życie pszczół
Z angielskiego przełożył: Andrzej Szulc
Dla mojego syna Boba oraz dla Ann i Sandy'eg z wyrajami miłości Podziękowania
Jestem głęboko wdzięczna następującym osobom: mojej agentce Virginii Barber za jej
olbrzymią mądrość, wsparcie i kompetencję. Mojemu wydawcy Pameli Dorman za trafne
wskazówki i poprawki, bez których ta książka wyglądałaby zupełnie inaczej. Ludziom z
wydawnictwa Viking, którzy wytrwale nad nią pracowali — Susan Peterson Kennedy, Clare
Ferraro, Nancy Sheppard, Carolyn Coleburn, Paulowi Slovakowi, Leighowi Butlerowi, Halowi
Fessendenowi, Carli Bolte, Paulowi Buckleyowi, Roseanne Serra, Bruce'owi Giffordsowi,
Maureen Sugden, Ann Mah oraz wszystkim pracownikom działu sprzedaży, którzy byli tacy
pomocni. Dave'owi i Janice Greenom, zapalonym pszczelarzom z Pot o'Gold Honey Company w
Hemingway w Karolinie Południowej; to oni wprowadzili mnie w swój pszczeli świat i stanowili
bezcenne źródło informacji. Ludziom z Poets and Writers, Inc., za wspaniały program wymiany
pisarzy; korzystałam z niego podczas pisania. Redakcji magazynu literackiego „Nimrod", w
którym opublikowano w numerze jesienno-zimowym w 1993 roku moje opowiadanie Sekretne
życie pszczół
(oparty jest na nim pierwszy rozdział), udzielając mi w ten sposób zachęty potrzebnej, by
rozwinąć opowiadanie w powieść. Debbie Daniel, pisarce i przyjaciółce, która przeczytała
początkowe fragmenty książki i podzieliła się ze mną swoimi spostrzeżeniami. Ann Kidd Taylor,
która czytała na bieżąco manuskrypt i której opinie oraz pomoc bardzo sobie ceniłam. Terry
Helwig, Trishy Harrell, Carolyn Rivers, Susan Hull, Carol Graf, Donnie Farmer i Lynne Ravenel
— niezwykłym kobietom, które przejrzały mnie na wskroś. Mojej wspaniałej, wspierającej mnie
rodzinie — Bobowi, Ann, Scottowi, Kellie, moim rodzicom (którzy w najmniejszym stopniu nie
przypominają rodziców przedstawionych w tej książce). A przede wszystkim mojemu mężowi
Sandy'emu, z powodów, których jest zbyt wiele, bym zdołała je wymienić.
Królowa, ze swojej strony, jest siłą jednoczącą społeczność; jeśli usunie są ją z ula, robotnice
szybko wyczuwają jej nieobecność. Po kilku godzinach lub nawet jeszcze krótszym czasie
zdradzają wyraźne symptomy bezkrólewia.
Man and Insects (Ludzie i owady)
Rozdział pierwszy
W nocy leżałam w łóżku i oglądałam pszczoły przeciskające się przez szpary w ścianie mojej
sypialni i zataczające kręgi w powietrzu; wydawały ów podobny do wirującego śmigła dźwięk, to
wysokie zzzzzzz, od którego wibrowała mi skóra. Patrzyłam, jak ich skrzydła lśnią w ciemności
niczym kawałki chromu, i w mojej piersi rosła tęsknota. Widząc, jak latają, nie wypatrując
żadnego kwiatka, fruwając wyłącznie po to, by poczuć tchnienie wiatru, czułam, że pęka mi
serce.
W dzień słyszałam, jak drążą ściany sypialni, brzęcząc niczym stojący w sąsiednim pokoju,
nienastrojony radioodbiornik, i wyobrażałam sobie, że przerabiają je na plastry miodu, który
sączy się, bym mogła go skosztować.
Pszczoły pojawiły się latem 1964 roku, gdy skończyłam czternaście lat i moje życie znalazło się
w zupełnie nowej orbicie — mam na myśli zupełnie nową orbitę. Spoglądając dziś wstecz,
chciałabym powiedzieć, że pszczoły zostały do mnie posłane. Mam ochotę powiedzieć, że
pojawiły się podobnie jak archanioł Gabriel objawił się Najświętszej Dziewicy, zapoczątkowując
wydarzenia, których się w ogóle nie spodziewałam. Wiem, że porównywanie się z nią jest z
mojej strony bezczelnością, ale mam powody wierzyć, że wcale by jej to nie przeszkadzało;
jeszcze do tego wrócę. Teraz powiem jedynie, że mimo wydarzeń tamtego lata, wciąż darzą
sympatią pszczoły.
*
Pierwszego lipca 1964 roku leżałam w łóżku, czekając, aż się pojawią, i dumając o tym, co
powiedziała mi Rosaleen, gdy poinformowałam ją o tych nocnych wizytach.
— Pszczoły roją się przed śmiercią — oznajmiła.
Rosaleen pracowała u nas od śmierci mojej matki. Mój tatuś — którego nazywałam T. Ray,
ponieważ słowo „tatuś" nigdy do niego nie pasowało —
zabrał ją z sadu, gdzie zbierała brzoskwinie. Miała dużą okrągłą twarz i ciało, które opadało niczym
namiot, i była tak czarna, że noc wydawała się sączyć z porów jej skóry. Mieszkała sama w
małym domku w lesie niedaleko naszej farmy i przychodziła codziennie, żeby gotować, sprzątać
i zastępować mi matkę. Rosaleen nigdy nie miała własnego dziecka, w związku z czym przez
ostatnie dziesięć lat byłam jej królikiem doświadczalnym.
Pszczoły roją się przed śmiercią. Zawsze miała szalone pomysły, które ignorowałam, lecz ten
mnie zaintrygował. Zastanawiałam się, czy nie chodzi im przypadkiem o moją śmierć. Szczerze
mówiąc, niewiele się tym przejęłam.
Wszystkie te pszczoły mogły sfrunąć na mnie niczym stado aniołów i użądlić na śmierć, i nie
byłaby to wcale najgorsza rzecz, jaka mi się przytrafiła. Ludzie, którym się wydaje, że
umieranie to coś najgorszego pod słońcem, niewiele wiedzą o życiu.
Moja matka zmarła, gdy miałam cztery lata. Był to niezaprzeczalny fakt, ale za każdym razem,
kiedy o tym napomykałam, ludzie zaczynali się interesować skórkami przy paznokciach albo
odległymi punktami na niebie i udawali, że mnie nie słyszą. Od czasu do czasu jednakzdarzała się
jakaś życzliwa dusza.
— Po prostu o tym nie myśl, Lily — mówił mi ktoś taki. — To był wypadek.
Nie zrobiłaś tego umyślnie.
Tej nocy leżałam w łóżku i myślałam o tym, co by było, gdybym umarła i spotkała się z moją
matką w raju.
— Mamo, przebacz. Proszę, przebacz — powiedziałabym na powitanie, a ona całowałaby mnie
tak długo, aż spierzchłaby mi skóra, i powtarzała, żebym przestała się winić. Mówiłaby to przez
pierwsze dziesięć tysięcy lat.
Przez następne dziesięć tysięcy lat szczotkowałaby mi włosy. Uczesałaby je tak pięknie, że z
wrażenia ludziom w całym niebie powypadałyby z rąkharfy.
Można łatwo poznać, że jakaś dziewczynka nie ma matki, po tym jak wyglądają jej włosy. Moje
sterczały przez cały boży dzień w jedenastu różnych kierunkach, a T. Ray nie chciał mi
oczywiście kupić lokówek, w związku z czym musiałam nawijać je na puszki po soku
winogronowym Welcha, przez co o mało nie nabawiłam się bezsenności. Zawsze musiałam
wybierać między porządnymi włosami i porządnym snem.
Uznałam, że przez następne czterysta albo pięćset lat będę jej opowiadać o paskudnym życiu z T.
Rayem. Był wredny przez cały rok, ale najbardziej w lecie, kiedy od świtu do zmierzchu tyrał w
swoim brzoskwiniowym sadzie.
Starałam się schodzić mu z drogi. Był miły wyłącznie dla swojej myśliwskiej suki, Buźki, która
spała w jego łóżku i którą drapał po brzuchu za każdym razem, kiedy odwróciła się na swój
kościsty grzbiet. Widziałam, jaknasikała mu raz na but i w ogóle się nie przejął.
Wiele razy prosiłam Pana Boga, żeby uczynił coś z T. Rayem. Chodzi do kościoła od czterdziestu
lat i robi się coraz gorszy. To powinno chyba mówić coś Panu Bogu.
Odsunęłam nogą prześcieradło. W pokoju panował absolutny bezruch, nie było ani jednej
pszczoły. Co minuta patrzyłam na zegar na mojej toaletce i zastanawiałam się, co je zatrzymuje.
W końcu, koło północy, kiedy moje powieki chciały już dać za wygraną, w kącie rozległ się niski i
wibrujący dźwięk, który można by niemal wziąć za mruczenie kota. Po kilku chwilach po ścianie
przesunęły się podobne do plamek farby liczne cętki i kiedy padło na nie sączące się przez okno
światło, zobaczyłam zarys skrzydełek. Dźwięk potężniał w ciemności i w końcu zaczął pulsować
cały pokój, a powietrze ożyło i zgęstniało od pszczół, które, krążąc wokół mojego ciała, otoczyły
mnie wirującą chmurą. Brzęczały takgłośno, że nie mogłam zebrać myśli.
Wbiłam paznokcie w dłonie, aż skóra na nich zmieniła się w jodełkę. W
pokoju pełnym pszczół można zginąć od ukąszeń.
Mimo to widok był niesamowity. Nagle uznałam, że muszę go koniecznie komuś pokazać, nawet
jeżeli jedyną osobą w pobliżu był T. Ray. Nawiasem mówiąc, gdyby zupełnie przypadkiem
ukąsiło go kilkaset pszczół, to cóż, byłoby mi bardzo przykro.
Wyślizgnęłam się z łóżka i pobiegłam w chmurze pszczół do drzwi.
Obudziłam T. Raya, dotykając palcem jego ramienia, z początku delikatnie, a potem dźgając
coraz mocniej jego ciało i dziwiąc się, jakie jest twarde.
T. Ray wyskoczył z łóżka w samych szortach. Lepiej, żeby to było coś ważnego, żeby okazało się,
że pali się cały cholerny dom, wrzeszczał, gdy wlokłam go do swojej sypialni. Buźka szczekała,
jakbyśmy polowali na gołębie.
— Pszczoły! — krzyczałam. — W moim pokoju jest rój pszczół!
Ale kiedy tam dotarliśmy, schowały się w ścianie, jakby wiedziały, że nadchodzi, i nie chciały
popisywać się przed nim swoimi powietrznymi akrobacjami.
— Niech to szlag, Lily, to wcale nie jest śmieszne! Przyjrzałam się ścianom.
Wlazłam pod łóżko i błagałam kłęby kurzu i sprężyny materaca, żeby wyłoniła się z nich choć
jedna pszczoła.
— Były tutaj — upierałam się. — Fruwały po całym pokoju.
— Jasne, i wpadło tu także cholerne stado bawołów.
— Posłuchaj — powiedziałam. — Słychać, jakbzyczą. T. Ray przystawił
ucho do ściany z udawaną powagą.
— Nie słyszą żadnego bzyczenia — stwierdził, po czym zakręcił palcami młynka przy skroni. —
Musiały wyfrunąć z tego zegara z kukułką, który nazywasz swoją mózgownicą. Obudź mnie
jeszcze raz, Lily, to w robocie będzie Martha Whites. Słyszysz?
Martha Whites była rodzajem kary, który wymyślić mógł tylko T. Ray.
Natychmiast się przymknęłam.
Mimo to nie mogłam przejść nad tym do porządku dziennego — nie mogłam pozostawić T. Raya
w przekonaniu, że jestem taka zdesperowana, iż wymyśliłam inwazję pszczół, aby tylko zwrócił
na mnie uwagę. I to właśnie nasunęło mi genialny pomysł, żeby nałapać pszczół do słoika,
pokazać je T.
Rayowi i zapytać, kto tutaj zmyśla.
*
Moje pierwsze i jedyne wspomnienie matki pochodziło z dnia, w którym zmarła. Próbowałam
długo odtworzyć w pamięci jakiś wcześniejszy obrazek, okruch czegokolwiek: jak kładzie mnie do
łóżka, jak czyta mi książeczkę o Wujku Wigglym albo wiesza moją bieliznę na piecyku w
lodowato zimne poranki. W ostateczności nawet, jak zrywa witkę z krzaka forsycji i smaga mnie
nią po łydkach.
Zginęła trzeciego grudnia 1954 roku. Piec grzał tak mocno, że matka ściągnęła sweter i stojąc w
samej bluzce, mocowała się ze świeżo pomalowanym oknem, które przykleiło się do framugi.
— Cóż, wygląda na to, że się tutaj żywcem upieczemy — mruknęła w końcu, dając za wygraną.
Miała czarne włosy, okalające gęstymi lokami twarz, której obraz w mojej pamięci zawsze
trochę się rozmywał, mimo że cała reszta odznaczała się wyborną ostrością.
Wyciągnęłam ku niej dłonie, a ona podniosła mnie, mówiąc, że jestem na to o wiele za duża.
Kiedy to zrobiła, owionął mnie jej zapach.
Ten zapach pozostał we mnie na zawsze i był wyraźny jakcynamon.
Chodziłam później regularnie do drogerii w Sylvanie i wąchałam wszystkie buteleczki z
perfumami, które tam mieli, starając się go zidentyfikować.
— Patrzcie, kogo tu widzimy — mówiła, udając zaskoczoną, pani od perfum za każdym razem,
kiedy się tam zjawiałam. Takjakbym nie odwiedziła jej tydzień wcześniej i nie sprawdziła całego
rzędu buteleczek: Shalimar, Chanel No. 5 oraz White Shoulders.
— Ma pani coś nowego? — pytałam. Nigdy nie miała.
Prawdziwym szokiem było więc dla mnie, kiedy odkryłam ten zapach u mojej nauczycielki z
piątej klasy, która oznajmiła, że to zwyczajny odżywczy krem Pondsa.
Tamtego popołudnia, gdy zginęła moja matka, na podłodze przy niedającym się otworzyć oknie
leżała walizka. Matka zaglądała do wnękowej szafy, wyjmowała z niej różne rzeczy i wrzucała do
walizki, nawet ich nie składając.
Zapuściłam się tam w ślad za nią i myszkowałam pod rąbkami sukienek i nogawkami spodni, w
mroku, gdzie leżały koty kurzu i małe martwe ćmy i czuć było stęchły zapach brzoskwiń, który
przywarł do butów T. Raya. Wsadziłam dłonie w białe pantofelki na wysokich obcasach i
zaczęłam klaskać ich podeszwami.
Kiedy ktoś wchodził po schodach, podłoga w szafie wibrowała i dzięki temu zorientowałam się, że
zbliża się T. Ray. Nad głową słyszałam ściągającą rzeczy z wieszaków matkę, szelest ubrań i
szczękanie drutów.
— Pośpiesz się — powiedziała.
Słysząc, jakT. Ray wchodzi, tupiąc głośno, do pokoju, westchnęła.
Powietrze uszło z niej tak, jakby ktoś ścisnął nagle jej płuca.
To ostatnia rzecz, jaką pamiętam bardzo wyraźnie — jej oddech, który spłynął ku mnie niczym
mały spadochron i zniknął bez śladu między stertami butów.
Nie pamiętam, co mówili — wyłącznie furię w ich słowach, to, jak powietrze spuchło od razów.
Później przypominało mi to ptaki uwięzione w zamkniętym pokoju, obijające się o okna i ściany,
zderzające ze sobą. Cofałam się krok po kroku w głąb szafy, wtykając palce do ust, czując w nich
smakstóp i butów.
Wywleczona na zewnątrz, nie wiedziałam w pierwszym momencie, kto mnie wyciągnął —
dopiero po chwili zorientowałam się, że obejmuje mnie matka, i poczułam jej zapach.
— Nie martw się — powiedziała, gładząc mnie po włosach, lecz w tej samej sekundzie T. Ray
wyrwał mnie z jej ramion i wyniósł na korytarz.
— Idź do siebie! — rozkazał.
— Nie chcę! — krzyknęłam, próbując przecisnąć się z powrotem do pokoju, tam gdzie była
matka.
— Idź do siebie, do jasnej cholery! — ryknął i pchnął mnie takmocno, że odbiłam się od ściany i
wylądowałam na czworakach przy samych drzwiach.
Podnosząc głowę, ujrzałam, że matka biegnie przez pokój.
— ZOSTAW JĄ W SPOKOJU! — wołała, podbiegając do niego.
Leżąc skulona na podłodze, miałam wrażenie, że widzę wszystko przez porysowaną szybę. T. Ray
złapał ją za ramiona i głowa zaczęła jej latać na wszystkie strony. Zobaczyłam, że pobielały mu
wargi.
A potem — i w tym momencie cały obraz zaczyna mi się zacierać przed oczyma — matka
wyrwała mu się, podbiegła z powrotem do szafy i zaczęła szukać czegoś wysoko na półce.
Widząc, jak zaciska w dłoni pistolet, podbiegłam do niej, potykając się i wywracając, pragnąc ją
ocalić, pragnąc ocalić nas wszystkich.
Od tej chwili czas nałożył się na siebie. W głowie zostało mi tylko kilka wyraźnych, lecz
oderwanych fragmentów. Pistolet lśniący niczym zabawka w jej dłoni, T. Ray, który wyrywa go
matce i wymachuje nim na wszystkie strony.
Pistolet leżący na podłodze. Ja, która pochylam się, żeby go podnieść.
Eksplodujący wokół nas hałas.
Tyle wiem. Matka była wszystkim, czego pragnęłam. I odebrałam ją sobie.
*
T. Ray i ja mieszkaliśmy nieopodal liczącego trzy tysiące stu mieszkańców miasteczka Sylvan w
Karolinie Południowej. Cała miejscowość składała się z kilku straganów z brzoskwiniami i kilku
kościołów baptystów.
Przy wjeździe na naszą farmę stała wielka drewniana tablica z napisem SADY
BRZOSKWINIOWE OWENSA, wymalowanym najpaskudniejszą pomarańczową farbą, jaką
kiedykolwiek zdarzyło wam się widzieć. Nie znosiłam jej. Ale tablica to było jeszcze nic w
porównaniu z gigantyczną brzoskwinią, tkwiącą przy bramie na sześćdziesięciostopowym słupie.
Wszyscy w szkole mówili, że to Wielki Zadek, a i tak przytaczam najłagodniejszą wersję tego
określenia. Mięsisty kolor i biegnąca przez sam środek bruzda w wyraźny sposób upodobniały ją
do gołego tyłka. Rosaleen twierdziła, że w ten sposób T.
Ray wypina się na cały świat. Taki już był.
Nie uznawał całonocnych prywatek ani skarpetówek, co akurat zbytnio mi nie przeszkadzało,
ponieważ nikt mnie tam nie zapraszał. Nie chciał jednak także pojechać ze mną do miasta na
mecz, zbiórkę kibiców albo zbiorowe mycie samochodów, które urządzano w soboty w Beta Club.
Nie obchodziło go, że nosiłam ubrania, które uszyłam sobie sama na pracach ręcznych,
bawełniane szmizjerki oraz spódniczki sięgające za kolana, w jakich chodziły tylko córki
zielonoświątkowców. Równie dobrze mogłam zawiesić sobie na plecach napis NIE JESTEM I
NIGDY NIE BĘDĘ POPULARNA.
Potrzebowałam wszelkiej pomocy, jakiej mogli mi udzielić kreatorzy mody, ponieważ nikt — z
wyjątkiem panny Jennings w kościele, zupełnie ślepej —
nie powiedział mi nigdy: „Lily, ależ z ciebie ładne dziecko".
Przeglądałam się nie tylko w lustrze, lecz w sklepowych witrynach i w ekranie telewizora, kiedy
był wyłączony, i stale starałam się poprawić swój wygląd. Włosy miałam czarne jak matka, ale
bardzo skołtunione, i martwiło mnie, że nie mam dużego podbródka. Myślałam, że urośnie mi w
tym samym czasie co piersi, jednak nic z tego nie wyszło. Miałam za to ładne oczy, które od
biedy można by nazwać oczyma Sophii Loren. Mimo to nie startowali do mnie nawet ci chłopcy,
którzy mieli włosy ociekające brylantyną, nosili grzebyki w kieszonkach na piersi i byli ponoć
bardzo napaleni.
Pod szyją wyrosło mi to, co trzeba, ale i taknie mogłam tego pokazywać.
Moda wymagała, by nosić kaszmirowe bliźniaki i plisowane spódniczki do połowy uda, T. Ray
oznajmił jednak, że prędzej w piekle założą lodowisko, niż on pozwoli mi się takubrać — czy chcę
zajść w ciążę tak jak Bitsy Johnson, której spódniczka ledwie zakrywała pośladki? Skąd wiedział o
Bitsy, nie mieści mi się w głowie, ale się nie mylił co do jej spódniczki i co do dziecka. Był to
istotnie niefortunny zbieg okoliczności.
Rosaleen znała się na modzie jeszcze mniej od T. Raya i kiedy było zimno, Jezu zmiłuj się nade
mną, kazała mi chodzić do szkoły w długich bryczesach, które wkładałam pod moje
zielonoświątkowe suknie.
Najbardziej ze wszystkiego nienawidziłam zbitych w gromadki dziewczyn, które nabierały wody
w usta, gdy koło nich przechodziłam. Zdrapywałam strupy z całego ciała, a kiedy ich zabrakło,
obgryzałam paznokcie do żywego mięsa. Tak bardzo zamartwiałam się swoim wyglądem i tym,
czy wszystko robię jak trzeba, że wydawało mi się, iż udaję tylko małą dziewczynkę, a nie że nią
naprawdę jestem.
Kiedy zeszłej wiosny w Klubie Gospodyń prowadzono przez sześć tygodni w każdy piątek szkołę
wdzięku, myślałam, że wyłania się przede mną wielka szansa, ale nie przyjęli mnie, ponieważ nie
miałam matki, babki ani nawet marnej ciotki, która wręczyłaby mi białą różę na zakończenie.
Rosaleen nie wolno było wystąpić w tej roli. Płakałam takdługo, aż wyrzygałam się do zlewu.
— I tak masz już dość wdzięku — oznajmiła Rosaleen, czyszcząc go. — Nie musisz chodzić do
jakiejś frymuśnej szkoły, żeby się tego nauczyć.
— Muszę — odparłam. — Uczą tam wszystkiego. Jak masz chodzić i kręcić pirueta, co robić z
łydkami, kiedy siadasz na krześle, jak wsiadać do samochodu, nalewać herbatę, zdejmować
rękawiczki...
Rosaleen wypuściła powietrze z ust.
— Wielki Boże... — mruknęła.
— Jak układać kwiaty w wazonie, jak rozmawiać z chłopcami, jak skubać brwi, golić nogi,
nakładać szminkę...
— A wymiotować do zlewu? Czy uczą tam, jakrobić to z wdziękiem? —
zapytała.
Czasami po prostu jej nienawidziłam.
*
Rano, po tym jak obudziłam w środku nocy T. Raya, Rosaleen stanęła w progu mojej sypialni i
patrzyła, jakpoluję na pszczoły ze słoikiem w ręku.
Wydęła wargi takmocno, że widziałam mały różowy wschód słońca w jej ustach.
— Co ty wyprawiasz z tym słoikiem? — zapytała.
— Łapię pszczoły, żeby pokazać T. Rayowi. Uważa, że je sobie wymyśliłam.
— Boże, daj mi cierpliwość.
Wcześniej łuskała fasolę na ganku i perełki potu lśniły we włosach okalających jej czoło.
Pociągnęła za przód sukni, otwierając na prądy powietrzne swoje piersi, wielkie i miękkie niczym
poduszki kanapy.
Pszczoła wylądowała na mapie stanu, którą sama przypięłam do ściany.
Patrzyłam, jak wędruje malowniczą drogą numer siedemnaście wzdłuż wybrzeża Karoliny
Południowej, i przycisnęłam słoik, łapiąc ją pomiędzy Charlestonem i Georgetown. Kiedy
zakręciłam pokrywkę, wpadła w korkociąg i zaczęła obijać się o szkło. Odgłosy, które przy tym
wydawała, przypominały grad walący o szybę.
Umaiłam słoik, jak mogłam najlepiej, wykładając go obsypanymi pyłkiem płatkami kwiatów, i
zrobiłam gwoździem w pokrywce więcej dziur, niż to było potrzebne, żeby pszczoły się nie
zadusiły, ponieważ z tego, co wiem, ludzie mogą wrócić pewnego dnia na ziemię w ciele
stworzenia, które zabili.
Przysunęłam słoikdo nosa.
— Chodź zobacz, jakta pszczoła się wścieka — powiedziałam do Rosaleen.
Gdy weszła do pokoju, owionął mnie jej zapach, mroczny i pikantny niczym tabaka, którą
wypychała policzki. W ręku trzymała dzbanuszek z ustnikiem wielkości miedziaka oraz uszkiem, o
które zaczepiła palec. Patrzyłam, jak przyciska go do podbródka, ściąga usta w ciup i strzyka do
środka pecyną czarnego soku.
Przyjrzała się pszczole i potrząsnęła głową.
— Jeśli cię użądli, nie przychodź do mnie z płaczem — oświadczyła — bo wcale cię nie będę
żałowała.
To było kłamstwo.
Ja jedna wiedziałam, że mimo pozorów surowości jej serce było delikatniejsze aniżeli skórka
kwiatu i kochała mnie do szaleństwa.
Nie zdawałam sobie z tego sprawy do chwili, gdy skończyłam osiem lat i Rosaleen kupiła mi w
domu towarowym wielkanocnego kurczaka. Znalazłam go w rogu klatki, drżącego i
pomalowanego na kolor różowych winogron, ze smutnymi oczkami, które wypatrywały matki.
Rosaleen pozwoliła mi go przynieść do domu i nie protestowała ani słowem, kiedy wysypałam na
podłogę salonu całe pudełko płatków owsianych Quaker Oats, żeby sobie podjadł.
Kurczak zostawiał wszędzie cętkowane na fioletowo bobki, których kolor, jak sądziłam, musiał
mieć coś wspólnego z barwnikiem wchłoniętym przez jego delikatny organizm. Właśnie
zaczęliśmy je sprzątać, gdy do domu wpadł T.
Ray, odgrażając się, że upiecze kurczaka na obiad i wyrzuci Rosaleen za to, że jest kretynką.
Wyciągnął po niego swoje umazane smarem łapska, lecz Rosaleen stanęła mu na drodze.
— W tym domu zdarzają się rzeczy gorsze od kurzego gówna — oznajmiła, mierząc go
surowym wzrokiem. — Nie dotknie pan tego kurczaka.
Jego buciory zaskrzypiały klin-klan, kiedy wychodził do sieni. Ona mnie kocha, pomyślałam i
wówczas właśnie po raz pierwszy w życiu przyszedł mi do głowy tego rodzaju fantastyczny
pomysł.
Jej wiek był zagadką, ponieważ nie miała aktu urodzenia. W zależności od tego, jak czuła się w
danej chwili, mówiła mi, iż urodziła się w roku 1909 bądź
też 1919. Nie miała za to wątpliwości co do miejsca — McClellanville w Karolinie Południowej,
gdzie jej mama plotła kosze z turówki wonnej i sprzedawała je przy drodze.
— Takjakja sprzedaję brzoskwinie — mówiłam jej.
— Wcale nie tak jak ty sprzedajesz brzoskwinie — odpowiadała. — Ty nie masz siedmiorga
bachorów, które musisz wyżywić.
— Masz sześcioro rodzeństwa? — zdziwiłam się. Myślałam, że nie ma na świecie nikogo oprócz
mnie.
— Mam, ale nie wiem, gdzie mieszkają.
Rzuciła swojego męża trzy lata po ślubie za hulaszczy tryb życia.
— Gdyby ptakmiał jego móżdżek, fruwałby do tyłu — powtarzała chętnie.
Często zastanawiałam się, co robiłby ptak z mózgiem Rosaleen. Uznałam, że przez połowę czasu
srałby ludziom na głowy, a przez drugą siedział w cudzych gniazdach z szeroko rozpostartymi
skrzydłami.
Śniłam często na jawie, że Rosaleen jest biała, bierze ślub z T. Rayem i zostaje moją prawdziwą
matką. Innym razem byłam murzyńską sierotką, którą znalazła na kukurydzianym polu i
zaadopotowała. Czasami mieszkałyśmy w obcym kraju, takim jak Nowy Jork, gdzie wolno jej
było mnie zaadoptować i obie mogłyśmy zachować nasz kolor skóry.
*
Moja matka miała na imię. Deborah. Moim zdaniem było to najpiękniejsze imię, jakie w życiu
słyszałam, chociaż T. Ray nigdy go nie wymawiał. Jeśli wypowiadałam je na głos, zachowywał
się tak, jakby miał ochotę pójść do kuchni i przebić coś nożem. Kiedy zapytałam go raz o dzień
jej urodzin i ulubiony rodzaj polewy na torcie, kazał mi się przymknąć, a gdy zapytałam
ponownie, złapał słoik dżemu jagodowego i cisnął nim o kredens. Do dziś mamy tam niebieskie
plamy.
Udało mi się jednak wydobyć z niego kilka strzępów informacji, na przykład o tym, że moja
matka została pochowana w Wirginii, skąd pochodzili jej rodzice. Bardzo się tym podnieciłam,
mając nadzieję, że znalazłam babcię.
Otóż nie, oznajmił mi, moja matka była jedynaczką, a jej mama zmarła wieki temu.
Oczywiście. Kiedy rozdeptał raz karalucha w kuchni, powiedział, że moja matka całymi
godzinami wywabiała je z domu, sypiąc na podłogę cukierki ślazowe i okruszki grahama, że miała
fioła na punkcie robactwa.
Najdziwniejsze rzeczy mogły spowodować, że mi jej brakowało. Na przykład przymierzanie
biustonoszy. Kogo miałam o to zapytać? I kto oprócz mojej matki mógł zrozumieć, dlaczego tak
bardzo chciałam się zakwalifikować do drużyny klakierek? Mogę was zapewnić, że do T. Raya to
nie docierało. Ale wiecie, kiedy najbardziej mi jej brakowało? W dniu, kiedy miałam dwanaście
lat i obudziłam się z plamką koloru róży na majtkach. Byłam taka dumna z tego kwiatka i, z
wyjątkiem Rosaleen, nie miałam nikogo, komu mogłabym go pokazać.
Niedługo potem natknęłam się na strychu na zszytą u góry papierową torbą.
W środku znalazłam ostatnie pamiątka po matce.
Była tam fotografia kobiety, która uśmiechała się drwiąco, stojąc w pastelowej sukience z
watowanymi ramionami przy starym samochodzie. „Nie waż się robić tego zdjęcia", mówiły jej
oczy, lecz widać było, że chce, żeby zostało zrobione. Nie uwierzylibyście w historie, które
widziałam na tej fotografii — jakstojąc przy zderzaku samochodu, czekała na wielką miłość i nie
mogła się jej doczekać.
Przyłożyłam raz tę fotografię do mojego zdjęcia z ósmej klasy i zbadałam wszelkie możliwe
podobieństwa. Ona też nie miała zbyt wielkiego podbródka, ale jej uroda nie była przeciętna i
dawało mi to autentyczną nadzieję na przyszłość.
W torbie była także para białych bawełnianych rękawiczek, które zmieniły miejscami kolor ze
starości. Tam wewnątrz były jej pałce, pomyślałam, wyjmując je. Dziś jest mi z tego powodu
głupio, ale wypychałam kiedyś te rękawiczki wacikami i trzymałam je na rękach przez całą noc.
Najbardziej tajemniczym przedmiotem w torbie był mały drewniany obrazek Marii, matki
Jezusa. Rozpoznałam ją, mimo że miała czarną skórę, tylko o odcień jaśniejszą od skóry
Rosaleen. Wyglądało na to, że ktoś wyciął obrazekczarnej Marii z książki, przykleił go do szerokiej
na dwa cale, przetartej papierem ściernym listewki i polakierował. Z tyłu widniał napisany
nieznaną ręką napis „Tiburon, Kar. Płd.".
Przez dwa lata trzymałam jej rzeczy w blaszanej puszce, zakopanej w sadzie.
Jest w nim takie specjalne, osłonięte drzewami miejsce, o którym nie wie nikt, nawet Rosaleen.
Zaczęłam tam chodzić, zanim nauczyłam się wiązać sznurowadła. Z początku robiłam to, żeby
ukryć się przed T. Rayem i jego podłością albo przed wspomnieniem owego dnia, gdy wypalił
pistolet, lecz później wymykałam się tam — czasami nawet późną nocą, kiedy T. Ray położył się
spać — żeby poleżeć po prostu pod drzewami i mieć trochę świętego spokoju. To było moje
miejsce na ziemi, moja kryjówka.
Wsadziłam te rzeczy do puszki i zakopałam ją tam którejś nocy przy świetle latarki, bojąc się
przechowywać je w moim pokoju, nawet z tyłu szuflady.
Bałam się, że T. Ray może pójść na strych, odkryć, że zniknęły, i wywrócić cały mój pokój do
góry nogami. Wolałam nie myśleć, co by mi zrobił, gdyby znalazł je ukryte gdzieś w moich
rzeczach.
Co jakiś czas chodziłam tam i odkopywałam puszkę. Kładłam się na ziemi pod wiszącymi
gałęziami, nakładałam jej rękawiczki i uśmiechałam się do jej fotografii. Przyglądałam się
śmiesznie pochylonym literom, tworzącym napis
„Tiburon, Kar. Płd." na odwrocie obrazka z Marią, i zastanawiałam się, co to za miejsce.
Odszukałam je kiedyś na mapie i okazało się, że leży niecałe dwie godziny drogi z Sylvanu. Czy
moja matka była tam i kupiła ten obrazek?
Obiecywałam sobie, że pewnego dnia, kiedy dorosnę, pojadę do Tiburonu autobusem. Chciałam
odwiedzić wszystkie miejsca, w których była.
*
Po porannym łapaniu pszczół przez całe popołudnie sprzedawałam brzoskwinie T. Raya przy
skraju drogi. Była to najbardziej samotna wakacyjna praca, jaką może mieć dziewczyna,
uwięziona w przydrożnym straganie z trzema ścianami i płaskim blaszanym dachem.
Siedziałam na skrzynce od coca-coli i patrzyłam na śmigające obok pikapy, czując, że lada
chwila zatrują mnie spaliny i nuda. W czwartkowe popołudnia brzoskwinie na ogół dobrze się
sprzedawały, bo kobiety piekły niedzielny placek, tym razem jednak nie zatrzymała się żywa
dusza.
T. Ray nie pozwalał mi zabierać tam książek i czytać, a gdybym przemyciła na przykład pod
bluzką Zaginiony horyzont, pani Watson z sąsiedniej farmy zagadnęłaby go zaraz w kościele,
mówiąc: „Widziałam, jak pańska córeczka czytała książkę na straganie. Musi pan być z niej taki
dumny". A on zdarłby ze mnie pasy.
Jaki człowiek może mieć coś przeciwko czytaniu? Uważał pewnie, że książki natchną mnie myślą
o studiach, które jego zdaniem były w wypadku dziewcząt wyrzucaniem pieniędzy w błoto,
nawet jeśli któraś miała tak jak ja najwyższy osiągalny wynik w teście zdolności werbalnych.
Zdolności matematyczne to co innego, ale nie można przecież błyszczeć we wszystkich
dziedzinach.
Jako jedyna w klasie nie jęczałam, kiedy pani Henry kazała nam przeczytać kolejną sztukę
Szekspira. To znaczy, udawałam, że jęczę, w głębi duszy jednakcieszyłam się tak, jakbym została
Brzoskwiniową Królową Sylvanu.
Aż do pojawienia się pani Henry uważałam, że szczytem mojej kariery będzie szkoła dla
fryzjerek. Przyglądając się jej bacznie, oznajmiłam pewnego razu, że gdyby była moją klientką,
zrobiłabym jej francuskie loczki, z którymi byłoby jej nader do twarzy, a ona odparła — cytuję
— „Proszę cię, Lily, to obraża twoją inteligencję. Czy ty zdajesz sobie sprawę, jaka jesteś zdolna?
Mogłabyś zostać profesorką albo pisarką i pisać prawdziwe książki. Szkoła dla fryzjerek. Proszą".
Dopiero po miesiącu doszłam do siebie po szoku, jakim było dla mnie uświadomienie sobie
życiowych możliwości. Wiecie, jak niektórzy lubią pytać, kim zostaniecie, kiedy będziecie
dorośli. Nie umiem wyrazić, jak bardzo nienawidziłam takich pytań, lecz nagle zaczęłam sama z
siebie informować różnych ludzi, również tych, którzy nie byli tym wcale zainteresowani, że
planuję zostać profesorką i pisać prawdziwe książki.
Przechowywałam swoje wypracowania. Przez jakiś czas we wszystkich występował koń. Po
przeczytaniu w klasie Ralpha Walda Emersona, zaczęłam pisać Moją filozofię życiową, która
miała być początkiem całej książki, lecz nie przekroczyła ostatecznie trzech stron objętości. Pani
Henry stwierdziła, że muszę przeżyć więcej aniżeli czternaście lat, żeby mieć jakąś filozofię.
Oświadczyła także, że moją jedyną nadzieją na przyszłość jest stypendium, i pożyczyła mi na
lato swoje własne książki.
— Za kogo ty się uważasz, za Juliusza Szekspira? — pytał T. Ray za każdym razem, kiedy którąś z
nich otwierałam.
Ten człowiek naprawdę myślał, że Szekspir miał na imię Juliusz, i jeśli sądzicie, że powinnam go
poprawić, to nie znacie sztuki przetrwania. Mówił też na mnie Panna-Nos-W-Książce, a czasami
Panna Emily-Mądrala-Dykcja. Miał
na myśli Emily Dickinson, ale powtarzam, na pewne rzeczy trzeba po prostu przymknąć oko.
Stercząc w budce z brzoskwiniami, układałam czasami z braku książek wiersze, lecz tego
popołudnia nie miałam cierpliwości do rymów. Po prostu tam siedziałam, rozmyślając, jak
bardzo nienawidzę tego straganu, jaknieubłaganie i dziko go nienawidzę.
*
Dzień przed tym, nim poszłam do pierwszej klasy, T. Ray odnalazł mnie na straganie, gdy
wbijałam gwóźdź w jedną z jego brzoskwiń.
Podszedł do mnie z kciukami wciśniętymi w kieszenie, mrużąc oczy przed słońcem. Patrząc, jak
jego cień sunie po ziemi i chwastach, byłam przekonana, że spuści mi manto za to, że dziurawię
brzoskwinię. Naprawdę nie wiedziałam, dlaczego to robię. On jednakmiał inne plany.
— Idziesz jutro do szkoły, Lily — powiedział — i są pewne rzeczy, które powinnaś wiedzieć. O
twojej matce.
Na chwilę wszystko znieruchomiało i zgasło, jakby ucichł wiatr i przestały latać ptaki. Kiedy
przede mną ukucnął, poczułam, jakspowija mnie gorący mrok, z którego nie mogę się wyrwać.
— Czas, żebyś się dowiedziała, co jej się stało, i chcę, żebyś usłyszała to ode mnie. Nie od tych
tam plotkarzy.
Nigdy o tym nie mówiliśmy i poczułam, jakprzechodzi mnie dreszcz.
Wspomnienie tego dnia wracało do mnie w najdziwniejszych chwilach.
Niedające się otworzyć okno. Jej zapach.
Klekot wieszaków. Walizka. Jak się ze sobą kłócili i krzyczeli. A przede wszystkim leżący na
podłodze pistolet, to, jaki był ciężki, kiedy go podniosłam.
Wiedziałam, że strzał, który wówczas usłyszałam, zabił ją. Ten odgłos zakradał się co jakiś czas do
mojej głowy i mnie zaskakiwał. Czasami wydawało mi się, że kiedy trzymałam pistolet, nie było
żadnego hałasu, że rozległ się dopiero później, lecz innym razem, gdy siedziałam sama na
tylnych schodkach werandy, nudząc się i nie mając co robić, albo zaszywałam się w moim
pokoju w deszczowe dni, czułam, że to wszystko moja sprawka, że kiedy podniosłam pistolet, ten
dźwiękprzeszył pokój i wydarł z nas serca.
To była sekretna wiedza, która mnie czasami przytłaczała, i gdy tak się działo, puszczałam się
biegiem — nawet jeśli padało — do mojego specjalnego miejsca w brzoskwiniowym sadzie.
Kładłam się na ziemi i to mnie uspokajało.
T. Ray nabrał teraz garść ziemi i wysypał ją z dłoni.
— Tego dnia, kiedy umarła, robiła porządki w szafie — powiedział.
Nie wiedziałam, skąd wziął się dziwny, nienaturalny ton jego głosu, prawie, choć nie do końca,
mity.
Robiła porządki w szafie. Nigdy nie zastanawiałam się, co robiła w ciągu tych ostatnich minut
swojego życia, dlaczego zaglądała do szafy, o co się kłócili.
— Pamiętam — odparłam.
Własny głos wydał mi się cichy i odległy, jakby dobiegał z wydrążonej przez mrówki dziury w
ziemi. T. Ray uniósł w górę brwi i przysunął do mnie twarz.
— Że co?
— Pamiętam — powtórzyłam. — Krzyczeliście na siebie. Stężała mu twarz.
— Naprawdę? — zapytał.
Zaczęły mu blednąc wargi, na co zawsze byłam wyczulona. Zrobiłam krokdo tyłu.
— Miałaś tylko cztery latka, do diabła! — wrzasnął. Sama nie wiesz, co pamiętasz.
W ciszy, która zapadła, zastanawiałam się, czy go nie okłamać i nie powiedzieć: „Cofam to. Nic
nie pamiętam. Powiedz mi, co się stało". Nie mogłam jednak powstrzymać długo tamowanej
potrzeby, by o tym mówić, by wypowiedzieć w końcu te słowa.
Spojrzałam na swoje buty i na gwóźdź, który upuściłam na ziemię, widząc, jaksię zbliża.
— Pamiętam pistolet — powiedziałam.
— Chryste — jęknął.
Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, a potem podszedł do stojących z tyłu straganu koszy. Stał
tam całą minutę z zaciśniętymi pięściami, po czym odwrócił się i podszedł do mnie z powrotem.
— Co jeszcze? — zapytał. — Mów mi zaraz, co wiesz.
— Pistolet leżał na podłodze...
— A ty go podniosłaś — dopowiedział. — Chyba to sobie przypominasz.
W mojej głowie znowu zabrzmiał odgłos wystrzału. Spojrzałam w stronę sadu, pragnąc tam
pobiec.
— Pamiętam, jakgo podniosłam — odparłam. — I to wszystko.
T. Ray złapał mnie za ramiona i lekko potrząsnął.
— Nie pamiętasz nic więcej? Jesteś pewna? Pomyśl. Milczałam bardzo długo i w końcu
przechylił głowę i zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem.
— Nie, to wszystko.
— Posłuchaj mnie — oznajmił, ściskając palcami moje ramię. — Kłóciliśmy się, tak jak
mówiłaś. Z początku cię nie zauważyliśmy. A potem odwróciliśmy się i zobaczyliśmy, jak stoisz,
trzymając w ręku pistolet. Podniosłaś go z podłogi. I nagle sam wystrzelił.
T. Ray puścił mnie i wsunął ręce do kieszeni. Słyszałam, jak dzwoni kluczami i miedziakami. Tak
bardzo chciałam złapać go za nogę i poczuć, jak bierze mnie na ręce i przyciska do piersi, ale nie
mogłam się poruszyć, podobnie jak on. Patrzył w jakieś miejsce nad moją głową. Miejsce, od
którego nie mógł oderwać oczu.
— Policja zadawała mnóstwo pytań, lecz to był po prostu potworny wypadek. Nie chciałaś tego
zrobić — powiedział cicho. — Ale jeśli ktoś będzie koniecznie chciał wiedzieć, tak to właśnie
wyglądało — dodał, po czym ruszył
w stronę domu. Już po kilku krokach obejrzał się. — I nie wbijaj już więcej tego gwoździa w moje
brzoskwinie.
*
Minęła już szósta po południu, kiedy, nie sprzedawszy kompletnie nic, ani jednej brzoskwini,
przywlokłam się do domu i zastałam Rosaleen w salonie. O
tej porze była już na ogół u siebie', tym razem jednak zmagała się z anteną na telewizorze,
próbując zrobić coś ze śniegiem na ekranie. Prezydent Johnson pojawiał się i znikał w tumanach
śnieżycy. Nigdy nie widziałam Rosaleen do tego stopnia zainteresowanej programem
telewizyjnym, żeby zdobyła się na fizyczny wysiłek.
— Co się stało? — zapytałam. — Zrzucili bombę atomową? Odkąd w szkole zaczęły się próbne
alarmy przeciwatomowe, stale uważałam, że moje dni są policzone. Wszyscy budowali schrony
w ogródkach, przechowywali wodę w kanistrach i przygotowywali się do końca świata.
Trzynaście osób w mojej klasie zrobiło na pracach ręcznych modele schronów przeciw-
atomowych, co najlepiej świadczy, że nie tylko mnie spędzało to sen z powiek. Mieliśmy obsesję
na punkcie pana Chruszczowa i jego rakiet.
— Nie, nie zrzucili bomby — odparła. — Chodź tutaj, może uda ci się nastawić telewizor.
Pięści wcisnęła takgłęboko w biodra, że zniknęły pod fałdami tłuszczu.
Obróciłam cynową folię wokół anteny i obraz wyklarował się na tyle, że można było dostrzec
prezydenta Johnsona, siedzącego przy swoim biurku i otoczonego ludźmi. Nie lubiłam zbytnio
prezydenta, bo trzymał swoje beagle za uszy. Podziwiałam jednak jego żonę, Lady Bird, która
zawsze wyglądała, jakby chciała rozpostrzeć skrzydełka i odlecieć *.
* Lady bird (ang.) — biedronka.
Rosaleen przysunęła sobie stołek pod telewizor, po czym usiadła tak, że cały pod nią zniknął,
nachyliła się do przodu, złapała skraj spódnicy i zaczęła go międlić w rękach.
— Co się dzieje? — zapytałam, ale była tak zaabsorbowana tym, co oglądała, że nawet mi nie
odpowiedziała.
Na ekranie prezydent umieścił swoje nazwisko na kartce papieru, używając w tym celu co
najmniej dziesięciu piór.
— Rosaleen...
— Cśśś — syknęła, machając ręką.
Musiałam poczekać, aż o wszystkim poinformuje mnie spiker.
— Dzisiaj, w dniu drugiego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku —
powiedział — prezydent Stanów Zjednoczonych podpisał
we Wschodnim Gabinecie Białego Domu ustawę o prawach obywatelskich...
Spojrzałam na Rosaleen, która siedziała na stołku, potrząsając głową.
— Panie, zmiłuj się — mamrotała z niedowierzaniem i radością niczym ludzie, którzy
odpowiedzieli właśnie w telewizji na pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów.
Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy martwić. Po nabożeństwie ludzie gadali wyłącznie o
Murzynach i o tym, czy dostaną prawa obywatelskie. Kto wygrywał — drużyna białych, czy
drużyna kolorowych? Wyglądało na to, że zbliża się rozstrzygający mecz. Kiedy w poprzednim
miesiącu aresztowano na Florydzie tego pastora z Alabamy, wielebnego Martina Luthera Kinga
za to, że chciał jeść w restauracji, mężczyźni w kościele zachowywali się tak, jakby drużyna
białych zdobyła mistrzostwo. Wiedziałam, że nie przyjmą tych wieści spokojnie nawet za milion
lat.
— Alleluja, Jezu — powtarzała niepomna na nic Rosaleen, siedząc na swoim stołku.
*
— Zostawiła nam obiad na kuchni. Nakładając T. Rayowi jej słynnego duszonego kurczaka,
zastanawiałam się, jak poruszyć delikatny temat moich urodzin. Nie zdarzyło się jeszcze, by T.
Ray o nich pamiętał, lecz ja łudziłam się co rokjakkretynka, że tym razem będzie inaczej.
Obchodziłam urodziny w tym samym dniu co cały kraj i z tego powodu jeszcze trudniej było się
zorientować, że je świętuję. Kiedy byłam mała, myślałam, że ludzie puszczają sztuczne ognie z
mojego powodu — hurra, urodziła nam się Lily! Jak zwykle dopiero później dotarła do mnie
smutna prawda.
Chciałam poinformować T. Raya, że dziewczynki uwielbiają bransoletki ze srebrnymi
breloczkami, że od roku jestem jedyną uczennicą gimnazjum w Sylvanie, która nie ma takiej
bransoletki, i że przerwa na lunch służy wyłącznie temu, by stojąc w kolejce do kafeterii,
pobrzękiwać nadgarstkiem i pozwalać, żeby ludzie podziwiali kolekcję twoich breloczków.
— W tę sobotę są moje urodziny — powiedziałam, stawiając przed nim talerz.
Patrzyłam, jakoddziela widelcem mięso od kości.
— Pomyślałam sobie, że bardzo bym chciała dostać taką srebrną bransoletkę z breloczkami.
Mają je w domu towarowym.
Dom zaskrzypiał, jak mu się to czasami zdarzało. Za drzwiami szczeknęła cicho Buźka, a potem
zrobiło się takcicho, że słyszałam, jakT. Ray miażdży szczękami kurczaka.
Zjadł pierś i zabrał się do udka, od czasu do czasu rzucając mi to swoje ciężkie spojrzenie.
„Więc co będzie z tą bransoletką?", miałam ochotę zapytać, ale zorientowałam się, że udzielił mi
już odpowiedzi, i poczułam, jak rośnie we mnie smutek, który był nowy i bolesny i nie miał tak
naprawdę nic wspólnego z bransoletką. Myślę dzisiaj, że smuciło mnie skrobanie jego widelca po
talerzu, skrobanie, którego dźwiękpuchł między nami, jakby mnie tam w ogóle nie było.
*
Tej nocy, leżąc w łóżku, słuchałam furkotania, bzyczenia i praskania w słoiku z pszczołami i
czekałam, aż zrobi się dość późno, żebym mogła wymknąć się z domu i wykopać puszkę, w której
były rzeczy mojej matki.
Chciałam położyć się w sadzie i pozwolić, by mnie utulił.
Kiedy ciemność wywindowała księżyc na szczyt nieba, wstałam z łóżka, włożyłam szorty i
bluzeczkę bez rękawów i prześlizgnęłam się bezszelestnie obokpokoju T. Raya, poruszając rękoma
i nogami niczym sunąca po lodzie łyżwiarka. Nie zauważyłam niestety jego buciorów, które
zaparkował pośrodku korytarza, i upadłam, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Chrapanie T. Raya
zmieniło rytm. Z początku całkiem ustało, a potem zabrzmiało znowu po trzech świńskich
chrząknięciach.
Zeszłam chyłkiem po schodach i przemknęłam przez kuchnię. Kiedy noc uderzyła mnie w twarz,
miałam ochotę się roześmiać. Księżyc był idealnie okrągły, takpełen światła, że wszystkie rzeczy
wydawały się obwiedzione bursztynową poświatą. Cykały świerszcze, a ja biegłam boso po
trawie.
Żeby trafić do mojego miejsca, musiałam dotrzeć do ósmego rzędu za szopą, a potem iść wzdłuż
niego, licząc pnie, aż do trzydziestego drugiego drzewka.
Puszka zakopana była w miękkiej ziemi pod drzewem, dość płytko, żebym mogła ją wykopać
gołymi rękoma.
Strzepnęłam ziemię z pokrywki i otworzyłam ją. Najpierw ujrzałam rękawiczki, potem owiniętą
w pergamin fotografię, a na końcu śmieszny obrazek Marii o ciemnym obliczu. Wyjęłam
wszystkie przedmioty i kładąc się między spadłymi z drzew brzoskwiniami, położyłam je sobie na
brzuchu.
Kiedy spojrzałam w górę przez plątaninę gałęzi, okryła mnie noc i na chwilę zatraciłam poczucie
własnych granic. Miałam wrażenie, że niebo jest moją skórą, a księżyc sercem bijącym tam w
górze w ciemności. Po firmamencie przeleciała błyskawica, nie zygzakiem, lecz miękkimi
złotymi maźnięciami.
Rozpięłam guziki bluzki, rozchyliłam ją szeroko, pragnąc, by noc dotknęła mojej skóry, i wtedy
właśnie zasnęłam, leżąc tam z rzeczami mojej matki, ze skraplającą się na piersiach rosą, pod
pęczniejącym jasnością niebem.
Obudził mnie jakiś hałas. Ktoś przedzierał się przez sad. T. Ray!
Spanikowana usiadłam i zaczęłam zapinać bluzkę. Słyszałam jego kroki i ciężkie sapanie. Zerkając
w dół, zobaczyłam rękawiczki matki, jej zdjęcie oraz obrazek. Przestałam się zapinać, podniosłam
te rzeczy i zaczęłam obracać w rękach, nie bardzo wiedząc, co z nimi zrobić, gdzie schować.
Puszka leżała w dołku, zbyt daleko, bym mogła jej teraz dosięgnąć.
— Liliiiii! — wrzasnął i zobaczyłam, jakjego cień mknie ku mnie po ziemi.
Wcisnęłam rękawiczki, zdjęcie i obrazek za gumkę szortów i sięgnęłam drżącymi palcami do
guzików.
Nim zdążyłam je do końca zapiąć, zalało mnie światło i zobaczyłam go bez koszuli, z latarką w
ręku. Snop światła omiótł mnie i oślepił, rażąc prosto w oczy.
— Z kim tutaj byłaś!? — zawołał, oświetlając latarką moją niedopiętą bluzkę.
— Z... z nikim — wyjąkałam, obejmując rękoma kolana, zaskoczona tym, co mu przyszło do
głowy. Nie mogłam długo patrzeć mu w twarz, taka była wielka i zagniewana niczym boskie
oblicze.
— Jest tam kto!? — ryknął, celując latarką w mrok.
— Proszę cię, T. Ray, nie ma tu nikogo oprócz mnie.
— Wstawaj! — wrzasnął.
Ruszyłam za nim z powrotem do domu. Jego stopy deptały czarną ziemię z taką nienawiścią, aż
było mi jej żal. Nie odzywał się do chwili, kiedy weszliśmy do kuchni i wyjął ze spiżarki torbę
kaszy kukurydzianej Martha White.
— Po chłopcach można się tego spodziewać, Lily... nie sposób ich winić...
ale po tobie spodziewałem się czegoś więcej. Zachowujesz się jak ostatnia dziwka. Chodź tutaj i
klękaj — powiedział, sypiąc na sosnowej podłodze stos kaszy wielkości mrowiska.
Klęczałam na kaszy, odkąd skończyłam sześć lat, ale nigdy nie przyzwyczaiłam się do tego
uczucia, jakby miało się pod skórą szklany pył.
Podeszłam do kaszy tymi drobnymi, lekkimi kroczkami, którymi stąpają podobno dziewczynki w
Japonii, i uklękłam na podłodze, z silnym postanowieniem, żeby nie płakać, chociaż już teraz
piekły mnie oczy.
T. Ray usiadł na krześle i zaczął sobie czyścić paznokcie scyzorykiem.
Przestępowałam z kolana na kolano, z nadzieją, że doznam kilkusekundowej ulgi, lecz ból wdarł się
już głęboko pod moją skórę. Przygryzając wargę, poczułam obrazek czarnej Marii pod gumką
szortów. Czułam, jakrękawiczki matki i bibułka, w którą było zawinięte jej zdjęcie, przyklejają mi
się do brzucha, i wyobraziłam sobie nagle, że ona tam jest i tuli się do mnie, że przylgnęła do
mojej skóry niczym materiał izolacyjny i pomaga mi znieść całą jego podłość.
*
Nazajutrz obudziłam się późnym rankiem. Stawiając stopy na podłodze, sprawdziłam, czy w
tymczasowej kryjówce pod materacem są rzeczy mojej matki — musiały tam pozostać do
chwili, kiedy będę mogła zakopać je z powrotem w sadzie.
Przekonawszy się, że są bezpieczne, zeszłam do kuchni, gdzie Rosaleen zmiatała akurat z podłogi
kaszę.
Posmarowałam sobie masłem kromkę chleba.
Rosaleen machnęła miotłą takenergicznie, aż powiało mi po nogach.
— Co się stało? — zapytała.
— Poszłam w nocy do sadu. T. Ray myśli, że spotkałam się z jakimś chłopakiem.
— A spotkałaś się? Przewróciłam oczyma.
— Nie.
— Jakdługo trzymał cię na tej kaszy?
— Może godzinę — odparłam, wzruszając ramionami.
Spojrzała na moje kolana i przestała zamiatać. Były spuchnięte i upstrzone setkami małych jak
szpileczki kropek, które już rychło miały się zmienić w siną szczecinę.
— Popatrz na siebie, dziecko — powiedziała. — Popatrz, co on ci zrobił.
Moje kolana były torturowane w ten sposób dość długo, bym przestała widzieć w tym coś
nadzwyczajnego; było to po prostu coś, z czym trzeba się od czasu do czasu pogodzić, podobnie
jakz przeziębieniem. Ale mina Rosaleen nagle przecięła to wszystko. Popatrz, co on ci zrobił.
I to właśnie czyniłam — przyglądałam się uważnie moim kolanom, kiedy T.
Ray wmaszerował przez tylne drzwi.
— Popatrzmy, kto zdecydował się w końcu wstać z łóżka — zawołał, po czym wyrwał mi z rąk
kronikę i rzucił ją do miski z żarciem dla Buźki. — Czy nie będzie dla ciebie zbytnią fatygą, jeśli
poproszę, żebyś sprzedała trochę brzoskwiń? Wyobraź sobie, że nie jesteś Królową Balu.
Może to zabrzmieć głupio, ale aż do tej chwili uważałam, że T. Ray chyba mnie jednak trochę
kocha. Nie mogłam zapomnieć, jak uśmiechnął się do mnie w kościele, kiedy śpiewałam hymny
z odwróconego do góry nogami śpiewnika.
Teraz przyjrzałam się jego twarzy. Malowały się na niej pogarda i gniew.
— Dopóki mieszkasz pod moim dachem, będziesz robić, co ci każę! —
wrzasnął.
W takim razie poszukam sobie innego dachu.
— Rozumiesz? — zapytał.
— Takjest, rozumiem — odparłam i rzeczywiście go zrozumiałam.
Zrozumiałam, że pobyt pod nowym dachem świetnie mi zrobi.
*
Po południu tego samego dnia złapałam dwie kolejne pszczoły. Leżąc na brzuchu na łóżku,
patrzyłam, jakkręcą się w kółko w słoiku, jakby nie mogły trafić do wyjścia.
— Dobrze się czujesz? — zapytała Rosaleen, zaglądając do mojego pokoju.
— Tak, nic mi nie jest.
— Już wychodzę. Powiedz twojemu tacie, że jutro nie przyjdę, bo wybieram się do miasta.
— Idziesz do miasta? Zabierz mnie ze sobą — poprosiłam.
— Po co chcesz ze mną iść?
— Proszę, Rosaleen.
— Będziesz musiała całą drogę drałować na piechotę.
— Nie szkodzi.
— Nic nie będzie otwarte oprócz straganu z fajerwerkami i sklepu spożywczego.
— Nie szkodzi. Chcę po prostu wyjść gdzieś na miasto w swoje urodziny.
Rosaleen przykucnęła na tych swoich wielkich łydach i wbiła we mnie wzrok.
— Dobrze, ale zapytaj wpierw swego taty. Przyjdę po ciebie z samego rana
— powiedziała i wyszła.
— A po co idziesz do miasta? — zawołałam za nią. Przez chwilę stała nieruchomo. Kiedy się
odwróciła, jej twarz wydawała się miękka i zmieniona
— niczym u jakiejś zupełnie innej Rosaleen. Ręka powędrowała do kieszeni, palce zaczęły czegoś
szukać. Po chwili wyciągnęła wyrwaną z zeszytu, złożoną kartkę i usiadła obok mnie na łóżku.
Pomasowałam sobie kolana, a ona wygładziła kartkę na podołku. Jej imię i nazwisko, Rosaleen
Daise, wypisane było na niej co najmniej dwadzieścia pięć razy, dużymi, pochylonymi literami,
jakna pierwszej klasówce, którą pisze się na początku szkoły.
— Ćwiczę tutaj swój podpis — powiedziała. — Czwartego lipca jest zebranie wyborcze w
kościele dla kolorowych. Zarejestruję się w spisie wyborców.
Poczułam, jakcoś ściska mnie w żołądku. Poprzedniego Wieczoru w telewizji powiedzieli, że jakiś
facet w stanie Missisipi został zabity za to, że zarejestrował się w spisie wyborców, a wcześniej
podsłuchałam, jak jeden z diakonów, pan Bussey, mówił do T. Raya: „Nie martw się, każą im
napisać swoje nazwisko idealną kursywą i nie dadzą im karty, jeśli zapomną postawić kropkę nad
„i" albo ogonekprzy „y".
Przyglądałam się przez chwilę zakrętasom w napisanym przez Rosaleen „R".
— Czy T. Ray wie, co ty robisz? — zapytałam.
— T. Ray? — parsknęła. — T. Ray o niczym nie wie.
*
O zachodzie słońca przywlókł się spocony z roboty. Przywitałam go ,w progu kuchni ze
skrzyżowanymi na piersiach rękoma.
— Jutro pójdę chyba z Rosaleen do miasta — powiedziałam. — Muszę kupić sobie środki
higieniczne.
Zgodził się na to bez słowa. Nic nie wzbudzało w nim tak wielkiej odrazy jak kobiece intymne
sprawy.
Wieczorem przyjrzałam się stojącemu na nocnej szafce słoikowi z pszczołami. Biedne stworzenia
przycupnęły na dnie i prawie się nie poruszały, najwyraźniej marząc o tym, żeby odlecieć.
Przypomniałam sobie, jak wyskakiwały ze szczelin w ścianach i fruwały dla czystej radości
latania.
Pomyślałam o tym, jak matka sypała okruszki grahama i kawałki cukierków ślazowych, żeby
wywabić karaluchy z domu i przypadkiem nie nadepnąć na nie. Wątpię, czy spodobałoby jej się
trzymanie pszczół w słoiku. Odkręciłam pokrywkę i położyłam ją oboksłoika.
— Możecie odlecieć — powiedziałam.
Ale pszczoły zostały tam niczym stojące na pasie samoloty, które nie wiedzą, że dostały zgodę na
start. Łaziły na sztywnych nóżkach wzdłuż tworzącego dno okręgu, jakby cały świat skurczył się
do rozmiarów słoika.
Postukałam w szkło, a potem położyłam słoik na boku, lecz te głupie stworzenia nie ruszyły się z
miejsca.
*
Kiedy rano pojawiła się Rosaleen, pszczoły wciąż tam tkwiły. Przyniosła ze sobą biszkoptowy tort
z czternastoma świeczkami.
— Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin — powiedziała. Usiadłyśmy i zjadłyśmy każda po
dwa kawałki, popijając mlekiem, które zostawiło na jej górnej wardze białe ślady. Nie chciało jej
się ich zetrzeć i później to sobie przypomniałam: jak wyruszyła w drogę, naznaczona od samego
początku.
Kidd Sue Monk Sekretne
życie pszczół Z angielskiego przełożył: Andrzej Szulc Dla mojego syna Boba oraz dla Ann i Sandy'eg z wyrajami miłości Podziękowania Jestem głęboko wdzięczna następującym osobom: mojej agentce Virginii Barber za jej olbrzymią mądrość, wsparcie i kompetencję. Mojemu wydawcy Pameli Dorman za trafne wskazówki i poprawki, bez których ta książka wyglądałaby zupełnie inaczej. Ludziom z wydawnictwa Viking, którzy wytrwale nad nią pracowali — Susan Peterson Kennedy, Clare Ferraro, Nancy Sheppard, Carolyn Coleburn, Paulowi Slovakowi, Leighowi Butlerowi, Halowi Fessendenowi, Carli Bolte, Paulowi Buckleyowi, Roseanne Serra, Bruce'owi Giffordsowi, Maureen Sugden, Ann Mah oraz wszystkim pracownikom działu sprzedaży, którzy byli tacy pomocni. Dave'owi i Janice Greenom, zapalonym pszczelarzom z Pot o'Gold Honey Company w Hemingway w Karolinie Południowej; to oni wprowadzili mnie w swój pszczeli świat i stanowili bezcenne źródło informacji. Ludziom z Poets and Writers, Inc., za wspaniały program wymiany pisarzy; korzystałam z niego podczas pisania. Redakcji magazynu literackiego „Nimrod", w którym opublikowano w numerze jesienno-zimowym w 1993 roku moje opowiadanie Sekretne życie pszczół (oparty jest na nim pierwszy rozdział), udzielając mi w ten sposób zachęty potrzebnej, by rozwinąć opowiadanie w powieść. Debbie Daniel, pisarce i przyjaciółce, która przeczytała początkowe fragmenty książki i podzieliła się ze mną swoimi spostrzeżeniami. Ann Kidd Taylor, która czytała na bieżąco manuskrypt i której opinie oraz pomoc bardzo sobie ceniłam. Terry Helwig, Trishy Harrell, Carolyn Rivers, Susan Hull, Carol Graf, Donnie Farmer i Lynne Ravenel — niezwykłym kobietom, które przejrzały mnie na wskroś. Mojej wspaniałej, wspierającej mnie rodzinie — Bobowi, Ann, Scottowi, Kellie, moim rodzicom (którzy w najmniejszym stopniu nie przypominają rodziców przedstawionych w tej książce). A przede wszystkim mojemu mężowi Sandy'emu, z powodów, których jest zbyt wiele, bym zdołała je wymienić. Królowa, ze swojej strony, jest siłą jednoczącą społeczność; jeśli usunie są ją z ula, robotnice szybko wyczuwają jej nieobecność. Po kilku godzinach lub nawet jeszcze krótszym czasie zdradzają wyraźne symptomy bezkrólewia. Man and Insects (Ludzie i owady) Rozdział pierwszy W nocy leżałam w łóżku i oglądałam pszczoły przeciskające się przez szpary w ścianie mojej sypialni i zataczające kręgi w powietrzu; wydawały ów podobny do wirującego śmigła dźwięk, to wysokie zzzzzzz, od którego wibrowała mi skóra. Patrzyłam, jak ich skrzydła lśnią w ciemności niczym kawałki chromu, i w mojej piersi rosła tęsknota. Widząc, jak latają, nie wypatrując żadnego kwiatka, fruwając wyłącznie po to, by poczuć tchnienie wiatru, czułam, że pęka mi serce.
W dzień słyszałam, jak drążą ściany sypialni, brzęcząc niczym stojący w sąsiednim pokoju, nienastrojony radioodbiornik, i wyobrażałam sobie, że przerabiają je na plastry miodu, który sączy się, bym mogła go skosztować. Pszczoły pojawiły się latem 1964 roku, gdy skończyłam czternaście lat i moje życie znalazło się w zupełnie nowej orbicie — mam na myśli zupełnie nową orbitę. Spoglądając dziś wstecz, chciałabym powiedzieć, że pszczoły zostały do mnie posłane. Mam ochotę powiedzieć, że pojawiły się podobnie jak archanioł Gabriel objawił się Najświętszej Dziewicy, zapoczątkowując wydarzenia, których się w ogóle nie spodziewałam. Wiem, że porównywanie się z nią jest z mojej strony bezczelnością, ale mam powody wierzyć, że wcale by jej to nie przeszkadzało; jeszcze do tego wrócę. Teraz powiem jedynie, że mimo wydarzeń tamtego lata, wciąż darzą sympatią pszczoły. * Pierwszego lipca 1964 roku leżałam w łóżku, czekając, aż się pojawią, i dumając o tym, co powiedziała mi Rosaleen, gdy poinformowałam ją o tych nocnych wizytach. — Pszczoły roją się przed śmiercią — oznajmiła. Rosaleen pracowała u nas od śmierci mojej matki. Mój tatuś — którego nazywałam T. Ray, ponieważ słowo „tatuś" nigdy do niego nie pasowało — zabrał ją z sadu, gdzie zbierała brzoskwinie. Miała dużą okrągłą twarz i ciało, które opadało niczym namiot, i była tak czarna, że noc wydawała się sączyć z porów jej skóry. Mieszkała sama w małym domku w lesie niedaleko naszej farmy i przychodziła codziennie, żeby gotować, sprzątać i zastępować mi matkę. Rosaleen nigdy nie miała własnego dziecka, w związku z czym przez ostatnie dziesięć lat byłam jej królikiem doświadczalnym. Pszczoły roją się przed śmiercią. Zawsze miała szalone pomysły, które ignorowałam, lecz ten mnie zaintrygował. Zastanawiałam się, czy nie chodzi im przypadkiem o moją śmierć. Szczerze mówiąc, niewiele się tym przejęłam. Wszystkie te pszczoły mogły sfrunąć na mnie niczym stado aniołów i użądlić na śmierć, i nie byłaby to wcale najgorsza rzecz, jaka mi się przytrafiła. Ludzie, którym się wydaje, że umieranie to coś najgorszego pod słońcem, niewiele wiedzą o życiu. Moja matka zmarła, gdy miałam cztery lata. Był to niezaprzeczalny fakt, ale za każdym razem, kiedy o tym napomykałam, ludzie zaczynali się interesować skórkami przy paznokciach albo odległymi punktami na niebie i udawali, że mnie nie słyszą. Od czasu do czasu jednakzdarzała się jakaś życzliwa dusza. — Po prostu o tym nie myśl, Lily — mówił mi ktoś taki. — To był wypadek.
Nie zrobiłaś tego umyślnie. Tej nocy leżałam w łóżku i myślałam o tym, co by było, gdybym umarła i spotkała się z moją matką w raju. — Mamo, przebacz. Proszę, przebacz — powiedziałabym na powitanie, a ona całowałaby mnie tak długo, aż spierzchłaby mi skóra, i powtarzała, żebym przestała się winić. Mówiłaby to przez pierwsze dziesięć tysięcy lat. Przez następne dziesięć tysięcy lat szczotkowałaby mi włosy. Uczesałaby je tak pięknie, że z wrażenia ludziom w całym niebie powypadałyby z rąkharfy. Można łatwo poznać, że jakaś dziewczynka nie ma matki, po tym jak wyglądają jej włosy. Moje sterczały przez cały boży dzień w jedenastu różnych kierunkach, a T. Ray nie chciał mi oczywiście kupić lokówek, w związku z czym musiałam nawijać je na puszki po soku winogronowym Welcha, przez co o mało nie nabawiłam się bezsenności. Zawsze musiałam wybierać między porządnymi włosami i porządnym snem. Uznałam, że przez następne czterysta albo pięćset lat będę jej opowiadać o paskudnym życiu z T. Rayem. Był wredny przez cały rok, ale najbardziej w lecie, kiedy od świtu do zmierzchu tyrał w swoim brzoskwiniowym sadzie. Starałam się schodzić mu z drogi. Był miły wyłącznie dla swojej myśliwskiej suki, Buźki, która spała w jego łóżku i którą drapał po brzuchu za każdym razem, kiedy odwróciła się na swój kościsty grzbiet. Widziałam, jaknasikała mu raz na but i w ogóle się nie przejął. Wiele razy prosiłam Pana Boga, żeby uczynił coś z T. Rayem. Chodzi do kościoła od czterdziestu lat i robi się coraz gorszy. To powinno chyba mówić coś Panu Bogu. Odsunęłam nogą prześcieradło. W pokoju panował absolutny bezruch, nie było ani jednej pszczoły. Co minuta patrzyłam na zegar na mojej toaletce i zastanawiałam się, co je zatrzymuje. W końcu, koło północy, kiedy moje powieki chciały już dać za wygraną, w kącie rozległ się niski i wibrujący dźwięk, który można by niemal wziąć za mruczenie kota. Po kilku chwilach po ścianie przesunęły się podobne do plamek farby liczne cętki i kiedy padło na nie sączące się przez okno światło, zobaczyłam zarys skrzydełek. Dźwięk potężniał w ciemności i w końcu zaczął pulsować cały pokój, a powietrze ożyło i zgęstniało od pszczół, które, krążąc wokół mojego ciała, otoczyły mnie wirującą chmurą. Brzęczały takgłośno, że nie mogłam zebrać myśli. Wbiłam paznokcie w dłonie, aż skóra na nich zmieniła się w jodełkę. W pokoju pełnym pszczół można zginąć od ukąszeń. Mimo to widok był niesamowity. Nagle uznałam, że muszę go koniecznie komuś pokazać, nawet jeżeli jedyną osobą w pobliżu był T. Ray. Nawiasem mówiąc, gdyby zupełnie przypadkiem
ukąsiło go kilkaset pszczół, to cóż, byłoby mi bardzo przykro. Wyślizgnęłam się z łóżka i pobiegłam w chmurze pszczół do drzwi. Obudziłam T. Raya, dotykając palcem jego ramienia, z początku delikatnie, a potem dźgając coraz mocniej jego ciało i dziwiąc się, jakie jest twarde. T. Ray wyskoczył z łóżka w samych szortach. Lepiej, żeby to było coś ważnego, żeby okazało się, że pali się cały cholerny dom, wrzeszczał, gdy wlokłam go do swojej sypialni. Buźka szczekała, jakbyśmy polowali na gołębie. — Pszczoły! — krzyczałam. — W moim pokoju jest rój pszczół! Ale kiedy tam dotarliśmy, schowały się w ścianie, jakby wiedziały, że nadchodzi, i nie chciały popisywać się przed nim swoimi powietrznymi akrobacjami. — Niech to szlag, Lily, to wcale nie jest śmieszne! Przyjrzałam się ścianom. Wlazłam pod łóżko i błagałam kłęby kurzu i sprężyny materaca, żeby wyłoniła się z nich choć jedna pszczoła. — Były tutaj — upierałam się. — Fruwały po całym pokoju. — Jasne, i wpadło tu także cholerne stado bawołów. — Posłuchaj — powiedziałam. — Słychać, jakbzyczą. T. Ray przystawił ucho do ściany z udawaną powagą. — Nie słyszą żadnego bzyczenia — stwierdził, po czym zakręcił palcami młynka przy skroni. — Musiały wyfrunąć z tego zegara z kukułką, który nazywasz swoją mózgownicą. Obudź mnie jeszcze raz, Lily, to w robocie będzie Martha Whites. Słyszysz? Martha Whites była rodzajem kary, który wymyślić mógł tylko T. Ray. Natychmiast się przymknęłam. Mimo to nie mogłam przejść nad tym do porządku dziennego — nie mogłam pozostawić T. Raya w przekonaniu, że jestem taka zdesperowana, iż wymyśliłam inwazję pszczół, aby tylko zwrócił na mnie uwagę. I to właśnie nasunęło mi genialny pomysł, żeby nałapać pszczół do słoika, pokazać je T. Rayowi i zapytać, kto tutaj zmyśla. *
Moje pierwsze i jedyne wspomnienie matki pochodziło z dnia, w którym zmarła. Próbowałam długo odtworzyć w pamięci jakiś wcześniejszy obrazek, okruch czegokolwiek: jak kładzie mnie do łóżka, jak czyta mi książeczkę o Wujku Wigglym albo wiesza moją bieliznę na piecyku w lodowato zimne poranki. W ostateczności nawet, jak zrywa witkę z krzaka forsycji i smaga mnie nią po łydkach. Zginęła trzeciego grudnia 1954 roku. Piec grzał tak mocno, że matka ściągnęła sweter i stojąc w samej bluzce, mocowała się ze świeżo pomalowanym oknem, które przykleiło się do framugi. — Cóż, wygląda na to, że się tutaj żywcem upieczemy — mruknęła w końcu, dając za wygraną. Miała czarne włosy, okalające gęstymi lokami twarz, której obraz w mojej pamięci zawsze trochę się rozmywał, mimo że cała reszta odznaczała się wyborną ostrością. Wyciągnęłam ku niej dłonie, a ona podniosła mnie, mówiąc, że jestem na to o wiele za duża. Kiedy to zrobiła, owionął mnie jej zapach. Ten zapach pozostał we mnie na zawsze i był wyraźny jakcynamon. Chodziłam później regularnie do drogerii w Sylvanie i wąchałam wszystkie buteleczki z perfumami, które tam mieli, starając się go zidentyfikować. — Patrzcie, kogo tu widzimy — mówiła, udając zaskoczoną, pani od perfum za każdym razem, kiedy się tam zjawiałam. Takjakbym nie odwiedziła jej tydzień wcześniej i nie sprawdziła całego rzędu buteleczek: Shalimar, Chanel No. 5 oraz White Shoulders. — Ma pani coś nowego? — pytałam. Nigdy nie miała. Prawdziwym szokiem było więc dla mnie, kiedy odkryłam ten zapach u mojej nauczycielki z piątej klasy, która oznajmiła, że to zwyczajny odżywczy krem Pondsa. Tamtego popołudnia, gdy zginęła moja matka, na podłodze przy niedającym się otworzyć oknie leżała walizka. Matka zaglądała do wnękowej szafy, wyjmowała z niej różne rzeczy i wrzucała do walizki, nawet ich nie składając. Zapuściłam się tam w ślad za nią i myszkowałam pod rąbkami sukienek i nogawkami spodni, w mroku, gdzie leżały koty kurzu i małe martwe ćmy i czuć było stęchły zapach brzoskwiń, który przywarł do butów T. Raya. Wsadziłam dłonie w białe pantofelki na wysokich obcasach i zaczęłam klaskać ich podeszwami. Kiedy ktoś wchodził po schodach, podłoga w szafie wibrowała i dzięki temu zorientowałam się, że zbliża się T. Ray. Nad głową słyszałam ściągającą rzeczy z wieszaków matkę, szelest ubrań i szczękanie drutów. — Pośpiesz się — powiedziała.
Słysząc, jakT. Ray wchodzi, tupiąc głośno, do pokoju, westchnęła. Powietrze uszło z niej tak, jakby ktoś ścisnął nagle jej płuca. To ostatnia rzecz, jaką pamiętam bardzo wyraźnie — jej oddech, który spłynął ku mnie niczym mały spadochron i zniknął bez śladu między stertami butów. Nie pamiętam, co mówili — wyłącznie furię w ich słowach, to, jak powietrze spuchło od razów. Później przypominało mi to ptaki uwięzione w zamkniętym pokoju, obijające się o okna i ściany, zderzające ze sobą. Cofałam się krok po kroku w głąb szafy, wtykając palce do ust, czując w nich smakstóp i butów. Wywleczona na zewnątrz, nie wiedziałam w pierwszym momencie, kto mnie wyciągnął — dopiero po chwili zorientowałam się, że obejmuje mnie matka, i poczułam jej zapach. — Nie martw się — powiedziała, gładząc mnie po włosach, lecz w tej samej sekundzie T. Ray wyrwał mnie z jej ramion i wyniósł na korytarz. — Idź do siebie! — rozkazał. — Nie chcę! — krzyknęłam, próbując przecisnąć się z powrotem do pokoju, tam gdzie była matka. — Idź do siebie, do jasnej cholery! — ryknął i pchnął mnie takmocno, że odbiłam się od ściany i wylądowałam na czworakach przy samych drzwiach. Podnosząc głowę, ujrzałam, że matka biegnie przez pokój. — ZOSTAW JĄ W SPOKOJU! — wołała, podbiegając do niego. Leżąc skulona na podłodze, miałam wrażenie, że widzę wszystko przez porysowaną szybę. T. Ray złapał ją za ramiona i głowa zaczęła jej latać na wszystkie strony. Zobaczyłam, że pobielały mu wargi. A potem — i w tym momencie cały obraz zaczyna mi się zacierać przed oczyma — matka wyrwała mu się, podbiegła z powrotem do szafy i zaczęła szukać czegoś wysoko na półce. Widząc, jak zaciska w dłoni pistolet, podbiegłam do niej, potykając się i wywracając, pragnąc ją ocalić, pragnąc ocalić nas wszystkich. Od tej chwili czas nałożył się na siebie. W głowie zostało mi tylko kilka wyraźnych, lecz oderwanych fragmentów. Pistolet lśniący niczym zabawka w jej dłoni, T. Ray, który wyrywa go matce i wymachuje nim na wszystkie strony. Pistolet leżący na podłodze. Ja, która pochylam się, żeby go podnieść.
Eksplodujący wokół nas hałas. Tyle wiem. Matka była wszystkim, czego pragnęłam. I odebrałam ją sobie. * T. Ray i ja mieszkaliśmy nieopodal liczącego trzy tysiące stu mieszkańców miasteczka Sylvan w Karolinie Południowej. Cała miejscowość składała się z kilku straganów z brzoskwiniami i kilku kościołów baptystów. Przy wjeździe na naszą farmę stała wielka drewniana tablica z napisem SADY BRZOSKWINIOWE OWENSA, wymalowanym najpaskudniejszą pomarańczową farbą, jaką kiedykolwiek zdarzyło wam się widzieć. Nie znosiłam jej. Ale tablica to było jeszcze nic w porównaniu z gigantyczną brzoskwinią, tkwiącą przy bramie na sześćdziesięciostopowym słupie. Wszyscy w szkole mówili, że to Wielki Zadek, a i tak przytaczam najłagodniejszą wersję tego określenia. Mięsisty kolor i biegnąca przez sam środek bruzda w wyraźny sposób upodobniały ją do gołego tyłka. Rosaleen twierdziła, że w ten sposób T. Ray wypina się na cały świat. Taki już był. Nie uznawał całonocnych prywatek ani skarpetówek, co akurat zbytnio mi nie przeszkadzało, ponieważ nikt mnie tam nie zapraszał. Nie chciał jednak także pojechać ze mną do miasta na mecz, zbiórkę kibiców albo zbiorowe mycie samochodów, które urządzano w soboty w Beta Club. Nie obchodziło go, że nosiłam ubrania, które uszyłam sobie sama na pracach ręcznych, bawełniane szmizjerki oraz spódniczki sięgające za kolana, w jakich chodziły tylko córki zielonoświątkowców. Równie dobrze mogłam zawiesić sobie na plecach napis NIE JESTEM I NIGDY NIE BĘDĘ POPULARNA. Potrzebowałam wszelkiej pomocy, jakiej mogli mi udzielić kreatorzy mody, ponieważ nikt — z wyjątkiem panny Jennings w kościele, zupełnie ślepej — nie powiedział mi nigdy: „Lily, ależ z ciebie ładne dziecko". Przeglądałam się nie tylko w lustrze, lecz w sklepowych witrynach i w ekranie telewizora, kiedy był wyłączony, i stale starałam się poprawić swój wygląd. Włosy miałam czarne jak matka, ale bardzo skołtunione, i martwiło mnie, że nie mam dużego podbródka. Myślałam, że urośnie mi w tym samym czasie co piersi, jednak nic z tego nie wyszło. Miałam za to ładne oczy, które od biedy można by nazwać oczyma Sophii Loren. Mimo to nie startowali do mnie nawet ci chłopcy, którzy mieli włosy ociekające brylantyną, nosili grzebyki w kieszonkach na piersi i byli ponoć bardzo napaleni. Pod szyją wyrosło mi to, co trzeba, ale i taknie mogłam tego pokazywać. Moda wymagała, by nosić kaszmirowe bliźniaki i plisowane spódniczki do połowy uda, T. Ray
oznajmił jednak, że prędzej w piekle założą lodowisko, niż on pozwoli mi się takubrać — czy chcę zajść w ciążę tak jak Bitsy Johnson, której spódniczka ledwie zakrywała pośladki? Skąd wiedział o Bitsy, nie mieści mi się w głowie, ale się nie mylił co do jej spódniczki i co do dziecka. Był to istotnie niefortunny zbieg okoliczności. Rosaleen znała się na modzie jeszcze mniej od T. Raya i kiedy było zimno, Jezu zmiłuj się nade mną, kazała mi chodzić do szkoły w długich bryczesach, które wkładałam pod moje zielonoświątkowe suknie. Najbardziej ze wszystkiego nienawidziłam zbitych w gromadki dziewczyn, które nabierały wody w usta, gdy koło nich przechodziłam. Zdrapywałam strupy z całego ciała, a kiedy ich zabrakło, obgryzałam paznokcie do żywego mięsa. Tak bardzo zamartwiałam się swoim wyglądem i tym, czy wszystko robię jak trzeba, że wydawało mi się, iż udaję tylko małą dziewczynkę, a nie że nią naprawdę jestem. Kiedy zeszłej wiosny w Klubie Gospodyń prowadzono przez sześć tygodni w każdy piątek szkołę wdzięku, myślałam, że wyłania się przede mną wielka szansa, ale nie przyjęli mnie, ponieważ nie miałam matki, babki ani nawet marnej ciotki, która wręczyłaby mi białą różę na zakończenie. Rosaleen nie wolno było wystąpić w tej roli. Płakałam takdługo, aż wyrzygałam się do zlewu. — I tak masz już dość wdzięku — oznajmiła Rosaleen, czyszcząc go. — Nie musisz chodzić do jakiejś frymuśnej szkoły, żeby się tego nauczyć. — Muszę — odparłam. — Uczą tam wszystkiego. Jak masz chodzić i kręcić pirueta, co robić z łydkami, kiedy siadasz na krześle, jak wsiadać do samochodu, nalewać herbatę, zdejmować rękawiczki... Rosaleen wypuściła powietrze z ust. — Wielki Boże... — mruknęła. — Jak układać kwiaty w wazonie, jak rozmawiać z chłopcami, jak skubać brwi, golić nogi, nakładać szminkę... — A wymiotować do zlewu? Czy uczą tam, jakrobić to z wdziękiem? — zapytała. Czasami po prostu jej nienawidziłam. * Rano, po tym jak obudziłam w środku nocy T. Raya, Rosaleen stanęła w progu mojej sypialni i patrzyła, jakpoluję na pszczoły ze słoikiem w ręku.
Wydęła wargi takmocno, że widziałam mały różowy wschód słońca w jej ustach. — Co ty wyprawiasz z tym słoikiem? — zapytała. — Łapię pszczoły, żeby pokazać T. Rayowi. Uważa, że je sobie wymyśliłam. — Boże, daj mi cierpliwość. Wcześniej łuskała fasolę na ganku i perełki potu lśniły we włosach okalających jej czoło. Pociągnęła za przód sukni, otwierając na prądy powietrzne swoje piersi, wielkie i miękkie niczym poduszki kanapy. Pszczoła wylądowała na mapie stanu, którą sama przypięłam do ściany. Patrzyłam, jak wędruje malowniczą drogą numer siedemnaście wzdłuż wybrzeża Karoliny Południowej, i przycisnęłam słoik, łapiąc ją pomiędzy Charlestonem i Georgetown. Kiedy zakręciłam pokrywkę, wpadła w korkociąg i zaczęła obijać się o szkło. Odgłosy, które przy tym wydawała, przypominały grad walący o szybę. Umaiłam słoik, jak mogłam najlepiej, wykładając go obsypanymi pyłkiem płatkami kwiatów, i zrobiłam gwoździem w pokrywce więcej dziur, niż to było potrzebne, żeby pszczoły się nie zadusiły, ponieważ z tego, co wiem, ludzie mogą wrócić pewnego dnia na ziemię w ciele stworzenia, które zabili. Przysunęłam słoikdo nosa. — Chodź zobacz, jakta pszczoła się wścieka — powiedziałam do Rosaleen. Gdy weszła do pokoju, owionął mnie jej zapach, mroczny i pikantny niczym tabaka, którą wypychała policzki. W ręku trzymała dzbanuszek z ustnikiem wielkości miedziaka oraz uszkiem, o które zaczepiła palec. Patrzyłam, jak przyciska go do podbródka, ściąga usta w ciup i strzyka do środka pecyną czarnego soku. Przyjrzała się pszczole i potrząsnęła głową. — Jeśli cię użądli, nie przychodź do mnie z płaczem — oświadczyła — bo wcale cię nie będę żałowała. To było kłamstwo. Ja jedna wiedziałam, że mimo pozorów surowości jej serce było delikatniejsze aniżeli skórka kwiatu i kochała mnie do szaleństwa. Nie zdawałam sobie z tego sprawy do chwili, gdy skończyłam osiem lat i Rosaleen kupiła mi w domu towarowym wielkanocnego kurczaka. Znalazłam go w rogu klatki, drżącego i
pomalowanego na kolor różowych winogron, ze smutnymi oczkami, które wypatrywały matki. Rosaleen pozwoliła mi go przynieść do domu i nie protestowała ani słowem, kiedy wysypałam na podłogę salonu całe pudełko płatków owsianych Quaker Oats, żeby sobie podjadł. Kurczak zostawiał wszędzie cętkowane na fioletowo bobki, których kolor, jak sądziłam, musiał mieć coś wspólnego z barwnikiem wchłoniętym przez jego delikatny organizm. Właśnie zaczęliśmy je sprzątać, gdy do domu wpadł T. Ray, odgrażając się, że upiecze kurczaka na obiad i wyrzuci Rosaleen za to, że jest kretynką. Wyciągnął po niego swoje umazane smarem łapska, lecz Rosaleen stanęła mu na drodze. — W tym domu zdarzają się rzeczy gorsze od kurzego gówna — oznajmiła, mierząc go surowym wzrokiem. — Nie dotknie pan tego kurczaka. Jego buciory zaskrzypiały klin-klan, kiedy wychodził do sieni. Ona mnie kocha, pomyślałam i wówczas właśnie po raz pierwszy w życiu przyszedł mi do głowy tego rodzaju fantastyczny pomysł. Jej wiek był zagadką, ponieważ nie miała aktu urodzenia. W zależności od tego, jak czuła się w danej chwili, mówiła mi, iż urodziła się w roku 1909 bądź też 1919. Nie miała za to wątpliwości co do miejsca — McClellanville w Karolinie Południowej, gdzie jej mama plotła kosze z turówki wonnej i sprzedawała je przy drodze. — Takjakja sprzedaję brzoskwinie — mówiłam jej. — Wcale nie tak jak ty sprzedajesz brzoskwinie — odpowiadała. — Ty nie masz siedmiorga bachorów, które musisz wyżywić. — Masz sześcioro rodzeństwa? — zdziwiłam się. Myślałam, że nie ma na świecie nikogo oprócz mnie. — Mam, ale nie wiem, gdzie mieszkają. Rzuciła swojego męża trzy lata po ślubie za hulaszczy tryb życia. — Gdyby ptakmiał jego móżdżek, fruwałby do tyłu — powtarzała chętnie. Często zastanawiałam się, co robiłby ptak z mózgiem Rosaleen. Uznałam, że przez połowę czasu srałby ludziom na głowy, a przez drugą siedział w cudzych gniazdach z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Śniłam często na jawie, że Rosaleen jest biała, bierze ślub z T. Rayem i zostaje moją prawdziwą matką. Innym razem byłam murzyńską sierotką, którą znalazła na kukurydzianym polu i zaadopotowała. Czasami mieszkałyśmy w obcym kraju, takim jak Nowy Jork, gdzie wolno jej
było mnie zaadoptować i obie mogłyśmy zachować nasz kolor skóry. * Moja matka miała na imię. Deborah. Moim zdaniem było to najpiękniejsze imię, jakie w życiu słyszałam, chociaż T. Ray nigdy go nie wymawiał. Jeśli wypowiadałam je na głos, zachowywał się tak, jakby miał ochotę pójść do kuchni i przebić coś nożem. Kiedy zapytałam go raz o dzień jej urodzin i ulubiony rodzaj polewy na torcie, kazał mi się przymknąć, a gdy zapytałam ponownie, złapał słoik dżemu jagodowego i cisnął nim o kredens. Do dziś mamy tam niebieskie plamy. Udało mi się jednak wydobyć z niego kilka strzępów informacji, na przykład o tym, że moja matka została pochowana w Wirginii, skąd pochodzili jej rodzice. Bardzo się tym podnieciłam, mając nadzieję, że znalazłam babcię. Otóż nie, oznajmił mi, moja matka była jedynaczką, a jej mama zmarła wieki temu. Oczywiście. Kiedy rozdeptał raz karalucha w kuchni, powiedział, że moja matka całymi godzinami wywabiała je z domu, sypiąc na podłogę cukierki ślazowe i okruszki grahama, że miała fioła na punkcie robactwa. Najdziwniejsze rzeczy mogły spowodować, że mi jej brakowało. Na przykład przymierzanie biustonoszy. Kogo miałam o to zapytać? I kto oprócz mojej matki mógł zrozumieć, dlaczego tak bardzo chciałam się zakwalifikować do drużyny klakierek? Mogę was zapewnić, że do T. Raya to nie docierało. Ale wiecie, kiedy najbardziej mi jej brakowało? W dniu, kiedy miałam dwanaście lat i obudziłam się z plamką koloru róży na majtkach. Byłam taka dumna z tego kwiatka i, z wyjątkiem Rosaleen, nie miałam nikogo, komu mogłabym go pokazać. Niedługo potem natknęłam się na strychu na zszytą u góry papierową torbą. W środku znalazłam ostatnie pamiątka po matce. Była tam fotografia kobiety, która uśmiechała się drwiąco, stojąc w pastelowej sukience z watowanymi ramionami przy starym samochodzie. „Nie waż się robić tego zdjęcia", mówiły jej oczy, lecz widać było, że chce, żeby zostało zrobione. Nie uwierzylibyście w historie, które widziałam na tej fotografii — jakstojąc przy zderzaku samochodu, czekała na wielką miłość i nie mogła się jej doczekać. Przyłożyłam raz tę fotografię do mojego zdjęcia z ósmej klasy i zbadałam wszelkie możliwe podobieństwa. Ona też nie miała zbyt wielkiego podbródka, ale jej uroda nie była przeciętna i dawało mi to autentyczną nadzieję na przyszłość. W torbie była także para białych bawełnianych rękawiczek, które zmieniły miejscami kolor ze starości. Tam wewnątrz były jej pałce, pomyślałam, wyjmując je. Dziś jest mi z tego powodu głupio, ale wypychałam kiedyś te rękawiczki wacikami i trzymałam je na rękach przez całą noc.
Najbardziej tajemniczym przedmiotem w torbie był mały drewniany obrazek Marii, matki Jezusa. Rozpoznałam ją, mimo że miała czarną skórę, tylko o odcień jaśniejszą od skóry Rosaleen. Wyglądało na to, że ktoś wyciął obrazekczarnej Marii z książki, przykleił go do szerokiej na dwa cale, przetartej papierem ściernym listewki i polakierował. Z tyłu widniał napisany nieznaną ręką napis „Tiburon, Kar. Płd.". Przez dwa lata trzymałam jej rzeczy w blaszanej puszce, zakopanej w sadzie. Jest w nim takie specjalne, osłonięte drzewami miejsce, o którym nie wie nikt, nawet Rosaleen. Zaczęłam tam chodzić, zanim nauczyłam się wiązać sznurowadła. Z początku robiłam to, żeby ukryć się przed T. Rayem i jego podłością albo przed wspomnieniem owego dnia, gdy wypalił pistolet, lecz później wymykałam się tam — czasami nawet późną nocą, kiedy T. Ray położył się spać — żeby poleżeć po prostu pod drzewami i mieć trochę świętego spokoju. To było moje miejsce na ziemi, moja kryjówka. Wsadziłam te rzeczy do puszki i zakopałam ją tam którejś nocy przy świetle latarki, bojąc się przechowywać je w moim pokoju, nawet z tyłu szuflady. Bałam się, że T. Ray może pójść na strych, odkryć, że zniknęły, i wywrócić cały mój pokój do góry nogami. Wolałam nie myśleć, co by mi zrobił, gdyby znalazł je ukryte gdzieś w moich rzeczach. Co jakiś czas chodziłam tam i odkopywałam puszkę. Kładłam się na ziemi pod wiszącymi gałęziami, nakładałam jej rękawiczki i uśmiechałam się do jej fotografii. Przyglądałam się śmiesznie pochylonym literom, tworzącym napis „Tiburon, Kar. Płd." na odwrocie obrazka z Marią, i zastanawiałam się, co to za miejsce. Odszukałam je kiedyś na mapie i okazało się, że leży niecałe dwie godziny drogi z Sylvanu. Czy moja matka była tam i kupiła ten obrazek? Obiecywałam sobie, że pewnego dnia, kiedy dorosnę, pojadę do Tiburonu autobusem. Chciałam odwiedzić wszystkie miejsca, w których była. * Po porannym łapaniu pszczół przez całe popołudnie sprzedawałam brzoskwinie T. Raya przy skraju drogi. Była to najbardziej samotna wakacyjna praca, jaką może mieć dziewczyna, uwięziona w przydrożnym straganie z trzema ścianami i płaskim blaszanym dachem. Siedziałam na skrzynce od coca-coli i patrzyłam na śmigające obok pikapy, czując, że lada chwila zatrują mnie spaliny i nuda. W czwartkowe popołudnia brzoskwinie na ogół dobrze się sprzedawały, bo kobiety piekły niedzielny placek, tym razem jednak nie zatrzymała się żywa dusza.
T. Ray nie pozwalał mi zabierać tam książek i czytać, a gdybym przemyciła na przykład pod bluzką Zaginiony horyzont, pani Watson z sąsiedniej farmy zagadnęłaby go zaraz w kościele, mówiąc: „Widziałam, jak pańska córeczka czytała książkę na straganie. Musi pan być z niej taki dumny". A on zdarłby ze mnie pasy. Jaki człowiek może mieć coś przeciwko czytaniu? Uważał pewnie, że książki natchną mnie myślą o studiach, które jego zdaniem były w wypadku dziewcząt wyrzucaniem pieniędzy w błoto, nawet jeśli któraś miała tak jak ja najwyższy osiągalny wynik w teście zdolności werbalnych. Zdolności matematyczne to co innego, ale nie można przecież błyszczeć we wszystkich dziedzinach. Jako jedyna w klasie nie jęczałam, kiedy pani Henry kazała nam przeczytać kolejną sztukę Szekspira. To znaczy, udawałam, że jęczę, w głębi duszy jednakcieszyłam się tak, jakbym została Brzoskwiniową Królową Sylvanu. Aż do pojawienia się pani Henry uważałam, że szczytem mojej kariery będzie szkoła dla fryzjerek. Przyglądając się jej bacznie, oznajmiłam pewnego razu, że gdyby była moją klientką, zrobiłabym jej francuskie loczki, z którymi byłoby jej nader do twarzy, a ona odparła — cytuję — „Proszę cię, Lily, to obraża twoją inteligencję. Czy ty zdajesz sobie sprawę, jaka jesteś zdolna? Mogłabyś zostać profesorką albo pisarką i pisać prawdziwe książki. Szkoła dla fryzjerek. Proszą". Dopiero po miesiącu doszłam do siebie po szoku, jakim było dla mnie uświadomienie sobie życiowych możliwości. Wiecie, jak niektórzy lubią pytać, kim zostaniecie, kiedy będziecie dorośli. Nie umiem wyrazić, jak bardzo nienawidziłam takich pytań, lecz nagle zaczęłam sama z siebie informować różnych ludzi, również tych, którzy nie byli tym wcale zainteresowani, że planuję zostać profesorką i pisać prawdziwe książki. Przechowywałam swoje wypracowania. Przez jakiś czas we wszystkich występował koń. Po przeczytaniu w klasie Ralpha Walda Emersona, zaczęłam pisać Moją filozofię życiową, która miała być początkiem całej książki, lecz nie przekroczyła ostatecznie trzech stron objętości. Pani Henry stwierdziła, że muszę przeżyć więcej aniżeli czternaście lat, żeby mieć jakąś filozofię. Oświadczyła także, że moją jedyną nadzieją na przyszłość jest stypendium, i pożyczyła mi na lato swoje własne książki. — Za kogo ty się uważasz, za Juliusza Szekspira? — pytał T. Ray za każdym razem, kiedy którąś z nich otwierałam. Ten człowiek naprawdę myślał, że Szekspir miał na imię Juliusz, i jeśli sądzicie, że powinnam go poprawić, to nie znacie sztuki przetrwania. Mówił też na mnie Panna-Nos-W-Książce, a czasami Panna Emily-Mądrala-Dykcja. Miał na myśli Emily Dickinson, ale powtarzam, na pewne rzeczy trzeba po prostu przymknąć oko.
Stercząc w budce z brzoskwiniami, układałam czasami z braku książek wiersze, lecz tego popołudnia nie miałam cierpliwości do rymów. Po prostu tam siedziałam, rozmyślając, jak bardzo nienawidzę tego straganu, jaknieubłaganie i dziko go nienawidzę. * Dzień przed tym, nim poszłam do pierwszej klasy, T. Ray odnalazł mnie na straganie, gdy wbijałam gwóźdź w jedną z jego brzoskwiń. Podszedł do mnie z kciukami wciśniętymi w kieszenie, mrużąc oczy przed słońcem. Patrząc, jak jego cień sunie po ziemi i chwastach, byłam przekonana, że spuści mi manto za to, że dziurawię brzoskwinię. Naprawdę nie wiedziałam, dlaczego to robię. On jednakmiał inne plany. — Idziesz jutro do szkoły, Lily — powiedział — i są pewne rzeczy, które powinnaś wiedzieć. O twojej matce. Na chwilę wszystko znieruchomiało i zgasło, jakby ucichł wiatr i przestały latać ptaki. Kiedy przede mną ukucnął, poczułam, jakspowija mnie gorący mrok, z którego nie mogę się wyrwać. — Czas, żebyś się dowiedziała, co jej się stało, i chcę, żebyś usłyszała to ode mnie. Nie od tych tam plotkarzy. Nigdy o tym nie mówiliśmy i poczułam, jakprzechodzi mnie dreszcz. Wspomnienie tego dnia wracało do mnie w najdziwniejszych chwilach. Niedające się otworzyć okno. Jej zapach. Klekot wieszaków. Walizka. Jak się ze sobą kłócili i krzyczeli. A przede wszystkim leżący na podłodze pistolet, to, jaki był ciężki, kiedy go podniosłam. Wiedziałam, że strzał, który wówczas usłyszałam, zabił ją. Ten odgłos zakradał się co jakiś czas do mojej głowy i mnie zaskakiwał. Czasami wydawało mi się, że kiedy trzymałam pistolet, nie było żadnego hałasu, że rozległ się dopiero później, lecz innym razem, gdy siedziałam sama na tylnych schodkach werandy, nudząc się i nie mając co robić, albo zaszywałam się w moim pokoju w deszczowe dni, czułam, że to wszystko moja sprawka, że kiedy podniosłam pistolet, ten dźwiękprzeszył pokój i wydarł z nas serca. To była sekretna wiedza, która mnie czasami przytłaczała, i gdy tak się działo, puszczałam się biegiem — nawet jeśli padało — do mojego specjalnego miejsca w brzoskwiniowym sadzie. Kładłam się na ziemi i to mnie uspokajało. T. Ray nabrał teraz garść ziemi i wysypał ją z dłoni. — Tego dnia, kiedy umarła, robiła porządki w szafie — powiedział.
Nie wiedziałam, skąd wziął się dziwny, nienaturalny ton jego głosu, prawie, choć nie do końca, mity. Robiła porządki w szafie. Nigdy nie zastanawiałam się, co robiła w ciągu tych ostatnich minut swojego życia, dlaczego zaglądała do szafy, o co się kłócili. — Pamiętam — odparłam. Własny głos wydał mi się cichy i odległy, jakby dobiegał z wydrążonej przez mrówki dziury w ziemi. T. Ray uniósł w górę brwi i przysunął do mnie twarz. — Że co? — Pamiętam — powtórzyłam. — Krzyczeliście na siebie. Stężała mu twarz. — Naprawdę? — zapytał. Zaczęły mu blednąc wargi, na co zawsze byłam wyczulona. Zrobiłam krokdo tyłu. — Miałaś tylko cztery latka, do diabła! — wrzasnął. Sama nie wiesz, co pamiętasz. W ciszy, która zapadła, zastanawiałam się, czy go nie okłamać i nie powiedzieć: „Cofam to. Nic nie pamiętam. Powiedz mi, co się stało". Nie mogłam jednak powstrzymać długo tamowanej potrzeby, by o tym mówić, by wypowiedzieć w końcu te słowa. Spojrzałam na swoje buty i na gwóźdź, który upuściłam na ziemię, widząc, jaksię zbliża. — Pamiętam pistolet — powiedziałam. — Chryste — jęknął. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, a potem podszedł do stojących z tyłu straganu koszy. Stał tam całą minutę z zaciśniętymi pięściami, po czym odwrócił się i podszedł do mnie z powrotem. — Co jeszcze? — zapytał. — Mów mi zaraz, co wiesz. — Pistolet leżał na podłodze... — A ty go podniosłaś — dopowiedział. — Chyba to sobie przypominasz. W mojej głowie znowu zabrzmiał odgłos wystrzału. Spojrzałam w stronę sadu, pragnąc tam pobiec. — Pamiętam, jakgo podniosłam — odparłam. — I to wszystko. T. Ray złapał mnie za ramiona i lekko potrząsnął.
— Nie pamiętasz nic więcej? Jesteś pewna? Pomyśl. Milczałam bardzo długo i w końcu przechylił głowę i zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem. — Nie, to wszystko. — Posłuchaj mnie — oznajmił, ściskając palcami moje ramię. — Kłóciliśmy się, tak jak mówiłaś. Z początku cię nie zauważyliśmy. A potem odwróciliśmy się i zobaczyliśmy, jak stoisz, trzymając w ręku pistolet. Podniosłaś go z podłogi. I nagle sam wystrzelił. T. Ray puścił mnie i wsunął ręce do kieszeni. Słyszałam, jak dzwoni kluczami i miedziakami. Tak bardzo chciałam złapać go za nogę i poczuć, jak bierze mnie na ręce i przyciska do piersi, ale nie mogłam się poruszyć, podobnie jak on. Patrzył w jakieś miejsce nad moją głową. Miejsce, od którego nie mógł oderwać oczu. — Policja zadawała mnóstwo pytań, lecz to był po prostu potworny wypadek. Nie chciałaś tego zrobić — powiedział cicho. — Ale jeśli ktoś będzie koniecznie chciał wiedzieć, tak to właśnie wyglądało — dodał, po czym ruszył w stronę domu. Już po kilku krokach obejrzał się. — I nie wbijaj już więcej tego gwoździa w moje brzoskwinie. * Minęła już szósta po południu, kiedy, nie sprzedawszy kompletnie nic, ani jednej brzoskwini, przywlokłam się do domu i zastałam Rosaleen w salonie. O tej porze była już na ogół u siebie', tym razem jednak zmagała się z anteną na telewizorze, próbując zrobić coś ze śniegiem na ekranie. Prezydent Johnson pojawiał się i znikał w tumanach śnieżycy. Nigdy nie widziałam Rosaleen do tego stopnia zainteresowanej programem telewizyjnym, żeby zdobyła się na fizyczny wysiłek. — Co się stało? — zapytałam. — Zrzucili bombę atomową? Odkąd w szkole zaczęły się próbne alarmy przeciwatomowe, stale uważałam, że moje dni są policzone. Wszyscy budowali schrony w ogródkach, przechowywali wodę w kanistrach i przygotowywali się do końca świata. Trzynaście osób w mojej klasie zrobiło na pracach ręcznych modele schronów przeciw- atomowych, co najlepiej świadczy, że nie tylko mnie spędzało to sen z powiek. Mieliśmy obsesję na punkcie pana Chruszczowa i jego rakiet. — Nie, nie zrzucili bomby — odparła. — Chodź tutaj, może uda ci się nastawić telewizor. Pięści wcisnęła takgłęboko w biodra, że zniknęły pod fałdami tłuszczu. Obróciłam cynową folię wokół anteny i obraz wyklarował się na tyle, że można było dostrzec prezydenta Johnsona, siedzącego przy swoim biurku i otoczonego ludźmi. Nie lubiłam zbytnio prezydenta, bo trzymał swoje beagle za uszy. Podziwiałam jednak jego żonę, Lady Bird, która
zawsze wyglądała, jakby chciała rozpostrzeć skrzydełka i odlecieć *. * Lady bird (ang.) — biedronka. Rosaleen przysunęła sobie stołek pod telewizor, po czym usiadła tak, że cały pod nią zniknął, nachyliła się do przodu, złapała skraj spódnicy i zaczęła go międlić w rękach. — Co się dzieje? — zapytałam, ale była tak zaabsorbowana tym, co oglądała, że nawet mi nie odpowiedziała. Na ekranie prezydent umieścił swoje nazwisko na kartce papieru, używając w tym celu co najmniej dziesięciu piór. — Rosaleen... — Cśśś — syknęła, machając ręką. Musiałam poczekać, aż o wszystkim poinformuje mnie spiker. — Dzisiaj, w dniu drugiego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku — powiedział — prezydent Stanów Zjednoczonych podpisał we Wschodnim Gabinecie Białego Domu ustawę o prawach obywatelskich... Spojrzałam na Rosaleen, która siedziała na stołku, potrząsając głową. — Panie, zmiłuj się — mamrotała z niedowierzaniem i radością niczym ludzie, którzy odpowiedzieli właśnie w telewizji na pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy martwić. Po nabożeństwie ludzie gadali wyłącznie o Murzynach i o tym, czy dostaną prawa obywatelskie. Kto wygrywał — drużyna białych, czy drużyna kolorowych? Wyglądało na to, że zbliża się rozstrzygający mecz. Kiedy w poprzednim miesiącu aresztowano na Florydzie tego pastora z Alabamy, wielebnego Martina Luthera Kinga za to, że chciał jeść w restauracji, mężczyźni w kościele zachowywali się tak, jakby drużyna białych zdobyła mistrzostwo. Wiedziałam, że nie przyjmą tych wieści spokojnie nawet za milion lat. — Alleluja, Jezu — powtarzała niepomna na nic Rosaleen, siedząc na swoim stołku. * — Zostawiła nam obiad na kuchni. Nakładając T. Rayowi jej słynnego duszonego kurczaka, zastanawiałam się, jak poruszyć delikatny temat moich urodzin. Nie zdarzyło się jeszcze, by T. Ray o nich pamiętał, lecz ja łudziłam się co rokjakkretynka, że tym razem będzie inaczej.
Obchodziłam urodziny w tym samym dniu co cały kraj i z tego powodu jeszcze trudniej było się zorientować, że je świętuję. Kiedy byłam mała, myślałam, że ludzie puszczają sztuczne ognie z mojego powodu — hurra, urodziła nam się Lily! Jak zwykle dopiero później dotarła do mnie smutna prawda. Chciałam poinformować T. Raya, że dziewczynki uwielbiają bransoletki ze srebrnymi breloczkami, że od roku jestem jedyną uczennicą gimnazjum w Sylvanie, która nie ma takiej bransoletki, i że przerwa na lunch służy wyłącznie temu, by stojąc w kolejce do kafeterii, pobrzękiwać nadgarstkiem i pozwalać, żeby ludzie podziwiali kolekcję twoich breloczków. — W tę sobotę są moje urodziny — powiedziałam, stawiając przed nim talerz. Patrzyłam, jakoddziela widelcem mięso od kości. — Pomyślałam sobie, że bardzo bym chciała dostać taką srebrną bransoletkę z breloczkami. Mają je w domu towarowym. Dom zaskrzypiał, jak mu się to czasami zdarzało. Za drzwiami szczeknęła cicho Buźka, a potem zrobiło się takcicho, że słyszałam, jakT. Ray miażdży szczękami kurczaka. Zjadł pierś i zabrał się do udka, od czasu do czasu rzucając mi to swoje ciężkie spojrzenie. „Więc co będzie z tą bransoletką?", miałam ochotę zapytać, ale zorientowałam się, że udzielił mi już odpowiedzi, i poczułam, jak rośnie we mnie smutek, który był nowy i bolesny i nie miał tak naprawdę nic wspólnego z bransoletką. Myślę dzisiaj, że smuciło mnie skrobanie jego widelca po talerzu, skrobanie, którego dźwiękpuchł między nami, jakby mnie tam w ogóle nie było. * Tej nocy, leżąc w łóżku, słuchałam furkotania, bzyczenia i praskania w słoiku z pszczołami i czekałam, aż zrobi się dość późno, żebym mogła wymknąć się z domu i wykopać puszkę, w której były rzeczy mojej matki. Chciałam położyć się w sadzie i pozwolić, by mnie utulił. Kiedy ciemność wywindowała księżyc na szczyt nieba, wstałam z łóżka, włożyłam szorty i bluzeczkę bez rękawów i prześlizgnęłam się bezszelestnie obokpokoju T. Raya, poruszając rękoma i nogami niczym sunąca po lodzie łyżwiarka. Nie zauważyłam niestety jego buciorów, które zaparkował pośrodku korytarza, i upadłam, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Chrapanie T. Raya zmieniło rytm. Z początku całkiem ustało, a potem zabrzmiało znowu po trzech świńskich chrząknięciach. Zeszłam chyłkiem po schodach i przemknęłam przez kuchnię. Kiedy noc uderzyła mnie w twarz, miałam ochotę się roześmiać. Księżyc był idealnie okrągły, takpełen światła, że wszystkie rzeczy wydawały się obwiedzione bursztynową poświatą. Cykały świerszcze, a ja biegłam boso po
trawie. Żeby trafić do mojego miejsca, musiałam dotrzeć do ósmego rzędu za szopą, a potem iść wzdłuż niego, licząc pnie, aż do trzydziestego drugiego drzewka. Puszka zakopana była w miękkiej ziemi pod drzewem, dość płytko, żebym mogła ją wykopać gołymi rękoma. Strzepnęłam ziemię z pokrywki i otworzyłam ją. Najpierw ujrzałam rękawiczki, potem owiniętą w pergamin fotografię, a na końcu śmieszny obrazek Marii o ciemnym obliczu. Wyjęłam wszystkie przedmioty i kładąc się między spadłymi z drzew brzoskwiniami, położyłam je sobie na brzuchu. Kiedy spojrzałam w górę przez plątaninę gałęzi, okryła mnie noc i na chwilę zatraciłam poczucie własnych granic. Miałam wrażenie, że niebo jest moją skórą, a księżyc sercem bijącym tam w górze w ciemności. Po firmamencie przeleciała błyskawica, nie zygzakiem, lecz miękkimi złotymi maźnięciami. Rozpięłam guziki bluzki, rozchyliłam ją szeroko, pragnąc, by noc dotknęła mojej skóry, i wtedy właśnie zasnęłam, leżąc tam z rzeczami mojej matki, ze skraplającą się na piersiach rosą, pod pęczniejącym jasnością niebem. Obudził mnie jakiś hałas. Ktoś przedzierał się przez sad. T. Ray! Spanikowana usiadłam i zaczęłam zapinać bluzkę. Słyszałam jego kroki i ciężkie sapanie. Zerkając w dół, zobaczyłam rękawiczki matki, jej zdjęcie oraz obrazek. Przestałam się zapinać, podniosłam te rzeczy i zaczęłam obracać w rękach, nie bardzo wiedząc, co z nimi zrobić, gdzie schować. Puszka leżała w dołku, zbyt daleko, bym mogła jej teraz dosięgnąć. — Liliiiii! — wrzasnął i zobaczyłam, jakjego cień mknie ku mnie po ziemi. Wcisnęłam rękawiczki, zdjęcie i obrazek za gumkę szortów i sięgnęłam drżącymi palcami do guzików. Nim zdążyłam je do końca zapiąć, zalało mnie światło i zobaczyłam go bez koszuli, z latarką w ręku. Snop światła omiótł mnie i oślepił, rażąc prosto w oczy. — Z kim tutaj byłaś!? — zawołał, oświetlając latarką moją niedopiętą bluzkę. — Z... z nikim — wyjąkałam, obejmując rękoma kolana, zaskoczona tym, co mu przyszło do głowy. Nie mogłam długo patrzeć mu w twarz, taka była wielka i zagniewana niczym boskie oblicze. — Jest tam kto!? — ryknął, celując latarką w mrok.
— Proszę cię, T. Ray, nie ma tu nikogo oprócz mnie. — Wstawaj! — wrzasnął. Ruszyłam za nim z powrotem do domu. Jego stopy deptały czarną ziemię z taką nienawiścią, aż było mi jej żal. Nie odzywał się do chwili, kiedy weszliśmy do kuchni i wyjął ze spiżarki torbę kaszy kukurydzianej Martha White. — Po chłopcach można się tego spodziewać, Lily... nie sposób ich winić... ale po tobie spodziewałem się czegoś więcej. Zachowujesz się jak ostatnia dziwka. Chodź tutaj i klękaj — powiedział, sypiąc na sosnowej podłodze stos kaszy wielkości mrowiska. Klęczałam na kaszy, odkąd skończyłam sześć lat, ale nigdy nie przyzwyczaiłam się do tego uczucia, jakby miało się pod skórą szklany pył. Podeszłam do kaszy tymi drobnymi, lekkimi kroczkami, którymi stąpają podobno dziewczynki w Japonii, i uklękłam na podłodze, z silnym postanowieniem, żeby nie płakać, chociaż już teraz piekły mnie oczy. T. Ray usiadł na krześle i zaczął sobie czyścić paznokcie scyzorykiem. Przestępowałam z kolana na kolano, z nadzieją, że doznam kilkusekundowej ulgi, lecz ból wdarł się już głęboko pod moją skórę. Przygryzając wargę, poczułam obrazek czarnej Marii pod gumką szortów. Czułam, jakrękawiczki matki i bibułka, w którą było zawinięte jej zdjęcie, przyklejają mi się do brzucha, i wyobraziłam sobie nagle, że ona tam jest i tuli się do mnie, że przylgnęła do mojej skóry niczym materiał izolacyjny i pomaga mi znieść całą jego podłość. * Nazajutrz obudziłam się późnym rankiem. Stawiając stopy na podłodze, sprawdziłam, czy w tymczasowej kryjówce pod materacem są rzeczy mojej matki — musiały tam pozostać do chwili, kiedy będę mogła zakopać je z powrotem w sadzie. Przekonawszy się, że są bezpieczne, zeszłam do kuchni, gdzie Rosaleen zmiatała akurat z podłogi kaszę. Posmarowałam sobie masłem kromkę chleba. Rosaleen machnęła miotłą takenergicznie, aż powiało mi po nogach. — Co się stało? — zapytała. — Poszłam w nocy do sadu. T. Ray myśli, że spotkałam się z jakimś chłopakiem.
— A spotkałaś się? Przewróciłam oczyma. — Nie. — Jakdługo trzymał cię na tej kaszy? — Może godzinę — odparłam, wzruszając ramionami. Spojrzała na moje kolana i przestała zamiatać. Były spuchnięte i upstrzone setkami małych jak szpileczki kropek, które już rychło miały się zmienić w siną szczecinę. — Popatrz na siebie, dziecko — powiedziała. — Popatrz, co on ci zrobił. Moje kolana były torturowane w ten sposób dość długo, bym przestała widzieć w tym coś nadzwyczajnego; było to po prostu coś, z czym trzeba się od czasu do czasu pogodzić, podobnie jakz przeziębieniem. Ale mina Rosaleen nagle przecięła to wszystko. Popatrz, co on ci zrobił. I to właśnie czyniłam — przyglądałam się uważnie moim kolanom, kiedy T. Ray wmaszerował przez tylne drzwi. — Popatrzmy, kto zdecydował się w końcu wstać z łóżka — zawołał, po czym wyrwał mi z rąk kronikę i rzucił ją do miski z żarciem dla Buźki. — Czy nie będzie dla ciebie zbytnią fatygą, jeśli poproszę, żebyś sprzedała trochę brzoskwiń? Wyobraź sobie, że nie jesteś Królową Balu. Może to zabrzmieć głupio, ale aż do tej chwili uważałam, że T. Ray chyba mnie jednak trochę kocha. Nie mogłam zapomnieć, jak uśmiechnął się do mnie w kościele, kiedy śpiewałam hymny z odwróconego do góry nogami śpiewnika. Teraz przyjrzałam się jego twarzy. Malowały się na niej pogarda i gniew. — Dopóki mieszkasz pod moim dachem, będziesz robić, co ci każę! — wrzasnął. W takim razie poszukam sobie innego dachu. — Rozumiesz? — zapytał. — Takjest, rozumiem — odparłam i rzeczywiście go zrozumiałam. Zrozumiałam, że pobyt pod nowym dachem świetnie mi zrobi. * Po południu tego samego dnia złapałam dwie kolejne pszczoły. Leżąc na brzuchu na łóżku,
patrzyłam, jakkręcą się w kółko w słoiku, jakby nie mogły trafić do wyjścia. — Dobrze się czujesz? — zapytała Rosaleen, zaglądając do mojego pokoju. — Tak, nic mi nie jest. — Już wychodzę. Powiedz twojemu tacie, że jutro nie przyjdę, bo wybieram się do miasta. — Idziesz do miasta? Zabierz mnie ze sobą — poprosiłam. — Po co chcesz ze mną iść? — Proszę, Rosaleen. — Będziesz musiała całą drogę drałować na piechotę. — Nie szkodzi. — Nic nie będzie otwarte oprócz straganu z fajerwerkami i sklepu spożywczego. — Nie szkodzi. Chcę po prostu wyjść gdzieś na miasto w swoje urodziny. Rosaleen przykucnęła na tych swoich wielkich łydach i wbiła we mnie wzrok. — Dobrze, ale zapytaj wpierw swego taty. Przyjdę po ciebie z samego rana — powiedziała i wyszła. — A po co idziesz do miasta? — zawołałam za nią. Przez chwilę stała nieruchomo. Kiedy się odwróciła, jej twarz wydawała się miękka i zmieniona — niczym u jakiejś zupełnie innej Rosaleen. Ręka powędrowała do kieszeni, palce zaczęły czegoś szukać. Po chwili wyciągnęła wyrwaną z zeszytu, złożoną kartkę i usiadła obok mnie na łóżku. Pomasowałam sobie kolana, a ona wygładziła kartkę na podołku. Jej imię i nazwisko, Rosaleen Daise, wypisane było na niej co najmniej dwadzieścia pięć razy, dużymi, pochylonymi literami, jakna pierwszej klasówce, którą pisze się na początku szkoły. — Ćwiczę tutaj swój podpis — powiedziała. — Czwartego lipca jest zebranie wyborcze w kościele dla kolorowych. Zarejestruję się w spisie wyborców. Poczułam, jakcoś ściska mnie w żołądku. Poprzedniego Wieczoru w telewizji powiedzieli, że jakiś facet w stanie Missisipi został zabity za to, że zarejestrował się w spisie wyborców, a wcześniej podsłuchałam, jak jeden z diakonów, pan Bussey, mówił do T. Raya: „Nie martw się, każą im napisać swoje nazwisko idealną kursywą i nie dadzą im karty, jeśli zapomną postawić kropkę nad „i" albo ogonekprzy „y".
Przyglądałam się przez chwilę zakrętasom w napisanym przez Rosaleen „R". — Czy T. Ray wie, co ty robisz? — zapytałam. — T. Ray? — parsknęła. — T. Ray o niczym nie wie. * O zachodzie słońca przywlókł się spocony z roboty. Przywitałam go ,w progu kuchni ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma. — Jutro pójdę chyba z Rosaleen do miasta — powiedziałam. — Muszę kupić sobie środki higieniczne. Zgodził się na to bez słowa. Nic nie wzbudzało w nim tak wielkiej odrazy jak kobiece intymne sprawy. Wieczorem przyjrzałam się stojącemu na nocnej szafce słoikowi z pszczołami. Biedne stworzenia przycupnęły na dnie i prawie się nie poruszały, najwyraźniej marząc o tym, żeby odlecieć. Przypomniałam sobie, jak wyskakiwały ze szczelin w ścianach i fruwały dla czystej radości latania. Pomyślałam o tym, jak matka sypała okruszki grahama i kawałki cukierków ślazowych, żeby wywabić karaluchy z domu i przypadkiem nie nadepnąć na nie. Wątpię, czy spodobałoby jej się trzymanie pszczół w słoiku. Odkręciłam pokrywkę i położyłam ją oboksłoika. — Możecie odlecieć — powiedziałam. Ale pszczoły zostały tam niczym stojące na pasie samoloty, które nie wiedzą, że dostały zgodę na start. Łaziły na sztywnych nóżkach wzdłuż tworzącego dno okręgu, jakby cały świat skurczył się do rozmiarów słoika. Postukałam w szkło, a potem położyłam słoik na boku, lecz te głupie stworzenia nie ruszyły się z miejsca. * Kiedy rano pojawiła się Rosaleen, pszczoły wciąż tam tkwiły. Przyniosła ze sobą biszkoptowy tort z czternastoma świeczkami. — Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin — powiedziała. Usiadłyśmy i zjadłyśmy każda po dwa kawałki, popijając mlekiem, które zostawiło na jej górnej wardze białe ślady. Nie chciało jej się ich zetrzeć i później to sobie przypomniałam: jak wyruszyła w drogę, naznaczona od samego początku.