STUART MACBRIDE
POŁAMAĆ KOŚCI
Przekład MACIEJ PINTARA
Tytuł oryginału Shatter the Bones
Philowi
ROZDZIAŁ 1
Sześć dni później
Trzy minuty.
– Kurwa. – Sierżant Logan McRae nacisnął klakson, dźwięk był ledwo słyszalny przez
wycie syreny i paplaninę w radiu. – Z drogi, do cholery!
– ...aby pokazać, że wszyscy myślimy o nich. Oto Alison i Jenny McGregor w
piosence Wiatr pod moimi skrzydłami... – Zagrały skrzypce, a potem zaczął się śpiew. – Czy...
– Chryste, znowu. – Posterunkowy Rennie wyłączył samochodowe radio i przeczesał
palcami szopę postawionych na żel blond włosów. Znów spojrzał na zegarek. – Nie zdążymy,
co?
Kolejny ryk klaksonu.
– Nareszcie! – Palant w toyocie prius przybliżył się do krawężnika, Logan wcisnął gaz
do dechy i z rykiem pomknął służbowym samochodem wydziału kryminalnego dookoła po
zewnętrznej, naciskając tak mocno kierownicę, że rozbolała go lewa dłoń. – Czas?
– Dwie minuty czterdzieści. – Rennie złapał się uchwytu nad drzwiami pasażera, kiedy
Logan przygrzał śmierdzącym vauxhallem wokół ronda Hazlehead. Pisk opon i hałas
plastikowego kołpaka rozstającego się z jednym z kół. – Aaa...
– Dawaj, dawaj. – Logan wyprzedził autobus linii 215 do Westhill, kierowca jadącego
w drugą stronę range rovera dał po hamulcach, wybałuszył oczy i zaklął.
Przez światła, ignorując ruch z przeciwka.
Logan szarpnął kierownicą w lewo, tył służbowego samochodu zarzucił, gdy wypadli
zza rogu na Hazledean Drive.
Rennie zapiszczał. Zamknął oczy.
– O Boże...
– Czas?
– Rozwalimy się...
– Czas, idioto!
– Minuta pięćdziesiąt sześć.
Grupa uczniów kręcących się przed pływalnią stanęła, żeby popatrzeć na pędzący
samochód.
Logan zredukował bieg i wycelował vauxhalla w rdzawoczerwony próg zwalniający.
Traf w sam środek, to koła pójdą po obu stronach garbu o szerokości metr dwadzieścia. Żaden
problem... Samochód wyskoczył w powietrze i opadł z łomotem na wyboisty asfalt.
– Chce pan nas zabić? – Rennie znów spojrzał na zegarek. – Minuta trzydzieści.
Posterunkowy miał rację; nie mogli zdążyć. Logan pokonał następny próg
zwalniający, nie odejmując gazu.
– Aaa! Minuta dziesięć.
Jeszcze nawet nie widzieli budki telefonicznej.
– Dawaj!
Samochód minął poślizgiem następny zakręt, koła wyrzuciły do góry szpryce grysu,
kiedy skierowali się ku parkowi Hazlehead. Nie było mowy, żeby się wyrobili, ni cholery.
– Trzydzieści dziewięć, trzydzieści osiem, trzydzieści siedem, trzydzieści sześć... –
Rennie zaparł się o deskę rozdzielczą. – Może zaczekają?
Logan wdusił gaz do podłogi i zakołysał się w tył i w przód na swoim siedzeniu. –
Dawaj, zasrańcu. – Czuł ból w lewej dłoni na styku z kierownicą. Krzaki przemykały za
oknem, murek bezzaprawowy zamazywał się w szarą smugę. Sto cztery kilometry na godzinę.
Sto sześć. Sto osiem...
– Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. – Rennie odchrząknął. – Dwadzieścia po.
Zatrzeszczało radio policyjne. – Centrala do charlie delta czternaście, czy już...
Rennie chwycił radiotelefon.
– Jeszcze w drodze.
– Jeszcze? Jest dwadzieścia po...
– Wiemy, do cholery! – Logan pokonał kolejny próg zwalniający z prędkością stu
dwunastu kilometrów na godzinę i samochód wyskoczył gwałtownie w powietrze. Kiedy tym
razem rąbnął w asfalt, rozległ się głośny metaliczny hałas, a po nim ogłuszający ryk. Potem
całe auto zadrżało, rozległ się szurgot i tylne koła przejechały po czymś.
Logan zerknął w lusterko wsteczne. Na środku jezdni leżał pognieciony i pogięty
wydech.
– Powiedz im, żeby ustawili blokady drogowe wokół całego parku, na każdym
wyjeździe!
Silnik ryczał jak rozjuszony niedźwiedź. Jeszcze jeden zakręt i byli na miejscu. Budka
telefoniczna British Telecom – jej powierzchnia ze szkła akrylowego Perspex pokryta
tatuażami z farby w sprayu – stała obok brudnego betonowego prostokąta publicznej toalety.
Nie było tu nikogo. Żadnych zaparkowanych samochodów. Żadnych przechodniów.
Vauxhall zatrzymał się z poślizgiem w tumanie jasnego kurzu. Logan zaciągnął
hamulec ręczny, odpiął pas bezpieczeństwa, wyskoczył i popędził do budki telefonicznej.
Cisza, tylko chrzęst żwiru pod jego stopami.
Otworzył szarpnięciem drzwi budki i owionął go szczypiący w oczy odór starego
moczu. Słuchawka leżała na widełkach, lśniący metalowy kabel był na swoim miejscu. Chyba
tylko to nie padło ofiarą wandali.
Ale telefon nie dzwonił.
– Czas?
Rennie zachwiał się, stając obok Logana, jego opalona twarz miała jeszcze bardziej
różowy odcień niż zwykle. Dyszał.
– Dwie minuty spóźnienia. – Obrócił się wokół własnej osi. – Może jeszcze nie
dzwonili? Może się wstrzymują? Albo coś... – Popatrzył na wyściełaną brązową kopertę,
która leżała na półce, gdzie powinna być książka telefoniczna.
Logan wyjął z kieszeni niebieskie nitrylowe rękawiczki i włożył je. Wziął kopertę.
Była zaadresowana: „Gliny”.
Rennie wytarł dłonią usta.
– Myśli pan, że to dla...
– Oczywiście, że tak. – Koperta nie była zaklejona. Logan otworzył ją i zajrzał do
środka. – Jezu.
– Co? Co oni...
Logan sięgnął do koperty i wyciągnął zmiętą w kulkę białą kartkę z czerwoną plamą
na środku. Rozprostował ją.
Na papierze leżał wałeczek bladego ciała – różowy paznokieć na jednym końcu,
krwawy kikut na drugim. Palec od nogi małej dziewczynki.
Na opakowaniu zakrzepła krew, ale Logan zdołał odczytać wiadomość z laserowej
drukarki: „Może następnym razem się nie spóźnicie”.
ROZDZIAŁ 2
Czy matka waliła was młotkiem po ciemieniu? – Starszy inspektor Finnie wskazał palcem
pokrytą graffiti budkę telefoniczną, gdzie samotna technik z biura identyfikacji w pełnym
stroju ochronnym do badania miejsca zbrodni nanosiła proszek daktyloskopijny. – Pewnie
dlatego pomyśleliście, że to dobry pomysł, aby zlekceważyć wszystkie zasady procedury
zbierania dowodów i otworzyć kopertę, kiedy każdy półgłówek...
– A gdyby były w niej instrukcje? Na przykład, dokąd jechać? – Logan gwałtownie
wysunął podbródek. – Zostawiłby ją pan?
Finnie zamknął oczy, westchnął i przygładził dłonią opadające kasztanowate włosy. Z
szerokimi gumowatymi wargami i obwisłą skórą twarzy szef wydziału kryminalnego z
każdym rokiem coraz bardziej przypominał niezadowoloną żabę. – Gdybyście dotarli tu na
czas, zamiast...
– Nie było szans, żebyśmy dojechali tu z Altens w sześć minut!
– Mieliście być...
– Spóźniliśmy się dwie minuty. Dwie minuty. I w tym czasie oni zdążyli wydrukować
wiadomość, obciąć palec od nogi małej dziewczynce, wsadzić go do koperty, zaadresować ją
„Gliny” i spieprzyć stąd bez śladu?
– Ale...
– Gdyby dokonali amputacji tutaj, wszędzie byłaby krew.
Finnie nadął policzki i wypuścił z gęby długi, wilgotny oddech.
– Jasna cholera.
– Nie mieliśmy dotrzeć tu w porę; to była pułapka.
Gdzieś za ich plecami rozległ się krzyk:
– Panie inspektorze? Halo? Czy to prawda, że znaleźliście ciało Jenny?
Finnie skulił się na moment, potem zmrużył małe paciorkowate oczy.
– Czy ci skurwiele są psychiczni?
Kobieta w workowatym ubraniu, dżinsach i jasnoniebieskiej koszulowej bluzce z
ciemnymi plamami pod pachami i między kieszeniami na piersiach. Człapała zakurzoną ulicą,
jej siwiejące włosy nad spoconym czołem wyglądały jak purchawka. Pryszczaty mężczyzna
dreptał obok niej, majstrując przy dużym aparacie fotograficznym.
Szef WK rozprostował ramiona i szepnął rozkazująco: – Dostarczcie tę kopertę z
powrotem do laboratorium. Niech zrobią wszystkie możliwe badania, do cholery. Nie jutro,
nie w przyszłym tygodniu i nie wtedy, kiedy Peterhead przestanie blokować system ich
cholerną gangsterską egzekucją, tylko dzisiaj. Jak najszybciej. Jasne?
Logan skinął głową.
– Tak, szefie. – Odwrócił się i ruszył do budki telefonicznej, kiedy Fotograf Pryszcz
robił pierwsze zdjęcie.
– To ona? To Jenny?
– Sierżant Taylor, ogrodzić miejsce przestępstwa, do cholery! – Głos Finniego
zadudnił w ciepłym popołudniu.
Technik z BI zdejmowała odcisk palca z popękanej pleksiglasowej ściany budki telefonicznej
tuż pod pornograficznym rysunkiem ludzików patyczaków wykonanym czarnym flamastrem.
– Jakiś sukces? – Logan zastukał w metalową ramę.
Podniosła na niego wzrok, między zaparowanymi goglami ochronnymi a białą maską
osłaniającą twarz był widoczny tylko wąski pas skóry.
– To zależy od twojej definicji sukcesu. Tu jest pełno odcisków i założę się o dychę, że
żadnego z nich nie zostawił nasz facet. Ale przejdźmy do plusów: znalazłam trzy zużyte
prezerwatywy, stertę skamieniałych psich balasów, dwie puste puszki po coca-coli, jest tu
gorąco jak w mikrofalówce i klęczę w zaschniętych szczynach. Czy można chcieć więcej?
– Prezerwatywy? – Logan zmarszczył nos. W budce telefonicznej cuchnącej jak
szalet? A mówią, że romantycy wyginęli. – Masz kopertę?
Wskazała stojącą obok niej walizkę.
– Jak pokwitujesz, to możesz ją wziąć.
– Zostawiłaś ją na słońcu? Dlaczego nie jest w lodzie?
– A skąd, do cholery, mam wziąć lód? Poza tym chyba już nie przyszyją z powrotem
tego palca, no nie? – Technik wytarła lśniące czoło rękawem kombinezonu.
– Nic dziwnego, że Finnie świruje... – Logan otworzył sfatygowaną metalową walizkę.
Czarny polar grampiańskiej policji leżał złożony wewnątrz, wyściełana koperta w
przezroczystej foliowej torbie dowodowej spoczywała w środku. Technik miała przynajmniej
tyle zdrowego rozsądku, że ją odizolowała. Wypełnił formularz i wstał. – Dobra, jak
zobaczysz coś...
– McRae! – Finnie krzyknął tak głośno, że oboje aż się wzdrygnęli. – Powiedziałem
„jak najszybciej”, a nie wtedy, kiedy będzie wam się podobało, do cholery!
Logan skręcił hałasującym vauxhallem w Queen Street. Włożyli uszkodzony wydech do
bagażnika i teraz służbowy samochód ryczał jak pierwszy hatchback jakiegoś nastolatka,
wnętrze wypełniał duszący zapach spalin.
Siedzący na fotelu pasażera posterunkowy Rennie cmoknął z niezadowoleniem.
– Myślałem, że o tej porze wszyscy już będą w Hazlehead...
Kwatera główna grampiańskiej policji ukazała się na końcu ulicy – brzydki czarno-
biały budynek w stylu lat siedemdziesiątych, zwalisty i groźny, z dachem najeżonym
antenami telekomunikacyjnymi i syrenami systemu wczesnego ostrzegania. Znajdujący się
obok gmach sądu okręgowego wyglądał niewiele lepiej, ale nawet on sprawiał sympatyczne
wrażenie w porównaniu z tłumem kłębiącym się na podwyższonym frontowym parkingu
komendy.
Ekipy telewizyjne, reporterzy, fotografowie i obowiązkowo oburzeni obywatele
trzymający transparenty: „Nie róbcie krzywdy naszej Jenny!”, „Wiatr pod naszymi
skrzydłami!!!”, „Alison i Jenny, modlimy się za was!”, „Wypuście je!!!” Łzy do obiektywów.
Ponure miny. Dokąd zmierza ten świat i szubienica to dla nich za mało.
Kilkoro demonstrantów odwróciło się w stronę przejeżdżającego z hałasem vauxhalla.
Rennie prychnął.
– Jak to jest, że zawsze brzydcy chcą być w telewizji? To znaczy, niech pan mnie źle
nie zrozumie: to tragiczne, i tak dalej, ale żadne z nich nigdy nawet nie spotkało tych
McGregorów. Więc jak to jest, że sterczą tutaj i wypłakują sobie oczy, jakby im właśnie
umarła matka? To chyba dość nienaturalne, no nie?
Logan zaparkował z tyłu, zostawiając uszkodzony samochód obok policyjnych
furgonów.
– Zabierz wszystko na trzecie piętro.
Rennie wziął torby dowodowe z tylnego siedzenia.
– Chodzi mi o to, że publiczne okazywanie współczucia komuś, kogo się nie zna, jest
po prostu nienormalne... Czy to psie gówno? – Uniósł jedną z toreb i przyjrzał się
szarobrązowym bryłkom w środku. – Tak! To psie...
– Zanieś to do laboratorium, do cholery. – Logan się odwrócił i ruszył do tylnych
drzwi.
– Więc ile to zajmie?
– Hm... – Mężczyzna w białym kombinezonie z włókniny polietylenowej Tyvek
wzdrygnął się, potem wyjął palec od nogi z zakrwawionego papieru i wsunął do torby
dowodowej. Jego głos tłumiła maska ochronna. – To mała dziewczynka, na litość boską.
Laboratorium w komendzie było częścią chwały głównej placówki na Nelson Street i
przypominało bardziej zagraconą kuchnię niż nowoczesną pracownię kryminalistyczną. Miało
nawet lodówko-zamrażarkę, która bulgotała sama do siebie przy drzwiach, pokryta
magnesami w zabawnych kształtach. W małym cyfrowym radyjku leciał program stacji
Northsound One na tyle głośno, że był słyszalny poprzez wycie stołu próżniowego, gdy ktoś
nanosił proszek daktyloskopijny na kawałek metalowej rury.
Logan obciągnął w kroku swój kombinezon. Jakiś dowcipny palant musiał zamienić
plakietki, bo strój za cholerę nie był w rozmiarze L.
– No więc ile to potrwa?
– Daj nam święty spokój, mamy to dopiero od piętnastu minut.
– Finnie chce, żeby zrobić wszystkie badania jak najszybciej.
– Coś podobnego. – Technik znów się pochylił nad pogniecionym papierem, pobrał
próbkę lepkiej ciemnoczerwonej krwi i włożył do małej plastikowej fiolki. – Jak się sprężę z
DNA, dostaniesz to z powrotem za godzinę...
– Konferencja prasowa jest o szóstej!
– ...za półtorej maks. Wcześniej nie dam rady.
– Nie możesz...
– To nie telewizja, nie mogę po prostu wyczarować profilu DNA w przerwie na
reklamy. Choć prawdopodobnie będę mógł ci podać grupę krwi. – Wziął kolejny wacik i
podszedł do blatu roboczego obok lodówki. – A co do reszty... – Westchnął, poprawił gogle
ochronne i spojrzał w drugi koniec laboratorium. – Sam? Ile czasu potrzebujesz na odciski
palców?
Nic.
Logan spojrzał na postać zgarbioną nad stołem próżniowym. Workowaty biały
kombinezon czynił ją całkowicie anonimową, nawet dla niego.
– Samantha?
Technik spróbował jeszcze raz.
– Sam?
Ciągle nic.
– Sam, ile czasu potrzebujesz na odciski palców?
Podniosła wzrok znad kawałka żelaznej rury. Jeden koniec tkwił w przezroczystej
foliowej torbie dowodowej, metal w środku był ciemny i poplamiony. Szarpnęła ściągacz
kaptura, odsłoniła burzę jaskrawoczerwonych włosów i wyjęła z ucha małą czarną słuchawkę.
– Co?
– Odciski palców.
– A. – Spojrzała na Logana i uśmiechnęła się... Prawdopodobnie. Trudno było
stwierdzić w pełnym stroju ochronnym. – To ty?
Logan odwzajemnił uśmiech przez własną maskę.
– Tak mi się zdaje.
– Trzymam twoją kopertę w superkleju. Ale nie spodziewam się zbyt wiele, bo jest
tam już dziesięć minut i nic nie wyszło.
– Zero Rh minus. – Technik uniósł jakąś kartę. – To coś pomoże?
Tyle samo, co Jenny McGregor.
– Sekcja zwłok?
– Nie mam pojęcia. – Mężczyzna wziął torbę dowodową z palcem od nogi w środku –
chwycił ją dwoma placami jak brudną serwetkę – i wręczył Loganowi, po czym wytarł
rękawiczki o przód kombinezonu. – Królowa Zimy jest na jakiejś konferencji w Baltimore, a
ten głupi palant, który ją zastępuje, ma zwolnienie lekarskie z powodu sraczki. Więc...
– Kiedy jej wysokość wraca? – Logan stłumił jęk.
– W przyszły wtorek.
Super.
Pokwitował palec od nogi i zszedł na dół do cichej i zimnej kostnicy w podziemnym
aneksie przy tylnym podwyższonym parkingu. Dyżurna asystentka patologa siedziała w
małym beżowym pokoju biurowym przy prosektorium, nogi trzymała na biurku i czytała
plotkarski magazyn o celebrytach.
Logan zastukał we framugę drzwi.
– Mam trochę szczątków dla pani.
– Aha, dobrze.
Czasopismo z nagłówkiem „Zdrady żon i dziewczyn sportowców – tylko u nas!”
wylądowało w szufladzie biurka i asystentka patologa wstała z krzesła. Wysoka, chuda,
podobna do insekta; modne okulary i szeroka płaska twarz, palce w ciągłym ruchu.
– W karawanie przy rampie załadowczej?
Logan pokazał torbę z maleńkim kawałkiem ciała i kości.
– A... – Uniosła szeroką ciemną brew. – Rozumiem. Mamy dziś masę pracy.
Zwiększymy tempo, kiedy pan Hudson wróci ze zwolnienia lekarskiego.
Przeszła do chłodni, otworzyła jedno z metalowych drzwi i wysunęła ze ściany dużą
metalową szufladę.
Patrzyła na nich woskowożółta twarz. Nos z opuchlizną jak piłka golfowa;
zmierzwiona siwa broda; skóra na czole i policzkach luźna, jakby źle naciągnięta.
Asystentka patologa zmarszczyła brwi.
– Coś tu nie tak. Powinieneś być w czwórce. – Westchnienie. – Nieważne. –
Otworzyła następne drzwi. – Tutaj.
– Sekcja zwłok musi być zrobiona jak najszybciej. Mamy...
– Niestety, z powodu nieobecności doktor McAllister i... „niedyspozycji” pana
Hudsona może minąć kilka dni, zanim będziemy mogli cokolwiek zrobić. – Wyciągnęła do
Logana rękę, jej palce poruszały się jak czułki parecznika. – Mogę prosić o szczątki?
Logan kazał jej pokwitować palec od nogi i przyglądał się, jak uroczyście umieszcza
go w szufladzie. Wyglądało to trochę śmiesznie: maleńki kawałek bladego ciała w torbie
dowodowej, leżący na tle nierdzewnej stali. Wsunęła szufladę z powrotem w ścianę i
zamknęła ze szczękiem ciężkie drzwi.
Z oczu, ale na pewno nie z głowy.
ROZDZIAŁ 3
Rose Ferris, „Daily Mail”. Nie odpowiedział pan jeszcze na pytanie: znaleźliście ciało Jenny
McGregor czy nie? – Wysoka chuda reporterka, siedząc na krześle, przesunęła się do przodu i
rozdęła nozdrza.
W górze na podium starszy inspektor Finnie otworzył usta, ale siedzący obok niego
mężczyzna go ubiegł.
– Nie, pani Ferris, nie znaleźliśmy. – Nadinspektor Bain wygładził przód galowego
munduru, światła ekip telewizyjnych odbijały się w srebrnych guzikach i jego lśniącej łysej
głowie. – I byłbym wdzięczny, gdyby bardziej skłonni do ekscytacji przedstawiciele prasy
przestali rozpowszechniać te niepotwierdzone pogłoski. Ludzie i tak są już wystarczająco
przygnębieni. Czy to jasne, pani Ferris?
Stojący z boku Logan zlustrował wzrokiem morze twarzy w największej sali ośrodka
Beach Ballroom – jedynej na tyle dużej blisko komendy, że wszyscy się zmieścili.
Kamerzyści telewizyjni, fotoreporterzy i dziennikarze wszystkich najważniejszych
ogólnokrajowych gazet. Wszyscy przyszli tutaj, żeby zobaczyć, jak grampiańska policja
wszystko knoci.
Siedzieli w równych rzędach na plastikowych krzesłach twarzami do małego
podwyższenia, gdzie starszy inspektor Finnie, jego szef – Łysy Brian – i wyglądający na
wyplutego rzecznik prasowy komendy zajmowali miejsca za przykrytym czarną tkaniną
stołem. Tło tworzył stojak wystawowy z godłem szkockiej policji: „Semper vigilio”, czyli
„Zawsze czujni”. Logan wątpił, czy ktoś w to jeszcze wierzy.
Wymięty mężczyzna podniósł rękę: wątły sęp w garniturze z supermarketu.
– Michael Larson, „Edinburgh Evening Post”. Niepotwierdzone, tak? Więc mówicie,
że to wszystko jest tylko jednym gigantycznym żartem? Że firma producencka...
Resztę zagłuszyły okrzyki:
– A ten swoje, cholera... Hej, Larson, twój fiut jest niepotwierdzony! Palant...
Larson zesztywniał.
– Dajcie spokój, przecież to oszustwo. Oni robią wszystko tylko po to, żeby zwiększyć
sprzedaż płyt, nie jest tak? Nigdy nie było żadnego ciała...
– Jeśli nie ma innych, sensownych pytań, to... – Nadinspektor Bain popatrzył ze
zmarszczonymi brwiami na zebranych, kiedy jakiś reporter w środku tłumu wstał. Cała sala
odwróciła się w stronę krępego faceta w wyglądającym na drogi szarym garniturze, jedwabnej
koszuli i krawacie. Włosy miał starannie uczesane, jakby dostarczono go w pudełku,
zawiniętego w kurczliwą folię opakowaniową.
Odczekał, aż wszystkie mikrofony i obiektywy zostaną wycelowane w jego kierunku.
– Colin Miller, „Aberdeen Examiner”. – Jego wyraźny akcent mieszkańca Glasgow nie
pasował do eleganckiego ubrania. Niski mężczyzna wyjął kartkę w przezroczystej foliowej
koszulce. – To trafiło na moje biurko pół godziny temu. Cytuję: „Policja nie traktuje tego
poważnie. Daliśmy jej proste, jasne instrukcje, a mimo to się spóźnili. Więc nie mieliśmy
wyboru: musieliśmy uciąć palec u nogi tej małej dziewczynce. Zostały jej jeszcze dziewięć.
Koniec z opieprzaniem się”.
W sali wybuchła wrzawa.
– Czy to prawda? Znaleźliście palec od nogi Jenny? Dlaczego grampiańska policja nie
traktuje tego poważnie? Jak możecie narażać życie małej dziewczynki na niebezpieczeństwo?
Przekażecie teraz tę sprawę Agencji do Walki z Przestępczością Zorganizowaną? Kiedy
będziemy mogli zobaczyć ten palec?... Jawne dochodzenie... Ludzie mają prawo wiedzieć...
Myślicie, że ona jeszcze żyje?
Flesze błyskały jak fajerwerki, Finnie, Bain i rzecznik prasowy komendy milczeli.
A Colin Miller stał i pławił się w blasku medialnej sławy.
Mały zasraniec.
– Wystarczy! – Nadinspektor Bain uderzył pięścią w blat tak mocno, że dzbanek z
wodą zadrżał, a trzy puste szklanki zadźwięczały. – Spokój, bo każę wszystkim opuścić salę,
jasne?
Harmider stopniowo ucichł, tyłki wróciły na krzesła.
Tylko Colin Miller nadal stał, trzymając w ręku list.
– No więc?
– Uważam... – Bain odchrząknął.
Rzecznik prasowy komendy nachylił się do niego i szepnął mu coś do ucha.
Nadinspektor się skrzywił, odpowiedział szeptem, po czym skinął głową.
– Mogę potwierdzić, że dziś po południu przekazano nam palec od nogi małej
dziewczynki, ale dopóki nie będzie wyników badania DNA...
I znów wybuchła wrzawa.
ROZDZIAŁ 4
Krzyki; dzwonki telefonów; posterunkowi i personel pomocniczy biegający po głównej sali
WK z kawałkami papieru; gorzko-słodki zapach parzonej kawy i odór starego potu zmieszane
z czymś przesłodzonym, sztucznym i kwiatowym. Niewielka odgrodzona ścianami część
czaiła się z jednej strony, miejsce pracy sześciu sierżantów z wydziału kryminalnego
grampiańskiej policji. Arkusz A4 przyklejony blu-tackiem do drzwi zaczynał wyglądać
niechlujnie, Mały Domek ginął wśród karteczek samoprzylepnych i narysowanych
długopisem siusiaków. Logan wcisnął się do środka i, zamknąwszy za sobą drzwi, stłumił
najgorszy hałas.
– Jezu...
Logan skinął głową jedynej osobie w pokoju, rozwalonemu w niedbałej pozie
mężczyźnie z powiększającą się łysiną, dużymi odstającymi uszami i jedną brwią, która
przecinała czoło jak pasek włochatego dywanu. Bob „Truciciel” Marshall: żywy dowód na to,
że nawet dobór naturalny ma prawo do wolnych dni.
Bob obrócił się na krześle.
– Miałem tu całą paczkę fajek jeszcze wczoraj i wszystkie zniknęły.
– Nie patrz na mnie: rzuciłem palenie cztery tygodnie temu. – Logan spojrzał na
zegarek. – Jakim cudem udało ci się olać konferencję prasową?
– Nasz ukochany przywódca, „tymczasowy” inspektor MacDonald, uznał, że ktoś
musi czuwać, żeby ten cholerny wydział trzymał głowę powyżej poziomu rynsztoka, kiedy
wy, banda pedałów, będziecie dawać dupy mediom.
– Jesteś po prostu zazdrosny.
– Jak cholera. – Odwrócił się do swojego biurka. – Jak przyjdzie moja kolej, żeby być
inspektorem, to poznacie, skurwiele, gniew Boba.
Logan usiadł za własnym biurkiem i włączył swój komputer.
– Masz numer tego nowego patologa, Hudsona?
– Zapytaj pannę Dalrymple.
– Nie ma mowy. – Logan się wzdrygnął.
– Hm. – Bob zmrużył oczy. – Ona dalej gra upiorną strażniczkę kostnicy?
– Od trzech tygodni. I zaczęła robić tę dziwną rzecz z palcami, jakby miała pająki
zamiast rąk.
Bob przytaknął.
– To mi się podoba. Pełne zaangażowanie. – Podjechał na krześle do przodu. –
Opowiadałem ci już o tym, jak kiedyś...
Ktoś otworzył drzwi i wpuścił odgłosy ledwo kontrolowanego chaosu. Samantha
stanęła w progu, kombinezon ochronny zniknął i odsłonił T-shirt zespołu Green Day, czarne
dżinsy i szopę jaskrawoczerwonych włosów z grzywką przyklejoną do czoła. Twarz cała
różowa i błyszcząca. Metalowa rura, na którą nanosiła proszek daktyloskopijny, zwisała jej z
ramienia, zapakowana w torby dowodowe owinięte srebrzystą taśmą samoprzylepną.
– Ktoś chciałby poznać wyniki badania DNA?
– Jeśli szukasz jakiejś próbki, to mam płyny ustrojowe w poręcznym dozowniku z
pompką. – Bob wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Logan, powiedz Trucicielowi, że nie dotknęłabym jego fiuta tarką do sera.
– Oj, daj spokój, chyba już się nie dąsasz?
Odwróciła się i rzuciła cienki plik papierów na biurko Logana.
– Krew jest Jenny. Na dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięćdziesiąt osiem
procent.
Logan przewertował kartki i znalazł stronę z konkluzją. – Szlag...
– Przykro mi. – Samantha otoczyła go swym ciepłym ramieniem. – Późno dziś
wrócisz? Bo jutro wielki dzień, pamiętasz?
– No cóż... – Bob potarł palcem swoją pojedynczą krzaczastą brew. – Trzeba być
optymistą: wyobraź sobie, że to byłby ktoś inny. Wtedy miałbyś dwoje zaginionych
dzieciaków.
– Fakt, zapewne... – Logan odłożył raport na biurko. DNA Jenny. Niech to szlag. –
Mówiłaś Finniemu?
– O nie, tylko nie to. – Samantha się cofnęła o krok, unosząc w górę obie ręce.
– A jeśli poproszę?
– Twoje nazwisko jest na materiale dowodowym, sam mu powiedz. – Potrząsnęła
lekko kawałkiem rury. – W każdym razie muszę to zanieść do magazynu, zanim przyjdzie ten
idiota Downie. Nie powierzyłabym temu śmierdzącemu sukinsynowi opiłowania własnych
paznokci u nóg, a co dopiero dowodu rzeczowego... – Samantha się zaczerwieniła.
Odchrząknęła. – Przepraszam.
Bob zacisnął wargi i cmoknął z niezadowoleniem.
– Na tym właśnie polega problem z personelem pomocniczym w dzisiejszych czasach:
stale popełniają gafy. Żartują sobie z paznokci u nóg, kiedy małej dziewczynce obcięto...
– Wal się, Bob.
Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Widzisz: znów się do mnie odzywasz!
Złożyła pocałunek na czole Logana i wymaszerowała z pokoju, pokazując Bobowi
uniesiony palec.
Bob wskazał swoje krocze.
– Więc... reflektujesz na tę próbkę DNA?
Samantha zatrzasnęła drzwi.
Główna sala WK była podzielona na boksy ściankami do wysokości piersi, wszystkie
pokrywały notatki służbowe, spisy telefonów i rysunki wycięte z „Aberdeen Examinera”.
Ktoś zniszczył plakat „Terroryzm: wspólny problem!” na ścianie – obok małej wnęki, gdzie
parzono herbatę i kawę – wykreślił słowo „Terroryzm” i zamiast niego napisał: „Dupa Boba”.
Logan przystanął przed dużymi białymi tablicami z przodu sali i przyjrzał się
zabazgranym rubrykom aktualizacji sprawy. Najwyraźniej Jenny i jej matkę zauważono na
poczcie w Peterhead, w jakimś pubie w Methlick, w Bibliotece Miejskiej w Elgin, na
pływalni w Inverurie, w kościele w Cults... Wszystko kompletne bzdety.
Ktoś uaktualnił odliczanie, teraz głosiło: „8 dni do ostatecznego terminu!!!”
– Sierżancie?
Logan zerknął w lewo. Posterunkowy Guthrie stał obok niego z parującym kubkiem
kawy, w sali unosił się gorzkawy zapach palonych ziaren. Logan odwrócił się z powrotem do
tablicy.
– Jeśli masz złą wiadomość, to spadaj i podziel się nią z kim innym.
Guthrie wręczył mu kubek, lekko nadąsana mina zniekształciła jego bladą twarz. Z
cerą o barwie półtłustego mleka, jasnorudymi włosami i blond brwiami wyglądał jak duch.
– Mleko, podwójny cukier.
– A... przepraszam. – Logan wziął kawę.
Posterunkowy skinął głową.
– Ale skoro już pana złapałem, sierżancie, to mógłby pan spojrzeć na jutrzejszy nalot
na melinę dilerów? McPherson prowadzi tę sprawę, a wie pan, co to znaczy...
Logan wiedział.
– O której wkraczacie?
– O wpół do czwartej.
– No to przynajmniej wcześnie rano. Gnojki będą jeszcze... – Zobaczył, że twarz
Guthriego wykrzywia brzydki grymas. – Co?
– Nie rano, sierżancie, po południu.
– Wkraczacie o wpół do czwartej po południu? Odbiło wam?
– Jest szansa, żeby pan... no wie pan... zamienił z nim słowo?
– Wszyscy będą całkiem rozbudzeni i gotowi do walki, zaczną stawiać opór przy
aresztowaniu, mogą dać nogę, zniszczyć dowody...
– Tak, wiem, poszczują nas tymi pieprzonymi wielkimi psami. Shuggie Webster
właśnie skołował sobie rottweilera wielkości mikrobusu. – Guthrie przysunął się bliżej. –
Może mógłby pan porozmawiać z Finniem? Powiedzieć mu, że McPherson to kutas.
Logan wypił łyczek kawy i się skrzywił. Oddał Guthriemu kubek.
– Nie zasłużyłeś na to taką kawą.
Guthrie wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Dzięki, sierżancie.
Logan wyszedł na korytarz. Zatrzymał się przed gabinetem starszego inspektora
Finniego, wziął głęboki oddech i zapukał w momencie, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie.
„Tymczasowy” inspektor MacDonald zamarł w progu i wzdrygnął się, kiedy knykcie
Logana znieruchomiały tuż przed jego nosem.
– Jezu...
– Przepraszam, Mark, to znaczy, szefie. – Logan się uśmiechnął.
MacDonald skinął głową, rumieniec zaróżowił skórę wokół jego koziej bródki.
– Tak, no cóż, wybaczcie, sierżancie. – Przecisnął się obok, pokuśtykał korytarzem do
swojego nowego gabinetu, zniknął w środku, zatrzaskując za sobą drzwi.
Sierżancie? Wystarczyły dwa tygodnie na tym stanowisku, a „tymczasowy” inspektor
MacDonald już zachowuje się jak palant.
Logan zajrzał do gabinetu Finniego. Szef WK tkwił za swoim biurkiem z gniewną
miną, reporter Colin Miller, gwiazdor „Aberdeen Examinera”, siedział w jednym ze
skórzanych foteli dla gości i wygładzał kant starannie wyprasowanych spodni. Sterta brudnej
pościeli, rozwalona na drugim fotelu, rozdziawiała usta w szerokim ziewnięciu. Inspektor
Steel. Zakończyła cichym beknięciem, wzdrygnęła się i zapadła jeszcze głębiej. Siwiejące
włosy sterczały na wszystkie strony jak rozwichrzona peruka Einsteina. Przesunęła dłonią po
twarzy, rozciągnęła sinoszare worki pod oczami, pozbawiając je kształtu. Potem puściła skórę
i zmarszczki powróciły na swoje miejsca.
– Długo to jeszcze potrwa? Mam w domu małe dziecko z gorączką i muszę wracać –
prychnęła.
Finnie zabębnił palcami w blat biurka. Kartka w przezroczystej foliowej koszulce
leżała przy klawiaturze jego komputera, nieskazitelnie biały papier błyszczał. Starszy
inspektor spojrzał na Logana.
– Tak?
Logan uniósł dostarczony przez Samanthę raport.
– Wynik badania DNA.
Colin Miller usiadł prosto.
– O!
Logan popatrzył na Finniego, na reportera i znów na Finniego.
– Panie inspektorze?
– Byłoby dobrze jeszcze dziś, sierżancie, zanim wszyscy stracimy chęć do życia.
– Słusznie. – Logan odchrząknął. – Jest pozytywny. DNA zgadza się z Jenny
McGregor.
Finnie skinął głową, jego grube gumowate wargi zacisnęły się w wygięty do dołu łuk.
– Nie ma co tak dramatyzować, sierżancie. Jak myślicie, skąd porywacze wzięli ten
palec? Z gabinetu pedikiuru? Oczywiście, że należał do Jenny. – Usiadł wygodnie. – Co z
kopertą i wiadomością?
Steel podniosła rękę.
– Niech zgadnę: gówno.
Logan ją zignorował.
– To samo, co z resztą: zero odcisków palców, zero DNA, zero włókien, zero włosów,
zero kurzu: kompletnie żadnych śladów. Nic.
– Ona strzela, i gol!
– Pani inspektor, wystarczy. – Finnie spojrzał na list na swoim biurku i zacytował: –
„Daliśmy jej proste, jasne instrukcje, a mimo to się spóźnili. Więc nie mieliśmy wyboru:
musieliśmy uciąć palec od nogi tej małej dziewczynce”. – Skubnął obie wargi razem. – Panie
Miller, jak się domyślam, zobaczymy to w jutrzejszej gazecie.
– Owszem, na pierwszej stronie: „Jenny torturowana – porywacze odrąbują jej palec
od nogi”.
– Rozumiem... – Finnie złączył końce palców. – I uważa pan, że to mądre wydrukować
coś takiego? Ludzie są już bardzo wzburzeni i...
– Zna pan układy: muszę to wydrukować. Tak jak musiałem odczytać wiadomość na
tej cholernej konferencji prasowej. Myśli pan, że chciałem to zrobić? Jezu, człowieku,
trzymałbym to w tajemnicy do ukazania się jutrzejszego porannego numeru. A teraz nie mam
wyłączności i każdy pieprzony brukowiec i gazeta dużego formatu w kraju to zamieści. Nie
wspominając już, że informacja prawdopodobnie dotarła do tej cholernej telewizji. – Reporter
wzruszył ramionami. – Ale nie mam wyjścia. Jeśli tego nie opublikuję, Jenny i jej matka
zginą.
Finnie przeczesał dłonią opadające kasztanowate włosy.
– Więc niech pan przynajmniej przedstawi sprawę z naszego punktu widzenia. Biorąc
pod uwagę warunki, nie mieliśmy dość czasu, by zareagować na telefon. A palec został ucięty
na długo przed naszym przyjazdem do budki telefonicznej. – Podniósł wzrok. – Zgadza się,
sierżancie?
– Wrobili nas. – Logan przytaknął.
– Kogo zacytować? – Reporter wyjął notes.
Finnie odkaszlnął.
– Niech pan to nazwie „źródłami zbliżonymi do śledztwa”.
– Poznam jakieś szczegóły?
– Sierżant McRae poda je panu w drodze do wyjścia... Ze zwykłymi ograniczeniami. A
teraz, jeśli to wszystko... – Starszy inspektor skierował spojrzenie na ekran swojego
komputera.
– Właściwie, panie inspektorze – Logan wskazał głową w kierunku sali WK – to
muszę zamienić z panem słowo. Na temat innej operacji.
Steel zwlokła się z fotela i stała przez moment zgięta niemal wpół, zanim się
wyprostowała z westchnieniem.
– Chodźmy, chłopcze z Glasgow, odprowadzisz mnie do drzwi frontowych, kiedy
kochankowie tutaj będą mieli małą schadzkę. – Zniżyła głos do teatralnego szeptu. – To
znaczy, będą się rżnąć.
– Dziękuję, pani inspektor, skończyliśmy.
Logan odczekał, aż drzwi się zamkną.
– Bez obrazy, panie inspektorze, ale raczej ograniczę nasze stosunki do platonicznych.
Finnie zmiażdżył go wzrokiem.
– Pozwalam Steel na pewną swobodę, bo mimo wszystko jest dobrą policjantką.
Natomiast wy...
– Przepraszam, panie inspektorze. – Logan klapnął na fotel, który właśnie zwolnił
Colin Miller. – Chodzi o inspektora McPhersona. Wie pan, że jutro robi nalot na melinę
dilerów? Zaplanował to na popołudnie. – Finnie milczał. – Kiedy cele będą...
– Tak, sierżancie, jestem doskonale zorientowany, co dilerzy narkotykowi robią po
południu. – Finnie usiadł wygodnie i postukał opuszkami palców w gumowate wargi. – I co
proponujecie z tym zrobić?
– Mógłby pan porozmawiać z McPhersonem, uświadomić mu... – Logan zamrugał.
Oblizał wargi. Poruszył się w fotelu. – Przepraszam, co ja proponuję z tym...?
– Najwyraźniej wiecie lepiej niż inspektor z dziewięcioletnim doświadczeniem. Co
zamierzacie zrobić z waszym nalotem na melinę dilerów?
Jasna cholera.
– Ja naprawdę... z... i to jest... eee... – Logan spojrzał na zegarek. Tuż po siódmej. –
Okej, no cóż, wracam w piątek i...
– Uważam, że należy kuć żelazo, póki gorące. A ty, Logan? Jak inaczej zaprasujesz
kanty w twoich dżinsach ładnie i prosto?
– Ale mam jutro... coś do załatwienia. I to...
– Gdzie jesteśmy z sekcją palca od nogi?
– Widzi pan, zarezerwowałem sobie wolny dzień, więc...
– Spróbujcie się skupić, sierżancie, sekcja zwłok.
Logan poczuł, że się czerwieni.
– Dzwoniłem do patologa, Hudsona. Rozmawiałem z jego żoną. On najwidoczniej nie
wychodzi z toalety cały dzień. Użyła wyrażenia „tuba pasty do zębów”. Jej zdaniem, on albo
umrze do rana, albo wróci do pracy.
– Dobra. – Finnie wcisnął włącznik i przywrócił swój monitor do życia. – Do roboty,
sierżancie. Jestem pewien, że doskonale to zorganizujecie.
ROZDZIAŁ 5
Potwierdzam, jesteśmy na pozycji. Odbiór.
Logan przetarł ręką piekące oczy, zmrużył je i spojrzał na bliźniak na końcu cichej
ślepej uliczki. Okolica była lekko zaniedbana: za długa trawa, która zaczynała wytwarzać
nasiona, zniszczona pralka obok dwóch powgniatanych śmietników na kółkach. Cała sceneria
monochromatyczna w blasku tuzina sodowych lamp ulicznych.
Wcisnął przycisk na swoim radiotelefonie.
– Okej, słuchajcie, ludzie, mamy trzech, być może czterech białych mężczyzn w
środku. Trzeba to rozegrać szybko i czysto: nie spieprzyć sprawy, samemu nie ucierpieć i nie
zrobić krzywdy nikomu innemu. Shuggie Webster ma nowego rottweilera, więc uważajcie.
Jasne?
– Druga drużyna. Przyjęliśmy.
– Pierwsza drużyna. Przyjęliśmy.
– Po prostu nie przychodźcie do mnie z płaczem, jak duży pies odgryzie wam jaja,
okej? – Logan podciągnął rękaw kurtki i odsłonił zegarek. – I wchodzimy na: osiem, siedem,
sześć...
– O rany... kto pierdnął?
– ...trzy, dwa, jeden. Teraz!
Posterunkowy Guthrie poruszył się na siedzeniu pasażera.
– Nie rozumiem, dlaczego muszę być...
– Chciałeś, żebym coś z tym zrobił, to zrobiłem.
– Ale...
– Nie przeginaj, Allan. Gdyby nie ty, przytulałbym się teraz w domu do mojej
wybranki.
Na końcu ślepego zaułka rozbłysły latarki, snopy światła omiotły ogród od frontu
nijakiego piętrowego domku. Białe bmw serii 3 na podjeździe.
Głuche uderzenie minitaranem w drzwi przeciwwłamaniowe.
– Pieprzone urządzenie...
Szczekanie psa.
Następne uderzenie.
I kolejne.
– Dlaczego nie możemy użyć materiałów wybuchowych, do cholery?
W sypialni na górze zapaliło się światło.
Następne uderzenie.
– Otwieraj, jebańcu!
Przytłumiony krzyk gdzieś w środku.
Guthrie odwrócił się na siedzeniu.
– Wie pan, widziałem kiedyś to wideo w Internecie. Walijska policja dwanaście minut
forsowała jedne z tych nowoczesnych frontowych drzwi przeciwwłamaniowych. To
cholerstwo jest mocniejsze od stali, jeśli...
Logan wcisnął kciukiem przycisk nadawania na radiotelefonie.
– Wejdźcie przez okno!
Pauza.
– Kto ma „chuligana”?
– Myślałem, że ty.
– Jakim cudem? Ja mam Duży Czerwony Klucz do Drzwi, baranie.
Znowu pauza.
– Sierżancie?
Logan znów wcisnął przycisk.
– Przysięgam na Boga, Greg, że jeśli przez ciebie będę musiał tam przyjść...
– Jest... eee... z tyłu w furgonie.
– Ty powinieneś być specem od metod wejścia! – Logan otworzył drzwi służbowego
samochodu i wysiadł w ciepłą noc.
Nieoznakowany furgon grupy operacyjnej był zaparkowany z boku pod zepsutą
latarnią. Logan puścił się tam sprintem. Ktoś napisał palcem na brudnych tylnych szybach:
„Michelle ciągnie druta!!!”
Cholerstwo nie było nawet zaryglowane.
Pociągnął tylne drzwi i włączył swoją latarkę. Puste pudełka po pizzy, mała butelka
coca-coli – do połowy wypita, z petami pływającymi w środku – a dalej, przymocowany do
ściany furgonu pajęczą siecią elastycznych linek, łom Halligana.
Logan odczepił go i wyciągnął na zewnątrz: metrowy metalowy drąg z pazurem na
jednym końcu i szpicem oraz służącym za dźwignię piaskownikiem na drugim,
poobłupywana i łuszcząca się czarna powłoką przeciwiskrowa. Zarzucił go sobie na ramię i
pobiegł w kierunku szturmowanego domu.
Światła zapalały się w innych budynkach, obudzeni ludzie patrzyli zza firanek,
zapowiadało się dobre widowisko.
Posterunkowy Greg Ferguson stał na przodzie garstki nieudolnych policjantów
ubranych na czarno jak wojownicy ninja. Znów rąbnął Dużym Czerwonym Kluczem do
Drzwi w drżącą plastikową płytę. Pot spływał po jego różowej twarzy, zęby miał zaciśnięte,
oczy zamknięte, gdy minitaran uderzył w trzeszczące tworzywo.
– Dawaj, jebańcu!
Logan dobrnął przez trawę po kolana do frontowego okna.
– Szyba!
Wziął łom za jeden koniec, tuż powyżej pazura, i zamachnął się z całej siły. Duży
metalowy szpic przebił dwie tafle szkła, wywołując eksplozję małych lśniących sześcianów.
Logan zamknął powieki i osłonił twarz jedną ręką, gdy szkło rozprysło się wszędzie wokół
niego.
Łom trafił w okienną ramę.
Wciąż osłaniając twarz, Logan przeciągnął „chuliganem” po krawędziach framugi –
tak jak go uczono na kursie metod wejścia – i usunął wszystkie, z wyjątkiem najmniejszych,
kawałki szkła.
– Nie stój tak, do cholery!
Posterunkowy Greg Ferguson rzucił Duży Czerwony Klucz do Drzwi, skoczył dość
niezdarnie na parapet okna, wylądował na nim na brzuchu i wgramolił się do środka,
wierzgając nogami, jakby dostał jakiegoś ataku. Z wielkim łomotem, klnąc, spadł na podłogę.
– Au...
Jedna z mniej nieużytecznych osób w grupie przywarła plecami do ściany,
przykucnęła i złączyła dłonie w rękawicach, umożliwiając pozostałym wspięcie się po tym
prowizorycznym stopniu na górę. Potem spojrzała na Logana i skinieniem głowy wskazała
swoje ręce.
– Sierżancie?
– Dzięki, ale zaczekam na meldunek, że jest czysto.
– Jak pan chce. – Policjantka odwróciła się i wlazła przez wybite okno.
Nie było sensu wracać do samochodu, Logan usiadł więc na masce bmw i pogrzebał w
kieszeniach w poszukiwaniu paczki papierosów, której już nie miał. Cztery tygodnie, dwa dni
i... Która to godzina? Tuż po wpół do czwartej nad ranem... Osiem godzin. Nieźle.
Stłumił ziewanie.
Z góry dobiegł odgłos spuszczania wody w toalecie, ledwo słyszalny między
krzykami, wrzaskami, warknięciami i cienkim zawodzeniem małego dziecka. Super – więcej
papierkowej roboty. Przy tym tempie będzie miał duże szczęście, jeśli wróci do domu przed
porą lanczu. W ostatniej chwili...
Cholerny posterunkowy Guthrie. „Nie może pan szybko zamienić słówka, sierżancie?”
O wilku mowa.
Guthrie przedarł się przez trawę, stanął obok Logana i spojrzał w górę na dom.
– Długo to jeszcze potrwa, sierżancie? Bo muszę...
– Jeśli twoje następne słowa nie będą brzmiały „pójść i kupić dla wszystkich bułeczki
z bekonem”, to nie ryzykowałbym. Jasne?
Pucołowate policzki Guthriego przybrały ładny odcień różu.
– Eee... właśnie to miałem powiedzieć. Bułeczki z bekonem. Więc znów je pan mięso?
– Wezwij opiekę społeczną, ktoś będzie musiał zająć się dzieckiem.
W środku zadudniły słowa: „Rzuć to cholerstwo!” Potem przenośny telewizor wyleciał
przez okno na górze w rozprysku szkła. Upadł w ogrodzie metr od nich, lampa kineskopowa
eksplodowała z wściekłym hukiem.
Logan zdzielił Guthriego w ramię.
– Lepiej się cofnij kawałek.
Dorosły mężczyzna wyskoczył z okna na górze. Przez moment na tle światła
padającego z łazienki wyglądał jak zawieszony w powietrzu. Potem z przyprawiającym o
mdłości głuchym łomotem i trzaskiem wylądował w ogrodzie u ich stóp.
Pauza.
Żadnego ruchu. Tylko jęki i przytłumione przekleństwa.
– Jezu... – Guthrie ukucnął przy leżącej postaci. – Wszystko gra? Nie ruszaj się!
Jeden z członków grupy operacyjnej wychylił się za parapet okienny.
– Wszyscy na dole cali?
– Mniej więcej. – Logan wstał i otrzepał ręce.
– Billy, kiedy się nauczysz, głupi sukinsynu, że handlujące prochami gnojki nie umieją
latać?
Brodaty Billy Dawson stęknął. Zęby miał zaciśnięte, oczy wytrzeszczone, źrenice
rozszerzone i ciemne. – Chyba złamałem nogę...
– Ciesz się, że nie skręciłeś karku. No więc: ile towaru masz w domu?
– Ile... Czego? Nie wiem, o czym pan mówi.
– I tak to znajdziemy. Ale mógłbyś nam zaoszczędzić fatygi.
– Aaa... Moja noga.
Logan znów walnął Guthriego.
– Jak skończysz rozmawiać z opieką społeczną, wezwij karetkę.
Posterunkowy na górze znów pomachał.
– Lepiej dwie.
Logan przeszedł nad jęczącym ciałem i skierował się w stronę domu.
– I miej na oku Billy’ego, żeby nie dał nogi i nie zrobił sobie krzywdy.
– Próbowali spłukać większość prochów, ale cała łazienka jest zapaskudzona towarem. –
Posterunkowy Ferguson wskazał ręką niegdyś niebieskie pomieszczenie, teraz pokryte
warstwą brązowego proszku. Stosik porozrywanego plastiku i taśmy opakowaniowej leżał
między rezerwuarem a wanną; więcej paczek, nieotwartych, na brudnym linoleum.
W łazience pachniało amoniakiem, brudną toaletą i kwiatowym odświeżaczem
powietrza z odcieniem, od którego Logana swędziały dziąsła. Pewnie lepiej tego nie wdychać.
Wycofał się, pociągając za sobą Fergusona, i zamknął drzwi.
– Zostawmy to naszym technikom.
– Co do tamtego wcześniej... – Ferguson zdjął z twarzy czarną chustę i odsłonił wąsy.
– Czego? Tego, że zapomniałeś łomu?
– Eee... no tak. Chyba nie musimy o tym wspominać, co? To znaczy...
– Więc co mam powiedzieć Finniemu, kiedy zapyta, dlaczego wejście zajęło nam tyle
czasu, że podejrzani zdążyli spłukać trzy paczki heroiny?
Posterunkowy wbił wzrok w swoje buty.
– Trudności operacyjne.
– Greg, jesteś beznadziejny, chyba wiesz o tym?
– Dzięki, sierżancie. – Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Najwyraźniej jestem stuknięty. – Logan odwrócił się do niego plecami i ponad
balustradą spojrzał w dół.
Tapeta była podarta i wybrzuszona, nieregularny motyw magnolii nie dodawał jej
klasy. Na wytartym dywanie widniały brązowe plamy i kępki zwierzęcej sierści. Gołe
żarówki. Przez szeroką szparę w drzwiach widać było pusty środek.
Znajoma gorzko-słodka woń marihuany unosiła się w ciepłym, stęchłym powietrzu.
Co wyjaśniało rozszerzone źrenice Billy’ego.
– Gdzie reszta?
Ferguson wskazał sypialnię z uszkodzonymi drzwiami.
– Dwójka tam, jeden w kuchni – przewrócił się, rozwalił sobie głowę o blat i stracił
przytomność. Jedno w drugiej sypialni... A raczej dwoje, jeśli liczyć dzieciaka. I...
– Jeden leży na środku ogrodu od frontu?
– Miałem powiedzieć, jeden skuty kajdankami z tyłu.
Logan ruszył do najbliższej sypialni.
– Daj go tutaj.
– Ale...
Zatrzymał się z ręką na gałce drzwi.
– Greg, co ty zrobiłeś?
– To nie ja! To był po prostu... Złapaliśmy go, jak próbował dać nogę przez płot z tyłu,
i Ellen go skuwała, kiedy wypadł z krzaków największy pies, jakiego widziałem w życiu.
Musieliśmy spieprzać. Ledwo zdążyliśmy ocalić spodnie na tyłkach, wbiegając do środka.
Zostawiliśmy tamtego przykutego do obrotowej suszarki do bielizny.
– Na litość... – Logan zamknął oczy. Policzył do dziesięciu.
– Sierżancie?
– Takie suszarki nie są umocowane w ziemi, Greg. Metalowy słupek tkwi w małym
otworze. Wystarczy, że tamten go wyciągnie i ucieknie! – Logan otworzył drzwi sypialni.
Kobieta siedziała w rogu w kucki, miała na sobie stanik i podarte dżinsy. Chuda jak
patyk, skóra i kości, zapadnięte oczy błyszczące jak wypolerowane węgle. Ręce skute za
plecami. Spękane blade wargi, odsłonięte pożółkłe zęby.
– Nic nie zrobiliśmy!
Małe dziecko w brudnej piżamce – najwyżej trzyletnie – siedziało na jej kolanach.
Chłopczykowi ciekło z nosa, buzię miał umazaną czymś brązowym.
Jeden z członków grupy operacyjnej stał nad nimi i bawił się telefonem komórkowym.
Logan podszedł do okna.
– Lepiej, żebyś nie aktualizował swojego cholernego konta w Twitterze, Archie.
Posterunkowy o nalanej twarzy zaczerwienił się i wetknął komórkę do kieszeni.
Logan popatrzył na ogród za domem. Mężczyzna w gąszczu zmagał się z obrotową
suszarką do bielizny, czarny pies patrolował wysoką trawę wokół jego kolan. Shuggie
Webster.
Przynajmniej Ellen była na tyle inteligentna, że przykuła go do skomplikowanego
dźwigniowego złącza, które mocowało cztery ramiona do słupka.
Shuggie trochę się gorączkował... Ciągnął, szarpał, przeklinał, usiłując albo rozwalić
kajdanki, albo suszarkę, i zaplątywał się coraz bardziej w brudną żółtą linkę do rozwieszania
prania. Wielka brzydka mucha złapana w plastikową pajęczą sieć. Webster obrócił się na
plecy, zaparł się obiema stopami o ramiona suszarki i naprężył mięśnie.
Logan otworzył okno sypialni.
STUART MACBRIDE POŁAMAĆ KOŚCI Przekład MACIEJ PINTARA Tytuł oryginału Shatter the Bones
Philowi
ROZDZIAŁ 1 Sześć dni później Trzy minuty. – Kurwa. – Sierżant Logan McRae nacisnął klakson, dźwięk był ledwo słyszalny przez wycie syreny i paplaninę w radiu. – Z drogi, do cholery! – ...aby pokazać, że wszyscy myślimy o nich. Oto Alison i Jenny McGregor w piosence Wiatr pod moimi skrzydłami... – Zagrały skrzypce, a potem zaczął się śpiew. – Czy... – Chryste, znowu. – Posterunkowy Rennie wyłączył samochodowe radio i przeczesał palcami szopę postawionych na żel blond włosów. Znów spojrzał na zegarek. – Nie zdążymy, co? Kolejny ryk klaksonu. – Nareszcie! – Palant w toyocie prius przybliżył się do krawężnika, Logan wcisnął gaz do dechy i z rykiem pomknął służbowym samochodem wydziału kryminalnego dookoła po zewnętrznej, naciskając tak mocno kierownicę, że rozbolała go lewa dłoń. – Czas? – Dwie minuty czterdzieści. – Rennie złapał się uchwytu nad drzwiami pasażera, kiedy Logan przygrzał śmierdzącym vauxhallem wokół ronda Hazlehead. Pisk opon i hałas plastikowego kołpaka rozstającego się z jednym z kół. – Aaa... – Dawaj, dawaj. – Logan wyprzedził autobus linii 215 do Westhill, kierowca jadącego w drugą stronę range rovera dał po hamulcach, wybałuszył oczy i zaklął. Przez światła, ignorując ruch z przeciwka. Logan szarpnął kierownicą w lewo, tył służbowego samochodu zarzucił, gdy wypadli zza rogu na Hazledean Drive. Rennie zapiszczał. Zamknął oczy. – O Boże... – Czas? – Rozwalimy się... – Czas, idioto! – Minuta pięćdziesiąt sześć.
Grupa uczniów kręcących się przed pływalnią stanęła, żeby popatrzeć na pędzący samochód. Logan zredukował bieg i wycelował vauxhalla w rdzawoczerwony próg zwalniający. Traf w sam środek, to koła pójdą po obu stronach garbu o szerokości metr dwadzieścia. Żaden problem... Samochód wyskoczył w powietrze i opadł z łomotem na wyboisty asfalt. – Chce pan nas zabić? – Rennie znów spojrzał na zegarek. – Minuta trzydzieści. Posterunkowy miał rację; nie mogli zdążyć. Logan pokonał następny próg zwalniający, nie odejmując gazu. – Aaa! Minuta dziesięć. Jeszcze nawet nie widzieli budki telefonicznej. – Dawaj! Samochód minął poślizgiem następny zakręt, koła wyrzuciły do góry szpryce grysu, kiedy skierowali się ku parkowi Hazlehead. Nie było mowy, żeby się wyrobili, ni cholery. – Trzydzieści dziewięć, trzydzieści osiem, trzydzieści siedem, trzydzieści sześć... – Rennie zaparł się o deskę rozdzielczą. – Może zaczekają? Logan wdusił gaz do podłogi i zakołysał się w tył i w przód na swoim siedzeniu. – Dawaj, zasrańcu. – Czuł ból w lewej dłoni na styku z kierownicą. Krzaki przemykały za oknem, murek bezzaprawowy zamazywał się w szarą smugę. Sto cztery kilometry na godzinę. Sto sześć. Sto osiem... – Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. – Rennie odchrząknął. – Dwadzieścia po. Zatrzeszczało radio policyjne. – Centrala do charlie delta czternaście, czy już... Rennie chwycił radiotelefon. – Jeszcze w drodze. – Jeszcze? Jest dwadzieścia po... – Wiemy, do cholery! – Logan pokonał kolejny próg zwalniający z prędkością stu dwunastu kilometrów na godzinę i samochód wyskoczył gwałtownie w powietrze. Kiedy tym razem rąbnął w asfalt, rozległ się głośny metaliczny hałas, a po nim ogłuszający ryk. Potem całe auto zadrżało, rozległ się szurgot i tylne koła przejechały po czymś. Logan zerknął w lusterko wsteczne. Na środku jezdni leżał pognieciony i pogięty wydech. – Powiedz im, żeby ustawili blokady drogowe wokół całego parku, na każdym wyjeździe! Silnik ryczał jak rozjuszony niedźwiedź. Jeszcze jeden zakręt i byli na miejscu. Budka telefoniczna British Telecom – jej powierzchnia ze szkła akrylowego Perspex pokryta
tatuażami z farby w sprayu – stała obok brudnego betonowego prostokąta publicznej toalety. Nie było tu nikogo. Żadnych zaparkowanych samochodów. Żadnych przechodniów. Vauxhall zatrzymał się z poślizgiem w tumanie jasnego kurzu. Logan zaciągnął hamulec ręczny, odpiął pas bezpieczeństwa, wyskoczył i popędził do budki telefonicznej. Cisza, tylko chrzęst żwiru pod jego stopami. Otworzył szarpnięciem drzwi budki i owionął go szczypiący w oczy odór starego moczu. Słuchawka leżała na widełkach, lśniący metalowy kabel był na swoim miejscu. Chyba tylko to nie padło ofiarą wandali. Ale telefon nie dzwonił. – Czas? Rennie zachwiał się, stając obok Logana, jego opalona twarz miała jeszcze bardziej różowy odcień niż zwykle. Dyszał. – Dwie minuty spóźnienia. – Obrócił się wokół własnej osi. – Może jeszcze nie dzwonili? Może się wstrzymują? Albo coś... – Popatrzył na wyściełaną brązową kopertę, która leżała na półce, gdzie powinna być książka telefoniczna. Logan wyjął z kieszeni niebieskie nitrylowe rękawiczki i włożył je. Wziął kopertę. Była zaadresowana: „Gliny”. Rennie wytarł dłonią usta. – Myśli pan, że to dla... – Oczywiście, że tak. – Koperta nie była zaklejona. Logan otworzył ją i zajrzał do środka. – Jezu. – Co? Co oni... Logan sięgnął do koperty i wyciągnął zmiętą w kulkę białą kartkę z czerwoną plamą na środku. Rozprostował ją. Na papierze leżał wałeczek bladego ciała – różowy paznokieć na jednym końcu, krwawy kikut na drugim. Palec od nogi małej dziewczynki. Na opakowaniu zakrzepła krew, ale Logan zdołał odczytać wiadomość z laserowej drukarki: „Może następnym razem się nie spóźnicie”.
ROZDZIAŁ 2 Czy matka waliła was młotkiem po ciemieniu? – Starszy inspektor Finnie wskazał palcem pokrytą graffiti budkę telefoniczną, gdzie samotna technik z biura identyfikacji w pełnym stroju ochronnym do badania miejsca zbrodni nanosiła proszek daktyloskopijny. – Pewnie dlatego pomyśleliście, że to dobry pomysł, aby zlekceważyć wszystkie zasady procedury zbierania dowodów i otworzyć kopertę, kiedy każdy półgłówek... – A gdyby były w niej instrukcje? Na przykład, dokąd jechać? – Logan gwałtownie wysunął podbródek. – Zostawiłby ją pan? Finnie zamknął oczy, westchnął i przygładził dłonią opadające kasztanowate włosy. Z szerokimi gumowatymi wargami i obwisłą skórą twarzy szef wydziału kryminalnego z każdym rokiem coraz bardziej przypominał niezadowoloną żabę. – Gdybyście dotarli tu na czas, zamiast... – Nie było szans, żebyśmy dojechali tu z Altens w sześć minut! – Mieliście być... – Spóźniliśmy się dwie minuty. Dwie minuty. I w tym czasie oni zdążyli wydrukować wiadomość, obciąć palec od nogi małej dziewczynce, wsadzić go do koperty, zaadresować ją „Gliny” i spieprzyć stąd bez śladu? – Ale... – Gdyby dokonali amputacji tutaj, wszędzie byłaby krew. Finnie nadął policzki i wypuścił z gęby długi, wilgotny oddech. – Jasna cholera. – Nie mieliśmy dotrzeć tu w porę; to była pułapka. Gdzieś za ich plecami rozległ się krzyk: – Panie inspektorze? Halo? Czy to prawda, że znaleźliście ciało Jenny? Finnie skulił się na moment, potem zmrużył małe paciorkowate oczy. – Czy ci skurwiele są psychiczni? Kobieta w workowatym ubraniu, dżinsach i jasnoniebieskiej koszulowej bluzce z ciemnymi plamami pod pachami i między kieszeniami na piersiach. Człapała zakurzoną ulicą, jej siwiejące włosy nad spoconym czołem wyglądały jak purchawka. Pryszczaty mężczyzna dreptał obok niej, majstrując przy dużym aparacie fotograficznym. Szef WK rozprostował ramiona i szepnął rozkazująco: – Dostarczcie tę kopertę z powrotem do laboratorium. Niech zrobią wszystkie możliwe badania, do cholery. Nie jutro,
nie w przyszłym tygodniu i nie wtedy, kiedy Peterhead przestanie blokować system ich cholerną gangsterską egzekucją, tylko dzisiaj. Jak najszybciej. Jasne? Logan skinął głową. – Tak, szefie. – Odwrócił się i ruszył do budki telefonicznej, kiedy Fotograf Pryszcz robił pierwsze zdjęcie. – To ona? To Jenny? – Sierżant Taylor, ogrodzić miejsce przestępstwa, do cholery! – Głos Finniego zadudnił w ciepłym popołudniu. Technik z BI zdejmowała odcisk palca z popękanej pleksiglasowej ściany budki telefonicznej tuż pod pornograficznym rysunkiem ludzików patyczaków wykonanym czarnym flamastrem. – Jakiś sukces? – Logan zastukał w metalową ramę. Podniosła na niego wzrok, między zaparowanymi goglami ochronnymi a białą maską osłaniającą twarz był widoczny tylko wąski pas skóry. – To zależy od twojej definicji sukcesu. Tu jest pełno odcisków i założę się o dychę, że żadnego z nich nie zostawił nasz facet. Ale przejdźmy do plusów: znalazłam trzy zużyte prezerwatywy, stertę skamieniałych psich balasów, dwie puste puszki po coca-coli, jest tu gorąco jak w mikrofalówce i klęczę w zaschniętych szczynach. Czy można chcieć więcej? – Prezerwatywy? – Logan zmarszczył nos. W budce telefonicznej cuchnącej jak szalet? A mówią, że romantycy wyginęli. – Masz kopertę? Wskazała stojącą obok niej walizkę. – Jak pokwitujesz, to możesz ją wziąć. – Zostawiłaś ją na słońcu? Dlaczego nie jest w lodzie? – A skąd, do cholery, mam wziąć lód? Poza tym chyba już nie przyszyją z powrotem tego palca, no nie? – Technik wytarła lśniące czoło rękawem kombinezonu. – Nic dziwnego, że Finnie świruje... – Logan otworzył sfatygowaną metalową walizkę. Czarny polar grampiańskiej policji leżał złożony wewnątrz, wyściełana koperta w przezroczystej foliowej torbie dowodowej spoczywała w środku. Technik miała przynajmniej tyle zdrowego rozsądku, że ją odizolowała. Wypełnił formularz i wstał. – Dobra, jak zobaczysz coś... – McRae! – Finnie krzyknął tak głośno, że oboje aż się wzdrygnęli. – Powiedziałem „jak najszybciej”, a nie wtedy, kiedy będzie wam się podobało, do cholery!
Logan skręcił hałasującym vauxhallem w Queen Street. Włożyli uszkodzony wydech do bagażnika i teraz służbowy samochód ryczał jak pierwszy hatchback jakiegoś nastolatka, wnętrze wypełniał duszący zapach spalin. Siedzący na fotelu pasażera posterunkowy Rennie cmoknął z niezadowoleniem. – Myślałem, że o tej porze wszyscy już będą w Hazlehead... Kwatera główna grampiańskiej policji ukazała się na końcu ulicy – brzydki czarno- biały budynek w stylu lat siedemdziesiątych, zwalisty i groźny, z dachem najeżonym antenami telekomunikacyjnymi i syrenami systemu wczesnego ostrzegania. Znajdujący się obok gmach sądu okręgowego wyglądał niewiele lepiej, ale nawet on sprawiał sympatyczne wrażenie w porównaniu z tłumem kłębiącym się na podwyższonym frontowym parkingu komendy. Ekipy telewizyjne, reporterzy, fotografowie i obowiązkowo oburzeni obywatele trzymający transparenty: „Nie róbcie krzywdy naszej Jenny!”, „Wiatr pod naszymi skrzydłami!!!”, „Alison i Jenny, modlimy się za was!”, „Wypuście je!!!” Łzy do obiektywów. Ponure miny. Dokąd zmierza ten świat i szubienica to dla nich za mało. Kilkoro demonstrantów odwróciło się w stronę przejeżdżającego z hałasem vauxhalla. Rennie prychnął. – Jak to jest, że zawsze brzydcy chcą być w telewizji? To znaczy, niech pan mnie źle nie zrozumie: to tragiczne, i tak dalej, ale żadne z nich nigdy nawet nie spotkało tych McGregorów. Więc jak to jest, że sterczą tutaj i wypłakują sobie oczy, jakby im właśnie umarła matka? To chyba dość nienaturalne, no nie? Logan zaparkował z tyłu, zostawiając uszkodzony samochód obok policyjnych furgonów. – Zabierz wszystko na trzecie piętro. Rennie wziął torby dowodowe z tylnego siedzenia. – Chodzi mi o to, że publiczne okazywanie współczucia komuś, kogo się nie zna, jest po prostu nienormalne... Czy to psie gówno? – Uniósł jedną z toreb i przyjrzał się szarobrązowym bryłkom w środku. – Tak! To psie... – Zanieś to do laboratorium, do cholery. – Logan się odwrócił i ruszył do tylnych drzwi. – Więc ile to zajmie? – Hm... – Mężczyzna w białym kombinezonie z włókniny polietylenowej Tyvek wzdrygnął się, potem wyjął palec od nogi z zakrwawionego papieru i wsunął do torby
dowodowej. Jego głos tłumiła maska ochronna. – To mała dziewczynka, na litość boską. Laboratorium w komendzie było częścią chwały głównej placówki na Nelson Street i przypominało bardziej zagraconą kuchnię niż nowoczesną pracownię kryminalistyczną. Miało nawet lodówko-zamrażarkę, która bulgotała sama do siebie przy drzwiach, pokryta magnesami w zabawnych kształtach. W małym cyfrowym radyjku leciał program stacji Northsound One na tyle głośno, że był słyszalny poprzez wycie stołu próżniowego, gdy ktoś nanosił proszek daktyloskopijny na kawałek metalowej rury. Logan obciągnął w kroku swój kombinezon. Jakiś dowcipny palant musiał zamienić plakietki, bo strój za cholerę nie był w rozmiarze L. – No więc ile to potrwa? – Daj nam święty spokój, mamy to dopiero od piętnastu minut. – Finnie chce, żeby zrobić wszystkie badania jak najszybciej. – Coś podobnego. – Technik znów się pochylił nad pogniecionym papierem, pobrał próbkę lepkiej ciemnoczerwonej krwi i włożył do małej plastikowej fiolki. – Jak się sprężę z DNA, dostaniesz to z powrotem za godzinę... – Konferencja prasowa jest o szóstej! – ...za półtorej maks. Wcześniej nie dam rady. – Nie możesz... – To nie telewizja, nie mogę po prostu wyczarować profilu DNA w przerwie na reklamy. Choć prawdopodobnie będę mógł ci podać grupę krwi. – Wziął kolejny wacik i podszedł do blatu roboczego obok lodówki. – A co do reszty... – Westchnął, poprawił gogle ochronne i spojrzał w drugi koniec laboratorium. – Sam? Ile czasu potrzebujesz na odciski palców? Nic. Logan spojrzał na postać zgarbioną nad stołem próżniowym. Workowaty biały kombinezon czynił ją całkowicie anonimową, nawet dla niego. – Samantha? Technik spróbował jeszcze raz. – Sam? Ciągle nic. – Sam, ile czasu potrzebujesz na odciski palców? Podniosła wzrok znad kawałka żelaznej rury. Jeden koniec tkwił w przezroczystej foliowej torbie dowodowej, metal w środku był ciemny i poplamiony. Szarpnęła ściągacz kaptura, odsłoniła burzę jaskrawoczerwonych włosów i wyjęła z ucha małą czarną słuchawkę.
– Co? – Odciski palców. – A. – Spojrzała na Logana i uśmiechnęła się... Prawdopodobnie. Trudno było stwierdzić w pełnym stroju ochronnym. – To ty? Logan odwzajemnił uśmiech przez własną maskę. – Tak mi się zdaje. – Trzymam twoją kopertę w superkleju. Ale nie spodziewam się zbyt wiele, bo jest tam już dziesięć minut i nic nie wyszło. – Zero Rh minus. – Technik uniósł jakąś kartę. – To coś pomoże? Tyle samo, co Jenny McGregor. – Sekcja zwłok? – Nie mam pojęcia. – Mężczyzna wziął torbę dowodową z palcem od nogi w środku – chwycił ją dwoma placami jak brudną serwetkę – i wręczył Loganowi, po czym wytarł rękawiczki o przód kombinezonu. – Królowa Zimy jest na jakiejś konferencji w Baltimore, a ten głupi palant, który ją zastępuje, ma zwolnienie lekarskie z powodu sraczki. Więc... – Kiedy jej wysokość wraca? – Logan stłumił jęk. – W przyszły wtorek. Super. Pokwitował palec od nogi i zszedł na dół do cichej i zimnej kostnicy w podziemnym aneksie przy tylnym podwyższonym parkingu. Dyżurna asystentka patologa siedziała w małym beżowym pokoju biurowym przy prosektorium, nogi trzymała na biurku i czytała plotkarski magazyn o celebrytach. Logan zastukał we framugę drzwi. – Mam trochę szczątków dla pani. – Aha, dobrze. Czasopismo z nagłówkiem „Zdrady żon i dziewczyn sportowców – tylko u nas!” wylądowało w szufladzie biurka i asystentka patologa wstała z krzesła. Wysoka, chuda, podobna do insekta; modne okulary i szeroka płaska twarz, palce w ciągłym ruchu. – W karawanie przy rampie załadowczej? Logan pokazał torbę z maleńkim kawałkiem ciała i kości. – A... – Uniosła szeroką ciemną brew. – Rozumiem. Mamy dziś masę pracy. Zwiększymy tempo, kiedy pan Hudson wróci ze zwolnienia lekarskiego. Przeszła do chłodni, otworzyła jedno z metalowych drzwi i wysunęła ze ściany dużą metalową szufladę.
Patrzyła na nich woskowożółta twarz. Nos z opuchlizną jak piłka golfowa; zmierzwiona siwa broda; skóra na czole i policzkach luźna, jakby źle naciągnięta. Asystentka patologa zmarszczyła brwi. – Coś tu nie tak. Powinieneś być w czwórce. – Westchnienie. – Nieważne. – Otworzyła następne drzwi. – Tutaj. – Sekcja zwłok musi być zrobiona jak najszybciej. Mamy... – Niestety, z powodu nieobecności doktor McAllister i... „niedyspozycji” pana Hudsona może minąć kilka dni, zanim będziemy mogli cokolwiek zrobić. – Wyciągnęła do Logana rękę, jej palce poruszały się jak czułki parecznika. – Mogę prosić o szczątki? Logan kazał jej pokwitować palec od nogi i przyglądał się, jak uroczyście umieszcza go w szufladzie. Wyglądało to trochę śmiesznie: maleńki kawałek bladego ciała w torbie dowodowej, leżący na tle nierdzewnej stali. Wsunęła szufladę z powrotem w ścianę i zamknęła ze szczękiem ciężkie drzwi. Z oczu, ale na pewno nie z głowy. ROZDZIAŁ 3 Rose Ferris, „Daily Mail”. Nie odpowiedział pan jeszcze na pytanie: znaleźliście ciało Jenny McGregor czy nie? – Wysoka chuda reporterka, siedząc na krześle, przesunęła się do przodu i rozdęła nozdrza. W górze na podium starszy inspektor Finnie otworzył usta, ale siedzący obok niego mężczyzna go ubiegł. – Nie, pani Ferris, nie znaleźliśmy. – Nadinspektor Bain wygładził przód galowego munduru, światła ekip telewizyjnych odbijały się w srebrnych guzikach i jego lśniącej łysej głowie. – I byłbym wdzięczny, gdyby bardziej skłonni do ekscytacji przedstawiciele prasy przestali rozpowszechniać te niepotwierdzone pogłoski. Ludzie i tak są już wystarczająco przygnębieni. Czy to jasne, pani Ferris? Stojący z boku Logan zlustrował wzrokiem morze twarzy w największej sali ośrodka Beach Ballroom – jedynej na tyle dużej blisko komendy, że wszyscy się zmieścili. Kamerzyści telewizyjni, fotoreporterzy i dziennikarze wszystkich najważniejszych ogólnokrajowych gazet. Wszyscy przyszli tutaj, żeby zobaczyć, jak grampiańska policja wszystko knoci.
Siedzieli w równych rzędach na plastikowych krzesłach twarzami do małego podwyższenia, gdzie starszy inspektor Finnie, jego szef – Łysy Brian – i wyglądający na wyplutego rzecznik prasowy komendy zajmowali miejsca za przykrytym czarną tkaniną stołem. Tło tworzył stojak wystawowy z godłem szkockiej policji: „Semper vigilio”, czyli „Zawsze czujni”. Logan wątpił, czy ktoś w to jeszcze wierzy. Wymięty mężczyzna podniósł rękę: wątły sęp w garniturze z supermarketu. – Michael Larson, „Edinburgh Evening Post”. Niepotwierdzone, tak? Więc mówicie, że to wszystko jest tylko jednym gigantycznym żartem? Że firma producencka... Resztę zagłuszyły okrzyki: – A ten swoje, cholera... Hej, Larson, twój fiut jest niepotwierdzony! Palant... Larson zesztywniał. – Dajcie spokój, przecież to oszustwo. Oni robią wszystko tylko po to, żeby zwiększyć sprzedaż płyt, nie jest tak? Nigdy nie było żadnego ciała... – Jeśli nie ma innych, sensownych pytań, to... – Nadinspektor Bain popatrzył ze zmarszczonymi brwiami na zebranych, kiedy jakiś reporter w środku tłumu wstał. Cała sala odwróciła się w stronę krępego faceta w wyglądającym na drogi szarym garniturze, jedwabnej koszuli i krawacie. Włosy miał starannie uczesane, jakby dostarczono go w pudełku, zawiniętego w kurczliwą folię opakowaniową. Odczekał, aż wszystkie mikrofony i obiektywy zostaną wycelowane w jego kierunku. – Colin Miller, „Aberdeen Examiner”. – Jego wyraźny akcent mieszkańca Glasgow nie pasował do eleganckiego ubrania. Niski mężczyzna wyjął kartkę w przezroczystej foliowej koszulce. – To trafiło na moje biurko pół godziny temu. Cytuję: „Policja nie traktuje tego poważnie. Daliśmy jej proste, jasne instrukcje, a mimo to się spóźnili. Więc nie mieliśmy wyboru: musieliśmy uciąć palec u nogi tej małej dziewczynce. Zostały jej jeszcze dziewięć. Koniec z opieprzaniem się”. W sali wybuchła wrzawa. – Czy to prawda? Znaleźliście palec od nogi Jenny? Dlaczego grampiańska policja nie traktuje tego poważnie? Jak możecie narażać życie małej dziewczynki na niebezpieczeństwo? Przekażecie teraz tę sprawę Agencji do Walki z Przestępczością Zorganizowaną? Kiedy będziemy mogli zobaczyć ten palec?... Jawne dochodzenie... Ludzie mają prawo wiedzieć... Myślicie, że ona jeszcze żyje? Flesze błyskały jak fajerwerki, Finnie, Bain i rzecznik prasowy komendy milczeli. A Colin Miller stał i pławił się w blasku medialnej sławy. Mały zasraniec.
– Wystarczy! – Nadinspektor Bain uderzył pięścią w blat tak mocno, że dzbanek z wodą zadrżał, a trzy puste szklanki zadźwięczały. – Spokój, bo każę wszystkim opuścić salę, jasne? Harmider stopniowo ucichł, tyłki wróciły na krzesła. Tylko Colin Miller nadal stał, trzymając w ręku list. – No więc? – Uważam... – Bain odchrząknął. Rzecznik prasowy komendy nachylił się do niego i szepnął mu coś do ucha. Nadinspektor się skrzywił, odpowiedział szeptem, po czym skinął głową. – Mogę potwierdzić, że dziś po południu przekazano nam palec od nogi małej dziewczynki, ale dopóki nie będzie wyników badania DNA... I znów wybuchła wrzawa. ROZDZIAŁ 4 Krzyki; dzwonki telefonów; posterunkowi i personel pomocniczy biegający po głównej sali WK z kawałkami papieru; gorzko-słodki zapach parzonej kawy i odór starego potu zmieszane z czymś przesłodzonym, sztucznym i kwiatowym. Niewielka odgrodzona ścianami część czaiła się z jednej strony, miejsce pracy sześciu sierżantów z wydziału kryminalnego grampiańskiej policji. Arkusz A4 przyklejony blu-tackiem do drzwi zaczynał wyglądać niechlujnie, Mały Domek ginął wśród karteczek samoprzylepnych i narysowanych długopisem siusiaków. Logan wcisnął się do środka i, zamknąwszy za sobą drzwi, stłumił najgorszy hałas. – Jezu... Logan skinął głową jedynej osobie w pokoju, rozwalonemu w niedbałej pozie mężczyźnie z powiększającą się łysiną, dużymi odstającymi uszami i jedną brwią, która przecinała czoło jak pasek włochatego dywanu. Bob „Truciciel” Marshall: żywy dowód na to, że nawet dobór naturalny ma prawo do wolnych dni. Bob obrócił się na krześle. – Miałem tu całą paczkę fajek jeszcze wczoraj i wszystkie zniknęły. – Nie patrz na mnie: rzuciłem palenie cztery tygodnie temu. – Logan spojrzał na zegarek. – Jakim cudem udało ci się olać konferencję prasową?
– Nasz ukochany przywódca, „tymczasowy” inspektor MacDonald, uznał, że ktoś musi czuwać, żeby ten cholerny wydział trzymał głowę powyżej poziomu rynsztoka, kiedy wy, banda pedałów, będziecie dawać dupy mediom. – Jesteś po prostu zazdrosny. – Jak cholera. – Odwrócił się do swojego biurka. – Jak przyjdzie moja kolej, żeby być inspektorem, to poznacie, skurwiele, gniew Boba. Logan usiadł za własnym biurkiem i włączył swój komputer. – Masz numer tego nowego patologa, Hudsona? – Zapytaj pannę Dalrymple. – Nie ma mowy. – Logan się wzdrygnął. – Hm. – Bob zmrużył oczy. – Ona dalej gra upiorną strażniczkę kostnicy? – Od trzech tygodni. I zaczęła robić tę dziwną rzecz z palcami, jakby miała pająki zamiast rąk. Bob przytaknął. – To mi się podoba. Pełne zaangażowanie. – Podjechał na krześle do przodu. – Opowiadałem ci już o tym, jak kiedyś... Ktoś otworzył drzwi i wpuścił odgłosy ledwo kontrolowanego chaosu. Samantha stanęła w progu, kombinezon ochronny zniknął i odsłonił T-shirt zespołu Green Day, czarne dżinsy i szopę jaskrawoczerwonych włosów z grzywką przyklejoną do czoła. Twarz cała różowa i błyszcząca. Metalowa rura, na którą nanosiła proszek daktyloskopijny, zwisała jej z ramienia, zapakowana w torby dowodowe owinięte srebrzystą taśmą samoprzylepną. – Ktoś chciałby poznać wyniki badania DNA? – Jeśli szukasz jakiejś próbki, to mam płyny ustrojowe w poręcznym dozowniku z pompką. – Bob wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Logan, powiedz Trucicielowi, że nie dotknęłabym jego fiuta tarką do sera. – Oj, daj spokój, chyba już się nie dąsasz? Odwróciła się i rzuciła cienki plik papierów na biurko Logana. – Krew jest Jenny. Na dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięćdziesiąt osiem procent. Logan przewertował kartki i znalazł stronę z konkluzją. – Szlag... – Przykro mi. – Samantha otoczyła go swym ciepłym ramieniem. – Późno dziś wrócisz? Bo jutro wielki dzień, pamiętasz? – No cóż... – Bob potarł palcem swoją pojedynczą krzaczastą brew. – Trzeba być optymistą: wyobraź sobie, że to byłby ktoś inny. Wtedy miałbyś dwoje zaginionych
dzieciaków. – Fakt, zapewne... – Logan odłożył raport na biurko. DNA Jenny. Niech to szlag. – Mówiłaś Finniemu? – O nie, tylko nie to. – Samantha się cofnęła o krok, unosząc w górę obie ręce. – A jeśli poproszę? – Twoje nazwisko jest na materiale dowodowym, sam mu powiedz. – Potrząsnęła lekko kawałkiem rury. – W każdym razie muszę to zanieść do magazynu, zanim przyjdzie ten idiota Downie. Nie powierzyłabym temu śmierdzącemu sukinsynowi opiłowania własnych paznokci u nóg, a co dopiero dowodu rzeczowego... – Samantha się zaczerwieniła. Odchrząknęła. – Przepraszam. Bob zacisnął wargi i cmoknął z niezadowoleniem. – Na tym właśnie polega problem z personelem pomocniczym w dzisiejszych czasach: stale popełniają gafy. Żartują sobie z paznokci u nóg, kiedy małej dziewczynce obcięto... – Wal się, Bob. Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Widzisz: znów się do mnie odzywasz! Złożyła pocałunek na czole Logana i wymaszerowała z pokoju, pokazując Bobowi uniesiony palec. Bob wskazał swoje krocze. – Więc... reflektujesz na tę próbkę DNA? Samantha zatrzasnęła drzwi. Główna sala WK była podzielona na boksy ściankami do wysokości piersi, wszystkie pokrywały notatki służbowe, spisy telefonów i rysunki wycięte z „Aberdeen Examinera”. Ktoś zniszczył plakat „Terroryzm: wspólny problem!” na ścianie – obok małej wnęki, gdzie parzono herbatę i kawę – wykreślił słowo „Terroryzm” i zamiast niego napisał: „Dupa Boba”. Logan przystanął przed dużymi białymi tablicami z przodu sali i przyjrzał się zabazgranym rubrykom aktualizacji sprawy. Najwyraźniej Jenny i jej matkę zauważono na poczcie w Peterhead, w jakimś pubie w Methlick, w Bibliotece Miejskiej w Elgin, na pływalni w Inverurie, w kościele w Cults... Wszystko kompletne bzdety. Ktoś uaktualnił odliczanie, teraz głosiło: „8 dni do ostatecznego terminu!!!” – Sierżancie? Logan zerknął w lewo. Posterunkowy Guthrie stał obok niego z parującym kubkiem kawy, w sali unosił się gorzkawy zapach palonych ziaren. Logan odwrócił się z powrotem do
tablicy. – Jeśli masz złą wiadomość, to spadaj i podziel się nią z kim innym. Guthrie wręczył mu kubek, lekko nadąsana mina zniekształciła jego bladą twarz. Z cerą o barwie półtłustego mleka, jasnorudymi włosami i blond brwiami wyglądał jak duch. – Mleko, podwójny cukier. – A... przepraszam. – Logan wziął kawę. Posterunkowy skinął głową. – Ale skoro już pana złapałem, sierżancie, to mógłby pan spojrzeć na jutrzejszy nalot na melinę dilerów? McPherson prowadzi tę sprawę, a wie pan, co to znaczy... Logan wiedział. – O której wkraczacie? – O wpół do czwartej. – No to przynajmniej wcześnie rano. Gnojki będą jeszcze... – Zobaczył, że twarz Guthriego wykrzywia brzydki grymas. – Co? – Nie rano, sierżancie, po południu. – Wkraczacie o wpół do czwartej po południu? Odbiło wam? – Jest szansa, żeby pan... no wie pan... zamienił z nim słowo? – Wszyscy będą całkiem rozbudzeni i gotowi do walki, zaczną stawiać opór przy aresztowaniu, mogą dać nogę, zniszczyć dowody... – Tak, wiem, poszczują nas tymi pieprzonymi wielkimi psami. Shuggie Webster właśnie skołował sobie rottweilera wielkości mikrobusu. – Guthrie przysunął się bliżej. – Może mógłby pan porozmawiać z Finniem? Powiedzieć mu, że McPherson to kutas. Logan wypił łyczek kawy i się skrzywił. Oddał Guthriemu kubek. – Nie zasłużyłeś na to taką kawą. Guthrie wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Dzięki, sierżancie. Logan wyszedł na korytarz. Zatrzymał się przed gabinetem starszego inspektora Finniego, wziął głęboki oddech i zapukał w momencie, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie. „Tymczasowy” inspektor MacDonald zamarł w progu i wzdrygnął się, kiedy knykcie Logana znieruchomiały tuż przed jego nosem. – Jezu... – Przepraszam, Mark, to znaczy, szefie. – Logan się uśmiechnął. MacDonald skinął głową, rumieniec zaróżowił skórę wokół jego koziej bródki. – Tak, no cóż, wybaczcie, sierżancie. – Przecisnął się obok, pokuśtykał korytarzem do
swojego nowego gabinetu, zniknął w środku, zatrzaskując za sobą drzwi. Sierżancie? Wystarczyły dwa tygodnie na tym stanowisku, a „tymczasowy” inspektor MacDonald już zachowuje się jak palant. Logan zajrzał do gabinetu Finniego. Szef WK tkwił za swoim biurkiem z gniewną miną, reporter Colin Miller, gwiazdor „Aberdeen Examinera”, siedział w jednym ze skórzanych foteli dla gości i wygładzał kant starannie wyprasowanych spodni. Sterta brudnej pościeli, rozwalona na drugim fotelu, rozdziawiała usta w szerokim ziewnięciu. Inspektor Steel. Zakończyła cichym beknięciem, wzdrygnęła się i zapadła jeszcze głębiej. Siwiejące włosy sterczały na wszystkie strony jak rozwichrzona peruka Einsteina. Przesunęła dłonią po twarzy, rozciągnęła sinoszare worki pod oczami, pozbawiając je kształtu. Potem puściła skórę i zmarszczki powróciły na swoje miejsca. – Długo to jeszcze potrwa? Mam w domu małe dziecko z gorączką i muszę wracać – prychnęła. Finnie zabębnił palcami w blat biurka. Kartka w przezroczystej foliowej koszulce leżała przy klawiaturze jego komputera, nieskazitelnie biały papier błyszczał. Starszy inspektor spojrzał na Logana. – Tak? Logan uniósł dostarczony przez Samanthę raport. – Wynik badania DNA. Colin Miller usiadł prosto. – O! Logan popatrzył na Finniego, na reportera i znów na Finniego. – Panie inspektorze? – Byłoby dobrze jeszcze dziś, sierżancie, zanim wszyscy stracimy chęć do życia. – Słusznie. – Logan odchrząknął. – Jest pozytywny. DNA zgadza się z Jenny McGregor. Finnie skinął głową, jego grube gumowate wargi zacisnęły się w wygięty do dołu łuk. – Nie ma co tak dramatyzować, sierżancie. Jak myślicie, skąd porywacze wzięli ten palec? Z gabinetu pedikiuru? Oczywiście, że należał do Jenny. – Usiadł wygodnie. – Co z kopertą i wiadomością? Steel podniosła rękę. – Niech zgadnę: gówno. Logan ją zignorował. – To samo, co z resztą: zero odcisków palców, zero DNA, zero włókien, zero włosów,
zero kurzu: kompletnie żadnych śladów. Nic. – Ona strzela, i gol! – Pani inspektor, wystarczy. – Finnie spojrzał na list na swoim biurku i zacytował: – „Daliśmy jej proste, jasne instrukcje, a mimo to się spóźnili. Więc nie mieliśmy wyboru: musieliśmy uciąć palec od nogi tej małej dziewczynce”. – Skubnął obie wargi razem. – Panie Miller, jak się domyślam, zobaczymy to w jutrzejszej gazecie. – Owszem, na pierwszej stronie: „Jenny torturowana – porywacze odrąbują jej palec od nogi”. – Rozumiem... – Finnie złączył końce palców. – I uważa pan, że to mądre wydrukować coś takiego? Ludzie są już bardzo wzburzeni i... – Zna pan układy: muszę to wydrukować. Tak jak musiałem odczytać wiadomość na tej cholernej konferencji prasowej. Myśli pan, że chciałem to zrobić? Jezu, człowieku, trzymałbym to w tajemnicy do ukazania się jutrzejszego porannego numeru. A teraz nie mam wyłączności i każdy pieprzony brukowiec i gazeta dużego formatu w kraju to zamieści. Nie wspominając już, że informacja prawdopodobnie dotarła do tej cholernej telewizji. – Reporter wzruszył ramionami. – Ale nie mam wyjścia. Jeśli tego nie opublikuję, Jenny i jej matka zginą. Finnie przeczesał dłonią opadające kasztanowate włosy. – Więc niech pan przynajmniej przedstawi sprawę z naszego punktu widzenia. Biorąc pod uwagę warunki, nie mieliśmy dość czasu, by zareagować na telefon. A palec został ucięty na długo przed naszym przyjazdem do budki telefonicznej. – Podniósł wzrok. – Zgadza się, sierżancie? – Wrobili nas. – Logan przytaknął. – Kogo zacytować? – Reporter wyjął notes. Finnie odkaszlnął. – Niech pan to nazwie „źródłami zbliżonymi do śledztwa”. – Poznam jakieś szczegóły? – Sierżant McRae poda je panu w drodze do wyjścia... Ze zwykłymi ograniczeniami. A teraz, jeśli to wszystko... – Starszy inspektor skierował spojrzenie na ekran swojego komputera. – Właściwie, panie inspektorze – Logan wskazał głową w kierunku sali WK – to muszę zamienić z panem słowo. Na temat innej operacji. Steel zwlokła się z fotela i stała przez moment zgięta niemal wpół, zanim się wyprostowała z westchnieniem.
– Chodźmy, chłopcze z Glasgow, odprowadzisz mnie do drzwi frontowych, kiedy kochankowie tutaj będą mieli małą schadzkę. – Zniżyła głos do teatralnego szeptu. – To znaczy, będą się rżnąć. – Dziękuję, pani inspektor, skończyliśmy. Logan odczekał, aż drzwi się zamkną. – Bez obrazy, panie inspektorze, ale raczej ograniczę nasze stosunki do platonicznych. Finnie zmiażdżył go wzrokiem. – Pozwalam Steel na pewną swobodę, bo mimo wszystko jest dobrą policjantką. Natomiast wy... – Przepraszam, panie inspektorze. – Logan klapnął na fotel, który właśnie zwolnił Colin Miller. – Chodzi o inspektora McPhersona. Wie pan, że jutro robi nalot na melinę dilerów? Zaplanował to na popołudnie. – Finnie milczał. – Kiedy cele będą... – Tak, sierżancie, jestem doskonale zorientowany, co dilerzy narkotykowi robią po południu. – Finnie usiadł wygodnie i postukał opuszkami palców w gumowate wargi. – I co proponujecie z tym zrobić? – Mógłby pan porozmawiać z McPhersonem, uświadomić mu... – Logan zamrugał. Oblizał wargi. Poruszył się w fotelu. – Przepraszam, co ja proponuję z tym...? – Najwyraźniej wiecie lepiej niż inspektor z dziewięcioletnim doświadczeniem. Co zamierzacie zrobić z waszym nalotem na melinę dilerów? Jasna cholera. – Ja naprawdę... z... i to jest... eee... – Logan spojrzał na zegarek. Tuż po siódmej. – Okej, no cóż, wracam w piątek i... – Uważam, że należy kuć żelazo, póki gorące. A ty, Logan? Jak inaczej zaprasujesz kanty w twoich dżinsach ładnie i prosto? – Ale mam jutro... coś do załatwienia. I to... – Gdzie jesteśmy z sekcją palca od nogi? – Widzi pan, zarezerwowałem sobie wolny dzień, więc... – Spróbujcie się skupić, sierżancie, sekcja zwłok. Logan poczuł, że się czerwieni. – Dzwoniłem do patologa, Hudsona. Rozmawiałem z jego żoną. On najwidoczniej nie wychodzi z toalety cały dzień. Użyła wyrażenia „tuba pasty do zębów”. Jej zdaniem, on albo umrze do rana, albo wróci do pracy. – Dobra. – Finnie wcisnął włącznik i przywrócił swój monitor do życia. – Do roboty, sierżancie. Jestem pewien, że doskonale to zorganizujecie.
ROZDZIAŁ 5 Potwierdzam, jesteśmy na pozycji. Odbiór. Logan przetarł ręką piekące oczy, zmrużył je i spojrzał na bliźniak na końcu cichej ślepej uliczki. Okolica była lekko zaniedbana: za długa trawa, która zaczynała wytwarzać nasiona, zniszczona pralka obok dwóch powgniatanych śmietników na kółkach. Cała sceneria monochromatyczna w blasku tuzina sodowych lamp ulicznych. Wcisnął przycisk na swoim radiotelefonie. – Okej, słuchajcie, ludzie, mamy trzech, być może czterech białych mężczyzn w środku. Trzeba to rozegrać szybko i czysto: nie spieprzyć sprawy, samemu nie ucierpieć i nie zrobić krzywdy nikomu innemu. Shuggie Webster ma nowego rottweilera, więc uważajcie. Jasne? – Druga drużyna. Przyjęliśmy. – Pierwsza drużyna. Przyjęliśmy. – Po prostu nie przychodźcie do mnie z płaczem, jak duży pies odgryzie wam jaja, okej? – Logan podciągnął rękaw kurtki i odsłonił zegarek. – I wchodzimy na: osiem, siedem, sześć... – O rany... kto pierdnął? – ...trzy, dwa, jeden. Teraz! Posterunkowy Guthrie poruszył się na siedzeniu pasażera. – Nie rozumiem, dlaczego muszę być... – Chciałeś, żebym coś z tym zrobił, to zrobiłem. – Ale... – Nie przeginaj, Allan. Gdyby nie ty, przytulałbym się teraz w domu do mojej wybranki. Na końcu ślepego zaułka rozbłysły latarki, snopy światła omiotły ogród od frontu nijakiego piętrowego domku. Białe bmw serii 3 na podjeździe. Głuche uderzenie minitaranem w drzwi przeciwwłamaniowe. – Pieprzone urządzenie... Szczekanie psa. Następne uderzenie. I kolejne. – Dlaczego nie możemy użyć materiałów wybuchowych, do cholery?
W sypialni na górze zapaliło się światło. Następne uderzenie. – Otwieraj, jebańcu! Przytłumiony krzyk gdzieś w środku. Guthrie odwrócił się na siedzeniu. – Wie pan, widziałem kiedyś to wideo w Internecie. Walijska policja dwanaście minut forsowała jedne z tych nowoczesnych frontowych drzwi przeciwwłamaniowych. To cholerstwo jest mocniejsze od stali, jeśli... Logan wcisnął kciukiem przycisk nadawania na radiotelefonie. – Wejdźcie przez okno! Pauza. – Kto ma „chuligana”? – Myślałem, że ty. – Jakim cudem? Ja mam Duży Czerwony Klucz do Drzwi, baranie. Znowu pauza. – Sierżancie? Logan znów wcisnął przycisk. – Przysięgam na Boga, Greg, że jeśli przez ciebie będę musiał tam przyjść... – Jest... eee... z tyłu w furgonie. – Ty powinieneś być specem od metod wejścia! – Logan otworzył drzwi służbowego samochodu i wysiadł w ciepłą noc. Nieoznakowany furgon grupy operacyjnej był zaparkowany z boku pod zepsutą latarnią. Logan puścił się tam sprintem. Ktoś napisał palcem na brudnych tylnych szybach: „Michelle ciągnie druta!!!” Cholerstwo nie było nawet zaryglowane. Pociągnął tylne drzwi i włączył swoją latarkę. Puste pudełka po pizzy, mała butelka coca-coli – do połowy wypita, z petami pływającymi w środku – a dalej, przymocowany do ściany furgonu pajęczą siecią elastycznych linek, łom Halligana. Logan odczepił go i wyciągnął na zewnątrz: metrowy metalowy drąg z pazurem na jednym końcu i szpicem oraz służącym za dźwignię piaskownikiem na drugim, poobłupywana i łuszcząca się czarna powłoką przeciwiskrowa. Zarzucił go sobie na ramię i pobiegł w kierunku szturmowanego domu. Światła zapalały się w innych budynkach, obudzeni ludzie patrzyli zza firanek, zapowiadało się dobre widowisko.
Posterunkowy Greg Ferguson stał na przodzie garstki nieudolnych policjantów ubranych na czarno jak wojownicy ninja. Znów rąbnął Dużym Czerwonym Kluczem do Drzwi w drżącą plastikową płytę. Pot spływał po jego różowej twarzy, zęby miał zaciśnięte, oczy zamknięte, gdy minitaran uderzył w trzeszczące tworzywo. – Dawaj, jebańcu! Logan dobrnął przez trawę po kolana do frontowego okna. – Szyba! Wziął łom za jeden koniec, tuż powyżej pazura, i zamachnął się z całej siły. Duży metalowy szpic przebił dwie tafle szkła, wywołując eksplozję małych lśniących sześcianów. Logan zamknął powieki i osłonił twarz jedną ręką, gdy szkło rozprysło się wszędzie wokół niego. Łom trafił w okienną ramę. Wciąż osłaniając twarz, Logan przeciągnął „chuliganem” po krawędziach framugi – tak jak go uczono na kursie metod wejścia – i usunął wszystkie, z wyjątkiem najmniejszych, kawałki szkła. – Nie stój tak, do cholery! Posterunkowy Greg Ferguson rzucił Duży Czerwony Klucz do Drzwi, skoczył dość niezdarnie na parapet okna, wylądował na nim na brzuchu i wgramolił się do środka, wierzgając nogami, jakby dostał jakiegoś ataku. Z wielkim łomotem, klnąc, spadł na podłogę. – Au... Jedna z mniej nieużytecznych osób w grupie przywarła plecami do ściany, przykucnęła i złączyła dłonie w rękawicach, umożliwiając pozostałym wspięcie się po tym prowizorycznym stopniu na górę. Potem spojrzała na Logana i skinieniem głowy wskazała swoje ręce. – Sierżancie? – Dzięki, ale zaczekam na meldunek, że jest czysto. – Jak pan chce. – Policjantka odwróciła się i wlazła przez wybite okno. Nie było sensu wracać do samochodu, Logan usiadł więc na masce bmw i pogrzebał w kieszeniach w poszukiwaniu paczki papierosów, której już nie miał. Cztery tygodnie, dwa dni i... Która to godzina? Tuż po wpół do czwartej nad ranem... Osiem godzin. Nieźle. Stłumił ziewanie. Z góry dobiegł odgłos spuszczania wody w toalecie, ledwo słyszalny między krzykami, wrzaskami, warknięciami i cienkim zawodzeniem małego dziecka. Super – więcej papierkowej roboty. Przy tym tempie będzie miał duże szczęście, jeśli wróci do domu przed
porą lanczu. W ostatniej chwili... Cholerny posterunkowy Guthrie. „Nie może pan szybko zamienić słówka, sierżancie?” O wilku mowa. Guthrie przedarł się przez trawę, stanął obok Logana i spojrzał w górę na dom. – Długo to jeszcze potrwa, sierżancie? Bo muszę... – Jeśli twoje następne słowa nie będą brzmiały „pójść i kupić dla wszystkich bułeczki z bekonem”, to nie ryzykowałbym. Jasne? Pucołowate policzki Guthriego przybrały ładny odcień różu. – Eee... właśnie to miałem powiedzieć. Bułeczki z bekonem. Więc znów je pan mięso? – Wezwij opiekę społeczną, ktoś będzie musiał zająć się dzieckiem. W środku zadudniły słowa: „Rzuć to cholerstwo!” Potem przenośny telewizor wyleciał przez okno na górze w rozprysku szkła. Upadł w ogrodzie metr od nich, lampa kineskopowa eksplodowała z wściekłym hukiem. Logan zdzielił Guthriego w ramię. – Lepiej się cofnij kawałek. Dorosły mężczyzna wyskoczył z okna na górze. Przez moment na tle światła padającego z łazienki wyglądał jak zawieszony w powietrzu. Potem z przyprawiającym o mdłości głuchym łomotem i trzaskiem wylądował w ogrodzie u ich stóp. Pauza. Żadnego ruchu. Tylko jęki i przytłumione przekleństwa. – Jezu... – Guthrie ukucnął przy leżącej postaci. – Wszystko gra? Nie ruszaj się! Jeden z członków grupy operacyjnej wychylił się za parapet okienny. – Wszyscy na dole cali? – Mniej więcej. – Logan wstał i otrzepał ręce. – Billy, kiedy się nauczysz, głupi sukinsynu, że handlujące prochami gnojki nie umieją latać? Brodaty Billy Dawson stęknął. Zęby miał zaciśnięte, oczy wytrzeszczone, źrenice rozszerzone i ciemne. – Chyba złamałem nogę... – Ciesz się, że nie skręciłeś karku. No więc: ile towaru masz w domu? – Ile... Czego? Nie wiem, o czym pan mówi. – I tak to znajdziemy. Ale mógłbyś nam zaoszczędzić fatygi. – Aaa... Moja noga. Logan znów walnął Guthriego. – Jak skończysz rozmawiać z opieką społeczną, wezwij karetkę.
Posterunkowy na górze znów pomachał. – Lepiej dwie. Logan przeszedł nad jęczącym ciałem i skierował się w stronę domu. – I miej na oku Billy’ego, żeby nie dał nogi i nie zrobił sobie krzywdy. – Próbowali spłukać większość prochów, ale cała łazienka jest zapaskudzona towarem. – Posterunkowy Ferguson wskazał ręką niegdyś niebieskie pomieszczenie, teraz pokryte warstwą brązowego proszku. Stosik porozrywanego plastiku i taśmy opakowaniowej leżał między rezerwuarem a wanną; więcej paczek, nieotwartych, na brudnym linoleum. W łazience pachniało amoniakiem, brudną toaletą i kwiatowym odświeżaczem powietrza z odcieniem, od którego Logana swędziały dziąsła. Pewnie lepiej tego nie wdychać. Wycofał się, pociągając za sobą Fergusona, i zamknął drzwi. – Zostawmy to naszym technikom. – Co do tamtego wcześniej... – Ferguson zdjął z twarzy czarną chustę i odsłonił wąsy. – Czego? Tego, że zapomniałeś łomu? – Eee... no tak. Chyba nie musimy o tym wspominać, co? To znaczy... – Więc co mam powiedzieć Finniemu, kiedy zapyta, dlaczego wejście zajęło nam tyle czasu, że podejrzani zdążyli spłukać trzy paczki heroiny? Posterunkowy wbił wzrok w swoje buty. – Trudności operacyjne. – Greg, jesteś beznadziejny, chyba wiesz o tym? – Dzięki, sierżancie. – Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Najwyraźniej jestem stuknięty. – Logan odwrócił się do niego plecami i ponad balustradą spojrzał w dół. Tapeta była podarta i wybrzuszona, nieregularny motyw magnolii nie dodawał jej klasy. Na wytartym dywanie widniały brązowe plamy i kępki zwierzęcej sierści. Gołe żarówki. Przez szeroką szparę w drzwiach widać było pusty środek. Znajoma gorzko-słodka woń marihuany unosiła się w ciepłym, stęchłym powietrzu. Co wyjaśniało rozszerzone źrenice Billy’ego. – Gdzie reszta? Ferguson wskazał sypialnię z uszkodzonymi drzwiami. – Dwójka tam, jeden w kuchni – przewrócił się, rozwalił sobie głowę o blat i stracił przytomność. Jedno w drugiej sypialni... A raczej dwoje, jeśli liczyć dzieciaka. I... – Jeden leży na środku ogrodu od frontu?
– Miałem powiedzieć, jeden skuty kajdankami z tyłu. Logan ruszył do najbliższej sypialni. – Daj go tutaj. – Ale... Zatrzymał się z ręką na gałce drzwi. – Greg, co ty zrobiłeś? – To nie ja! To był po prostu... Złapaliśmy go, jak próbował dać nogę przez płot z tyłu, i Ellen go skuwała, kiedy wypadł z krzaków największy pies, jakiego widziałem w życiu. Musieliśmy spieprzać. Ledwo zdążyliśmy ocalić spodnie na tyłkach, wbiegając do środka. Zostawiliśmy tamtego przykutego do obrotowej suszarki do bielizny. – Na litość... – Logan zamknął oczy. Policzył do dziesięciu. – Sierżancie? – Takie suszarki nie są umocowane w ziemi, Greg. Metalowy słupek tkwi w małym otworze. Wystarczy, że tamten go wyciągnie i ucieknie! – Logan otworzył drzwi sypialni. Kobieta siedziała w rogu w kucki, miała na sobie stanik i podarte dżinsy. Chuda jak patyk, skóra i kości, zapadnięte oczy błyszczące jak wypolerowane węgle. Ręce skute za plecami. Spękane blade wargi, odsłonięte pożółkłe zęby. – Nic nie zrobiliśmy! Małe dziecko w brudnej piżamce – najwyżej trzyletnie – siedziało na jej kolanach. Chłopczykowi ciekło z nosa, buzię miał umazaną czymś brązowym. Jeden z członków grupy operacyjnej stał nad nimi i bawił się telefonem komórkowym. Logan podszedł do okna. – Lepiej, żebyś nie aktualizował swojego cholernego konta w Twitterze, Archie. Posterunkowy o nalanej twarzy zaczerwienił się i wetknął komórkę do kieszeni. Logan popatrzył na ogród za domem. Mężczyzna w gąszczu zmagał się z obrotową suszarką do bielizny, czarny pies patrolował wysoką trawę wokół jego kolan. Shuggie Webster. Przynajmniej Ellen była na tyle inteligentna, że przykuła go do skomplikowanego dźwigniowego złącza, które mocowało cztery ramiona do słupka. Shuggie trochę się gorączkował... Ciągnął, szarpał, przeklinał, usiłując albo rozwalić kajdanki, albo suszarkę, i zaplątywał się coraz bardziej w brudną żółtą linkę do rozwieszania prania. Wielka brzydka mucha złapana w plastikową pajęczą sieć. Webster obrócił się na plecy, zaparł się obiema stopami o ramiona suszarki i naprężył mięśnie. Logan otworzył okno sypialni.