj!
Czy sen może kiedykolwiek być głębszy niż w taką styczniową noc, kiedy niebo wisi
zwartą i ponurą pokrywą chmur tuż, zdawałoby się, nad głową i sama ziemia drży z zimna? Z
łatwością osunąłem się na powrót w ramiona Morfeusza niczym w miękki gęsi puch, mimo że
mój syn i żona jazgotali mi nad uchem jak dwie sroki terkoczące bez sensu gdzieś na
pobliskim drzewie, powtarzając swoje „mężu!” i „tato!” Fruwały nade mną, trzepotały
skrzydłami i dziobały mnie raz po raz. Jęknąłem coś w półśnie i machnąłem ręką, żeby je
odpędzić. Po krótkiej walce dały za wygraną i uleciały gdzieś w mroźne chmury, zostawiając
mnie w spokoju.
Nagle chmury pękły i lunął deszcz, siekąc mi twarz zimnymi kroplami. Zerwałem się i
usiadłem na łóżku, parskając i mrugając powiekami. Bethesda skinęła z satysfakcją głową i
postawiła pusty kubek obok migocącej lampki na nocnym stoliku. Eko stał po drugiej stronie
łóżka, zwijając koc, który właśnie ze mnie ściągnął. Zadygotałem z zimna i skuliłem się,
mrucząc:
– Złodzieju koców! Okradasz starego człowieka ze snu!
W tej chwili wydawało mi się to najohydniejszą z możliwych zbrodni. Eko pozostał
jednak niewzruszony. Bethesda stała z drugiej strony z założonymi rękami, obserwując mnie
spod oka. W słabym świetle lampki oliwnej oboje podejrzanie przypominali dwie sroki.
Zacisnąłem powieki.
– Miejcież nade mną litość! – jęknąłem błagalnie w nadziei na choć jeszcze jedną chwilę
błogiego niebytu.
Zanim jednak zdążyłem przyłożyć głowę do poduszki, Eko złapał mnie za ramię i
przywrócił do pozycji pionowej.
– Nie, tato! Sprawa jest poważna.
– Co jest poważne? – Spróbowałem się uwolnić z jego chwytu. – Dom się pali czy co?
Byłem już bezpowrotnie wyrwany ze snu i w fatalnym humorze, aż nagle dotarło do
mnie, kogo brakuje wśród moich prześladowców. Rozejrzałem się, czując przypływ paniki.
– Diana! Gdzie jest Diana?
– Tu jestem, tato.
Dziewczyna weszła do pokoju i stanęła w kręgu światła. Jej długie włosy, rozpuszczone
na noc, spływały po ramionach dwoma czarnymi, lekko połyskującymi strumieniami. Oczy –
te egipskie, odziedziczone po matce ciemne oczy o kształcie migdałów – miała nieco
zapuchnięte od snu.
– Co się dzieje? – spytała, tłumiąc ziewnięcie. – Co ty tu robisz, Eko? Czemu nie śpicie? I
co to za hałas na ulicy?
– Hałas? – zdziwiłem się.
– Tu go pewnie nie słychać – powiedziała – ale w moim pokoju po prostu nie da się spać.
Obudzili mnie.
– Kto?
– Ludzie na ulicy. Biegną gdzieś z pochodniami i wrzeszczą.
Zmarszczyła nos, jak to ma w zwyczaju, gdy czegoś nie rozumie. Widząc po mojej minie,
że i ja nie bardzo się orientuję w sytuacji, zwróciła się w stronę matki. Bethesda objęła ją i
przytuliła. Diana, choć ma już siedemnaście lat, wciąż jeszcze lubi takie matczyne
pocieszenie. Eko tymczasem stał na uboczu z ponurą miną, jak aktor grający posłańca
przynoszącego złe wieści. W końcu dotarło do mnie, że musi się dziać coś naprawdę złego.
Niedługo potem szedłem już szparko ciemnymi ulicami wraz z Ekonem i jego
czteroosobową eskortą. Odwróciłem głowę z niepokojem, słysząc nadbiegającą z tyłu grupę
ludzi; kilku młodzieńców o posępnych minach minęło nas obojętnie, a ich pochodnie z
sykiem cięły powietrze, rzucając roztańczone cienie na bruk i ściany domów. Zniknęli nam
wkrótce z oczu i znów zrobiło się ciemno. Po chwili potknąłem się o wystający kamień.
– Na jądra Numy! – burknąłem. – Też powinniśmy sami zabrać pochodnie.
– Wolę, aby moi przyboczni mieli wolne ręce – odparł Eko.
– Tak, przynajmniej nam ich nie brakuje – potwierdziłem, spoglądając na czwórkę
młodych, atletycznych niewolników. Wszyscy wyglądali na wyszkolonych gladiatorów: te
same zaciśnięte szczęki, czujne i ruchliwe oczy, wypatrujące każdego ruchu w okolicy.
Dobrzy ochroniarze sporo kosztują, a i utrzymać ich niełatwo. Moja synowa Menenia
narzeka za każdym razem, kiedy Eko kupuje kolejnego, argumentując, że lepiej byłoby wydać
pieniądze na służbę kuchenną albo na lepszego nauczyciela dla dzieciaków. On jednak
zawsze odpowiada, że bezpieczeństwo jest najważniejsze, bo takie są teraz czasy. Ze
smutkiem muszę mu przyznać rację. Przypomniałem sobie teraz o żonie i dzieciach Ekona,
których pozostawił w domu na Eskwilinie.
– Menenia i bliźniaki... – zacząłem, przyspieszając, aby dotrzymać mu kroku.
W zimnym powietrzu mój oddech tworzył kłęby pary, ale rozgrzewało mnie to ostre
tempo. Mimo to po chwili dogoniła nas i wyprzedziła kolejna grupka ludzi z pochodniami
posyłającymi nasze cienie daleko w przód.
– Są bezpieczni. W zeszłym miesiącu wstawiłem nowe drzwi wejściowe. Trzeba by całej
armii, żeby je wyłamać. Zostawiłem też dwóch moich najsilniejszych gladiatorów do
ochrony.
– Ilu ty ich w końcu masz?
– Tylko sześciu. Dwóch w domu i tę czwórkę.
– Tylko?
Ja wciąż miałem tylko starego Belbona, który pilnował teraz Bethesdy i Diany. Kłopot w
tym, że był on już w zbyt podeszłym wieku, by się nadawać na ochroniarza, a po reszcie
służby trudno by się spodziewać skutecznej obrony, gdyby miało się wydarzyć coś naprawdę
strasznego...
Usiłowałem oddalić od siebie takie myśli. Z tyłu nadbiegła jeszcze jedna gromada ludzi.
Tym razem nikt z nich nie miał pochodni. Kiedy mijali nas w ciemności, dostrzegłem, że
niewolnicy Ekona są bardziej spięci i wsunęli dłonie za fałdy odzieży. Nieznajomi bez świateł
mogli trzymać w rękach coś bardziej niebezpiecznego, na przykład sztylety. Przeszli jednak
bez słowa. Gdzieś na piętrze otworzyło się okno i ktoś się wychylił, pytając głośno:
– Co tu się, na Hades, dzisiaj dzieje po nocy?
– Zabili go! – odkrzyknął jeden z biegnących. – Zamordowali go z zimną krwią,
tchórzliwi niegodziwcy!
– Kogo zabili?
– Klodiusza! Klodiusz nie żyje!
Ciemny cień w oknie milczał przez chwilę, po czym roześmiał się, długo i dźwięcznie, aż
echo poniosło się między domami. Grupa nieznajomych stanęła nagle jak wryta.
– Kłopoty! – rzucił Eko.
Skinąłem głową potakująco, ale szybko się zorientowałem, że był to sygnał dla
niewolników, którzy ciaśniej nas otoczyli. Przyspieszyliśmy kroku, by jak najszybciej się
oddalić.
– No to gdzie... – Człowiek w oknie ledwo mógł wykrztusić te słowa wśród śmiechu. –
Gdzie wszyscy tak się spieszą? Żeby świętować?
Odpowiedziały mu gniewne okrzyki i wymachiwanie pięściami. Paru z nich pochyliło się
w poszukiwaniu kamieni. Nawet tu, na nieskazitelnie utrzymanych uliczkach Palatynu,
dzielnicy eleganckich i kosztownych willi, można je znaleźć. Człowiek z okna wciąż się
śmiał, ale nagle krzyknął z bólu.
– Moja głowa! Och, moja głowa! Wy brudne sukinsyny!
Zatrzasnął okiennice w samą porę, bo w tej samej chwili załomotał w nie głucho grad
kamieni. Przyspieszyliśmy jeszcze bardziej i wkrótce zniknęliśmy za rogiem.
– Jak myślisz, czy to prawda? – spytałem.
– O Klodiuszu? Niedługo się dowiemy. Czy to nie jego dom, tam, przed nami? Popatrz,
ile tam pochodni! To właśnie mnie tu sprowadziło. Widzieliśmy łunę na chmurach. Menenia
obudziła mnie i wyszliśmy na dach. Myślała, że cały Palatyn stanął w ogniu.
– A ty postanowiłeś przyjść i sprawdzić, czy tatuś się nie poparzył?
Eko uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał.
– Po drodze przez Suburę wszędzie widziałem pełno ludzi – powiedział. – Zbierali się na
rogach, słuchali mówców, zbici w grupki i szepczący między sobą. Niektórzy perorowali, inni
płakali. Setki mężczyzn sunęły ku Palatynowi, jak płynąca pod górę rzeka. I wszyscy mówili
to samo: Klodiusz nie żyje.
Dom Publiusza Klodiusza – nowy dom, który trybun nabył zaledwie przed paroma
miesiącami – był jednym z architektonicznych cudów Rzymu, albo też jednym z najgorszych
brzydactw, zależnie od gustu patrzącego. Wille bogaczy na Palatynie z każdym rokiem się
powiększały i były coraz bardziej ostentacyjne, niczym wielkie, drapieżne zwierzęta
pożerające mniejsze domostwa i przybierające coraz pyszniejsze futro. To akurat zwierzę
mieniło się w czerwonawym świetle pochodni wielobarwnym marmurem okładzin i kolumn
zdobiących zewnętrzne tarasy: polerowanym zielonym porfirem z Lacedemonu, czerwonym
egipskim, biało nakrapianym jak sierść młodego jelenia i żółtawym w czerwone żyłki
kamieniem z Numidii. Owe tarasy, wkomponowane w zbocze wzgórza i obsadzone różami,
teraz nagimi i smutnymi, otaczały wysypany grubym żwirem dziedziniec. Żelazna, brama,
która zwykle broniła dostępu na teren willi, stała teraz otworem, ale przejście całkowicie
blokował nieprzeliczony tłum żałobników, wypełniający całą przestrzeń i wylewający się
daleko na ulicę. W przedzie, po drugiej stronie dziedzińca, było wejście do samego domu,
rozłożonego na zboczu licznymi skrzydłami, tarasami i portykami jak małe, samodzielne
osiedle. Wielki budynek wznosił się nad nami jak miniaturowa góra głębokiego cienia i
połyskliwego marmuru, oświetlony z zewnątrz i w środku, jakby zawieszony pomiędzy
niskim pułapem chmur i smolnym dymem pochodni.
– Co dalej? – spytałem Ekona. – Nie dostaniemy się nawet na dziedziniec, tłum jest za
gęsty. Pogłoska musi być prawdziwa... popatrz na tych wszystkich płaczących dorosłych
mężczyzn. Chodź, wracajmy do domu i zajmijmy się naszymi rodzinami. Kto wie, co się
może zacząć dziać.
Eko kiwnął głową, ale jakby nie słyszał, co do niego mówię. Wspiął się na palce, starając
się coś wypatrzyć.
– Drzwi są zamknięte – oznajmił po chwili. – Nikt nie wchodzi ani nie wychodzi.
Wszyscy tylko drepczą w miejscu...
Przerwało mu nagłe zamieszanie. Przez tłum przebiegła fala podniecenia
– Przepuśćcie ją! Przepuśćcie ją! – zawołał ktoś niedaleko.
Tłok zrobił się jeszcze większy, kiedy ludzie zaczęli się cofać, robiąc przejście dla
nadciągającego ulicą orszaku. Najpierw pojawiła się kohorta gladiatorów, rozpychając tłum
na boki. Stojący im na drodze robili, co mogli, żeby się usunąć. Gladiatorzy byli olbrzymi;
niewolnicy Ekona wyglądali przy nich jak chłopcy. Są ponoć wyspy na północ od najdalszych
granic Galii, gdzie ludzie rosną do takich rozmiarów. Ci mieli bladą cerę i zmierzwione rude
włosy.
Tłum naparł mocniej do tyłu, przepuszczając orszak. Eko i ja zostaliśmy ściśnięci w
kręgu jego eskorty; ktoś nadepnął mi na stopę, ręce miałem unieruchomione przy bokach.
Między ciżbą mignęła mi lektyka niesiona przez tragarzy jeszcze większych niż rudzi
gladiatorzy. Zawieszona na ich ramionach ponad tłumem, sunęła w blasku niezliczonych
pochodni, połyskując pasiastym, biało-czerwonym jedwabnym obiciem.
Wstrzymałem oddech z wrażenia. Znałem tę lektykę. Sam nią kiedyś jechałem.
Oczywiście, że o n a musiała się tu zjawić. Zasłony były zaciągnięte, co mnie nie dziwiło.
Właścicielka lektyki nie miała ochoty ani patrzeć na motłoch, ani być przezeń widziana. Ale
przez krótką chwilę, kiedy nas mijała, zdawało mi się, że zasłony minimalnie się rozchyliły.
Wytężyłem wzrok, wspinając się na palce i starając się dojrzeć ją lepiej, ale w migotliwej grze
światła i cienia biało-czerwony jedwab zdawał się pulsować i falować, nie pozwalając mi się
upewnić. Może to tylko cień widziałem, a nie szczelinę?
Eko szarpnął mnie gwałtownie za ramię, odciągając z drogi otaczających lektykę
gladiatorów. Szepnął mi do ucha:
– Myślisz, że to...?
– Jasne. Któż by inny? Białe i czerwone pasy... To musi być ona.
Bynajmniej nie byłem jedynym w tłumie, który rozpoznał lektykę i wiedział, kogo musi
ona wieźć. W końcu to ludzie Klodiusza, biedota z Subury, która wszczynała rozruchy na
jego komendę, byli niewolnicy, szukający u niego obrony swych praw wyborczych, głodny
motłoch, który utył dzięki przeforsowanej przez niego uchwale o rozdawnictwie zboża. Oni
zawsze popierali Klodiusza, tak jak on wspierał ich. Śledzili jego karierę, plotkowali o jego
seksualnych wyczynach i o sprawach rodzinnych, życzyli straszliwych kaźni jego wrogom.
Krótko mówiąc, uwielbiali Klodiusza. Nie wiem, czy takim samym uczuciem darzyli jego
siostrę skandalistkę, ale jej lektykę rozpoznali na pierwszy rzut oka. Nagle usłyszałem jej
imię, wyszeptane przez kogoś tuż obok mnie; inni je powtórzyli, a potem już wspólnie
skandowali:
– Klodia... Klodia... Klodia...
Lektyka minęła wąską bramę i znalazła się na dziedzińcu. Jej gladiatorzy bez trudu mogli
utorować drogę przez zbity tłum, ale przemoc okazała się niepotrzebna. Dźwięk jej imienia
sprawił, że zgromadzeni tam żałobnicy rozstąpili się z respektem. Przed orszakiem otwierała
się pusta przestrzeń, którą po jego przejściu natychmiast zalało morze głów. Lektyka bez
przeszkód dotarła do schodów. Tragarze sprawnie weszli na górę i stanęli pod wielkimi
drzwiami z brązu tak, by pasażerowie mogli wysiąść nie widziani przez tłum. Drzwi
otworzyły się i po chwili znów zamknęły z przytłumionym stuknięciem. Skandowanie ucichło
i nad placem zaległa niepewna cisza.
– Klodiusz martwy... To wręcz nie do wiary – powiedział Eko.
– Pożyjesz tak długo jak ja, to przestaniesz się dziwić – zauważyłem posępnie. – Prędzej
czy później wszyscy umierają, wielcy i mali, a większość z nich prędzej.
– To oczywiste. Chciałem tylko powiedzieć...
– Wiem, co chciałeś powiedzieć. Śmierć większości ludzi jest jak ziarnko piasku
wrzucone do rzeki. Nawet zmarszczki na wodzie nie zobaczysz. Z innymi jest jak z wielkim
głazem: fale podmywają brzeg. A w bardzo nielicznych przypadkach...
– Jak meteor spadający z nieba?
Wziąłem głęboki oddech.
– Miejmy nadzieję, że nie będzie to aż tak okropne.
W duszy coś mi jednak mówiło, że będzie. Czekaliśmy przez chwilę bezczynnie,
unieruchomieni przez tę bezwładność, która ogarnia tłum, kiedy ma się wydarzyć coś
znaczącego. Zewsząd dobiegały nas sprzeczne wiadomości o tym, co się stało. Było zajście
na Via Appia, tuż za rogatkami Rzymu... nie, to było aż dwanaście mil od miasta, w
Bovillae... nie, gdzieś dalej na południe. Klodiusz jechał samotnie... nie, miał ze sobą
niewielką eskortę... A skąd! Jechał lektyką z żoną i całym orszakiem... Wpadli w zasadzkę...
nie, to był pojedynczy zabójca... co ty pleciesz, wśród jego własnych ludzi był zdrajca...
I tak to szło, z ust do ust, bez żadnego niezbitego faktu poza jednym: Klodiusz nie żył.
Chmury stopniowo się rozeszły, odsłaniając czarne, bezksiężycowe niebo migające zimnymi
kryształkami gwiazd. Nasz krótki, ale szybki marsz rozgrzał mnie, a ścisk i żar pochodni pod
domem Klodiusza pomagały znosić narastający chłód nocy; wkrótce jednak zacząłem go
odczuwać. Podkurczyłem palce u nóg, zacierałem dłonie i patrzyłem, jak mój oddech miesza
się z wszechobecnym dymem.
– Dosyć tego dobrego – powiedziałem w końcu. – Zaraz tu zamarznę. Nie wziąłem dość
ciepłego płaszcza.
Na Ekonie nocne zimno nie robiło wrażenia, choć nie był cieplej ubrany ode mnie. Cóż, u
kogoś, komu prawie stuknęła sześćdziesiątka, krew nie krąży już tak żywo jak u
czterdziestolatka.
– Na co my właściwie czekamy? – spytałem. – Dowiedzieliśmy się, skąd to nagłe
zamieszanie. Klodiusz zginął.
– Tak, ale jak?
Nie mogłem się nie uśmiechnąć. Eko nauczył się swojego fachu ode mnie. Ciekawość
zmienia się w nałóg. Nawet kiedy nie idą za tym pieniądze, Poszukiwacz nie może się jej
oprzeć, zwłaszcza gdy w grę wchodzi morderstwo.
– Od tych ludzi się tego nie dowiemy – odrzekłem.
– Chyba nie.
– No więc ruszajmy stąd.
Zawahał się.
– Można by sądzić, że wyślą kogoś, aby przemówił do tłumu. Z pewnością prędzej czy
później ktoś wyjdzie... – Zobaczył, że drżę z zimna, i powiedział: – No dobrze, idziemy do
domu.
– Ty nie musisz – zapewniłem go.
– Nie mogę ci pozwolić iść samemu, tato – zaprotestował. – Nie w taką noc.
– Poślij więc ze mną niewolników.
– Nie jestem taki głupi, żeby tu sterczeć w pojedynkę.
– Możemy się nimi podzielić, ty weźmiesz dwóch i ja dwóch.
– Nie. Nie chcę ryzykować. Odprowadzę cię do domu, a potem wrócę, jeśli jeszcze
będzie mi się chciało.
Moglibyśmy tak się targować jeszcze przez jakiś czas, ale w tej chwili Eko nagle podniósł
wzrok, by spojrzeć na kogoś za moimi plecami, a jego ochroniarze wyraźnie się sprężyli.
– Szukam człowieka zwanego Gordianusem – usłyszałem za sobą chrapliwy głos.
Odwróciłem się i niemal zaryłem nosem w potężnie umięśnioną pierś, nad którą gdzieś w
górze majaczyła kanciasta twarz okolona wieńcem rudych włosów. Nieznajomy mówił z
fatalnym akcentem.
– To ja – powiedziałem.
– Dobrze. Chodź ze mną.
– Niby dokąd?
– Do domu, ma się rozumieć. – Wskazał kierunek ruchem głowy.
– Na czyje zaproszenie? – spytałem, znając już odpowiedź.
– Na wezwanie – podkreślił to słowo – pani Klodii.
A więc jednak widziała mnie z lektyki.
ROZDZIAŁ II
Nawet mając tego rudego olbrzyma przed sobą, powątpiewałem w możliwość przedarcia
się przez zwarty tłum do bramy i dalej przez dziedziniec. On jednak ruszył w zupełnie innym
kierunku. Poszliśmy za nim ulicą, wkrótce pozostawiając za sobą ostatnich żałobników. Po
chwili znaleźliśmy się u podnóża wąskich schodów wykutych w zboczu poza linią
zewnętrznych tarasów. Po obu stronach rosły figowce, których gęste konary splatały się nad
nami w prawie lity strop.
– Jesteś pewien, że tędy droga do domu? – spytał podejrzliwie Eko.
– Po prostu idźcie za mną – odburknął olbrzym, wskazując na daleką lampę u szczytu
schodów.
Nie mając pochodni, szliśmy ostrożnie w ciemności, zostając w tyle za przewodnikiem,
ale w końcu dotarliśmy na niewielką platformę na górze. Przekonałem się, że lampa
zawieszona jest nad małymi drewnianymi drzwiami pilnowanymi przez innego gladiatora.
Polecono nam zostawić naszych niewolników na zewnątrz i oddać broń. Eko wyciągnął
sztylet i wręczył go jednemu z nich. Tłumaczyłem, że ja nie jestem uzbrojony, ale rudzielec,
który nas przyprowadził, uparł się, by mnie zrewidować. Dopiero kiedy to zrobił, otworzył
drzwi i wpuścił nas do środka. Poprowadził nas długim i mrocznym korytarzem, potem
schodami w dół, aż wreszcie znaleźliśmy się w wąskim pomieszczeniu. Domyśliłem się, że
jesteśmy w westybulu: w jednej ze ścian osadzone były owe wysokie brązowe drzwi, które
widzieliśmy od zewnątrz. Zaryglowane były solidną drewnianą belką i dochodził zza nich
szmer niespokojnego tłumu.
– Zaczekajcie tutaj – rzekł olbrzym i zniknął za jakąś zasłoną.
Westybul oświetlony był wiszącą lampą, której płomień odbijał się w polerowanym
marmurze posadzki i ścian. Podszedłem bliżej do czerwonej zasłony, zafascynowany
połyskliwą tkaniną.
– Wiesz, Ekonie, co to jest? – spytałem. – To muszą być owe słynne pergamońskie
draperie. Przetykane są prawdziwą złotą nicią. Widząc je w świetle pochodni, pomyślałbyś,
że utkano je z płomieni!
Powinienem wyjaśnić, że dom Publiusza Klodiusza wraz z meblami i ozdobami ma
krótką, ale niezwykłą historię. Pierwszym właścicielem był Marek Skaurus, który rozpoczął
tę budowę przed sześcioma laty. Było to tego samego roku, kiedy Skaurus został wybrany na
edyla i był przez to zobowiązany zabawiać masy przedstawieniami teatralnymi – na własny
koszt – podczas jesiennych świąt. Zgodnie z odwieczną tradycją postawił zatem tymczasowy
teatr na Polu Marsowym, za murami miasta. Dwa lata później Pompejusz miał zbudować
pierwszy stały teatr w Rzymie, ale konstrukcja Skaurusa była przeznaczona tylko na jeden
sezon. Bywałem w wielu miastach i widziałem wiele wspaniałych budowli, ale żadna nie
mogła się z nią równać. Były tam miejsca dla osiemdziesięciu tysięcy widzów, ogromna
scena zaś miała aż trzy kondygnacje, wsparte na trzystu sześćdziesięciu marmurowych
kolumnach. Między kolumnami i w rozlicznych niszach ustawiono trzy tysiące brązowych
rzeźb. Te niesamowite liczby były na ustach wszystkich tak długo, że w końcu każdy
Rzymianin znał je na pamięć. Nie były przesadzone; w chwilach, kiedy akcja na scenie traciła
tempo, gapie liczyli na głos kolumny i posągi, podczas gdy biedni aktorzy na próżno starali
się odzyskać ich uwagę, usunięci w cień przez przepych teatru. Dolna scena była zdobiona
marmurem, górna pozłacanym drewnem, środkowa zaś zadziwiającą konstrukcją z
barwionego szkła; nie jakimiś tam małymi okienkami, ale całymi szklanymi ścianami – takiej
ekstrawagancji jeszcze nigdy przedtem nie widziano i z pewnością nigdy już się to nie
powtórzy. Dekoracji dopełniały wielkie malowidła w wykonaniu najlepszych artystów świata,
okolone czerwonymi i pomarańczowymi draperiami przetykanymi złotem, jak legendarne
złote szaty azjatyckiego króla Attalosa; w jasnym świetle dnia zdawały się lśnić jak samo
słońce.
Kiedy zakończył się okres świąteczny i teatr rozebrano, Skaurus część dekoracji sprzedał,
część porozdawał w hojnych podarunkach, ale wiele z tych skarbów zachował dla siebie i
ozdobił nimi swój nowy dom na Palatynie. Z marmurowych okładzin i kolumn zbudował
tarasy i portyki, szklane ściany wykorzystał na okna dachowe. Wielkie skrzynie pełne rzeźb,
wspaniałych tkanin i obrazów złożono na dziedzińcu i stopniowo ich zawartość przenoszono
do komnaty. W atrium Skaurus kazał postawić największe z teatralnych kolumn, wykonane z
czarnego marmuru, wysokie na ośmiu mężczyzn. Kolumny były tak ciężkie, że człowiek
odpowiedzialny za miejską kanalizację wymógł na nim wpłacenie wysokiej kaucji na poczet
ewentualnych uszkodzeń kanałów burzowych podczas ich przewożenia na Palatyn.
Dom Skaurusa prowokował niemal tyle samo komentarzy co jego teatr. Ludzie, którzy z
otwartymi ustami podziwiali wspaniałości sezonowej budowli, teraz przychodzili gapić się na
powstającą rezydencję. W oczach bardziej konserwatywnych (za to mniej zamożnych)
sąsiadów była ona zniewagą dobrego smaku, budowlanym potworem i kpiną z surowych
rzymskich cnót. Ci, którzy wówczas narzekali, powinni pamiętać o starej trojańskiej
maksymie: nie ma tego złego, co by nie mogło być gorsze. Wkrótce rozniosła się wieść, że
Skaurus się wyprowadza i sprzedaje dom podżegaczowi Klodiuszowi. Klodiuszowi! Temu
renegatowi, który wyrzekł się swojego patrycjuszowskiego pochodzenia i został plebejuszem,
utrapieniu optymatów, władcy motłochu!
Klodiusz zapłacił prawie piętnaście milionów sesterców za dom z całym umeblowaniem i
wyposażeniem. Jeśli naprawdę nie żyje, to niedługo było mu dane cieszyć się nabytkiem.
Nigdy już nie zobaczy, jak zakwitają róże na tarasach. Wysunąłem głowę przez zasłonę, by
zerknąć na atrium. Kolumny strzelały tam nagle na trzy piętra w górę. Przeszedłem na drugą
stronę, dając znak Ekonowi, by zrobił to samo. Zadarliśmy głowy, podziwiając czarne,
kilkunastometrowe słupy marmuru. Pośrodku atrium znajdował się płytki basen wyłożony
czarno-srebrną mozaiką przedstawiającą gwiezdne konstelacje. Wysoko nad basenem wycięto
w stropie otwór, ale musiał być zakryty szklaną taflą, przez którą gwiazdy wyglądały jak
zanurzone w wodzie. Złudzenie było oszałamiające: okno sprawiało wrażenie basenu
odbijającego niebo u naszych stóp.
Wolnym krokiem obszedłem atrium dookoła. W niszach ściennych ustawione były
woskowe maski przodków rodu. Publiusz Klodiusz Pulcher pochodził z prastarej i szacownej
linii. Ich nieruchome oczy spoglądały na mnie beznamiętnie; większość przedstawiono w
wieku dojrzałym lub starczym, ale można powiedzieć, że na ogół byli przystojni. Ich
przydomek rodowy nie kłamał: pulcher znaczy przecież „piękny”.
Eko klepnął mnie w ramię. Nasz przewodnik powrócił i znów ruchem głowy dał nam
znak, byśmy szli za nim. Idąc korytarzami willi, nie mogłem się powstrzymać, żeby nie
zaglądać do mijanych pomieszczeń. Wszędzie widziałem oznaki świadczące o tym, że dom
jest zamieszkany od niedawna i nie do końca urządzony. W niektórych pokojach piętrzyły się
skrzynie i pakunki, inne świeciły pustkami. Gdzieniegdzie stały jeszcze rusztowania i czuć
było zapach świeżego tynku. Nawet te komnaty, które już urządzono, sprawiały wrażenie
tymczasowości: meble stały pod niewłaściwym kątem, obrazy wisiały w dziwnych miejscach,
posągi ustawiono zbyt blisko siebie. Co spodziewałem się tu znaleźć? Szlochające kobiety,
niewolników krążących bezładnie, atmosferę paniki? Willa była jednak cicha i niemal
wyludniona. Ogrom wnętrza czynił tę ciszę jeszcze wyrazistszą, niczym w opuszczonej
świątyni. Z rzadka tylko napotykani niewolnicy usuwali się nam z szacunkiem z drogi i
odwracali twarz.
Kiedy ciało umiera, powiedział mi kiedyś pewien filozof, całe tkwiące w nim życie
zapada się w jeden punkt, zanim zgaśnie na dobre. Tak wyglądał teraz dom Klodiusza: całe
życie zgromadziło się w jednym miejscu, nagle bowiem znaleźliśmy się w komnacie
wypełnionej światłem wielu lamp i szmerem licznych głosów. Nerwowi mężczyźni w togach
chodzili niespokojnie tam i z powrotem, rozmawiali w małych grupkach, gestykulując,
potrząsając głowami i sprzeczając się szeptem. Niewolnicy stali na uboczu, cisi, ale czujni,
oczekując poleceń.
Podeszliśmy do zamkniętych drzwi w przeciwległym końcu pokoju. Siedział tu potężnie
zbudowany mężczyzna, opierając na dłoniach twarz wykrzywioną w żałosnej minie. Na
głowie miał przesiąknięty krwią bandaż, a na ramieniu opaskę uciskową. Nad nim stał
przystojny młody człowiek i wymyślał mu, z rzadka tylko przerywając, by usłyszeć niemrawą
odpowiedź.
– Nadal nie rozumiem, jak mogłeś go tak opuścić. Dlaczego w ogóle było was tak mało?
Co oni sobie myśleli, na Hades, zabierając go do tej tawerny, zamiast z powrotem do willi?
Nasz rudy gladiator zastukał delikatnie stopą w drzwi; ktoś musiał go nauczyć dobrych
manier. Ranny siłacz i strofujący go młodzieniec podnieśli głowy, obrzucając nas
podejrzliwymi spojrzeniami.
– Kto to jest, na Hades...? – burknął ranny.
Młody człowiek patrzył na nas przez chwilę, po czym odrzekł:
– To musi być ten gość, po którego posłała moja ciotka Klodia.
Drzwi się otworzyły i wyjrzała zza nich para kobiecych oczu. Nasz przewodnik
odchrząknął i zaanonsował:
– Człowiek zwany Gordianusem i jego syn Eko.
Niewolnica skinęła głową i usunęła się nam z drogi. Weszliśmy do środka; gladiator
pozostał na zewnątrz, a dziewczyna zamknęła za nami drzwi. Pokój, w którym się
znaleźliśmy, robił wrażenie sanktuarium. Podłogę przykrywały grube dywany, ściany
obwieszone były kilimami, tłumiącymi cichy trzask ognia w samotnym żelaznym koszu
rzucającym długie cienie. Pod jedną ze ścian stał długi stół przypominający ołtarz ofiarny.
Otaczała go gromadka czarno odzianych kobiet, z włosami puszczonymi luźno na ramiona.
Zdawały się nie zauważać naszego przybycia. Niewolnica podeszła do jednej z nich i
łagodnie dotknęła jej łokcia. Klodia odwróciła się i popatrzyła w naszym kierunku. Nie
widziałem jej od prawie czterech lat, od czasu procesu Marka Celiusza. Klodia wynajęła mnie
do pomocy oskarżycielom, ale sprawa nie potoczyła się po jej myśli i miała dla niej opłakane
konsekwencje. Od tamtej pory wiodła o wiele spokojniejsze, bardziej zamknięte życie, tak w
każdym razie słyszałem przy tych rzadkich okazjach, kiedy jej imię w ogóle wymieniano w
rozmowach. Pozostała jednak w mej pamięci; takich kobiet jak Klodia się nie zapomina.
Ruszyła wolno w naszą stronę, ciągnąc za sobą brzeg długiej sukni. Woń jej perfum
dotarła do nas przed nią samą, wypełniając powietrze aromatem krokusów i nardu. Zawsze
widywałem ją z wysoko upiętymi włosami; teraz rozpuszczone na znak żałoby okalały jej
piękną twarz wspaniałą czarną kaskadą podkreślającą bladość jej cery. Miała już ponad
czterdzieści lat, ale jej skóra wciąż przypominała płatki białej róży. Gładkie policzki i czoło
lśniły w migotliwym świetle płomieni jak marmur. Oczy – te słynne, błyszczące zielone oczy
– zaczerwienione były dziś od płaczu, ale kiedy przemówiła, głos jej był silny i dźwięczny.
– Gordianus! Tak mi się zdawało, że dostrzegłam cię przelotnie w tłumie. A to twój syn?
– Mój starszy syn, Eko.
Skinęła głową, mrugając powiekami, aby powstrzymać łzy.
– Chodź, usiądź ze mną.
Poprowadziła nas w róg pokoju i gestem zaprosiła, byśmy spoczęli na jednej z sof, sama
siadając na drugiej. Przycisnęła dłoń do czoła i zamknęła oczy. Zdawało się, że wybuchnie
płaczem, ale po chwili odetchnęła głęboko i wyprostowała się, składając ręce na łonie. Czyjś
cień przesłonił na chwilę światło; jedna z kobiet przeszła przez pokój, by do nas dołączyć.
Usiadła przy Klodii i ujęła jej dłonie.
– Moja córka, Metella – przedstawiła ją Klodia, choć nie było to potrzebne.
Młoda kobieta była uderzająco podobna do matki. Kiedyś, z biegiem czasu może nawet
stać się równie piękna. Takiej urody jak Klodii nie można odziedziczyć. Składa się na nią
więcej, niż oko może zobaczyć, jakaś tajemnica za cielesną powłoką, która narasta z upływem
lat.
– Zdaje się, że masz córkę w tym samym wieku? – spytała.
– Ma na imię Diana – odrzekłem. – Skończyła siedemnaście lat.
Klodia skinęła głową. Metella nagle zaniosła się szlochem. Matka przytuliła ją na chwilę,
po czym puściła i odesłała do pozostałych.
– Bardzo kochała swego wujka – powiedziała.
– Co się stało?
Kiedy odpowiadała, jej głos jakby stracił barwę.
– Nie wiemy na pewno. Był na południu, w swojej willi w Bovillae. Coś zaszło na
drodze. Mówią, że to Milo albo jego ludzie. Doszło do potyczki. Zginęli jeszcze inni, nie
tylko Publiusz. – Przerwała na chwilę, aby się uspokoić. – Jakiś przejezdny znalazł po prostu
jego ciało pośrodku drogi. Nie było komu nawet go pilnować! Obcy ludzie przywieźli go do
miasta. Zwłoki dotarły do domu dopiero po zachodzie słońca. Potem powoli zaczęli ściągać
jego ochroniarze. To znaczy ci, którzy przeżyli. Wciąż usiłujemy jakoś poukładać ich słowa
w sensowną całość.
– Widziałem, jak ktoś przepytywał człowieka w bandażach.
– To jeden z eskorty. Służył Publiuszowi całe lata. Jak mógł do tego dopuścić?
– A ten młody człowiek, który z nim rozmawiał?
– Pewnie mój bratanek. Najstarszy chłopak naszego brata Appiusza. Przyjechał ze mną i z
Metellą w lektyce. Kochał Publiusza jak drugiego ojca. – Potrząsnęła głową. – Synek
Publiusza był z nim w Bovillae. Nie wiemy, co się z nim stało. Nie wiemy nawet, gdzie jest!
To już się okazało ponad jej siły. Zaczęła płakać. Eko zmieszany odwrócił wzrok;
istotnie, trudno było znieść ten widok. Odczekałem, aż się trochę uspokoi, i zapytałem cicho:
– Dlaczego po mnie posłałaś, Klodio?
Pytanie chyba ją zaskoczyło. Zmarszczyła brwi i zamrugała kilkakrotnie, by się pozbyć
łez.
– Nie jestem pewna... Zobaczyłam cię w tłumie i... – Wzruszyła ramionami. – Nie wiem
sama. Coś jednak trzeba będzie zrobić. Ty się na tym znasz, prawda? Na śledztwach,
dochodzeniach, przesłuchaniach. Publiusz oczywiście by wiedział, ale teraz... – Westchnęła
głęboko. Łzy już obeschły. – Nie wiem doprawdy, dlaczego po ciebie posłałam. Może po to,
żeby zobaczyć znajomą twarz? Rozstaliśmy się w przyjaźni, prawda? – Dotknęła mej ręki i
uśmiechnęła się słabo. Efekt był zaledwie ułamkiem czaru, jaki zdolna była roztoczyć, dobrze
o tym wiedziałem; jednak nieudolność tej próby uczyniła ją tym bardziej znaczącą. – Kto wie,
co się teraz zdarzy? Świat stanął na głowie. Coś jednak musimy zrobić, żeby to naprawić.
Dzieci Publiusza są za małe, by tego dopilnować, więc obowiązek spadnie na innych
członków rodziny. Możemy cię potrzebować. Zobaczysz, że do tego dojdzie. Na razie nie
możemy uczynić nic poza szukaniem jakiegokolwiek pocieszenia. Metella mnie potrzebuje. –
Westchnęła ciężko, wstała i spojrzała na kobiety w drugim końcu pokoju.
Nasza wizyta najwyraźniej dobiegła końca. Skinąłem na Ekona; wstaliśmy obaj, a
niewolnica podeszła, by nas odprowadzić do drzwi. Klodia ruszyła w przeciwną stronę, ale
nagle zatrzymała się i odwróciła do nas.
– Zaczekaj. Powinieneś go zobaczyć. Chcę, żebyś zobaczył, co mu zrobili.
Zaprowadziła nas do owego przypominającego ołtarz stołu, przy którym Metella stała z
dwiema innymi kobietami i małym dzieckiem. Na odgłos kroków najstarsza z kobiet
odwróciła się i skrzywiła na nasz widok. Jej twarz była chuda i pomarszczona, a włosy,
spływające aż do talii, prawie całkiem siwe. W jej oczach nie dostrzegłem łez, tylko gniew i
wzgardę.
– Kim są ci ludzie?
– Moimi przyjaciółmi. – W głosie Klodii pojawiła się zaczepna nuta.
– A który mężczyzna nim nie jest? – Kobieta zmierzyła Klodię gniewnym wzrokiem. –
Co oni tu robią? Powinni czekać na zewnątrz z innymi.
– Ja ich tu zaprosiłam, Sempronio.
– To nie jest twój dom.
Metella stanęła u boku matki i wzięła ją za rękę. Sempronia patrzyła na nią ze złością.
Czwarta z kobiet, której twarzy dotąd nie widziałem, nie poruszyła się i wciąż stała tyłem do
nas. Położyła dłoń na główce tulącej się do niej małej dziewczynki, która obejrzała się przez
ramię, spoglądając na nas szeroko otwartymi, niewinnymi oczyma.
– Sempronio, proszę... – szepnęła Klodia.
– Tak, mamo, spróbujmy zachowywać się spokojnie. Nawet wobec drogiej Klodii.
Odwróciła się wreszcie. W jej oczach również nie było łez, ale gniewu też nie. Mówiła
jakby ze znużeniem, wynikającym raczej z wyczerpania niż z rezygnacji. Nie mogłem
wyczytać z jej twarzy żadnej emocji poza czymś w rodzaju determinacji. Można by się
spodziewać, że wdowa po tragicznie zmarłym człowieku okaże silniejsze uczucia; być może
była po prostu otępiała od szoku, choć jej oczy były bystre i spokojne, kiedy taksowała nas
spojrzeniem. Fulwia nie była wielką pięknością jak Klodia, niemniej jej uroda była
uderzająca. Nie dałbym jej więcej niż trzydzieści lat. Od razu było widać, po kim jej córka
odziedziczyła te, lśniące ciekawością brązowe oczy; u Fulwii malowała się w nich
nieprzeciętna inteligencja. Nie miała jeszcze tej ponurej surowości rysów jak jej matka, ale
widać było już jej zalążki w twardych liniach wokół ust, zwłaszcza kiedy patrzyła na Klodię.
Na pierwszy rzut oka było oczywiste, że obie szwagierki nie darzą się sympatią. Klodia i
jej brat od dawna byli sławni (raczej niesławni) ze wzajemnego przywiązania. Wielu uważało,
że są oni bardziej jak małżeństwo niż rodzeństwo. W jakim położeniu stawiało to prawdziwą
żonę Klodiusza? Co Fulwia myślała o intymnych stosunkach między mężem i jego siostrą?
Po spojrzeniach, jakie wymieniały, zorientowałem się, że obie kobiety nauczyły się
wzajemnie tolerować, ale nic ponadto. Łączyła ich osoba Klodiusza, obiekt wspólnych uczuć
i przyczyna wzajemnej animozji. Być może utrzymywał on między nimi pokój; teraz jednak
był martwy.
Co do tego nie było wątpliwości. Za plecami Fulwii ujrzałem ułożone na owym długim
stole zwłoki, wciąż odziane w zimowy ubiór podróżny: ciężką tunikę z długimi rękawami,
ściśniętą w talii pasem, wełniane spodnie i czerwone skórzane buty. Brudna i zakrwawiona,
rozdarta na piersi tunika zwisała w strzępach jak resztki zniszczonej czerwonej flagi.
– Podejdź bliżej – szepnęła Klodia, ignorując pozostałe kobiety i ujmując mnie za rękę. –
Chcę, żebyś go zobaczył.
Poprowadziła mnie do stołu. Eko niezwłocznie ruszył za mną. Twarz Klodiusza pozostała
nienaruszona, wykrzywiona jedynie lekkim grymasem, jak u kogoś cierpiącego na ból zęba
albo śniącego przykry sen. Oczy miał zamknięte, blade usta i policzki były tylko w kilku
miejscach ubrudzone ziemią i krwią. Był niesamowicie podobny do siostry, oboje mieli te
same szlachetne rysy i długie, proste nosy. Była to twarz zdolna stopić serca kobiet i napełnić
męskie zazdrością, twarz, która nieraz rzucała wyzwanie jego kolegom patrycjuszom w
senacie i zdobywała sympatię motłochu. Klodiusz był uderzająco przystojnym mężczyzną, o
niemal zbyt chłopięcym wyglądzie jak na kogoś dobiegającego czterdziestki. Jedyną oznaką
wieku były nieliczne kosmyki siwizny na skroniach, choć i one ginęły w gęstej czarnej
czuprynie. Jego silne, szczupłe ciało o szerokich ramionach i muskularnej piersi pływaka
miało doskonałe proporcje. Pod prawym ramieniem ziała duża rana kłuta. Na piersi
zobaczyłem dwie mniejsze, jak od sztyletu, a poza tym liczne skaleczenia, zadrapania i siniaki
na kończynach. Na szyi również widniał siny krąg, jakby ktoś zaciągnął na niej pętlę z
cienkiego sznura. Był tak wyraźny, że gdyby nie krwawe rany, pomyślałbym, że przyczyną
zgonu było uduszenie.
Poczułem, jak Eko zadrżał. On też, jak i ja, widział już w życiu wiele zwłok, ale ofiary
trucizny czy zdradzieckiego ciosu sztyletem w plecy przedstawiały znacznie mniej
makabryczny widok niż leżące przed nami ciało. Było oczywiste, że ten człowiek nie zginął
od skrytobójczego ciosu, ale w prawdziwej bitwie.
Klodia ujęła dłoń zmarłego w obie swoje, jakby chciała ją ogrzać. Przesunęła po niej
palcami i nagle zmarszczyła brwi.
– Jego sygnet. Gdzie jest jego złoty sygnet? Zdjęłaś go, Fulwio?
Fulwia potrząsnęła głową.
– Nie było go, kiedy przyniesiono ciało. Musieli go zabrać jego zabójcy, jak trofeum. –
Mówiąc to, nie okazywała żadnych uczuć.
Ktoś delikatnie zastukał do drzwi. Po chwili do pokoju weszła grupka niewolnic; niosły
płachty materiału, grzebienie, słoiczki z maściami i dzbanki gorącej wody, z których unosiły
się pasemka pary.
– Dajcie mi grzebień – poleciła Klodia.
– Kto posłał po te rzeczy? – Fulwia zmarszczyła brwi.
– Ja.
Klodia podeszła do wezgłowia tych zaimprowizowanych mar i zaczęła czesać włosy
zmarłego. Grzebień zatrzymał się na kosmyku sklejonym zakrzepłą krwią. Przeciągnęła go
siłą, ale ręce zaczęły jej drżeć.
– Ty? No, to możesz je odesłać z powrotem – powiedziała Fulwia.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Jego ciało nie potrzebuje pielęgnacji.
– Oczywiście, że potrzebuje. Ludzie na zewnątrz chcą je zobaczyć.
– I zobaczą.
– Ale nie w takim stanie! – zaprotestowała Klodia.
– Właśnie w takim stanie. Chciałaś, żeby twoi przyjaciele go zobaczyli? Ja też chcę. Cały
Rzym zobaczy zwłoki mojego męża!
– Ależ ta krew, te podarte ubrania, wiszące na nim jak szmaty...
– Wobec tego zdejmiemy ubrania. Niech go ludzie zobaczą tak, jak go znaleźliśmy.
Klodia nie przerywała czesania, nie patrząc na szwagierkę. Fulwia podeszła do niej i
zdecydowanym ruchem chwyciła ją za przegub, wyrwała grzebień i cisnęła go na podłogę.
Gest był gwałtowny, ale jej głos pozostał równie beznamiętny jak wyraz twarzy.
– Moja matka ma rację. To nie jest twój dom, Klodio. A on nie był twoim mężem.
Eko pociągnął mnie za ramię. Skinąłem głową; czas, byśmy odeszli. Ukłoniłem się,
okazując szacunek zmarłemu, ale mój gest pozostał niezauważony. Klodia i Fulwia patrzyły
na siebie jak dwie tygrysice gotujące się do skoku. Niewolnice odstąpiły przed nami na boki,
kiedy ruszyliśmy ku drzwiom. Przed wyjściem odwróciłem się jeszcze raz. Uderzyła mnie
symbolika sceny: trup Klodiusza leżący na stole, a nad nim pięć kobiet najbliższych mu za
życia, swoim wiekiem obejmujących całą jego długość. Mała córka, siostrzenica Metella,
żona Fulwia, siostra Klodia i teściowa Sempronia. Przyszły mi na myśl kobiety trojańskie
opłakujące Hektora, z niewolnicami jako chórem.
Jasno oświetlony zewnętrzny pokój, pełen nerwowych mężczyzn w togach, wydał mi się
innym światem. Atmosfera była tu równie napięta, ale w inny sposób. Nie była to atmosfera
żałoby, lecz kryzysu i niepewności, jak w oblężonym warownym obozie albo na desperackim
zebraniu spiskowców. Było tu teraz tłoczniej niż przedtem. Przybyli nowi, ważni goście, a
wraz z nimi orszaki wyzwoleńców i niewolników. Rozpoznałem kilku dobrze znanych
senatorów i urzędników o skłonnościach populistycznych. Niektórzy stali w parach, cicho
rozmawiając, inni zgromadzili się wokół rozczochranego człowieka o dzikim spojrzeniu,
który przemawiał, co chwila uderzając pięścią w otwartą dłoń.
– Mówię wam, że trzeba jeszcze tej nocy ruszyć na dom Milona. Po co czekać? To tylko
o rzut kamieniem stąd. Wywleczemy go na ulicę, spalimy dom, a jego samego rozerwiemy na
strzępy!
– To Sekstus Kleliusz? – spytałem Ekona szeptem.
Eko kiwnął głową i odszepnął:
– Prawa ręka Klodiusza. Dowodzi bandami, urządza zamieszki, łamie ręce, rozcina nosy.
Nie boi się pobrudzić rąk.
Niektórzy z polityków kiwali głowami, inni parskali wzgardliwie.
– Dlaczego myślisz, że Milo będzie w domu? – zapytał ktoś. – Po tym, co zrobił? Pewnie
jest już w drodze do Massalii.
– Nie Milo – zaprzeczył Kleliusz. – Przecież on od lat wygrażał, że zabije Klodiusza.
Zapamiętajcie moje słowa, jutro zjawi się na Forum, by się tym przechwalać. Ale kiedy tylko
się pokaże, zarżniemy go na miejscu!
– Zarzynanie go nie ma sensu – wtrącił ów przystojny młodzieniec, którego zauważyłem
przed wejściem do pokoju, bratanek Klodiusza Appiusz. – Raczej postawimy go przed sądem.
– Przed sądem! – wykrzyknął z irytacją Kleliusz, któremu zawtórowały liczne pomruki
niezadowolenia.
– Tak, przed sądem! – powtórzył z uporem Appiusz. – To jedyna droga, by zdemaskować
drania i to razem z jego przyjaciółmi. Cóż ty myślisz, że Milo sam tego dokonał? On nie ma
dość rozumu, by zaplanować zasadzkę. Czuję tu rękę tego przeklętego Cycerona! Wrogowie
wuja Publiusza nie zabili go spontanicznie. To było zaplanowane morderstwo! Nie chcę
zwykłej pomsty. Tego może dokonać byle sztylet. Ja chcę widzieć tych ludzi
skompromitowanych, odartych z godności i wygnanych z Rzymu! Chcę, aby całe miasto się
ich wyrzekło, a wraz nimi całych ich rodzin! A to oznacza proces.
– Nie uważam, abyśmy mieli wiele do powiedzenia w kwestii, czy urządzić jatkę, czy nie
– odezwał się spokojny, wyglądający na bystrego młody człowiek stojący na skraju kręgu
słuchaczy.
– To Gajusz Sallustiusz – szepnął mi do ucha Eko. – Jeden z radykalnych trybunów
wybranych w zeszłym roku.
Ludzie zaczęli się odwracać, zaciekawieni słowami młodzieńca. Sallustiusz wzruszył
ramionami.
– Nie wiem, dlaczego myślicie, że możemy w jakikolwiek sposób kontrolować
zachowanie tłumu. Klodiusz to potrafił, ale on nie żyje. Nie da się przewidzieć, co stanie się
jutro, a nawet jeszcze tej nocy. Mówicie o zarzynaniu i o sądach, a może polać się tyle krwi,
że będziemy mieli szczęście, jeśli system przetrwa w takim stopniu, aby mógł się odbyć
jakikolwiek proces.
Znów rozległy się posykiwania i szmer niezadowolenia, ale nikt wprost nie zaprzeczył
słowom Sallustiusza. Ludzie odwrócili się tylko i wznowili spory bez jego udziału.
– Do sądu! – upierał się Appiusz.
– Najpierw rozruchy! – sprzeciwił się Kleliusz. – Tłum nie zadowoli się niczym innym. A
jeśli Milo odważy się wychylić łeb z ukrycia, utniemy mu go i będziemy obnosić po Forum
na tyczce.
– Wtedy miasto na pewno obróci się przeciwko nam – argumentował Appiusz. – Nie, wuj
Publiusz dobrze rozumiał zasady posługiwania się motłochem: jako sztyletem, nie jako pałką.
Jesteś zbyt zdenerwowany, Sekstusie. Powinieneś się wyspać.
– Nie ucz mnie, jak Klodiusz używał motłochu. W połowie wszystkich przypadków to ja
wymyślałem mu strategię.
Oczy Appiusza rozbłysły gniewem. Lśniące szmaragdową zielenią przypomniały mi
Klodię.
– Nie próbuj wynosić się ponad swój stan, Sekstusie Kleliuszu. Zachowaj swą wulgarną
retorykę dla tłumu! Ludzie w tym pokoju są zbyt wyrafinowani na takie pokrzykiwania.
Kleliusz otworzył usta, by coś odpowiedzieć, ale zrezygnował, odwrócił się i wyszedł z
pokoju. Zaległą, pełną napięcia ciszę przerwał Sallustiusz:
– Myślę, że wszyscy jesteśmy trochę zdenerwowani. Wracam do domu, żeby się
przespać.
W ślad za nim opuściła pomieszczenie spora liczba jego stronników i pochlebców, robiąc
więcej miejsca dla tych, którzy woleli zostać i dalej dyskutować i gestykulować.
– Powinniśmy wziąć z niego przykład. – Szturchnąłem Ekona w bok. – Też potrzebuję
snu. Poza tym naprawdę nie wiadomo, co jeszcze się wydarzy. Powinniśmy być w domach z
rodzinami i zabarykadować drzwi.
Gladiator, który nas przyprowadził, musiał nas obserwować. Kiedy ruszyliśmy do
wyjścia, dołączył do nas i uparł się nas odprowadzić. Zawrócił dopiero wtedy, gdy
znaleźliśmy się pod ochroną Ekonowych niewolników przy odosobnionym bocznym wejściu.
Zeszliśmy schodami na ulicę. Od razu rzuciło się nam w oczy, że tłum zgromadzony pod
willą Klodiusza jeszcze urósł. Mężczyźni stali grupkami, kłócąc się podobnie jak ich
przywódcy w domu o to, co należy zrobić, tylko głośniej i wulgarniej. Inni stali samotnie i
otwarcie płakali, jakby to ich brata lub ojca zabito. Zamierzałem iść prosto do domu, ale gęsty
tłum był jak żywa siła, hamując moje kroki niczym przeciwny nurt. Eko zaś nie spieszył się z
odejściem, zadowolony, że może obserwować, co się dzieje, staliśmy więc zafascynowani
ogniem pochodni, napływającymi zewsząd urywkami rozmów, samą masą ludzką falującą jak
jezioro, wszechobecnym nastrojem niepewności i obawy.
Nagle z metalicznym dźwiękiem otworzyły się wielkie drzwi willi. Tłum stopniowo
ucichł w oczekiwaniu. Najpierw pojawili się zbrojni ludzie; zeszli po schodach, tworząc
ruchomy kordon dla grupy obywateli w togach, którzy na ramionach nieśli mary ze zwłokami
Klodiusza. Na ich widok podniosły się jęki i pomruki, a tłum ruszył naprzód, chcąc znaleźć
się jak najbliżej. Mary zostały złożone na schodach, pochylone tak, że wszyscy mogli
zobaczyć ciało. Porwał nas ludzki nurt. Tłum zebrany na dziedzińcu skupił się bliżej
schodów, a powstała wolna przestrzeń za bramą wessała stojących na ulicy niczym potężny
rzeczny wir. Eko ścisnął mnie za rękę, nie chcąc stracić mnie z oczu, a jego niewolnicy z
trudem się nas trzymali, przepychając się i przeciskając bliżej. W pewnej chwili poczułem
ukłucie noża, który jeden z nich miał ukryty w fałdach tuniki; pomyślałem, jaką byłoby dziką
ironią losu, gdyby przez przypadek wypruł mi jelita człowiek, którego powinnością było mnie
chronić.
Zatrzymaliśmy się wreszcie. Ludzie stłoczyli się na dziedzińcu niczym ziarna piasku
wsypane do butelki. Poprzez dym i ogień niezliczonych pochodni widziałem wyraźnie ciało
Klodiusza, otoczone przez uzbrojonych strażników tak samo jak za życia. Po obu stronach
mar ustawili się mężczyźni, którzy je nieśli. Rozpoznałem wśród nich Appiusza i Sekstusa
Kleliusza. Zwłoki zostały pozbawione odzienia, pozostała tylko przepaska biodrowa. Rany
obmyto, ale tylko po to, aby tym wyraźniej je ukazać; na bladej, woskowej skórze wciąż
pełno było krwawych plam. Zauważyłem, że włosy miał starannie ułożone, zaczesane do tyłu
tak, jak nosił je za życia, choć jeden niesforny kosmyk wymknął się i opadł na zamknięte oko.
Gdyby patrzeć tylko na jego twarz, można by sądzić, że po prostu śpi i marszczy się przez
sen, czując łaskotanie. Zdawało się, że lada chwila poruszy ręką i odgarnie kosmyk na czoło.
Nie mogłem powstrzymać dreszczu, widząc go nagiego w taką zimną noc.
Dookoła nas ludzie jęczeli, przeklinali, tupali nogami i wygrażali pięściami, płakali i kryli
twarze w dłoniach. Po chwili przez tłum przemknęła nowa fala podekscytowania, kiedy w
drzwiach ukazała się Fulwia. Ręce miała skrzyżowane na piersiach, szła z pochyloną głową, a
jej długie czarne włosy zlewały się z żałobną suknią. Z tłumu wyciągały się ku niej ręce, lecz
ona jakby nie widziała tych oznak współczucia. Przez długą chwilę stała u stóp martwego
męża, po czym uniosła twarz ku niebu i wydała krzyk bólu, który zmroził mi krew w żyłach.
Było to niemal zwierzęce wycie, rozdzierające czyste nocne powietrze. Jeśli ktokolwiek na
Palatynie jeszcze spał, ten krzyk musiał go obudzić. Fulwia zaczęła rwać sobie włosy,
wznosić ręce, a po chwili rzuciła się na ciało. Jej bratanek i Sekstus Kleliusz niezgrabnie
usiłowali ją powstrzymać, ale dali za wygraną i odstąpili na bok, patrząc ze zgrozą, jak
krzyczy i bije pięściami w mary. Ujęła w dłonie twarz Klodiusza i przytuliła się do niej,
całując blade i zimne usta.
Tłum wrzał gniewem. Pomyślałem o tym, co powiedział Sallustiusz: nikt nie kontroluje
takiej masy, nabiera ona własnej woli. Może okaleczyć i zabić człowieka bez powodu, a
nawet bez takiego zamiaru, skruszyć go lub stratować. Chwyciłem Ekona za rękę i jakoś
udało nam się przepchnąć z powrotem za bramę. Tłum wypełniał już całą ulicę tak daleko, jak
mogłem sięgnąć okiem. Wszystkie domy były oświetlone, a na dachach stróżowali
zaniepokojeni niewolnicy. Parłem przed siebie, przedzierając się przez tę ciżbę, a Eko ze swą
eskortą ze wszystkich sił starali się trzymać się blisko mnie. W końcu dotarliśmy na
luźniejszą przestrzeń. Nie zwolniłem kroku, dopóki nie skręciliśmy za róg, trafiając na pustą i
ciemną uliczkę. Zatrzymałem się, by złapać oddech. Eko zrobił to samo. Zobaczyłem, że drżą
mu ręce, a po chwili stwierdziłem, że i ja się trzęsę.
Słysząc tylko własny oddech i puls w skroniach, nie zwróciłem uwagi na zbliżające się
kroki. Dosłyszeli je jednak niewolnicy i stanęli murem wokół nas, patrząc czujnie w mrok.
Uliczką nadchodziła grupa mężczyzn, kierując się w stronę domu Klodiusza. Kiedy nas
mijali, ich przywódca nakazał zatrzymanie się i przyjrzał się nam uważnie. Jego twarz
skrywał cień, ale widziałem, że ma kręcone włosy i wydatny nos, pod płaszczem zaś rysuje
się silnie zbudowany tors. Po chwili podszedł do nas, zostawiając swą eskortę na miejscu.
– Idziecie od willi Klodiusza? – spytał.
– Tak – odpowiedziałem.
– To prawda, co ludzie mówią?
– A co mówią?
– Że Klodiusz nie żyje.
– To prawda.
Mężczyzna westchnął. Było to ciche, delikatne westchnienie, jakże odmienne od
pulsującego gniewu, który zostawiliśmy za sobą.
– Biedny Publiusz! A zatem koniec z nim, na dobre czy na złe. Wszystko skończone. –
Nieznajomy przechylił głowę, przyglądając mi się bliżej. – Czy ja ciebie skądś znam?
– A znasz?
– Tak mi się zdaje. Tak, jestem pewien.
– Widzisz zatem w ciemności, obywatelu?
– Dostatecznie dobrze. I nigdy nie zapominam głosu. – Mruczał coś do siebie, po czym
rzekł: – Jesteś ojcem Metona, prawda? A to jego brat, Eko?
– Zgadza się.
Usiłowałem lepiej mu się przyjrzeć. Dostrzegałem jego rysy, wydatne łuki brwiowe i
spłaszczony nos pięściarza, ale wciąż nie mogłem go rozpoznać.
– Widzieliśmy się przed rokiem – powiedział. – Krótko, kiedy przybyliście do Rawenny
odwiedzić Metona. Ja także służę pod rozkazami Cezara. – Przerwał na chwilę, ale kiedy nie
dałem znaku, że sobie go przypominam, zrezygnował i zapytał: – Cóż więc się tam dzieje za
rogiem? Skąd ta łuna? Chyba nie pali się żaden z domów?
– Nie. To tylko bardzo dużo pochodni.
– Zebrał się duży tłum?
– Tak. Przyszli zobaczyć zwłoki. Jego żona, Fulwia...
STEVEN SAYLOR MORDERSTWO NA VIA APPIA Przełożył: Janusz Szczepański Wydanie oryginalne: 1996 Wydanie polskie: 2003
Tym, którzy uczyli mnie historii – Ivie Cockrell oraz profesorom Uniwersytetu Teksaskiego w Austin: Oliverowi Radkeyowi, M. Gwynowi Morganowi, Richardowi Grahamowi i R. Davidowi Armstrongowi
O RZYMSKIM ODMIERZANIU CZASU Starożytni Rzymianie nie liczyli godzin tak jak my dzisiaj, od północy, ale od świtu. Kiedy Rzymianin mówił o pierwszej godzinie dnia, miał na myśli dosłownie pierwszą godzinę światła dziennego, podobnie od zmierzchu mówiono o pierwszej godzinie nocy. Poniższe zestawienie sporządzone na podstawie źródeł historycznych porównuje współczesne i rzymskie pory dnia, jakich autor używa w powieści: 7.00 – pierwsza godzina dnia 8.00 – druga godzina dnia 9.00 – trzecia godzina dnia 10.00 – czwarta godzina dnia 11.00 – piąta godzina dnia 12.00 – szósta godzina dnia 13.00 – siódma godzina dnia 14.00 – ósma godzina dnia 15.00 – dziewiąta godzina dnia 16.00 – dziesiąta godzina dnia 17.00 – jedenasta godzina dnia 18.00 – dwunasta godzina dnia 19.00 – pierwsza godzina nocy 20.00 – druga godzina nocy 21.00 – trzecia godzina nocy 22.00 – czwarta godzina nocy 23.00 – piąta godzina nocy 24.00 – szósta godzina nocy 1.00 – siódma godzina nocy 2.00 – ósma godzina nocy 3.00 – dziewiąta godzina nocy
4.00 – dziesiąta godzina nocy 5.00 – jedenasta godzina nocy 6.00 – dwunasta godzina nocy
Mężowie żywo pragnęli urzędów, uciekali się nawet do przekupstw i zabójstw, aby je uzyskać, ale taki był w mieście stan rzeczy, że wybory nie mogły się odbyć. I gdy nikt rządów nie sprawował, każdego niemal dnia zdarzały się morderstwa. Kasjusz Dion, Historia Rzymu (XL, 48) Via Appia, droga, którą zbudował Appiusz Klaudiusz Cekus i która teraz sławi imię jego, ciągnie się od Rzymu do Kapui i trzeba pięciu dni, by ją przebyć. Szeroka jest tak, że dwa wozy jadące w przeciwnych kierunkach minąć się mogą z łatwością. Dziw to istny, wart ujrzenia, albowiem kamienie w niej tak misternie cięte, ułożone i wzajem dopasowane, bez żadnej zaprawy, że jej gładka powierzchnia jawi się oczom nie jako dzieło człowieka, ale cudowny twór natury. Prokopiusz, Wojny gockie (V, 14) Przestańcie nam mówić o prawach. My mamy miecze u boku. Plutarch, Żywot Pompejusza (X, 2)
CZĘŚĆ I ROZRUCHY
ROZDZIAŁ I – Tato! Obudź się! Czyjaś ręka złapała mnie za ramię i łagodnie potrząsnęła. Odsunąłem się i poczułem na karku dotyk nocnego chłodu. Chwyciłem koc i naciągnąłem go po uszy; sięgnąłem ręką, by objąć Bethesdę, ale tam, gdzie powinna być, natrafiłem tylko na ciepłą pustkę. – Naprawdę, tato, lepiej się obudź! – Eko znów mną potrząsnął, już nie tak delikatnie. – Tak, mężu – powiedziała Bethesda. – Wstawaj! Czy sen może kiedykolwiek być głębszy niż w taką styczniową noc, kiedy niebo wisi zwartą i ponurą pokrywą chmur tuż, zdawałoby się, nad głową i sama ziemia drży z zimna? Z łatwością osunąłem się na powrót w ramiona Morfeusza niczym w miękki gęsi puch, mimo że mój syn i żona jazgotali mi nad uchem jak dwie sroki terkoczące bez sensu gdzieś na pobliskim drzewie, powtarzając swoje „mężu!” i „tato!” Fruwały nade mną, trzepotały skrzydłami i dziobały mnie raz po raz. Jęknąłem coś w półśnie i machnąłem ręką, żeby je odpędzić. Po krótkiej walce dały za wygraną i uleciały gdzieś w mroźne chmury, zostawiając mnie w spokoju. Nagle chmury pękły i lunął deszcz, siekąc mi twarz zimnymi kroplami. Zerwałem się i usiadłem na łóżku, parskając i mrugając powiekami. Bethesda skinęła z satysfakcją głową i postawiła pusty kubek obok migocącej lampki na nocnym stoliku. Eko stał po drugiej stronie łóżka, zwijając koc, który właśnie ze mnie ściągnął. Zadygotałem z zimna i skuliłem się, mrucząc: – Złodzieju koców! Okradasz starego człowieka ze snu! W tej chwili wydawało mi się to najohydniejszą z możliwych zbrodni. Eko pozostał jednak niewzruszony. Bethesda stała z drugiej strony z założonymi rękami, obserwując mnie spod oka. W słabym świetle lampki oliwnej oboje podejrzanie przypominali dwie sroki. Zacisnąłem powieki. – Miejcież nade mną litość! – jęknąłem błagalnie w nadziei na choć jeszcze jedną chwilę błogiego niebytu.
Zanim jednak zdążyłem przyłożyć głowę do poduszki, Eko złapał mnie za ramię i przywrócił do pozycji pionowej. – Nie, tato! Sprawa jest poważna. – Co jest poważne? – Spróbowałem się uwolnić z jego chwytu. – Dom się pali czy co? Byłem już bezpowrotnie wyrwany ze snu i w fatalnym humorze, aż nagle dotarło do mnie, kogo brakuje wśród moich prześladowców. Rozejrzałem się, czując przypływ paniki. – Diana! Gdzie jest Diana? – Tu jestem, tato. Dziewczyna weszła do pokoju i stanęła w kręgu światła. Jej długie włosy, rozpuszczone na noc, spływały po ramionach dwoma czarnymi, lekko połyskującymi strumieniami. Oczy – te egipskie, odziedziczone po matce ciemne oczy o kształcie migdałów – miała nieco zapuchnięte od snu. – Co się dzieje? – spytała, tłumiąc ziewnięcie. – Co ty tu robisz, Eko? Czemu nie śpicie? I co to za hałas na ulicy? – Hałas? – zdziwiłem się. – Tu go pewnie nie słychać – powiedziała – ale w moim pokoju po prostu nie da się spać. Obudzili mnie. – Kto? – Ludzie na ulicy. Biegną gdzieś z pochodniami i wrzeszczą. Zmarszczyła nos, jak to ma w zwyczaju, gdy czegoś nie rozumie. Widząc po mojej minie, że i ja nie bardzo się orientuję w sytuacji, zwróciła się w stronę matki. Bethesda objęła ją i przytuliła. Diana, choć ma już siedemnaście lat, wciąż jeszcze lubi takie matczyne pocieszenie. Eko tymczasem stał na uboczu z ponurą miną, jak aktor grający posłańca przynoszącego złe wieści. W końcu dotarło do mnie, że musi się dziać coś naprawdę złego. Niedługo potem szedłem już szparko ciemnymi ulicami wraz z Ekonem i jego czteroosobową eskortą. Odwróciłem głowę z niepokojem, słysząc nadbiegającą z tyłu grupę ludzi; kilku młodzieńców o posępnych minach minęło nas obojętnie, a ich pochodnie z sykiem cięły powietrze, rzucając roztańczone cienie na bruk i ściany domów. Zniknęli nam wkrótce z oczu i znów zrobiło się ciemno. Po chwili potknąłem się o wystający kamień. – Na jądra Numy! – burknąłem. – Też powinniśmy sami zabrać pochodnie. – Wolę, aby moi przyboczni mieli wolne ręce – odparł Eko. – Tak, przynajmniej nam ich nie brakuje – potwierdziłem, spoglądając na czwórkę młodych, atletycznych niewolników. Wszyscy wyglądali na wyszkolonych gladiatorów: te same zaciśnięte szczęki, czujne i ruchliwe oczy, wypatrujące każdego ruchu w okolicy. Dobrzy ochroniarze sporo kosztują, a i utrzymać ich niełatwo. Moja synowa Menenia narzeka za każdym razem, kiedy Eko kupuje kolejnego, argumentując, że lepiej byłoby wydać pieniądze na służbę kuchenną albo na lepszego nauczyciela dla dzieciaków. On jednak
zawsze odpowiada, że bezpieczeństwo jest najważniejsze, bo takie są teraz czasy. Ze smutkiem muszę mu przyznać rację. Przypomniałem sobie teraz o żonie i dzieciach Ekona, których pozostawił w domu na Eskwilinie. – Menenia i bliźniaki... – zacząłem, przyspieszając, aby dotrzymać mu kroku. W zimnym powietrzu mój oddech tworzył kłęby pary, ale rozgrzewało mnie to ostre tempo. Mimo to po chwili dogoniła nas i wyprzedziła kolejna grupka ludzi z pochodniami posyłającymi nasze cienie daleko w przód. – Są bezpieczni. W zeszłym miesiącu wstawiłem nowe drzwi wejściowe. Trzeba by całej armii, żeby je wyłamać. Zostawiłem też dwóch moich najsilniejszych gladiatorów do ochrony. – Ilu ty ich w końcu masz? – Tylko sześciu. Dwóch w domu i tę czwórkę. – Tylko? Ja wciąż miałem tylko starego Belbona, który pilnował teraz Bethesdy i Diany. Kłopot w tym, że był on już w zbyt podeszłym wieku, by się nadawać na ochroniarza, a po reszcie służby trudno by się spodziewać skutecznej obrony, gdyby miało się wydarzyć coś naprawdę strasznego... Usiłowałem oddalić od siebie takie myśli. Z tyłu nadbiegła jeszcze jedna gromada ludzi. Tym razem nikt z nich nie miał pochodni. Kiedy mijali nas w ciemności, dostrzegłem, że niewolnicy Ekona są bardziej spięci i wsunęli dłonie za fałdy odzieży. Nieznajomi bez świateł mogli trzymać w rękach coś bardziej niebezpiecznego, na przykład sztylety. Przeszli jednak bez słowa. Gdzieś na piętrze otworzyło się okno i ktoś się wychylił, pytając głośno: – Co tu się, na Hades, dzisiaj dzieje po nocy? – Zabili go! – odkrzyknął jeden z biegnących. – Zamordowali go z zimną krwią, tchórzliwi niegodziwcy! – Kogo zabili? – Klodiusza! Klodiusz nie żyje! Ciemny cień w oknie milczał przez chwilę, po czym roześmiał się, długo i dźwięcznie, aż echo poniosło się między domami. Grupa nieznajomych stanęła nagle jak wryta. – Kłopoty! – rzucił Eko. Skinąłem głową potakująco, ale szybko się zorientowałem, że był to sygnał dla niewolników, którzy ciaśniej nas otoczyli. Przyspieszyliśmy kroku, by jak najszybciej się oddalić. – No to gdzie... – Człowiek w oknie ledwo mógł wykrztusić te słowa wśród śmiechu. – Gdzie wszyscy tak się spieszą? Żeby świętować? Odpowiedziały mu gniewne okrzyki i wymachiwanie pięściami. Paru z nich pochyliło się w poszukiwaniu kamieni. Nawet tu, na nieskazitelnie utrzymanych uliczkach Palatynu,
dzielnicy eleganckich i kosztownych willi, można je znaleźć. Człowiek z okna wciąż się śmiał, ale nagle krzyknął z bólu. – Moja głowa! Och, moja głowa! Wy brudne sukinsyny! Zatrzasnął okiennice w samą porę, bo w tej samej chwili załomotał w nie głucho grad kamieni. Przyspieszyliśmy jeszcze bardziej i wkrótce zniknęliśmy za rogiem. – Jak myślisz, czy to prawda? – spytałem. – O Klodiuszu? Niedługo się dowiemy. Czy to nie jego dom, tam, przed nami? Popatrz, ile tam pochodni! To właśnie mnie tu sprowadziło. Widzieliśmy łunę na chmurach. Menenia obudziła mnie i wyszliśmy na dach. Myślała, że cały Palatyn stanął w ogniu. – A ty postanowiłeś przyjść i sprawdzić, czy tatuś się nie poparzył? Eko uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. – Po drodze przez Suburę wszędzie widziałem pełno ludzi – powiedział. – Zbierali się na rogach, słuchali mówców, zbici w grupki i szepczący między sobą. Niektórzy perorowali, inni płakali. Setki mężczyzn sunęły ku Palatynowi, jak płynąca pod górę rzeka. I wszyscy mówili to samo: Klodiusz nie żyje. Dom Publiusza Klodiusza – nowy dom, który trybun nabył zaledwie przed paroma miesiącami – był jednym z architektonicznych cudów Rzymu, albo też jednym z najgorszych brzydactw, zależnie od gustu patrzącego. Wille bogaczy na Palatynie z każdym rokiem się powiększały i były coraz bardziej ostentacyjne, niczym wielkie, drapieżne zwierzęta pożerające mniejsze domostwa i przybierające coraz pyszniejsze futro. To akurat zwierzę mieniło się w czerwonawym świetle pochodni wielobarwnym marmurem okładzin i kolumn zdobiących zewnętrzne tarasy: polerowanym zielonym porfirem z Lacedemonu, czerwonym egipskim, biało nakrapianym jak sierść młodego jelenia i żółtawym w czerwone żyłki kamieniem z Numidii. Owe tarasy, wkomponowane w zbocze wzgórza i obsadzone różami, teraz nagimi i smutnymi, otaczały wysypany grubym żwirem dziedziniec. Żelazna, brama, która zwykle broniła dostępu na teren willi, stała teraz otworem, ale przejście całkowicie blokował nieprzeliczony tłum żałobników, wypełniający całą przestrzeń i wylewający się daleko na ulicę. W przedzie, po drugiej stronie dziedzińca, było wejście do samego domu, rozłożonego na zboczu licznymi skrzydłami, tarasami i portykami jak małe, samodzielne osiedle. Wielki budynek wznosił się nad nami jak miniaturowa góra głębokiego cienia i połyskliwego marmuru, oświetlony z zewnątrz i w środku, jakby zawieszony pomiędzy niskim pułapem chmur i smolnym dymem pochodni. – Co dalej? – spytałem Ekona. – Nie dostaniemy się nawet na dziedziniec, tłum jest za gęsty. Pogłoska musi być prawdziwa... popatrz na tych wszystkich płaczących dorosłych mężczyzn. Chodź, wracajmy do domu i zajmijmy się naszymi rodzinami. Kto wie, co się może zacząć dziać.
Eko kiwnął głową, ale jakby nie słyszał, co do niego mówię. Wspiął się na palce, starając się coś wypatrzyć. – Drzwi są zamknięte – oznajmił po chwili. – Nikt nie wchodzi ani nie wychodzi. Wszyscy tylko drepczą w miejscu... Przerwało mu nagłe zamieszanie. Przez tłum przebiegła fala podniecenia – Przepuśćcie ją! Przepuśćcie ją! – zawołał ktoś niedaleko. Tłok zrobił się jeszcze większy, kiedy ludzie zaczęli się cofać, robiąc przejście dla nadciągającego ulicą orszaku. Najpierw pojawiła się kohorta gladiatorów, rozpychając tłum na boki. Stojący im na drodze robili, co mogli, żeby się usunąć. Gladiatorzy byli olbrzymi; niewolnicy Ekona wyglądali przy nich jak chłopcy. Są ponoć wyspy na północ od najdalszych granic Galii, gdzie ludzie rosną do takich rozmiarów. Ci mieli bladą cerę i zmierzwione rude włosy. Tłum naparł mocniej do tyłu, przepuszczając orszak. Eko i ja zostaliśmy ściśnięci w kręgu jego eskorty; ktoś nadepnął mi na stopę, ręce miałem unieruchomione przy bokach. Między ciżbą mignęła mi lektyka niesiona przez tragarzy jeszcze większych niż rudzi gladiatorzy. Zawieszona na ich ramionach ponad tłumem, sunęła w blasku niezliczonych pochodni, połyskując pasiastym, biało-czerwonym jedwabnym obiciem. Wstrzymałem oddech z wrażenia. Znałem tę lektykę. Sam nią kiedyś jechałem. Oczywiście, że o n a musiała się tu zjawić. Zasłony były zaciągnięte, co mnie nie dziwiło. Właścicielka lektyki nie miała ochoty ani patrzeć na motłoch, ani być przezeń widziana. Ale przez krótką chwilę, kiedy nas mijała, zdawało mi się, że zasłony minimalnie się rozchyliły. Wytężyłem wzrok, wspinając się na palce i starając się dojrzeć ją lepiej, ale w migotliwej grze światła i cienia biało-czerwony jedwab zdawał się pulsować i falować, nie pozwalając mi się upewnić. Może to tylko cień widziałem, a nie szczelinę? Eko szarpnął mnie gwałtownie za ramię, odciągając z drogi otaczających lektykę gladiatorów. Szepnął mi do ucha: – Myślisz, że to...? – Jasne. Któż by inny? Białe i czerwone pasy... To musi być ona. Bynajmniej nie byłem jedynym w tłumie, który rozpoznał lektykę i wiedział, kogo musi ona wieźć. W końcu to ludzie Klodiusza, biedota z Subury, która wszczynała rozruchy na jego komendę, byli niewolnicy, szukający u niego obrony swych praw wyborczych, głodny motłoch, który utył dzięki przeforsowanej przez niego uchwale o rozdawnictwie zboża. Oni zawsze popierali Klodiusza, tak jak on wspierał ich. Śledzili jego karierę, plotkowali o jego seksualnych wyczynach i o sprawach rodzinnych, życzyli straszliwych kaźni jego wrogom. Krótko mówiąc, uwielbiali Klodiusza. Nie wiem, czy takim samym uczuciem darzyli jego siostrę skandalistkę, ale jej lektykę rozpoznali na pierwszy rzut oka. Nagle usłyszałem jej imię, wyszeptane przez kogoś tuż obok mnie; inni je powtórzyli, a potem już wspólnie skandowali:
– Klodia... Klodia... Klodia... Lektyka minęła wąską bramę i znalazła się na dziedzińcu. Jej gladiatorzy bez trudu mogli utorować drogę przez zbity tłum, ale przemoc okazała się niepotrzebna. Dźwięk jej imienia sprawił, że zgromadzeni tam żałobnicy rozstąpili się z respektem. Przed orszakiem otwierała się pusta przestrzeń, którą po jego przejściu natychmiast zalało morze głów. Lektyka bez przeszkód dotarła do schodów. Tragarze sprawnie weszli na górę i stanęli pod wielkimi drzwiami z brązu tak, by pasażerowie mogli wysiąść nie widziani przez tłum. Drzwi otworzyły się i po chwili znów zamknęły z przytłumionym stuknięciem. Skandowanie ucichło i nad placem zaległa niepewna cisza. – Klodiusz martwy... To wręcz nie do wiary – powiedział Eko. – Pożyjesz tak długo jak ja, to przestaniesz się dziwić – zauważyłem posępnie. – Prędzej czy później wszyscy umierają, wielcy i mali, a większość z nich prędzej. – To oczywiste. Chciałem tylko powiedzieć... – Wiem, co chciałeś powiedzieć. Śmierć większości ludzi jest jak ziarnko piasku wrzucone do rzeki. Nawet zmarszczki na wodzie nie zobaczysz. Z innymi jest jak z wielkim głazem: fale podmywają brzeg. A w bardzo nielicznych przypadkach... – Jak meteor spadający z nieba? Wziąłem głęboki oddech. – Miejmy nadzieję, że nie będzie to aż tak okropne. W duszy coś mi jednak mówiło, że będzie. Czekaliśmy przez chwilę bezczynnie, unieruchomieni przez tę bezwładność, która ogarnia tłum, kiedy ma się wydarzyć coś znaczącego. Zewsząd dobiegały nas sprzeczne wiadomości o tym, co się stało. Było zajście na Via Appia, tuż za rogatkami Rzymu... nie, to było aż dwanaście mil od miasta, w Bovillae... nie, gdzieś dalej na południe. Klodiusz jechał samotnie... nie, miał ze sobą niewielką eskortę... A skąd! Jechał lektyką z żoną i całym orszakiem... Wpadli w zasadzkę... nie, to był pojedynczy zabójca... co ty pleciesz, wśród jego własnych ludzi był zdrajca... I tak to szło, z ust do ust, bez żadnego niezbitego faktu poza jednym: Klodiusz nie żył. Chmury stopniowo się rozeszły, odsłaniając czarne, bezksiężycowe niebo migające zimnymi kryształkami gwiazd. Nasz krótki, ale szybki marsz rozgrzał mnie, a ścisk i żar pochodni pod domem Klodiusza pomagały znosić narastający chłód nocy; wkrótce jednak zacząłem go odczuwać. Podkurczyłem palce u nóg, zacierałem dłonie i patrzyłem, jak mój oddech miesza się z wszechobecnym dymem. – Dosyć tego dobrego – powiedziałem w końcu. – Zaraz tu zamarznę. Nie wziąłem dość ciepłego płaszcza. Na Ekonie nocne zimno nie robiło wrażenia, choć nie był cieplej ubrany ode mnie. Cóż, u kogoś, komu prawie stuknęła sześćdziesiątka, krew nie krąży już tak żywo jak u czterdziestolatka.
– Na co my właściwie czekamy? – spytałem. – Dowiedzieliśmy się, skąd to nagłe zamieszanie. Klodiusz zginął. – Tak, ale jak? Nie mogłem się nie uśmiechnąć. Eko nauczył się swojego fachu ode mnie. Ciekawość zmienia się w nałóg. Nawet kiedy nie idą za tym pieniądze, Poszukiwacz nie może się jej oprzeć, zwłaszcza gdy w grę wchodzi morderstwo. – Od tych ludzi się tego nie dowiemy – odrzekłem. – Chyba nie. – No więc ruszajmy stąd. Zawahał się. – Można by sądzić, że wyślą kogoś, aby przemówił do tłumu. Z pewnością prędzej czy później ktoś wyjdzie... – Zobaczył, że drżę z zimna, i powiedział: – No dobrze, idziemy do domu. – Ty nie musisz – zapewniłem go. – Nie mogę ci pozwolić iść samemu, tato – zaprotestował. – Nie w taką noc. – Poślij więc ze mną niewolników. – Nie jestem taki głupi, żeby tu sterczeć w pojedynkę. – Możemy się nimi podzielić, ty weźmiesz dwóch i ja dwóch. – Nie. Nie chcę ryzykować. Odprowadzę cię do domu, a potem wrócę, jeśli jeszcze będzie mi się chciało. Moglibyśmy tak się targować jeszcze przez jakiś czas, ale w tej chwili Eko nagle podniósł wzrok, by spojrzeć na kogoś za moimi plecami, a jego ochroniarze wyraźnie się sprężyli. – Szukam człowieka zwanego Gordianusem – usłyszałem za sobą chrapliwy głos. Odwróciłem się i niemal zaryłem nosem w potężnie umięśnioną pierś, nad którą gdzieś w górze majaczyła kanciasta twarz okolona wieńcem rudych włosów. Nieznajomy mówił z fatalnym akcentem. – To ja – powiedziałem. – Dobrze. Chodź ze mną. – Niby dokąd? – Do domu, ma się rozumieć. – Wskazał kierunek ruchem głowy. – Na czyje zaproszenie? – spytałem, znając już odpowiedź. – Na wezwanie – podkreślił to słowo – pani Klodii. A więc jednak widziała mnie z lektyki.
ROZDZIAŁ II Nawet mając tego rudego olbrzyma przed sobą, powątpiewałem w możliwość przedarcia się przez zwarty tłum do bramy i dalej przez dziedziniec. On jednak ruszył w zupełnie innym kierunku. Poszliśmy za nim ulicą, wkrótce pozostawiając za sobą ostatnich żałobników. Po chwili znaleźliśmy się u podnóża wąskich schodów wykutych w zboczu poza linią zewnętrznych tarasów. Po obu stronach rosły figowce, których gęste konary splatały się nad nami w prawie lity strop. – Jesteś pewien, że tędy droga do domu? – spytał podejrzliwie Eko. – Po prostu idźcie za mną – odburknął olbrzym, wskazując na daleką lampę u szczytu schodów. Nie mając pochodni, szliśmy ostrożnie w ciemności, zostając w tyle za przewodnikiem, ale w końcu dotarliśmy na niewielką platformę na górze. Przekonałem się, że lampa zawieszona jest nad małymi drewnianymi drzwiami pilnowanymi przez innego gladiatora. Polecono nam zostawić naszych niewolników na zewnątrz i oddać broń. Eko wyciągnął sztylet i wręczył go jednemu z nich. Tłumaczyłem, że ja nie jestem uzbrojony, ale rudzielec, który nas przyprowadził, uparł się, by mnie zrewidować. Dopiero kiedy to zrobił, otworzył drzwi i wpuścił nas do środka. Poprowadził nas długim i mrocznym korytarzem, potem schodami w dół, aż wreszcie znaleźliśmy się w wąskim pomieszczeniu. Domyśliłem się, że jesteśmy w westybulu: w jednej ze ścian osadzone były owe wysokie brązowe drzwi, które widzieliśmy od zewnątrz. Zaryglowane były solidną drewnianą belką i dochodził zza nich szmer niespokojnego tłumu. – Zaczekajcie tutaj – rzekł olbrzym i zniknął za jakąś zasłoną. Westybul oświetlony był wiszącą lampą, której płomień odbijał się w polerowanym marmurze posadzki i ścian. Podszedłem bliżej do czerwonej zasłony, zafascynowany połyskliwą tkaniną. – Wiesz, Ekonie, co to jest? – spytałem. – To muszą być owe słynne pergamońskie draperie. Przetykane są prawdziwą złotą nicią. Widząc je w świetle pochodni, pomyślałbyś, że utkano je z płomieni!
Powinienem wyjaśnić, że dom Publiusza Klodiusza wraz z meblami i ozdobami ma krótką, ale niezwykłą historię. Pierwszym właścicielem był Marek Skaurus, który rozpoczął tę budowę przed sześcioma laty. Było to tego samego roku, kiedy Skaurus został wybrany na edyla i był przez to zobowiązany zabawiać masy przedstawieniami teatralnymi – na własny koszt – podczas jesiennych świąt. Zgodnie z odwieczną tradycją postawił zatem tymczasowy teatr na Polu Marsowym, za murami miasta. Dwa lata później Pompejusz miał zbudować pierwszy stały teatr w Rzymie, ale konstrukcja Skaurusa była przeznaczona tylko na jeden sezon. Bywałem w wielu miastach i widziałem wiele wspaniałych budowli, ale żadna nie mogła się z nią równać. Były tam miejsca dla osiemdziesięciu tysięcy widzów, ogromna scena zaś miała aż trzy kondygnacje, wsparte na trzystu sześćdziesięciu marmurowych kolumnach. Między kolumnami i w rozlicznych niszach ustawiono trzy tysiące brązowych rzeźb. Te niesamowite liczby były na ustach wszystkich tak długo, że w końcu każdy Rzymianin znał je na pamięć. Nie były przesadzone; w chwilach, kiedy akcja na scenie traciła tempo, gapie liczyli na głos kolumny i posągi, podczas gdy biedni aktorzy na próżno starali się odzyskać ich uwagę, usunięci w cień przez przepych teatru. Dolna scena była zdobiona marmurem, górna pozłacanym drewnem, środkowa zaś zadziwiającą konstrukcją z barwionego szkła; nie jakimiś tam małymi okienkami, ale całymi szklanymi ścianami – takiej ekstrawagancji jeszcze nigdy przedtem nie widziano i z pewnością nigdy już się to nie powtórzy. Dekoracji dopełniały wielkie malowidła w wykonaniu najlepszych artystów świata, okolone czerwonymi i pomarańczowymi draperiami przetykanymi złotem, jak legendarne złote szaty azjatyckiego króla Attalosa; w jasnym świetle dnia zdawały się lśnić jak samo słońce. Kiedy zakończył się okres świąteczny i teatr rozebrano, Skaurus część dekoracji sprzedał, część porozdawał w hojnych podarunkach, ale wiele z tych skarbów zachował dla siebie i ozdobił nimi swój nowy dom na Palatynie. Z marmurowych okładzin i kolumn zbudował tarasy i portyki, szklane ściany wykorzystał na okna dachowe. Wielkie skrzynie pełne rzeźb, wspaniałych tkanin i obrazów złożono na dziedzińcu i stopniowo ich zawartość przenoszono do komnaty. W atrium Skaurus kazał postawić największe z teatralnych kolumn, wykonane z czarnego marmuru, wysokie na ośmiu mężczyzn. Kolumny były tak ciężkie, że człowiek odpowiedzialny za miejską kanalizację wymógł na nim wpłacenie wysokiej kaucji na poczet ewentualnych uszkodzeń kanałów burzowych podczas ich przewożenia na Palatyn. Dom Skaurusa prowokował niemal tyle samo komentarzy co jego teatr. Ludzie, którzy z otwartymi ustami podziwiali wspaniałości sezonowej budowli, teraz przychodzili gapić się na powstającą rezydencję. W oczach bardziej konserwatywnych (za to mniej zamożnych) sąsiadów była ona zniewagą dobrego smaku, budowlanym potworem i kpiną z surowych rzymskich cnót. Ci, którzy wówczas narzekali, powinni pamiętać o starej trojańskiej maksymie: nie ma tego złego, co by nie mogło być gorsze. Wkrótce rozniosła się wieść, że Skaurus się wyprowadza i sprzedaje dom podżegaczowi Klodiuszowi. Klodiuszowi! Temu
renegatowi, który wyrzekł się swojego patrycjuszowskiego pochodzenia i został plebejuszem, utrapieniu optymatów, władcy motłochu! Klodiusz zapłacił prawie piętnaście milionów sesterców za dom z całym umeblowaniem i wyposażeniem. Jeśli naprawdę nie żyje, to niedługo było mu dane cieszyć się nabytkiem. Nigdy już nie zobaczy, jak zakwitają róże na tarasach. Wysunąłem głowę przez zasłonę, by zerknąć na atrium. Kolumny strzelały tam nagle na trzy piętra w górę. Przeszedłem na drugą stronę, dając znak Ekonowi, by zrobił to samo. Zadarliśmy głowy, podziwiając czarne, kilkunastometrowe słupy marmuru. Pośrodku atrium znajdował się płytki basen wyłożony czarno-srebrną mozaiką przedstawiającą gwiezdne konstelacje. Wysoko nad basenem wycięto w stropie otwór, ale musiał być zakryty szklaną taflą, przez którą gwiazdy wyglądały jak zanurzone w wodzie. Złudzenie było oszałamiające: okno sprawiało wrażenie basenu odbijającego niebo u naszych stóp. Wolnym krokiem obszedłem atrium dookoła. W niszach ściennych ustawione były woskowe maski przodków rodu. Publiusz Klodiusz Pulcher pochodził z prastarej i szacownej linii. Ich nieruchome oczy spoglądały na mnie beznamiętnie; większość przedstawiono w wieku dojrzałym lub starczym, ale można powiedzieć, że na ogół byli przystojni. Ich przydomek rodowy nie kłamał: pulcher znaczy przecież „piękny”. Eko klepnął mnie w ramię. Nasz przewodnik powrócił i znów ruchem głowy dał nam znak, byśmy szli za nim. Idąc korytarzami willi, nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zaglądać do mijanych pomieszczeń. Wszędzie widziałem oznaki świadczące o tym, że dom jest zamieszkany od niedawna i nie do końca urządzony. W niektórych pokojach piętrzyły się skrzynie i pakunki, inne świeciły pustkami. Gdzieniegdzie stały jeszcze rusztowania i czuć było zapach świeżego tynku. Nawet te komnaty, które już urządzono, sprawiały wrażenie tymczasowości: meble stały pod niewłaściwym kątem, obrazy wisiały w dziwnych miejscach, posągi ustawiono zbyt blisko siebie. Co spodziewałem się tu znaleźć? Szlochające kobiety, niewolników krążących bezładnie, atmosferę paniki? Willa była jednak cicha i niemal wyludniona. Ogrom wnętrza czynił tę ciszę jeszcze wyrazistszą, niczym w opuszczonej świątyni. Z rzadka tylko napotykani niewolnicy usuwali się nam z szacunkiem z drogi i odwracali twarz. Kiedy ciało umiera, powiedział mi kiedyś pewien filozof, całe tkwiące w nim życie zapada się w jeden punkt, zanim zgaśnie na dobre. Tak wyglądał teraz dom Klodiusza: całe życie zgromadziło się w jednym miejscu, nagle bowiem znaleźliśmy się w komnacie wypełnionej światłem wielu lamp i szmerem licznych głosów. Nerwowi mężczyźni w togach chodzili niespokojnie tam i z powrotem, rozmawiali w małych grupkach, gestykulując, potrząsając głowami i sprzeczając się szeptem. Niewolnicy stali na uboczu, cisi, ale czujni, oczekując poleceń. Podeszliśmy do zamkniętych drzwi w przeciwległym końcu pokoju. Siedział tu potężnie zbudowany mężczyzna, opierając na dłoniach twarz wykrzywioną w żałosnej minie. Na
głowie miał przesiąknięty krwią bandaż, a na ramieniu opaskę uciskową. Nad nim stał przystojny młody człowiek i wymyślał mu, z rzadka tylko przerywając, by usłyszeć niemrawą odpowiedź. – Nadal nie rozumiem, jak mogłeś go tak opuścić. Dlaczego w ogóle było was tak mało? Co oni sobie myśleli, na Hades, zabierając go do tej tawerny, zamiast z powrotem do willi? Nasz rudy gladiator zastukał delikatnie stopą w drzwi; ktoś musiał go nauczyć dobrych manier. Ranny siłacz i strofujący go młodzieniec podnieśli głowy, obrzucając nas podejrzliwymi spojrzeniami. – Kto to jest, na Hades...? – burknął ranny. Młody człowiek patrzył na nas przez chwilę, po czym odrzekł: – To musi być ten gość, po którego posłała moja ciotka Klodia. Drzwi się otworzyły i wyjrzała zza nich para kobiecych oczu. Nasz przewodnik odchrząknął i zaanonsował: – Człowiek zwany Gordianusem i jego syn Eko. Niewolnica skinęła głową i usunęła się nam z drogi. Weszliśmy do środka; gladiator pozostał na zewnątrz, a dziewczyna zamknęła za nami drzwi. Pokój, w którym się znaleźliśmy, robił wrażenie sanktuarium. Podłogę przykrywały grube dywany, ściany obwieszone były kilimami, tłumiącymi cichy trzask ognia w samotnym żelaznym koszu rzucającym długie cienie. Pod jedną ze ścian stał długi stół przypominający ołtarz ofiarny. Otaczała go gromadka czarno odzianych kobiet, z włosami puszczonymi luźno na ramiona. Zdawały się nie zauważać naszego przybycia. Niewolnica podeszła do jednej z nich i łagodnie dotknęła jej łokcia. Klodia odwróciła się i popatrzyła w naszym kierunku. Nie widziałem jej od prawie czterech lat, od czasu procesu Marka Celiusza. Klodia wynajęła mnie do pomocy oskarżycielom, ale sprawa nie potoczyła się po jej myśli i miała dla niej opłakane konsekwencje. Od tamtej pory wiodła o wiele spokojniejsze, bardziej zamknięte życie, tak w każdym razie słyszałem przy tych rzadkich okazjach, kiedy jej imię w ogóle wymieniano w rozmowach. Pozostała jednak w mej pamięci; takich kobiet jak Klodia się nie zapomina. Ruszyła wolno w naszą stronę, ciągnąc za sobą brzeg długiej sukni. Woń jej perfum dotarła do nas przed nią samą, wypełniając powietrze aromatem krokusów i nardu. Zawsze widywałem ją z wysoko upiętymi włosami; teraz rozpuszczone na znak żałoby okalały jej piękną twarz wspaniałą czarną kaskadą podkreślającą bladość jej cery. Miała już ponad czterdzieści lat, ale jej skóra wciąż przypominała płatki białej róży. Gładkie policzki i czoło lśniły w migotliwym świetle płomieni jak marmur. Oczy – te słynne, błyszczące zielone oczy – zaczerwienione były dziś od płaczu, ale kiedy przemówiła, głos jej był silny i dźwięczny. – Gordianus! Tak mi się zdawało, że dostrzegłam cię przelotnie w tłumie. A to twój syn? – Mój starszy syn, Eko. Skinęła głową, mrugając powiekami, aby powstrzymać łzy. – Chodź, usiądź ze mną.
Poprowadziła nas w róg pokoju i gestem zaprosiła, byśmy spoczęli na jednej z sof, sama siadając na drugiej. Przycisnęła dłoń do czoła i zamknęła oczy. Zdawało się, że wybuchnie płaczem, ale po chwili odetchnęła głęboko i wyprostowała się, składając ręce na łonie. Czyjś cień przesłonił na chwilę światło; jedna z kobiet przeszła przez pokój, by do nas dołączyć. Usiadła przy Klodii i ujęła jej dłonie. – Moja córka, Metella – przedstawiła ją Klodia, choć nie było to potrzebne. Młoda kobieta była uderzająco podobna do matki. Kiedyś, z biegiem czasu może nawet stać się równie piękna. Takiej urody jak Klodii nie można odziedziczyć. Składa się na nią więcej, niż oko może zobaczyć, jakaś tajemnica za cielesną powłoką, która narasta z upływem lat. – Zdaje się, że masz córkę w tym samym wieku? – spytała. – Ma na imię Diana – odrzekłem. – Skończyła siedemnaście lat. Klodia skinęła głową. Metella nagle zaniosła się szlochem. Matka przytuliła ją na chwilę, po czym puściła i odesłała do pozostałych. – Bardzo kochała swego wujka – powiedziała. – Co się stało? Kiedy odpowiadała, jej głos jakby stracił barwę. – Nie wiemy na pewno. Był na południu, w swojej willi w Bovillae. Coś zaszło na drodze. Mówią, że to Milo albo jego ludzie. Doszło do potyczki. Zginęli jeszcze inni, nie tylko Publiusz. – Przerwała na chwilę, aby się uspokoić. – Jakiś przejezdny znalazł po prostu jego ciało pośrodku drogi. Nie było komu nawet go pilnować! Obcy ludzie przywieźli go do miasta. Zwłoki dotarły do domu dopiero po zachodzie słońca. Potem powoli zaczęli ściągać jego ochroniarze. To znaczy ci, którzy przeżyli. Wciąż usiłujemy jakoś poukładać ich słowa w sensowną całość. – Widziałem, jak ktoś przepytywał człowieka w bandażach. – To jeden z eskorty. Służył Publiuszowi całe lata. Jak mógł do tego dopuścić? – A ten młody człowiek, który z nim rozmawiał? – Pewnie mój bratanek. Najstarszy chłopak naszego brata Appiusza. Przyjechał ze mną i z Metellą w lektyce. Kochał Publiusza jak drugiego ojca. – Potrząsnęła głową. – Synek Publiusza był z nim w Bovillae. Nie wiemy, co się z nim stało. Nie wiemy nawet, gdzie jest! To już się okazało ponad jej siły. Zaczęła płakać. Eko zmieszany odwrócił wzrok; istotnie, trudno było znieść ten widok. Odczekałem, aż się trochę uspokoi, i zapytałem cicho: – Dlaczego po mnie posłałaś, Klodio? Pytanie chyba ją zaskoczyło. Zmarszczyła brwi i zamrugała kilkakrotnie, by się pozbyć łez. – Nie jestem pewna... Zobaczyłam cię w tłumie i... – Wzruszyła ramionami. – Nie wiem sama. Coś jednak trzeba będzie zrobić. Ty się na tym znasz, prawda? Na śledztwach, dochodzeniach, przesłuchaniach. Publiusz oczywiście by wiedział, ale teraz... – Westchnęła
głęboko. Łzy już obeschły. – Nie wiem doprawdy, dlaczego po ciebie posłałam. Może po to, żeby zobaczyć znajomą twarz? Rozstaliśmy się w przyjaźni, prawda? – Dotknęła mej ręki i uśmiechnęła się słabo. Efekt był zaledwie ułamkiem czaru, jaki zdolna była roztoczyć, dobrze o tym wiedziałem; jednak nieudolność tej próby uczyniła ją tym bardziej znaczącą. – Kto wie, co się teraz zdarzy? Świat stanął na głowie. Coś jednak musimy zrobić, żeby to naprawić. Dzieci Publiusza są za małe, by tego dopilnować, więc obowiązek spadnie na innych członków rodziny. Możemy cię potrzebować. Zobaczysz, że do tego dojdzie. Na razie nie możemy uczynić nic poza szukaniem jakiegokolwiek pocieszenia. Metella mnie potrzebuje. – Westchnęła ciężko, wstała i spojrzała na kobiety w drugim końcu pokoju. Nasza wizyta najwyraźniej dobiegła końca. Skinąłem na Ekona; wstaliśmy obaj, a niewolnica podeszła, by nas odprowadzić do drzwi. Klodia ruszyła w przeciwną stronę, ale nagle zatrzymała się i odwróciła do nas. – Zaczekaj. Powinieneś go zobaczyć. Chcę, żebyś zobaczył, co mu zrobili. Zaprowadziła nas do owego przypominającego ołtarz stołu, przy którym Metella stała z dwiema innymi kobietami i małym dzieckiem. Na odgłos kroków najstarsza z kobiet odwróciła się i skrzywiła na nasz widok. Jej twarz była chuda i pomarszczona, a włosy, spływające aż do talii, prawie całkiem siwe. W jej oczach nie dostrzegłem łez, tylko gniew i wzgardę. – Kim są ci ludzie? – Moimi przyjaciółmi. – W głosie Klodii pojawiła się zaczepna nuta. – A który mężczyzna nim nie jest? – Kobieta zmierzyła Klodię gniewnym wzrokiem. – Co oni tu robią? Powinni czekać na zewnątrz z innymi. – Ja ich tu zaprosiłam, Sempronio. – To nie jest twój dom. Metella stanęła u boku matki i wzięła ją za rękę. Sempronia patrzyła na nią ze złością. Czwarta z kobiet, której twarzy dotąd nie widziałem, nie poruszyła się i wciąż stała tyłem do nas. Położyła dłoń na główce tulącej się do niej małej dziewczynki, która obejrzała się przez ramię, spoglądając na nas szeroko otwartymi, niewinnymi oczyma. – Sempronio, proszę... – szepnęła Klodia. – Tak, mamo, spróbujmy zachowywać się spokojnie. Nawet wobec drogiej Klodii. Odwróciła się wreszcie. W jej oczach również nie było łez, ale gniewu też nie. Mówiła jakby ze znużeniem, wynikającym raczej z wyczerpania niż z rezygnacji. Nie mogłem wyczytać z jej twarzy żadnej emocji poza czymś w rodzaju determinacji. Można by się spodziewać, że wdowa po tragicznie zmarłym człowieku okaże silniejsze uczucia; być może była po prostu otępiała od szoku, choć jej oczy były bystre i spokojne, kiedy taksowała nas spojrzeniem. Fulwia nie była wielką pięknością jak Klodia, niemniej jej uroda była uderzająca. Nie dałbym jej więcej niż trzydzieści lat. Od razu było widać, po kim jej córka odziedziczyła te, lśniące ciekawością brązowe oczy; u Fulwii malowała się w nich
nieprzeciętna inteligencja. Nie miała jeszcze tej ponurej surowości rysów jak jej matka, ale widać było już jej zalążki w twardych liniach wokół ust, zwłaszcza kiedy patrzyła na Klodię. Na pierwszy rzut oka było oczywiste, że obie szwagierki nie darzą się sympatią. Klodia i jej brat od dawna byli sławni (raczej niesławni) ze wzajemnego przywiązania. Wielu uważało, że są oni bardziej jak małżeństwo niż rodzeństwo. W jakim położeniu stawiało to prawdziwą żonę Klodiusza? Co Fulwia myślała o intymnych stosunkach między mężem i jego siostrą? Po spojrzeniach, jakie wymieniały, zorientowałem się, że obie kobiety nauczyły się wzajemnie tolerować, ale nic ponadto. Łączyła ich osoba Klodiusza, obiekt wspólnych uczuć i przyczyna wzajemnej animozji. Być może utrzymywał on między nimi pokój; teraz jednak był martwy. Co do tego nie było wątpliwości. Za plecami Fulwii ujrzałem ułożone na owym długim stole zwłoki, wciąż odziane w zimowy ubiór podróżny: ciężką tunikę z długimi rękawami, ściśniętą w talii pasem, wełniane spodnie i czerwone skórzane buty. Brudna i zakrwawiona, rozdarta na piersi tunika zwisała w strzępach jak resztki zniszczonej czerwonej flagi. – Podejdź bliżej – szepnęła Klodia, ignorując pozostałe kobiety i ujmując mnie za rękę. – Chcę, żebyś go zobaczył. Poprowadziła mnie do stołu. Eko niezwłocznie ruszył za mną. Twarz Klodiusza pozostała nienaruszona, wykrzywiona jedynie lekkim grymasem, jak u kogoś cierpiącego na ból zęba albo śniącego przykry sen. Oczy miał zamknięte, blade usta i policzki były tylko w kilku miejscach ubrudzone ziemią i krwią. Był niesamowicie podobny do siostry, oboje mieli te same szlachetne rysy i długie, proste nosy. Była to twarz zdolna stopić serca kobiet i napełnić męskie zazdrością, twarz, która nieraz rzucała wyzwanie jego kolegom patrycjuszom w senacie i zdobywała sympatię motłochu. Klodiusz był uderzająco przystojnym mężczyzną, o niemal zbyt chłopięcym wyglądzie jak na kogoś dobiegającego czterdziestki. Jedyną oznaką wieku były nieliczne kosmyki siwizny na skroniach, choć i one ginęły w gęstej czarnej czuprynie. Jego silne, szczupłe ciało o szerokich ramionach i muskularnej piersi pływaka miało doskonałe proporcje. Pod prawym ramieniem ziała duża rana kłuta. Na piersi zobaczyłem dwie mniejsze, jak od sztyletu, a poza tym liczne skaleczenia, zadrapania i siniaki na kończynach. Na szyi również widniał siny krąg, jakby ktoś zaciągnął na niej pętlę z cienkiego sznura. Był tak wyraźny, że gdyby nie krwawe rany, pomyślałbym, że przyczyną zgonu było uduszenie. Poczułem, jak Eko zadrżał. On też, jak i ja, widział już w życiu wiele zwłok, ale ofiary trucizny czy zdradzieckiego ciosu sztyletem w plecy przedstawiały znacznie mniej makabryczny widok niż leżące przed nami ciało. Było oczywiste, że ten człowiek nie zginął od skrytobójczego ciosu, ale w prawdziwej bitwie. Klodia ujęła dłoń zmarłego w obie swoje, jakby chciała ją ogrzać. Przesunęła po niej palcami i nagle zmarszczyła brwi. – Jego sygnet. Gdzie jest jego złoty sygnet? Zdjęłaś go, Fulwio?
Fulwia potrząsnęła głową. – Nie było go, kiedy przyniesiono ciało. Musieli go zabrać jego zabójcy, jak trofeum. – Mówiąc to, nie okazywała żadnych uczuć. Ktoś delikatnie zastukał do drzwi. Po chwili do pokoju weszła grupka niewolnic; niosły płachty materiału, grzebienie, słoiczki z maściami i dzbanki gorącej wody, z których unosiły się pasemka pary. – Dajcie mi grzebień – poleciła Klodia. – Kto posłał po te rzeczy? – Fulwia zmarszczyła brwi. – Ja. Klodia podeszła do wezgłowia tych zaimprowizowanych mar i zaczęła czesać włosy zmarłego. Grzebień zatrzymał się na kosmyku sklejonym zakrzepłą krwią. Przeciągnęła go siłą, ale ręce zaczęły jej drżeć. – Ty? No, to możesz je odesłać z powrotem – powiedziała Fulwia. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Jego ciało nie potrzebuje pielęgnacji. – Oczywiście, że potrzebuje. Ludzie na zewnątrz chcą je zobaczyć. – I zobaczą. – Ale nie w takim stanie! – zaprotestowała Klodia. – Właśnie w takim stanie. Chciałaś, żeby twoi przyjaciele go zobaczyli? Ja też chcę. Cały Rzym zobaczy zwłoki mojego męża! – Ależ ta krew, te podarte ubrania, wiszące na nim jak szmaty... – Wobec tego zdejmiemy ubrania. Niech go ludzie zobaczą tak, jak go znaleźliśmy. Klodia nie przerywała czesania, nie patrząc na szwagierkę. Fulwia podeszła do niej i zdecydowanym ruchem chwyciła ją za przegub, wyrwała grzebień i cisnęła go na podłogę. Gest był gwałtowny, ale jej głos pozostał równie beznamiętny jak wyraz twarzy. – Moja matka ma rację. To nie jest twój dom, Klodio. A on nie był twoim mężem. Eko pociągnął mnie za ramię. Skinąłem głową; czas, byśmy odeszli. Ukłoniłem się, okazując szacunek zmarłemu, ale mój gest pozostał niezauważony. Klodia i Fulwia patrzyły na siebie jak dwie tygrysice gotujące się do skoku. Niewolnice odstąpiły przed nami na boki, kiedy ruszyliśmy ku drzwiom. Przed wyjściem odwróciłem się jeszcze raz. Uderzyła mnie symbolika sceny: trup Klodiusza leżący na stole, a nad nim pięć kobiet najbliższych mu za życia, swoim wiekiem obejmujących całą jego długość. Mała córka, siostrzenica Metella, żona Fulwia, siostra Klodia i teściowa Sempronia. Przyszły mi na myśl kobiety trojańskie opłakujące Hektora, z niewolnicami jako chórem. Jasno oświetlony zewnętrzny pokój, pełen nerwowych mężczyzn w togach, wydał mi się innym światem. Atmosfera była tu równie napięta, ale w inny sposób. Nie była to atmosfera żałoby, lecz kryzysu i niepewności, jak w oblężonym warownym obozie albo na desperackim zebraniu spiskowców. Było tu teraz tłoczniej niż przedtem. Przybyli nowi, ważni goście, a
wraz z nimi orszaki wyzwoleńców i niewolników. Rozpoznałem kilku dobrze znanych senatorów i urzędników o skłonnościach populistycznych. Niektórzy stali w parach, cicho rozmawiając, inni zgromadzili się wokół rozczochranego człowieka o dzikim spojrzeniu, który przemawiał, co chwila uderzając pięścią w otwartą dłoń. – Mówię wam, że trzeba jeszcze tej nocy ruszyć na dom Milona. Po co czekać? To tylko o rzut kamieniem stąd. Wywleczemy go na ulicę, spalimy dom, a jego samego rozerwiemy na strzępy! – To Sekstus Kleliusz? – spytałem Ekona szeptem. Eko kiwnął głową i odszepnął: – Prawa ręka Klodiusza. Dowodzi bandami, urządza zamieszki, łamie ręce, rozcina nosy. Nie boi się pobrudzić rąk. Niektórzy z polityków kiwali głowami, inni parskali wzgardliwie. – Dlaczego myślisz, że Milo będzie w domu? – zapytał ktoś. – Po tym, co zrobił? Pewnie jest już w drodze do Massalii. – Nie Milo – zaprzeczył Kleliusz. – Przecież on od lat wygrażał, że zabije Klodiusza. Zapamiętajcie moje słowa, jutro zjawi się na Forum, by się tym przechwalać. Ale kiedy tylko się pokaże, zarżniemy go na miejscu! – Zarzynanie go nie ma sensu – wtrącił ów przystojny młodzieniec, którego zauważyłem przed wejściem do pokoju, bratanek Klodiusza Appiusz. – Raczej postawimy go przed sądem. – Przed sądem! – wykrzyknął z irytacją Kleliusz, któremu zawtórowały liczne pomruki niezadowolenia. – Tak, przed sądem! – powtórzył z uporem Appiusz. – To jedyna droga, by zdemaskować drania i to razem z jego przyjaciółmi. Cóż ty myślisz, że Milo sam tego dokonał? On nie ma dość rozumu, by zaplanować zasadzkę. Czuję tu rękę tego przeklętego Cycerona! Wrogowie wuja Publiusza nie zabili go spontanicznie. To było zaplanowane morderstwo! Nie chcę zwykłej pomsty. Tego może dokonać byle sztylet. Ja chcę widzieć tych ludzi skompromitowanych, odartych z godności i wygnanych z Rzymu! Chcę, aby całe miasto się ich wyrzekło, a wraz nimi całych ich rodzin! A to oznacza proces. – Nie uważam, abyśmy mieli wiele do powiedzenia w kwestii, czy urządzić jatkę, czy nie – odezwał się spokojny, wyglądający na bystrego młody człowiek stojący na skraju kręgu słuchaczy. – To Gajusz Sallustiusz – szepnął mi do ucha Eko. – Jeden z radykalnych trybunów wybranych w zeszłym roku. Ludzie zaczęli się odwracać, zaciekawieni słowami młodzieńca. Sallustiusz wzruszył ramionami. – Nie wiem, dlaczego myślicie, że możemy w jakikolwiek sposób kontrolować zachowanie tłumu. Klodiusz to potrafił, ale on nie żyje. Nie da się przewidzieć, co stanie się jutro, a nawet jeszcze tej nocy. Mówicie o zarzynaniu i o sądach, a może polać się tyle krwi,
że będziemy mieli szczęście, jeśli system przetrwa w takim stopniu, aby mógł się odbyć jakikolwiek proces. Znów rozległy się posykiwania i szmer niezadowolenia, ale nikt wprost nie zaprzeczył słowom Sallustiusza. Ludzie odwrócili się tylko i wznowili spory bez jego udziału. – Do sądu! – upierał się Appiusz. – Najpierw rozruchy! – sprzeciwił się Kleliusz. – Tłum nie zadowoli się niczym innym. A jeśli Milo odważy się wychylić łeb z ukrycia, utniemy mu go i będziemy obnosić po Forum na tyczce. – Wtedy miasto na pewno obróci się przeciwko nam – argumentował Appiusz. – Nie, wuj Publiusz dobrze rozumiał zasady posługiwania się motłochem: jako sztyletem, nie jako pałką. Jesteś zbyt zdenerwowany, Sekstusie. Powinieneś się wyspać. – Nie ucz mnie, jak Klodiusz używał motłochu. W połowie wszystkich przypadków to ja wymyślałem mu strategię. Oczy Appiusza rozbłysły gniewem. Lśniące szmaragdową zielenią przypomniały mi Klodię. – Nie próbuj wynosić się ponad swój stan, Sekstusie Kleliuszu. Zachowaj swą wulgarną retorykę dla tłumu! Ludzie w tym pokoju są zbyt wyrafinowani na takie pokrzykiwania. Kleliusz otworzył usta, by coś odpowiedzieć, ale zrezygnował, odwrócił się i wyszedł z pokoju. Zaległą, pełną napięcia ciszę przerwał Sallustiusz: – Myślę, że wszyscy jesteśmy trochę zdenerwowani. Wracam do domu, żeby się przespać. W ślad za nim opuściła pomieszczenie spora liczba jego stronników i pochlebców, robiąc więcej miejsca dla tych, którzy woleli zostać i dalej dyskutować i gestykulować. – Powinniśmy wziąć z niego przykład. – Szturchnąłem Ekona w bok. – Też potrzebuję snu. Poza tym naprawdę nie wiadomo, co jeszcze się wydarzy. Powinniśmy być w domach z rodzinami i zabarykadować drzwi. Gladiator, który nas przyprowadził, musiał nas obserwować. Kiedy ruszyliśmy do wyjścia, dołączył do nas i uparł się nas odprowadzić. Zawrócił dopiero wtedy, gdy znaleźliśmy się pod ochroną Ekonowych niewolników przy odosobnionym bocznym wejściu. Zeszliśmy schodami na ulicę. Od razu rzuciło się nam w oczy, że tłum zgromadzony pod willą Klodiusza jeszcze urósł. Mężczyźni stali grupkami, kłócąc się podobnie jak ich przywódcy w domu o to, co należy zrobić, tylko głośniej i wulgarniej. Inni stali samotnie i otwarcie płakali, jakby to ich brata lub ojca zabito. Zamierzałem iść prosto do domu, ale gęsty tłum był jak żywa siła, hamując moje kroki niczym przeciwny nurt. Eko zaś nie spieszył się z odejściem, zadowolony, że może obserwować, co się dzieje, staliśmy więc zafascynowani ogniem pochodni, napływającymi zewsząd urywkami rozmów, samą masą ludzką falującą jak jezioro, wszechobecnym nastrojem niepewności i obawy.
Nagle z metalicznym dźwiękiem otworzyły się wielkie drzwi willi. Tłum stopniowo ucichł w oczekiwaniu. Najpierw pojawili się zbrojni ludzie; zeszli po schodach, tworząc ruchomy kordon dla grupy obywateli w togach, którzy na ramionach nieśli mary ze zwłokami Klodiusza. Na ich widok podniosły się jęki i pomruki, a tłum ruszył naprzód, chcąc znaleźć się jak najbliżej. Mary zostały złożone na schodach, pochylone tak, że wszyscy mogli zobaczyć ciało. Porwał nas ludzki nurt. Tłum zebrany na dziedzińcu skupił się bliżej schodów, a powstała wolna przestrzeń za bramą wessała stojących na ulicy niczym potężny rzeczny wir. Eko ścisnął mnie za rękę, nie chcąc stracić mnie z oczu, a jego niewolnicy z trudem się nas trzymali, przepychając się i przeciskając bliżej. W pewnej chwili poczułem ukłucie noża, który jeden z nich miał ukryty w fałdach tuniki; pomyślałem, jaką byłoby dziką ironią losu, gdyby przez przypadek wypruł mi jelita człowiek, którego powinnością było mnie chronić. Zatrzymaliśmy się wreszcie. Ludzie stłoczyli się na dziedzińcu niczym ziarna piasku wsypane do butelki. Poprzez dym i ogień niezliczonych pochodni widziałem wyraźnie ciało Klodiusza, otoczone przez uzbrojonych strażników tak samo jak za życia. Po obu stronach mar ustawili się mężczyźni, którzy je nieśli. Rozpoznałem wśród nich Appiusza i Sekstusa Kleliusza. Zwłoki zostały pozbawione odzienia, pozostała tylko przepaska biodrowa. Rany obmyto, ale tylko po to, aby tym wyraźniej je ukazać; na bladej, woskowej skórze wciąż pełno było krwawych plam. Zauważyłem, że włosy miał starannie ułożone, zaczesane do tyłu tak, jak nosił je za życia, choć jeden niesforny kosmyk wymknął się i opadł na zamknięte oko. Gdyby patrzeć tylko na jego twarz, można by sądzić, że po prostu śpi i marszczy się przez sen, czując łaskotanie. Zdawało się, że lada chwila poruszy ręką i odgarnie kosmyk na czoło. Nie mogłem powstrzymać dreszczu, widząc go nagiego w taką zimną noc. Dookoła nas ludzie jęczeli, przeklinali, tupali nogami i wygrażali pięściami, płakali i kryli twarze w dłoniach. Po chwili przez tłum przemknęła nowa fala podekscytowania, kiedy w drzwiach ukazała się Fulwia. Ręce miała skrzyżowane na piersiach, szła z pochyloną głową, a jej długie czarne włosy zlewały się z żałobną suknią. Z tłumu wyciągały się ku niej ręce, lecz ona jakby nie widziała tych oznak współczucia. Przez długą chwilę stała u stóp martwego męża, po czym uniosła twarz ku niebu i wydała krzyk bólu, który zmroził mi krew w żyłach. Było to niemal zwierzęce wycie, rozdzierające czyste nocne powietrze. Jeśli ktokolwiek na Palatynie jeszcze spał, ten krzyk musiał go obudzić. Fulwia zaczęła rwać sobie włosy, wznosić ręce, a po chwili rzuciła się na ciało. Jej bratanek i Sekstus Kleliusz niezgrabnie usiłowali ją powstrzymać, ale dali za wygraną i odstąpili na bok, patrząc ze zgrozą, jak krzyczy i bije pięściami w mary. Ujęła w dłonie twarz Klodiusza i przytuliła się do niej, całując blade i zimne usta. Tłum wrzał gniewem. Pomyślałem o tym, co powiedział Sallustiusz: nikt nie kontroluje takiej masy, nabiera ona własnej woli. Może okaleczyć i zabić człowieka bez powodu, a nawet bez takiego zamiaru, skruszyć go lub stratować. Chwyciłem Ekona za rękę i jakoś
udało nam się przepchnąć z powrotem za bramę. Tłum wypełniał już całą ulicę tak daleko, jak mogłem sięgnąć okiem. Wszystkie domy były oświetlone, a na dachach stróżowali zaniepokojeni niewolnicy. Parłem przed siebie, przedzierając się przez tę ciżbę, a Eko ze swą eskortą ze wszystkich sił starali się trzymać się blisko mnie. W końcu dotarliśmy na luźniejszą przestrzeń. Nie zwolniłem kroku, dopóki nie skręciliśmy za róg, trafiając na pustą i ciemną uliczkę. Zatrzymałem się, by złapać oddech. Eko zrobił to samo. Zobaczyłem, że drżą mu ręce, a po chwili stwierdziłem, że i ja się trzęsę. Słysząc tylko własny oddech i puls w skroniach, nie zwróciłem uwagi na zbliżające się kroki. Dosłyszeli je jednak niewolnicy i stanęli murem wokół nas, patrząc czujnie w mrok. Uliczką nadchodziła grupa mężczyzn, kierując się w stronę domu Klodiusza. Kiedy nas mijali, ich przywódca nakazał zatrzymanie się i przyjrzał się nam uważnie. Jego twarz skrywał cień, ale widziałem, że ma kręcone włosy i wydatny nos, pod płaszczem zaś rysuje się silnie zbudowany tors. Po chwili podszedł do nas, zostawiając swą eskortę na miejscu. – Idziecie od willi Klodiusza? – spytał. – Tak – odpowiedziałem. – To prawda, co ludzie mówią? – A co mówią? – Że Klodiusz nie żyje. – To prawda. Mężczyzna westchnął. Było to ciche, delikatne westchnienie, jakże odmienne od pulsującego gniewu, który zostawiliśmy za sobą. – Biedny Publiusz! A zatem koniec z nim, na dobre czy na złe. Wszystko skończone. – Nieznajomy przechylił głowę, przyglądając mi się bliżej. – Czy ja ciebie skądś znam? – A znasz? – Tak mi się zdaje. Tak, jestem pewien. – Widzisz zatem w ciemności, obywatelu? – Dostatecznie dobrze. I nigdy nie zapominam głosu. – Mruczał coś do siebie, po czym rzekł: – Jesteś ojcem Metona, prawda? A to jego brat, Eko? – Zgadza się. Usiłowałem lepiej mu się przyjrzeć. Dostrzegałem jego rysy, wydatne łuki brwiowe i spłaszczony nos pięściarza, ale wciąż nie mogłem go rozpoznać. – Widzieliśmy się przed rokiem – powiedział. – Krótko, kiedy przybyliście do Rawenny odwiedzić Metona. Ja także służę pod rozkazami Cezara. – Przerwał na chwilę, ale kiedy nie dałem znaku, że sobie go przypominam, zrezygnował i zapytał: – Cóż więc się tam dzieje za rogiem? Skąd ta łuna? Chyba nie pali się żaden z domów? – Nie. To tylko bardzo dużo pochodni. – Zebrał się duży tłum? – Tak. Przyszli zobaczyć zwłoki. Jego żona, Fulwia...