uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Stuart Woods - Propozycja nie do odrzucenia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Stuart Woods - Propozycja nie do odrzucenia.pdf

uzavrano EBooki S Stuart Woods
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 291 stron)

STUART WOODS PROPOZYCJA NIE DO ODRZUCENIA Przełożył: Jan Jackowicz 2000

Mendy Menenzez: Powiedziano ci, co masz zrobić, więc lepiej trzymaj się tego. Philip Marlowe: Och, z pewnością robię coś, co się panu może nie spodobać staram się dopłynąć do Cataliny z tramwajem na plecach. Raymond Chandler Długie pożegnanie

Prolog Wieczór był ciepły i przyjemny. Stone Barrington miał po swej prawej ręce kopułę smogu unoszącego się nad miejskim kompleksem Los Angeles, podświetlonego od wewnątrz niczym brudny abażur gigantycznej lampy. Na lewo migotały podobne do oczu podchmielonej, wesołej panienki światła wyspy Santa Catalina. O paręset metrów dalej zamrugały nagle rozkołysane pozycyjne lampy kilkudziesięciu stojących na kotwicy małych jachtów, kiedy dotarła do nich fala, wzbudzona przez luksusową, wędkarską motorówkę, na której się znajdował. Wziął głęboki oddech, co przyszło mu z niejakim trudem, bo jedną połowę nosa miał zatkaną z powodu alergii na zadymione powietrze Los Angeles, a usta zalepione szczelnie taśmą. – Rany boskie, Vinnie – powiedział ten drugi, który miał na imię Manny. – Przecież te szczypce leżą tam, w skrzynce z narzędziami. – Zaraz je znajdę, Manny – odparł Vinnie. – Dawaj pierwsze z brzegu, krótkie, długie, wszystko jedno jakie. – Powiedziałem, już szukam. Dało się słyszeć szczękanie metalu o metal, kiedy Vinnie zaczął grzebać w skrzynce. – Jezu – jęknął Manny. – Chciałbym wrąbać jakiegoś kotleta, zanim się rozwidni. – Przecież szukam, Manny – odparł Vinnie, a potem uniósł w triumfalnym geście stalowe szczypce. – Mam. – Dawaj je – powiedział Manny. Jedną ręką wziął od Vinniego szczypce, drugą trzymał oba końce kotwicznego łańcucha. Łańcuch owinięty był dwa razy wokół bioder Stone’a. – Daj teraz szeklę. – Taką jak ta? – zapytał Vinnie, wyciągając ku niemu dużą szeklę z nierdzewnej stali. – Nie ma tam jakiejś zwykłej, cynkowanej? – zapytał Manny. – Te nierdzewne kosztują kupę forsy. Oney wścieknie się na nas. – Może być taka? – spytał Vinnie, pokazując inną szeklę. – W sam raz – odparł Manny, biorąc ją z rąk tamtego. – Chodź tu na chwilę potrzymać łańcuch.

Vinnie podszedł i wziął od niego łańcuch. Manny odkręcił sworzeń i przesunął szeklę przez ogniwa obu końców. Następnie włożył z powrotem sworzeń, wkręcił go palcami i dociągnął za pomocą szczypiec. – Zrobione – powiedział i rzucił szczypce do skrzynki z narzędziami. Nie trafił. – Słuchaj, Stone, chyba będę musiał cię poprosić, żebyś podskoczył te parę kroków do relingu na rufie. Stone odwrócił się i rzucił Manny’emu pogardliwe spojrzenie, tak jakby miał przed sobą nadmiernie wyrośniętego półgłówka, którym zresztą tamten rzeczywiście był. Miał nogi okręcone w kostkach taśmą i bynajmniej nie zamierzał pomagać Manny’emu i Vinniemu w urzeczywistnieniu ich zamiarów. – No dobra, dobra – powiedział Manny. – Vinnie, złap go pod rękę. Stone, byłoby nam naprawdę łatwiej, gdybyś poskakał choć trochę. Stone wciągnął jedną dziurką tyle powietrza, ile się dało, a potem skoczył i wylądował na skrzynce z narzędziami, rozsypując jej zawartość po pokładzie. – Wielkie dzięki – powiedział kwaśnym tonem Manny. – Bardzo żeś nam pomógł. Vinnie, potrzymaj go tu przez chwilę. Podszedł do lewej burty i przyciągnął do stóp Stone’a przeszło trzydziestokilogramową kotwicę Danfortha. Pogrzebał w rozrzuconych po pokładzie narzędziach i przyniósł jeszcze jedną szeklę. – Gdzie, u diabła, podziały się te szczypce? – zapytał, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – Leżą o, tam – powiedział Vinnie, wskazując ręką. – Podaj mi je – polecił mu Manny. Wziął do ręki szczypce, przyszeklował kotwicę do końcówek łańcucha, którym owinięty był Stone, i dokręcił sworzeń. – Myślę, że to powinno wystarczyć – powiedział, a potem podniósł kotwicę i wręczył ją Stone’owi. Stone chwycił kotwicę, tak jakby brał na ręce trochę przerośniętego bobasa. – Stone, chcesz może wygłosić ostatnie słowo? – zapytał Manny, po czym obaj z Vinniem wybuchnęli śmiechem. – Ostatnie słowo! – zarechotał Vinnie. – A to dobre! Dwaj mężczyźni podciągnęli Stone’a do rufy, której poręcz sięgała mu kolan. – Trzymaj go tak, Vinnie – polecił swemu koledze Manny. Puścił rękę Stone’a i stanął za jego plecami. – A tym ja się zajmę – dodał, chwytając się dla lepszego podparcia wędkarskiego krzesełka przyśrubowanego do pokładu, i umieścił stopę na wysokości krzyża Stone’a. – Pozdrowienia od Onofria Ippolita – powiedział, a potem jednym kopniakiem wypchnął Stone’a za rufę. Stone nie był przygotowany na to, że woda w Pacyfiku może być tak zimna. Po chwili uświadomił sobie jednak, że nie jest przygotowany także na kupę innych rzeczy. Puścił wolno

kotwicę i szybko ruszył jej śladem w kierunku morskiego dna, rozpaczliwie próbując utrzymać w piersi ostatni oddech.

1 Późny wieczór, u Elaine. Stone Barrington siedział przy doskonale zastawionym stole ze swym przyjacielem i byłym partnerem Dinem Bacchettim, szefem wydziału śledczego w dziewiętnastym okręgu nowojorskiej policji, oraz Elaine. Szef kelnerów Jack sprzątnął talerze po kolacji i postawił przed Stone’em i Dinem po kieliszku brandy. Był to bardzo szczególny gatunek trunku. Stone trzymał pod bufetem własną butelkę tego specjału, co bezustannie irytowało Elaine, ponieważ nie mogła doliczyć go do rachunku, choć miała oczywiście wiele sposobów, żeby wyrównać sobie tę stratę. – No, gadaj wreszcie, jak to było z Arrington – powiedziała Elaine. – To ty nie wiesz, Elaine – odezwał się Dino – że Stone ciągle bardzo boleśnie przeżywa to, że Arrington puściła go kantem? – A kogo obchodzą jego przeżycia? – zapytała całkiem rozsądnie Elaine. – Chcę wiedzieć, dlaczego pozwolił, żeby Arrington odfrunęła sobie w siną dal. Ta dziewczyna to było coś. – W niektórych kręgach panuje opinia – powiedział Dino – że nie miała ochoty zostać panią Arrington Barrington. – Kto by śmiał robić jej z tego powodu wyrzuty? – zapytała Elaine. – No, Stone, jąkaj się, byle dziś. Stone wziął głęboki oddech i westchnął ciężko. – Czy ja mam do usranej śmierci wysłuchiwać tych waszych głupot? – Wykrztuś to wreszcie – powiedział Dino – bo inaczej będziemy musieli jeździć na kolację na Alaskę. Tu nie dostaniemy stolika. Stone westchnął znowu. – To było tak... – zaczął i zaraz urwał. – No więc? – zachęciła go Elaine. – Planowaliśmy w lutym spędzenie dziesięciu dni na żeglowaniu koło St. Marks. – Nigdy nie słyszałam o żadnym świętym Marksie – wtrąciła Elaine. – Co to takiego?

– To taka niebrzydka wysepka, wciśnięta między Antiguę i Gwadelupę. W każdym razie mieliśmy się spotkać na lotnisku Kennedy’ego, żeby tam polecieć, ale coś ją zatrzymało. Powiedziała, że poleci następnym samolotem, no a potem wyskoczyła ta śnieżna zadymka. – Wiem wszystko o wszystkich zadymkach – warknęła Elaine. – Gadaj, co z dziewczyną. – W czasie gdy szalała zadymka, „New Yorker” zamówił u niej artykuł na temat Vance’a Caldera. – To taki nowy Cary Grant – wyjaśnił Dino, tak jakby Elaine mogła nie wiedzieć nic o filmowym gwiazdorze. – Tak, tak, słyszałam o nim – powiedziała Elaine. – Według wszelkich znaków na niebie i na ziemi, Vance od dwudziestu lat nie udzielił żadnego większego wywiadu – ciągnął Stone – więc zanosiło się na prawdziwą bombę. Arrington znała Caldera już od jakiegoś czasu. Ja sam poznałem ją na prywatnym przyjęciu, na które przyszła razem z nim. – To by było na tyle, jeżeli chodzi o szczegóły życia towarzyskiego – wtrąciła Elaine. – A więc siedzę na wyczarterowanej łódce koło wyspy St. Marks i czekam na Arrington, kiedy nagle wpływa tam duży, piękny jacht, wiecie, z tą blondynką, samą na pokładzie. Ale ona wyruszyła z Wysp Kanaryjskich z mężem, po którym na jachcie nie było śladu. Więc oskarżają ją, że go zamordowała, a ja ląduję w końcu jako jej sądowy obrońca. – Myślisz, że ja nie zaglądam do gazet? – przerwała mu Elaine. – I że cała zachodnia półkula nie czytała o tym procesie? – Dobra, dobra. No więc bez przerwy dostaję od Arrington faksy, że ciągle zajęta jest Calderem, a potem jeszcze jeden, że jedzie z nim do Los Angeles, żeby pogłębić temat. – Pogłębić temat... podoba mi się to – uśmiechnęła się znacząco Elaine. – Więc piszę do niej list, w którym odkrywam przed nią całe moje serce, a praktycznie biorąc, proszę ją, żeby za mnie wyszła... – Praktycznie biorąc? To znaczy jak? – zapytała Elaine. – No, wiesz, może nie całkiem dosłownie, ale myślę, że powinna była uchwycić moją myśl. – A ona nie uchwyciła? – Mój list w ogóle do niej nie dotarł. Dałem go pewnej pani, która leciała na Florydę, i poprosiłem, żeby wysłała go ekspresem. Niestety, jej samolot rozbił się przy starcie. – O, kurczę, nigdy nie słyszałam, żeby ktoś usprawiedliwił się lepiej, że nie pisze listów – zauważyła Elaine. – Jesteś pewien, że tego całego listu nie zjadł twój pies? – Przysięgam, że go napisałem. A potem, zanim zdążyłem napisać znowu, otrzymałem od Arrington faks z zawiadomieniem, że ona i Calder pobrali się dzień wcześniej w Needles, w Arizonie. Więc co miałem zrobić? – Powinieneś był zrobić to coś dużo wcześniej – powiedziała Elaine. – Czemu niby taka wspaniała dziewczyna miała czekać, aż wreszcie ruszysz tyłkiem?

– Może i tak, ale zapewniam cię, Elaine, byłem w takiej sytuacji, że nie mogłem zrobić nic więcej. Za parę dni zaczynał się proces, w którym ode mnie zależało życie tej kobiety. – Tę kobietę spotkałby może lepszy los, gdybyś pojechał jednak za Arrington – odezwał się Dino. – Bo jeśli wziąć pod uwagę wyrok... – Dzięki, Dino, widzę, że zawsze mogę na ciebie liczyć, jak na przyjaciela. – W każdym momencie. – No więc skończyło się na tym, że Arrington wyszła za faceta, o którym piszą w „People”, że to najseksowniejszy gość w Ameryce, a ja... – głos uwiązł mu w gardle. – Od jak dawna są małżeństwem? – zapytała Elaine. – Nie wiem dokładnie... od dwóch i pół, może trzech miesięcy. – Więc prawdopodobnie jest już za późno – powiedziała w zamyśleniu Elaine. – Chyba że pożycie ułożyło się im naprawdę źle. – Dostałem od niej parę listów, w których donosiła mi, że idzie im wspaniale – stwierdził z ponurą miną Stone. – Ach, tak! – wykrzyknęła cicho Elaine. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Do stolika podszedł Jac. – Telefon do pana, Stone – powiedział, wskazując jeden z dwóch publicznych aparatów wiszących na ścianie. – Kto dzwoni? – Nie wiem – odparł Jack – ale ma naprawdę piękny głos. – To musi być Vance Calder – rąbnął ni stąd, ni zowąd Dino. Elaine roześmiała się głośno. Stone wstał z krzesła i ciężko powlókł się do aparatu. – Halo? – powiedział, zatykając drugie ucho palcem, żeby osłonić je przed hałasami. – To ty, Stone? – Tak. Kto mówi? – Vance Calder. – Aha, rozumiem. Czy to Dino cię podpuścił, żebyś do mnie... – Co takiego? – Kto mówi? – Vance Calder. Posłuchaj, Stone... Stone odwiesił słuchawkę i wrócił do stolika. Niezły kawał, nie ma co – powiedział do Dina. – Słucham? – Facet po drugiej stronie kabla przedstawił się jako Vance Calder. Bardzo ci dziękuję. – Nie ma za co – odparł Dino. – Nie znam tego gościa i nie widziałem go nigdy na oczy. – Przecież to ty podpuściłeś jakiegoś kumpla, żeby do mnie zadzwonił, może nie? Ustawiłeś to dla żartu. – Stone spojrzał na Elaine. – Pewnie ty też maczałaś w tym palce.

Elaine położyła dłoń na swym pełnym biuście. – Co ty, Stone, przysięgam z ręką na sercu. Do stolika znowu podszedł Jack. – Ten sam człowiek na linii. Mówi, że odwiesił pan słuchawkę. Wie pan, kto ma podobny głos do niego? – Vance Calder? – podsunął Dino. – Tak! – potwierdził Jack. – To jego głos, dokładnie! Stone obrzucił Dina i Elaine piorunującym spojrzeniem i podszedł do telefonu. – Halo? – Posłuchaj, Stone, my się przecież znamy. Nie poznajesz mnie po głosie? – Czy to ty, Vance? – Tak – odpowiedział Calder. W jego głosie można było wyczuć ulgę. – Nie gniewaj się, ale myślałem, że ktoś chce mi zrobić... – Nie ma sprawy, takie rzeczy się zdarzają. – Witam cię, Vance. Jak mnie tu znalazłeś? – Nie odpowiadał telefon u ciebie w domu, ale Arrington wspominała mi, że sporo przesiadujesz u Elaine. Na szczęście przypomniałem sobie o tym i postanowiłem spróbować. – A jak się miewa Arrington? – Dzwonię właśnie z jej powodu, Stone. Arrington gdzieś znikła. – Jak to znikła? Co chcesz przez to powiedzieć? – Dokładnie to: znikła bez śladu. – Kiedy? – Przedwczoraj. – Zgłosiłeś to na policję? – Nie mogę tego zrobić. Obsiedliby mnie dziennikarze z brukowców. Potrzebuję twojej pomocy, Stone. – Posłuchaj, Vance, zrobiłbyś naprawdę dużo lepiej, gdybyś poszedł z tym na policję. Nie jestem w stanie ci pomóc. – Może miałeś od niej jakieś wiadomości? – Napisała do mnie z miesiąc temu. Odniosłem wrażenie, że jest bardzo szczęśliwa. – Bo rzeczywiście była, ale całkiem nagle gdzieś się rozpłynęła bez żadnych wyjaśnień. – Słuchaj, Vance, naprawdę nie wiem, jak mógłbym ci pomóc. – Mógłbyś ją odnaleźć, Stone. Jeżeli jest ktoś, kto mógłby to zrobić, to tylko ty. Chciałbym, żebyś tu przyjechał. – Ależ Vance, naprawdę... – Na lotnisku Teterboro czeka na ciebie odrzutowiec wytwórni filmowej Centurion Studios z linii lotniczych Atlantic Aviation. Możesz tu być jutro rano. – Vance, bardzo sobie cenię twoje zaufanie do mnie, ale...

– Stone, Arrington jest w ciąży. Stone poczuł się tak, jakby dostał porządnie w głowę. Zamurowało go. – Jesteś tam, Stone? – Vance, za godzinę będę w Teterboro. – Na lotnisku Santa Monica będzie czekał samochód. – Słuchaj, Vance, wypisz na kartce wszystko, co według ciebie może mieć jakieś znaczenie. Będziemy musieli obgadać mnóstwo rzeczy. – Obiecuję. I bardzo ci dziękuję. – Jeszcze za wcześnie na podziękowania – burknął Stone, odwiesił słuchawkę i wrócił do stolika. – Dino, płacisz za dzisiejszą kolację – powiedział. – Lecę do Los Angeles. – W jakiej sprawie? – zapytał Dino. – Powiem ci później – odpowiedział mu Stone. – Pozdrów ode mnie Arrington – poprosiła Elaine, spoglądając na niego sponad okularów. – Bądź spokojna, Elaine, na pewno nie zapomnę – zapewnił ją Stone, a potem musnął wargami jej policzek, wyszedł z restauracji i zaczął rozglądać się za taksówką.

2 Kierowca taksówki, Hindus, który niedawno przybył do Stanów Zjednoczonych i nie zdążył jeszcze nauczyć się porządnie języka, zgubił się w New Jersey i zanim Stone’owi udało się pokazać mu na migi drogę do lotniska Teterboro, zaczęło lać jak z cebra. Kiedy dotarli w końcu do dworca linii Atlantic Aviation, Stone zapłacił za kurs, złapał swój bagaż i popędził do zupełnie wyludnionego terminalu. – Szukam samolotu wytwórni Centurion Studios – powiedział do młodej kobiety z punktu obsługi pasażerów, budząc ją z drzemki. – Tylko ten jeden stoi na stanowisku odlotowym – odpowiedziała mu z ziewnięciem i wyciągnęła rękę w kierunku tylnego wyjścia. Stone zatrzymał się przy drzwiach, wyjrzał na płytę lotniska i uśmiechnął się. „AG-IV”, mruknął do siebie. Nigdy nie leciał samolotem tego typu, największym i najlepszym z odrzutowców używanych przez linie Atlantic. Jego silniki były już w ruchu. Stone pobiegł w deszczu do samolotu i wspiął się po schodkach, zabierając bagaż do kabiny. Tuż przed nim wyrosła młoda kobieta w jasnoszarym kostiumie od Armaniego. – Pan Barrington? – Tak. – Proszę zająć miejsce, a ja zajmę się pana bagażem. Jesteśmy gotowi do startu. Kobieta zniknęła gdzieś w tyle samolotu z dwiema podróżnymi torbami Stone’a, który został tylko z aktówką i usiadł na najbliższym fotelu. Koło tylnej ściany kabiny siedział na kanapie jakiś dystyngowany mężczyzna i rozmawiał przez telefon komórkowy. Samolot zaczął się toczyć. Stone zapiął pas bezpieczeństwa. Miał ochotę pójść do kabiny pilotów, żeby obejrzeć start, ale drzwi były zamknięte. Został więc na miejscu i zaczął obserwować strugi deszczu spływające po szybie. Samolot nie zatrzymał się ani na chwilę. Skręcił na pas startowy i zaczął przyspieszać. W chwilę potem był już w powietrzu i wzbijał się ostro w górę. Nad fotelem Stone’a pochyliła się stewardesa. Była ładna, ale jej uroda nie wyróżniała się niczym szczególnym. Uśmiechnęła się, ukazując aż nazbyt białe zęby.

– Życzy pan sobie coś do picia? – zapytała śpiewnym głosem, podobnym do nawoływań aborygenów. Serce Stone’a nie uspokoiło się jeszcze po ostrym biegu do samolotu. – Tak, poproszę kieliszek brandy. – Mamy dwa rodzaje koniaku, hine ‘55 i bardzo stary armagnac. – Spróbuję armagnacu – powiedział Stone. W chwilę później ogrzewał już w dłoniach zwężający się ku górze kryształowy kieliszek. – Pan Regenstein zaprasza pana do siebie, ale proszę poczekać, aż zgaśnie światełko nakazujące zapiąć pasy – powiedziała stewardesa, wskazując tylną część kabiny. – Dziękuję pani – kiwnął głową Stone. Regenstein. Zdawało mu się, że gdzieś już słyszał to nazwisko, nie mógł jednak przypomnieć sobie, gdzie. Pociągnął łyk koniaku. W chwilę potem, kiedy odrzutowiec wyrównał lot i napis nad wejściem do kabiny pilotów zgasł, odpiął pas i ruszył wolno między rzędami foteli w kierunku kanapy, na której siedział nieznajomy. Na widok Stone’a mężczyzna uniósł się z miejsca i wyciągnął rękę. – Nazywam się Lou Regenstein – powiedział. Stone uścisnął jego dłoń. – Stone Barrington – przedstawił się. Mężczyzna był dużo starszy, niż można było przypuszczać, patrząc na niego z pewnej odległości. Stone ocenił, że może mieć około siedemdziesiątki lub trochę mniej. – Och, tak, jest pan znajomym Vance’a. Miło mi, że zechciał pan pofatygować się tu do mnie. Proszę usiąść. Przyjemnie jest mieć towarzystwo podczas tak długiego lotu. Stone usiadł w wygodnym fotelu naprzeciwko kanapy. – Przykro mi, że musiał pan na mnie czekać, ale kierowca taksówki pomylił drogę. – Rozumiem – odparł Regenstein. – To dla nich normalne. Najlepiej jest zamówić auto z Atlantic Aviation. Dzięki temu ma się pewność, że kierowca będzie znał New Jersey. – Będę o tym pamiętał – powiedział Stone. Regenstein zmarszczył nos. – Popija pan armagnac? – zapytał, wyciągając rękę. – Mogę powąchać? Stone podał mu kieliszek. Regenstein podniósł go do nozdrzy i wciągnął powietrze głęboko do płuc. – Aaach! – westchnął, oddając kieliszek. – Od przeszło trzydziestu lat nie biorę do ust tych rzeczy, wciąż jednak uwielbiam ich aromat. Coś cudownego. – Tak, niewątpliwie – przytaknął Stone. – Wydaje mi się, że niedawno obiło mi się o uszy pańskie nazwisko – powiedział Regenstein. – Czy przypadkiem nie w związku z jakąś aferą na Karaibach? – Na wyspie St. Marks.

– Tak, rzeczywiście. Bronił pan tę młodą kobietę oskarżoną o zamordowanie męża. – Zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. – Proszę mi powiedzieć, czy ona to zrobiła? Ale może zmuszam pana do naruszenia adwokackiej tajemnicy? Wolałbym tego uniknąć. – Mogę pana zapewnić w największym zaufaniu, że nie, nie zrobiła tego – odparł Stone. – Poza tym, odpowiadając na pańskie pytanie, nie nadużywam bynajmniej zaufania mojej klientki. – Dotrzymywanie tajemnic jest najważniejszą rzeczą na świecie – stwierdził poważnym tonem Regenstein. – Zwłaszcza w naszym biznesie. Mam na myśli przemysł rozrywkowy. – Myślę, że w każdym rodzaju działalności, bez wyjątku. – Ale szczególnie w naszym. Widzi pan, wszędzie kręci się tylu plotkarzy i kłamców, że tym ważniejsze jest dotrzymywanie sekretów i mówienie tylko prawdy. Mimo iż mam do dyspozycji wielkie biuro, którego zadaniem jest ustalanie najdrobniejszych niuansów każdego kontraktu, byłem zawsze dumny z tego, że pieczętowałem każdy układ uściskiem dłoni. – Myślę, że gdyby wszyscy dotrzymywali umów przypieczętowanych uściskiem dłoni, ja i moi koledzy poumieralibyśmy z głodu – powiedział Stone. – Tak, nasz świat nie może obyć się bez prawników. Proszę mi powiedzieć, czy czuje się pan dumny, że jest pan jednym z nich? Stone zamyślił się na chwilę. – Byłem dumny, kiedy ukończyłem wydział prawa, a także i potem, po zdaniu adwokackich egzaminów, ponieważ były to kamienie milowe znaczące poszerzenie mojej wiedzy o wielkie obszary. Ale nie mogę powiedzieć, żeby mój zawód, jako całość, napełniał mnie wielką dumą. Mimo wszystko działa wystarczająco wielu adwokatów na tyle uczciwych, abym nie musiał się wstydzić, że jestem jednym z nich. – Odpowiedź godna sądowego mecenasa – stwierdził z rozbawieniem Regenstein. – Jeżeli pan pozwoli, powiem wprost – dodał Stone. – Jestem dumny, że mogę być dobrym prawnikiem, najlepszym jakim potrafię. – Wolę takie bezpośrednie odpowiedzi – powiedział Regenstein. – Zawsze byłem ich zwolennikiem, choć w naszym biznesie słyszy się je niezmiernie rzadko. W chwilę potem wyszło na jaw, że Louis Regenstein jest prezesem zarządu wytwórni Centurion Studios. Stone widywał już wcześniej artykuły na jego temat w pismach poświęconych przemysłowi rozrywkowemu, ale nie zwrócił na nie wtedy większej uwagi. – A pan, panie Regenstein, jest pan dumny z tego, że zajmuje się pan filmem? – zapytał. Regenstein uśmiechnął się szeroko. – Jasne, że tak! – odpowiedział. – Podobnie jak pan jestem dumny, że fachowo wykonuję mój zawód! – Zawiesił na chwilę głos i potrząsnął głową. – Oczywiście i w tym biznesie spotka pan przynajmniej taką samą liczbę zwykłych łobuzów co i wśród prawników, a do tego nie mamy żadnych komisji do spraw etyki zawodowej ani izb adwokackich, które próbowałyby przynajmniej oceniać i regulować jakoś ich zachowanie.

– A co w pana usytuowaniu w tym przemyśle daje panu najwięcej zadowolenia? Regenstein uśmiechnął się znowu. – Możliwość wydawania decyzji na tak – stwierdził z naciskiem. – W naszym biznesie są setki ludzi, którzy mają prawo mówić: nie, ale tylko parę osób, które mogą powiedzieć: tak. Pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach. – Tego rodzaju władzę, jak zresztą każdą inną, należy oczywiście sprawować z największą ostrożnością. Bo jeżeli używa się jej bez żadnych ograniczeń, zniszczy ona tego, kto ją sprawuje, i to prędzej, niż mógłby pan przypuszczać. – Oczy Regensteina zwęziły się. – Proszę mi powiedzieć, panie Barrington, czy występował pan kiedykolwiek na scenie? – Tylko przed ławą przysięgłych – odparł Stone. – Chociaż nie, to nie jest ścisłe. Grałem kiedyś i na scenie... w przedstawieniu Stalag 77, w studenckim klubie teatralnym. – I jak panu poszło? – zapytał Regenstein. – Bo ja wiem... dostaliśmy brawa na stojąco, a przedstawienie szło przez trzy wieczory. – Założę się, że był pan bardzo dobry – powiedział Regenstein. – Umiem doskonale ocenić aktorskie możliwości i myślę, że ma pan wrodzony talent. Jest pan przystojny, dysponuje pan dźwięcznym głosem i robi pan bardzo dobre wrażenie. Stone poczuł, że ogarnia go zakłopotanie. – No cóż, dziękuję panu, panie Regenstein... To wysoka ocena, zwłaszcza w ustach kogoś takiego jak pan. – Proszę mówić mi Lou – powiedział Regenstein. – Z przyjemnością. Ja mam na imię Stone. – Słuchaj, Stone, gdybyś zapragnął kiedyś porzucić zawód prawnika, daj mi o tym znać, a ja postaram się wkręcić cię do filmu. Nie dostałbyś głównej roli, to jasne, ale coś porządnego, z pierwszego planu. Sprawiłoby mi przyjemność obserwować, jak sobie radzisz, a wiem, że poradziłbyś sobie doskonale. Główna rola mogłaby ci się nie udać... jesteś już po czterdziestce? – Tak, dokładnie. – To odrobinę za późno, żeby zostać gwiazdorem, ale byłbyś rozrywany do ról charakterystycznych. Stone roześmiał się. – Szczerze w to wątpię. – Och, nie mówię tego, żeby ci schlebiać. Naprawdę byłbyś bardzo dobry. Masz tylko jedną wadę, która mogłaby utrudnić ci karierę. – Co to za wada? – Jesteś trochę zbyt pewny siebie. Och, wszyscy mamy jakieś słabe punkty, ale aktorzy, przynajmniej ci najlepsi, rozwijają skrzydła właśnie dzięki swego rodzaju niepewności. Ty natomiast nie byłbyś podatny na sugestie. Nasi fachmani powiedzieliby, że jesteś trudny.

– No dobrze, Lou, jeżeli zdecyduję się porzucić adwokaturę, będziesz jednym z pierwszych, którzy dowiedzą się o tym. Regenstein podniósł się, zdjął marynarkę i zsunął buty. – Gdybyś nie miał nic przeciwko temu, to chciałbym troszeczkę się zdrzemnąć – powiedział. – Posłuchaj dobrej rady i zrób to samo. Do Los Angeles dolecimy wczesnym rankiem. – Po czym wyciągnął się na kanapie i bez słowa zamknął oczy, tak jakby z miejsca zmorzył go sen. Zjawiła się stewardesa, która przykryła go lekkim pledem. Stone wrócił na swoje miejsce, zdjął marynarkę i buty, przyjął pled z kaszmirowej wełny, a potem odchylił do tyłu, ile się dało, oparcie fotela. Światła w kabinie przygasły. Popatrzył przez okno na gwiazdy, starając się nie myśleć o Arrington. Nadumał się już o niej aż za bardzo.

3 Obudziło go delikatne dotknięcie stewardesy. Nacisnął dźwigienkę, aby unieść oparcie fotela do normalnej pozycji, rzucił okiem na zegarek i wyjrzał przez okno. Zbliżał się świt. – Pan Regenstein pyta, czy zje pan z nim śniadanie – powiedziała młoda kobieta. – Tak, oczywiście. – Gdyby chciał pan najpierw się odświeżyć, może pan to zrobić tam – dodała, wskazując drzwi. Stone nie widział jeszcze w samolocie tak obszernej toalety. Był tam nawet prysznic. Wybrał z zestawu szczoteczkę i wyszorował zęby, a potem uczesał się, wciągnął marynarkę i ruszył do tylnej części kabiny. Jego nowy znajomy zajadał już ogromne śniadanie złożone z jajecznicy i łososia. – Dzień dobry – powitał go Regenstein z odcieniem wesołości w głosie. – Dobrze spałeś? – Zdrzemnąłem się trochę – odparł Stone. Zjawiła się stewardesa. – Co miałby pan ochotę zjeść, panie Barrington? – Poproszę sok pomarańczowy i kawę – powiedział Stone. – Jadłem wczoraj późną kolację. Po chwili napoje były już na stoliku. Regenstein spojrzał na zegarek. – Za pół godziny powinniśmy wylądować – powiedział. – Gdzie zamierzasz się zatrzymać? Mógłbym podwieźć cię na miejsce. – Mam rezerwację w Bel-Air. Dzięki za miłą propozycję, ale Vance powiedział mi, że ktoś będzie na mnie czekał. – Od jak dawna znasz Vance’a Caldera? – zapytał Regenstein. – Chyba od roku lub coś koło tego. Ale tak naprawdę to rozmawiałem z nim tylko raz, na przyjęciu w Nowym Jorku. – Masz na myśli przyjęcie, na którym poznałeś Arrington? Pytanie zaskoczyło Stone’a. – Tak. – Przez jakiś czas ty i Arrington byliście sobie bliscy.

Stone poczuł się jeszcze bardziej zdumiony. – Tak. Mogło się wydawać, że lakoniczne odpowiedzi Stone’a dały Regensteinowi do myślenia. – Vance jest zupełnie nadzwyczajnym człowiekiem jak na aktora – powiedział. – Nigdy nie widziałem gwiazdora, który tak trzymałby w garści sprawy związane z własną karierą. Tego rodzaju zachowanie doprowadziłoby do szału niejednego szefa wytwórni, ale ja wolę mieć do czynienia z ludźmi, którzy wiedzą, czego chcą, i trzymają się tego. Vance miał zawsze świetne wyczucie tego, co można, a czego nie można osiągnąć w takiej czy innej umowie. Innymi słowy, wiedział, co jest, a co nie jest do przyjęcia. – Myślę, że jest to właściwość pożądana w każdego rodzaju działalności – zauważył Stone. – Pewnie tak. – Regenstein odłożył widelec i serwetkę. – Jeżeli pozwolisz, to chciałbym jeszcze przed lądowaniem wziąć szybki prysznic. Dzięki temu będę mógł pojechać z lotniska prosto do studia. – Zostawił Stone’a nad filiżanką kawy i poszedł do toalety. Ogromny gulfstream wylądował na lotnisku Santa Monica i podkołował do stanowiska przylotów z napisem „Supermarine”. Kiedy otworzyły się drzwi, Stone zobaczył dwa czekające na płycie mercedesy – dużą limuzynę i mały kabriolet SL 600. Ruszył po schodkach za Regensteinem, po czym uścisnęli sobie ręce. – Spotkamy się prawdopodobnie jutro wieczorem u Vance’a – powiedział szef wytwórni. – Cieszę się. – Będzie mi bardzo miło zobaczyć cię znowu. – Dziękuję, mnie także. Regenstein wsiadł do limuzyny, która natychmiast odjechała. Jakiś młody człowiek wręczył Stone’owi zaklejoną kopertę. Stone otworzył ją i wyjął małą karteczkę. Stone, mój drogi, Nie posłałem Ci kierowcy, ponieważ pomyślałem, że być może poczujesz się swobodniej, jeżeli będziesz prowadził sam. Zadzwonię do Ciebie później, w ciągu dnia, jak odpoczniesz po podróży. Pozdrowienia, Vance Na kartce znajdowały się też napisane na maszynie wskazówki, jak dojechać do hotelu Bel-Air. Stone wrzucił torby do bagażnika i usiadł za kierownicą. Poprawił ustawienie fotela i uruchomił dwunastocylindrowy silnik. Kiedyś zastanawiał się, czy nie kupić sobie mercedesa, ale cena, coś około stu trzydziestu siedmiu tysięcy dolarów, jeśli dobrze pamiętał, była poza zasięgiem jego możliwości. Wyjechał za bramę i po kilku zakrętach znalazł się na drodze szybkiego ruchu. Mimo wczesnej godziny ruch był spory, ale bez wielkiego tłoku, mógł więc dobrze nacisnąć pedał gazu. Sprawiała mu przyjemność jazda otwartym autem, które

pomrukiwało sympatycznie niczym ferrari, ale z pewnego oddalenia. Skręcił w Bulwar Zachodzącego Słońca i rozglądając się po rezydencjach Beverly Hills, ruszył krętą aleją w kierunku hotelu. Jak dotąd był w Los Angeles tylko raz, kiedy to wraz z Dinem przyjechał tu z nakazem ekstradycji po przestępcę, ale była to bardzo krótka wizyta. Skręcił w Stone Canyon Road i przejechawszy jeszcze niespełna dwa kilometry, dotarł do hotelu. Nawet o tak wczesnej godzinie znalazł się ktoś ze służby, kto zajął się jego bagażem i samochodem. Chłopiec hotelowy, który wyszedł po niego, nie zatrzymał się przy recepcyjnej ladzie, ale poprowadził go przez mały hall i dalej, chodniczkiem. Hotel otoczony był ogrodem i chłodne poranne powietrze pachniało tropikalnymi kwiatami. Niebawem chłopiec wprowadził go do ładnego apartamentu z widokiem na basen, przyjął napiwek i zostawił go samego. Stone obszedł wszystkie pomieszczenia. Wnętrze przypominało raczej prywatne mieszkanie niż hotelowy apartament. Spodobało mu się. Przyszło mu do głowy, że prędko się tu zadomowi. Zamówił śniadanie, wziął prysznic, a potem wyciągnął się na chwilę na łóżku. Obudził go dźwięk telefonu. Rzut oka na zegar stojący na nocnej szafce uzmysłowił mu, że jest już wpół do trzeciej po południu. Podniósł słuchawkę. – Halo? – Witaj, Stone, tu Vance. Mam nadzieję, że miałeś przyjemny lot. – Tak, Vance, bardzo przyjemny. – Dostałeś dobry pokój? – Bardziej niż dobry, dziękuję. – Och, nie ma za co. Proponuję, żebyś poświęcił popołudnie na relaks, a wieczorem spotkamy się na kolacji. – Doskonale. – Bądź na dole o siódmej, przyjadę po ciebie. Odpowiada ci? – Jak najbardziej, Vance. Dziękuję za samochód. – Cudowna maszynka, prawda? – Tak, rzeczywiście. – Możesz nim jeździć, gdzie tylko chcesz, do końca pobytu. A więc o siódmej. Do zobaczenia. – Do widzenia. Stone odłożył słuchawkę i usiadł na brzegu łóżka, próbując się przebudzić. Czy to możliwe, żeby jego organizm odczuł aż tak mocno trzygodzinną zaledwie różnicę czasu? Tak, możliwe. Trzeba coś wymyślić, żeby się rozruszać. Zadzwonił do recepcji i zapytał, czy mogliby sprokurować mu jakieś kąpielówki. W kwadrans potem usiadł przy stoliku nad basenem i zamówił kanapkę klubową i piwo. Mniej więcej połowa leżaków była zajęta, w tym kilkanaście przez całkiem urodziwe panie. To przecież Hollywood, przeleciało mu przez głowę. Zsunął z ramion szlafrok, zanurkował w basenie, przepłynął kilka długości i wrócił do stolika. Po chwili zjawił się zamówiony

sandwicz, zabrał się więc z apetytem do jedzenia. Wreszcie położył się na wolnym leżaku i zdrzemnął w popołudniowym słońcu. Kiedy się obudził, była już prawie szósta. Poczuł się odświeżony. Pomyślał, że może wreszcie przystosuje się do miejscowego czasu. Wrócił do apartamentu, wziął prysznic i włożył marynarkę z leciutkiego tropiku i szare spodnie. Po krótkim wahaniu zawiązał pod szyją krawat. Dokładnie o siódmej, kiedy stanął pod markizą przed wejściem, pod hotel podjechał ciemnozielony bentley. Do drzwi auta od strony kierowcy podbiegł parkingowy i otworzył je. – Dobry wieczór panu, panie Calder – powiedział. – Nie trzeba, Jerry, dziękuję, chciałbym tylko zabrać przyjaciela – odpowiedział Vance Calder. Do samochodu podszedł jeszcze jeden portier i otworzył drzwi Stone’owi, który wsiadł do środka. Calder powitał go serdecznym uściskiem dłoni. – Byłeś kiedy w Spago? – Nie. – W takim razie jedziemy. – Nazwa brzmi obiecująco. Miałeś może jakieś wieści o Arrington? – Nie, żadnych. Pogadamy o tym po kolacji – odpowiedział Calder, a potem ruszył z podjazdu i skręcił w Stone Canyon Road. Stone oparł się wygodnie w fotelu. Jechał na kolację w Spago ze słynnym filmowym gwiazdorem. Całkiem nieźle, przeleciało mu przez głowę.

4 Vance Calder spokojnie prowadził bentleya Bulwarem Zachodzącego Słońca, gawędząc miło o Kalifornii i lotach odrzutowcem wytwórni, a potem skręcił w lewo i po niedługiej jeździe pnącą się stromo pod górę ulicą wjechał na parking po prawej stronie. Auto nie zdążyło się jeszcze zatrzymać, a już otoczone było fotoreporterami. Calder przyjął ich bez zdenerwowania. – Dobry wieczór – rzucił w ich kierunku, uśmiechając się i machając ręką. Stone ruszył za nim, podziwiając w duchu jego opanowanie. Drzwi zamknęły się i reporterzy zostali na dworze. Stone zauważył, że tuż za nim weszło dwóch młodych, potężnie zbudowanych mężczyzn. Młoda kobieta przy wejściu wylewnie powitała Caldera, niemal nie zauważając Stone’a, a potem zaprowadziła ich do narożnego stolika przy oknie. Idąc tam, Stone odniósł wrażenie, którego doświadczał wcześniej tylko wtedy, gdy był w towarzystwie pięknej kobiety: żadna z obecnych w restauracji osób nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi, a oczy wszystkich zwrócone były na Vance’a Caldera. Po drodze przystanęli przy kilku stolikach, aby Vance mógł przywitać swych znajomych – Billa Wildera, Tony’ego Curtisa i Miltona Berle. Stone także uścisnął ich dłonie, dziwiąc się, że Wilder wygląda tak młodo, Curtis jest już takim staruchem, a Berle w ogóle telepie się jeszcze po tym świecie. Wreszcie usadowili się w samym rogu, Stone twarzą, a Vance plecami do sali. – Mam nadzieję, że nie będziesz się źle czuł, siedząc na tym miejscu – powiedział Calder, rozwijając serwetę. – Widok moich pleców powinien zniechęcić niepożądanych nudziarzy. – Jest mi tu całkiem dobrze – odparł Stone. – Przypuszczam, że pokazywanie się w publicznych miejscach takich jak to musi ci sprawiać sporo kłopotów. – Zauważył, że dwaj mężczyźni, którzy wchodząc za nim do restauracji, sprawiali wrażenie, że są razem, siedzieli teraz w różnych miejscach – jeden przy barze, drugi przy małym stoliku. – Można się nauczyć żyć z tym jakoś – powiedział Calder, przeglądając menu. – Sława jest jak miecz o dwóch ostrzach. Dzięki niej można mieć mnóstwo rzeczy, choćby miejsce przy tym stoliku, ale ceną tego jest opędzanie się od paparazzich. Pogodziłem się z tym już dawno temu. Ale, ale, nie zamawiaj nic na przystawkę, obsługa zajmie się tym sama.

I rzeczywiście, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zjawił się kelner z małą pizzą przystrojoną wędzonym łososiem, kaparami i cebulkami. – Pozdrowienia od Wolfganga – powiedział. – Życzy pan sobie coś do picia, panie Calder? – A ty, Stone? – zapytał Calder. – Poproszę kieliszek beefeatera i tonik. – A dla mnie bardzo wytrawne martini – powiedział uprzejmym tonem Calder. – Może być tanqueray, ale nie z oliwką, tylko z cytryną. Kelner odszedł, ale już po chwili był z powrotem. Stone nigdy jeszcze nie widział tak szybkiej obsługi. Zamówili główne dania i zaczęli pociągać małymi łykami przyniesione drinki. – Poznałem w samolocie Louisa Regensteina – powiedział Stone. – Uroczy facet. – Rzeczywiście – przytaknął Calder – a do tego jeden z trzech najzdolniejszych menedżerów, z jakimi miałem kiedykolwiek do czynienia. – A tamci dwaj to kto? – David Sturmack i Hyman Greenbaum. – Nazwisko Greenbauma chyba obiło mi się o uszy. To jakiś agent handlowy, tak? – Coś w tym rodzaju. Nie żyje od prawie dziesięciu lat. – A ten...? – David Sturmack? Oczywiście, nie mogłeś o nim słyszeć, z czego byłby zresztą bardzo zadowolony, ale podobnie jak Lou Regenstein i Lew Wasserman z MCA ma on ogromne osobiste wpływy w tym mieście. Poznasz go jutro wieczorem. Stone’a zdziwiło, że jego nowy znajomy urządza u siebie przyjęcie, mimo że zaginęła mu małżonka, ale nim zdążył zapytać o to, Calder podjął swój wywód. – Hyman Greenbaum był moim pierwszym, a mówiąc prawdę, jedynym agentem. Udzielił mi najlepszych wskazówek, jakich mógł potrzebować początkujący aktor. – Co takiego ci powiedział? – Nauczył mnie, na czym polega zależność między pieniędzmi i dobrą robotą. – Chcesz powiedzieć, że im więcej ci płacą, tym lepiej pracujesz? – Nie, nie. Gdy Hyman wziął mnie pod swoje skrzydła, zaprosił mnie na dobry lunch i wygłosił mówkę niczym dobry wujaszek. Powiedział mi tak: Słuchaj, Vance, masz to miasto u swoich stóp, ale jest coś, co musisz zrobić ze swej strony. Co to takiego? – zapytałem. A on: Niebawem zaczniesz robić naprawdę duże pieniądze. Musisz się zdobyć na to, żeby ich nie wydawać, przynajmniej na samym początku. Po czym powiada, żeby wyjaśnić mi to bliżej: Od dłuższego czasu obserwuję utalentowanych młodych aktorów, którzy przyjeżdżają do tego miasta, i wszyscy oni robią tak: biorą dobrą, przyzwoicie płatną rolę i od razu wyprowadzają się z zapchlonej nory, w której tu zamieszkali, wynajmują piękny apartament i kupują kabriolet. Nakręcają parę nowych filmów, kasują jeszcze więcej forsy i kupują dom na

hollywoodzkich wzgórzach, a potem, po kilku następnych filmach, sprawiają sobie willę w Beverly Hills i odkrytego mercedesa. Teraz następuje przerwa w kręceniu i nie ma żadnych atrakcyjnych ofert. Pojawia się jakiś scenariusz do kitu i propozycja niezłej roli u boku innego gwiazdora w filmie, który ma być kręcony na południu Francji. I co, u diabła, mają robić? Muszą przecież spłacać hipoteczną pożyczkę na dom i raty za samochód, a do tego ponosić jeszcze inne wydatki, więc biorą tę rolę. Film robi klapę, a po kilku dalszych tego rodzaju przygodach pomija się ich przy obsadzaniu najlepszych scenariuszy. Teraz przychodzi kolej na telewizyjne seriale i jakieś odcinkowe produkcje na cały tydzień, a jak już raz zaczną się tym zajmować, tracą prawie zupełnie szansę na otrzymanie znowu dobrej roli w prawdziwym filmie. Nie zachowuj się w ten sposób. – I wziąłeś sobie do serca jego rady? – Oczywiście. Wynajmowałem wtedy apartament do spółki z dwoma innymi aktorami i nie wyprowadziłem się stamtąd. Jeździłem do studia skuterem, a pieniądze oddawałem Hymanowi, żeby je zainwestował. Po dwóch latach otrzymywałem już pierwszorzędne role towarzyszące i całkiem nieźle opanowałem zawód, a i honoraria były zupełnie przyzwoite. Przeniosłem się do ładniejszego, ale małego i taniego mieszkania, no i kupiłem używany samochód. Po pięciu latach siedziałem już mocno w siodle i zafundowałem sobie pierwszy dom, od razu w Beverly Hills. Zapłaciłem za niego gotówką, więc kiedy pojawiły się kiepskie scenariusze do filmów, które miały być kręcone w jakichś ładnych plenerach, mogłem je odrzucić i zaczekać na coś lepszego. Nauczyłem się, żeby nigdy nie robić filmu tylko dla pieniędzy albo dlatego, że miał być kręcony na Tahiti czy w innym ziemskim raju. Nie masz pojęcia, ilu aktorów robiło takie błędy i ile ich to kosztowało. – Rozumiem, co masz na myśli – powiedział Stone. – Ale powiedz mi, Vance, czy dotarły do ciebie jakieś wieści o Arrington? Vance zerknął w obie strony. – Nikt nas nie podsłuchuje? Stone rozejrzał się po sali. – Zdaje się, że wszyscy nadstawiają uszu. – Więc nie rozmawiajmy o tym tutaj. – Jeżeli dobrze zrozumiałem, jutro urządzasz przyjęcie? Calder zniżył głos do szeptu. – Tak. Zaplanowaliśmy je prawie miesiąc temu, więc jeśli je odwołam, ludzie zaczną plotkować. A jak się zaczną plotki, ktoś może coś tam szepnąć komuś z brukowej prasy i jestem pewien, że znalazłbym się na pierwszych stronach ilustrowanych gazet, a przed bramą mojego domu rozłożyłby się batalion paparazzich. Ważne, żebym się zachowywał tak jak zawsze, bez względu na to, co dzieje się w moim prywatnym życiu. Mam nadzieję, że to rozumiesz. – Tak, rozumiem.

– Jeszcze jedna sprawa. Oczekuję, że potraktujesz wszystkie nasze rozmowy na ten temat tak jak rozmowy adwokata z klientem. – Jak sobie życzysz. – To doskonale. O, jedzie nasza kolacja. Czas na rozkosze podniebienia, a o sprawie pogadamy w drodze powrotnej. Kiedy obaj znaleźli się znowu w bentleyu, Calder zaczął wreszcie mówić. – Dziś mija trzeci dzień, a ja dalej nie mam od niej żadnych wiadomości. – Dlaczego zniknęła? – zapytał Stone. – Nie wiem. Kiedy wróciłem ze studia do domu, stwierdziłem, że nie ma jej samochodu. Była siódma wieczorem i zdziwiłem się, że Arrington nie czeka na mnie jak zawsze. Nie zostawiła kucharce żadnych poleceń odnośnie do kolacji, a służący, który po południu ucina sobie zwykle drzemkę, nie zauważył, jak wychodziła z domu. – Czy zabrała ze sobą jakieś rzeczy! – Nie jestem pewien. Przypuszczam, że mogła wziąć jakieś ubrania, tyle że nie poznałbym, czy coś ubyło z jej szafy. Być może zabrała jakąś walizkę, ale mam cały pokój zawalony podróżnymi torbami, więc nie jestem w stanie stwierdzić, czy brakuje jednej albo dwóch. – Może się posprzeczaliście? Nie złościła się na ciebie z jakiegoś powodu? Calder skręcił na parking hotelu Bel-Air, zatrzymał się i machnął ręką na parkingowego. – Nie, nie złościła się, ale zachowywała się tak jakoś... inaczej. Nie mam pojęcia, jak to wyjaśnić. – Na czym to polegało? – Poprzedniego wieczoru powiedziała mi, że będzie miała dziecko. Nie posiadałem się z radości. Zawsze chciałem, żebyśmy mieli dziecko, i byłem pewien, że ona też. Ale ona... wcale nie wyglądała na uradowaną. – Co powiedziała? – Moją uwagę zwróciło nie tyle to, co mówiła, ile raczej jej zachowanie. Zastanowiłem się trochę nad tym i przyszło mi do głowy, że dziecko... mogło nie być moje. Stone nie odezwał się. – Słuchaj, Stone, obaj wiemy, że Arrington i ja pobraliśmy się po bardzo krótkim okresie znajomości i że mieszkaliście razem jeszcze tydzień czy dziesięć dni przed naszym ślubem. Stone milczał nadal. – Arrington nie powiedziała mi wprost, że jej dziecko jest twoje, ale była bardzo przygnębiona. – Pytałeś ją o to? – Nie, ale ona domyślała się, że takie myśli chodzą mi po głowie. – A jak zachowywała się następnego dnia rano?

– Nie zamieniliśmy ani słowa. Musiałem o siódmej być na planie, bo jestem właśnie w środku kręcenia filmu. Kiedy wstałem, ona była jeszcze w łóżku, nie mieliśmy więc okazji, żeby porozmawiać. Pojechałem do wytwórni i przez cały dzień nie myślałem o niczym innym, a jak wróciłem do domu, byłem gotów powiedzieć jej, że nie obchodzi mnie, kto jest biologicznym ojcem dziecka i że zajmę się jego wychowaniem jak prawdziwy ojciec. Ale jej już nie było. – Nie zostawiła listu? – Nie. Ani słówka. – I do tej pory nie zgłosiłeś się na policję? – Stone, ja nie mogę tego zrobić. Myślę, że wyjaśniłem ci już, dlaczego. – Chodzi o te gazety. – Tak. A także o to, że tak naprawdę nie wydaje mi się, żeby groziło jej jakieś niebezpieczeństwo. – Czego zatem spodziewasz się po mnie? – Wspomniałem ci o przyjęciu, które daję jutro wieczorem. – Tak. – Zrobiłem coś wyjątkowego. Zaprosiłem pewną dziennikarkę. Następnego dnia ukaże się reportaż z przyjęcia i lista zaproszonych. Znajdzie się na niej twoje nazwisko. – I myślisz, że Arrington to przeczyta? – Prawie na pewno. Skrupulatnie śledzi branżową prasę. – I masz nadzieję, że będzie próbowała skontaktować się ze mną? – Dopilnuję, żeby w reportażu była wzmianka, że zatrzymałeś się w hotelu Bel-Air. – A jeżeli nie zadzwoni? – Wtedy skorzystam z twojej rady, jakie podjąć kroki. Obiecuję. Stone wzruszył ramionami. – Myślę, że decyzja należy do ciebie. Calder wręczył mu swoją wizytówkę. – Znajdziesz tu mój adres i numery wszystkich moich telefonów. Nie zapomnij włożyć krawata. Przyjęcie zaczyna się o siódmej i na ogół wszyscy przyjeżdżają punktualnie. Masz do mnie pięć minut jazdy z hotelu. Stone schował wizytówkę. – Będę na pewno. – Aha, a gdybyś nie miał jutro nic do roboty i chciał zobaczyć studio, zadzwoń do mojej sekretarki, a ona zajmie się wszystkim. Jej telefon znajdziesz na wizytówce. – Dzięki, być może tak zrobię. A tak przy okazji, wiesz o tym, Vance, że przez cały wieczór śledziło cię dwóch facetów? – Co takiego?

– Siedzą w samochodzie, który stoi o jakieś trzydzieści metrów za twoim autem. Weszli za nami także do Spago. Calder zerknął przez ramię i uśmiechnął się, odsłaniając zdumiewająco białe i równe zęby. – Och, to moi chłopcy. Pilnują moich pleców – powiedział i wyciągnął rękę na pożegnanie. – Dziękuję ci, Stone, żeś tu przyjechał. Mam nadzieję, że sposób, w jaki postanowiłem pokierować sprawą, nie wydał ci się zbyt idiotyczny. – Myślę, że obrałeś słuszną drogę – odparł Stone, a potem wysiadł z samochodu i popatrzył, jak bentley Caldera i auto z jego obstawą rozpływają się w mroku pachnącej nocy. Zadał sobie pytanie, czy ktoś pilnuje także pleców Arrington.