uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Susan Hill - Simon Serrailler 03 - Zagubieni w mroku dusz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Susan Hill - Simon Serrailler 03 - Zagubieni w mroku dusz.pdf

uzavrano EBooki S Susan Hill
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 28 osób, 32 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 308 stron)

Susan Hill Zagubieni w mroku dusz Przekład MACIEJ NOWAK-KREYER AMBER

Redakcja stylistyczna Anna Tłuchowska Korekta Barbara Cywińska ElŜbieta Steglińska Ilustracja na okładce © Jeffrey Zaruba/Photonica/Getty Images/Flash Press Media Opracowanie graficzne okładki Wydawnictwo Amber Skład Wydawnictwo Amber Druk Opolgraf SA, Opole Tytuł oryginału The Risk of Darkness Copyright © Susan Hill 2006. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2005 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-2795-5 Warszawa 2007. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 8162 www.wydawnictwoamber.pl

Tym, których nigdy nie zapomnimy

1 W sali nie słychać było nawet brzęczenia muchy - a powinno. Bo to właśnie taka sala. Szare linoleum. Chropowate ściany. Krzesła i stoły na metalowych nogach. W takich miejscach zawsze jest mucha, która brzę- czy i lata w górę i w dół okiennej szyby. W górę i w dół. W górę i w dół. W górę. Ścianę na drugim krańcu pomieszczenia zawieszono białymi i kor- kowymi tablicami. Na nich zaś przyczepiono nazwiska, daty, miejsca. A niŜej: Świadkowie (obok puste miejsce). Podejrzani (puste miejsce). Badania kryminalistyczne (puste miejsce). I tak przy kaŜdej sprawie. W sali konferencyjnej komendy policji North Riding siedziało pięć osób. Wszyscy od ponad godziny wpatrywali się w te tablice. Starszy detektyw inspektor Simon Serrailler czuł się, jakby pół Ŝycia strawił na oglądaniu jednej fotografii. Pogodna dziecinna buzia. Odstające uszy. Szkolny krawat. ŚwieŜo przystrzyŜone włosy. Ciekawość w oczach. Czujny wyraz twarzy. David Angus. Osiem miesięcy mijało od poranka, kiedy chłopiec o godzinie ósmej trzydzieści zniknął sprzed wejścia do swojego domu. David Angus. Simon chciał, Ŝeby była tu jakaś mucha i Ŝeby to ona go hipnotyzo- wała, a nie twarz małego chłopca. Nadinspektor Jim Chapman zadzwonił do niego kilka dni temu, w samym środku pięknego niedzielnego popołudnia. Simon siedział na ławce 7

rezerwowych. Czekał na swoje wejście do gry w meczu krykieta między policją z Lafferton a szpitalem w Bevham. Na razie było dwieście dwa- dzieścia osiem do pięciu, lekarze grali jakoś bez przekonania. Serrailler pomyślał, Ŝe jego druŜyna moŜe zwycięŜyć, zanim on sam zdąŜy włączyć się do akcji. Właściwie nawet nie wiedział, czy tego chce. Lubił gry ze- społowe, ale średnio radził sobie z krykietem. W takie popołudnie, w tak miłym miejscu czułby się dobrze, niezaleŜnie od tego, czy był przy piłce. Jerzyki szybowały i poćwierkiwały gdzieś wysoko nad pawilonem, nieopodal ścian przemykały jaskółki. Przez ostatnich kilka tygodni bez Ŝadnego konkretnego powodu Simon chodził przygnębiony i znie- cierpliwiony. Teraz humor mu się poprawił dzięki grze, która sprawiała mu przyjemność, oraz na myśl o planowanym spotkaniu przy herbacie w miłym towarzystwie. Wieczorem wybierał się na kolację z siostrą i jej rodziną. Przypomniał sobie to, co w zeszłym tygodniu znienacka powie- dział mu siostrzeniec Sam, gdy razem poszli na pływalnię. Zatrzymał się w połowie basenu i wyskoczył z wody, krzycząc: „Dzisiaj jest fajny dzień”. Simon uśmiechnął się do siebie. Tak niewiele trzeba do szczęścia. - Cojeeeeeeeees? Okrzyk ucichł. Odbijający był juŜ bezpieczny i ruszał po swoją set- kę. - Hej, wujku Simonie! - Cześć, Sam! Siostrzeniec podbiegł ku ławce. Trzymał komórkę, którą Serrailler dał mu do popilnowania, na wypadek gdyby włączył się do gry. - Jest do ciebie telefon. Nadinspektor Chapman z wydziału krymi- nalnego North Riding. - Sam aŜ pobladł z wraŜenia. - No bo pomyślałem, Ŝe powinienem zapytać, kto to... - Wszystko w porządku. Dobra robota, Sam. Wstał i odszedł na bok. - Serrailler, słucham. - Tu Jim Chapman. Macie nowego pracownika, co? - To mój siostrzeniec. Gramy w krykieta, siedzę na ławce rezerwo- wych i czekam na swoją kolej. - Fajny chłopak. Przepraszam, Ŝe zawracam ci głowę w niedzielne popołudnie. Jest jakaś szansa, Ŝebyś tu przyjechał za kilka dni? - Zaginął dzieciak? - Minęły juŜ trzy tygodnie i ani śladu. 8

- Mogę przyjechać jutro wieczorem i być we wtorek i środę, jeśli będziecie mnie tak długo potrzebować, tylko załatwię tu wszystkie sprawy. - JuŜ ci załatwiłem. Twój szef duŜo o tobie myśli. Od strony wi- dzów dobiegły go wiwaty i oklaski. - Jim, odszedł zawodnik. Muszę biec. Sam juŜ czekał. Warował jak mały piesek, z ręką wyciągniętą po komórkę. - Co mam zrobić, jak zadzwoni, kiedy będziesz grać? - Zapytaj o nazwisko i numer telefonu i powiedz, Ŝe oddzwonię. - Dobrze, wujku. Simon pochylił się i poprawił sprzączkę na ochraniaczu. Chciał w ten sposób ukryć uśmiech. Kiedy jednak szedł na boisko, zmartwienie osnuło go juŜ cieniutką mgłą, odcinając jasność dnia, psując przyjemność. Sprawa uprowadzenia tamtego chłopca wciąŜ w nim tkwiła, była skazą w zakamarkach umysłu. I nie chodziło tylko o fakt, Ŝe wciąŜ pozostawała nierozwiązana, lecz o to, Ŝe porywacz mógł uderzyć ponownie. Nikt nie lubi zostawiać nieza- kończonych spraw, zwłaszcza takich. Telefon od Jima Chapmana skie- rował myśli Simona z powrotem ku Angusowi, policji, pracy... I tego, jak czuł się w pracy przez ostatnich kilka tygodni. I dlaczego. Musiał zmierzyć się z kardiologiem wybijającym trudną, podkrę- coną piłkę, więc na chwilę skupił się na czymś innym. Przejął pierwszą piłkę i pobiegł. RŜenie kucyka na padoku wyrwało Cat Deerbon z dwugodzinnego snu. LeŜała zesztywniała i obolała, przez chwilę zastanawiając się, gdzie jest. Wezwano ją dziś do starszego pacjenta, który spadł ze schodów i złamał miednicę. Wracając do domu, trzaśnięciem drzwi obudziła naj- młodsze dziecko. Felix był głodny, zdenerwowany, chciało mu się pić i koniec końców, nie wiedzieć kiedy, zasnęła przy jego łóŜeczku. Teraz wyprostowała się z trudem, ciepłe ciałko śpiącego syna nawet nie drgnęło. Przez szczelinę między zasłonami przenikały promienie słońca, oświetlając jej twarz. Było dopiero dziesięć po szóstej. 9

Szary kucyk pasł się obok płotu. Ale zarŜał, gdy zobaczył idącą w jego stronę Cat z marchewką w ręku. Jak mogłabym to wszystko porzucić, pomyślała. Kucyk trącał ją py- skiem. Jak mogłabym znieść rozstanie z domem na wsi, miejscowością? W powietrzu unosił się słodkawy zapach, w zagłębieniach gruntu zebrała się mgła. Dzięcioł zastukał i zanurkował ku jednemu z dębów rosnących z drugiej strony. Jej mąŜ Chris znów był rozdraŜniony, źle się czuł, pracując jako le- karz ogólny, wściekały go obciąŜenia związane z papierkową robotą, która odciągała go od pacjentów, irytowały całe stosy nowych celów, kontroli i obliczeń. W ciągu ostatniego miesiąca kilkakrotnie mówił o wyjeździe do Australii na pięć lat - co, jak sądziła Cat, równie dobrze mogło oznaczać wyjazd na zawsze. Wiedziała, Ŝe wymyślił te pięć lat na jej uŜytek, na odczepnego. Była tam juŜ kiedyś, w odwiedzinach u brata, Iva, jednego z trojaczków. Nie cierpiała Australii - zdaniem Chrisa jako jedyna. Wytarła o szlafrok dłoń pobrudzoną śliną kucyka. Zadowolone zwie- rzę spokojnie podreptało padokiem. Mieszkali niedaleko Lafferton i przychodni. Blisko rodziców i Si- mona, i katedry. A to wszystko wiele dla niej znaczyło. Jednocześnie dom stał w środku wsi, po drugiej stronie szosy znajdowało się prawdzi- we gospodarstwo, gdzie dzieci mogły oglądać jagnięta, cielaki i pomaga- ły karmić kurczęta. Uwielbiały swoje szkoły, w pobliŜu mieszkali ich koledzy. Nie, pomyślała, czując, jak słońce grzeje jej plecy. Nie. Z domu dobiegł ją wrzask Feliksa. Teraz mógł się nim zająć Sam. Właśnie on, jego brat i prawdziwy fan - a nie Hannah, która wolała kucy- ka i była zazdrosna o niespełna rocznego niemowlaka. Cat poszła wzdłuŜ padoku, wiedziała, Ŝe później poczuje się zmę- czona, ale nie Ŝałowała zarwanej nocy - odwiedziny u pacjentów, wtedy gdy najbardziej jej potrzebowali, zwłaszcza starzy i wystraszeni, zawsze były dla niej najwartościowszym elementem jej pracy lekarza. Gdy za- wrze w końcu nowy kontrakt, nie ma zamiaru przekazywać tej nocnej pracy swojemu zastępcy. Chris jednak nie zgadzał się z nią. JuŜ wiele razy starli się z tego powodu i teraz po prostu omijali sporny temat. 10

Jedna ze starych jabłoni okryła się białym kwieciem, przykrywało jej sękate konary niczym welon panny młodej. Cat poczuła przyjemny zapach. Nie, pomyślała jeszcze raz. Przez ostatnich kilka lat przeŜyła zbyt wiele złych dni, zbyt wiele strachu i napięcia; ale teraz, jeśli nie brać pod uwagę zwyczajnego zde- nerwowania sprawami, którymi zajmował się brat, wszystko było w po- rządku - oprócz niezadowolenia Chrisa, jego irytacji, nieodpartego pra- gnienia zmiany, odsunięcia tych wszystkich rzeczy, zniszczenia ich... Bose stopy miała wilgotne od rosy. - Mamoooooo. Telefooooooon! Hannah niebezpiecznie wychylała się z okna na piętrze. Cat pobie- gła. Ten ranek pamiętano długo dzięki srebrzystobłękitnemu, czystemu niebu, wczesnemu porannemu słońcu i temu, Ŝe wszystko wokół było takie świeŜe. Czuli się odpręŜeni i nagle przestali myśleć o kłopotach. Obcy ludzie zagadywali się na ulicy. Natalie Coombs teŜ miała zapamiętać ten dzień. - Słyszę samochód. To Ed. - Nie, nie słyszysz, to pan Hardisty i chodź na dół, bo się spóź- nimy. - To Ed! Chcę pomachać. - Nie, ja... - Zejdź na dół! JuŜ! Potargane po nocy włosy Kyry opadały jej na twarz. Była boso. - Kyra, do cholery, nie potrafisz się sobą zająć?... Gdzie jest szczotka do włosów, gdzie masz buty? Ale Kyra pobiegła juŜ do frontowego pokoju, Ŝeby wyglądać przez okno i czekać. Natalie wsypała czekoladowe płatki do niebieskiej miseczki. Miała jedenaście minut - w tym czasie musiała przygotować córkę do wyjścia, sama się umalować i jeszcze nakarmić oraz napoić tę cholerną świnkę morską. Co ona kiedyś myślała? śe chce tego dziecka? - Jest Ed! To Ed! Wiedziała, Ŝe teraz lepiej nie przeszkadzać Kyrze. Ta rzecz naleŜała do porannego rytuału. - Pa, pa, Ed... - Kyra zastukała w okno. 11

Samochód skręcił w stronę drzwi frontowych. Kyra pomachała ręką. - Pa, pa, Kyro... - Ed, mogę przyjść do ciebie dzisiaj wieczorem? Ale samochód juŜ ruszył. Dziewczynka zaczęła płakać. - Kyro, nie bądź taka męcząca! - Ed mówi, Ŝe nic nie szkodzi. - Słuchaj, co ja mówię. Jedz płatki. Ale Kyra ciągle machała i machała w stronę samochodu, aŜ skręcił za róg i zniknął jej z oczu. Ed. O co tu do cholery chodzi? Natalie nie mogła tego zrozumieć. Ale z drugiej strony to jej dawało dzisiaj wie- czorem pół godziny tylko dla niej - jeśli Kyra pójdzie do sąsiedniego domu, tam, gdzie mieszka Ed, Ŝeby pomagać w podlewaniu kwiatków albo zjeść marsa przed telewizorem. - Kyra, nie wylewaj mleka, a teraz słuchaj. Kyra westchnęła. Natalie pomyślała, Ŝe jak na sześciolatkę jej córka ma bogaty zestaw westchnień, niczym diwa operowa. Świeciło słońce. Ludzie zaczęli się nawoływać i wsiadać do samo- chodów. - Spójrz! - powiedziała Kyra, ciągnąc Natalie za ramię. - Popatrz w okna, tam gdzie mieszka Ed, tam się obraca takie tęczowe coś. I te kolory się ruszają. Natalie trzasnęła drzwiczkami auta, otworzyła je, potem trzasnęła jeszcze raz. Zawsze tak robiła, inaczej nie chciały się domknąć. - MoŜemy teŜ mieć w oknie coś takiego, co robi tęczę? To wyglą- da jak z bajki. - Cholera. - Natalie z piskiem zahamowała na skrzyŜowaniu. - Patrz, gdzie leziesz, baranie. Kyra westchnęła. Ciekawe, co teraz robi Ed. Nigdy nie krzyczy i ni- gdy nie przeklina. Pomyślała, Ŝe chciałaby pójść dziś wieczorem tam, gdzie mieszka Ed, i zapytać się, czy mogą razem zrobić naleśniki. Słońce przenikające przez szyby i odbijające się od białej ściany zbudziło Maksa Jamesona. Przez to światło kupił mieszkanie na podda- szu. Nawet w pochmurny dzień wszędzie było pełno blasku. Kiedy pierwszy raz przyprowadził tutaj Lizzie, rozejrzała się wokół oczarowa- na. 12

- Stara Fabryka WstąŜek - powiedziała. - Skąd taka nazwa? - Bo produkowali tutaj wstąŜki. Lafferton słynęło ze wstąŜek. Lizzie przeszła kilka kroków, a potem zawirowała pośrodku pokoju. To było wielkie poddasze, urządzone w opuszczonej hali fabrycznej: salon ze schodkami prowadzącymi do sypialni i łazienki. Jeden wielki salon. - Tu jest jak na statku - stwierdziła. Max zamknął oczy i zobaczył ją w myślach, z głową odchyloną do tyłu, z długimi czarnymi włosami. Jedna ze ścian była cała ze szkła. Bez Ŝaluzji, bez zasłon. Nocą lam- py oświetlały wąską uliczkę na dole. Za Fabryką WstąŜek nie stały juŜ Ŝadne budynki, ciągnęła się tylko nadbrzeŜna ścieŜka, a potem kanał. Za drugim razem przyprowadził tutaj Lizzie nocą. Od razu podeszła do okna. - To wiktoriańska Anglia. - E tam. - Nie, naprawdę. Tak to wygląda. Na przeciwległej ścianie pokoju widniał jej portret. Max zrobił Liz- zie zdjęcie, kiedy stała samotnie na brzegu jeziora, w ślubnej sukni, z głową odchyloną do tyłu, jak teraz, włosy teŜ jej opadały, ale wówczas miała w nie wplecione kwiaty. Fotografię powiększył do czterech me- trów wysokości, ponad trzech szerokości i ozdobił nią białą ścianę. Kiedy Lizzie zobaczyła to po raz pierwszy, nie była ani zaskoczona, ani zakło- potana, tylko się zamyśliła. - To będzie najlepsze wspomnienie - powiedziała wreszcie. Max otworzył oczy, światło słońca zaczęło go razić. Słyszał ją. - Lizzie? - Rozrzucił posłanie, przeraŜony jej nieobecnością. - Liz- zie? Była w połowie schodów, wymiotowała. Próbował jej pomóc, odprowadzić w spokojne miejsce, ale zwisała bezwładnie i obawiał się, Ŝe oboje upadną. Wtedy spojrzała na niego, oczami szeroko otwartymi i pełnymi przeraŜenia. Krzyknęła. - Lizzie, wszystko w porządku, jestem tutaj, to ja. Nie zrobię ci krzywdy, nie. Lizzie... Jakoś dowlókł ją do łóŜka i zdołał połoŜyć. Skuliła się i odsunęła od niego, wydawała przy tym z siebie ciche, pełne złości odgłosy jak rozeź- lony kot. Max pobiegł do łazienki, pochlapał zimną wodą głowę i kark, 13

umył zęby. Drzwi zostawił otwarte. ŁóŜko widział w lustrze. Nie poru- szyła się juŜ. WłoŜył dŜinsy i koszulę, zbiegł do zalanego słońcem poko- ju, nastawił wodę w czajniku. Cały czas w ustach i gardle czuł gorzki smak strachu. Rozległ się rumor. Odwrócił się, akurat by zobaczyć, jak Lizzie w straszliwie zwolnionym tempie zsuwa się po schodach, z jedną nogą zgiętą, wyciągniętymi przed siebie rękoma, krzycząc z bólu i strachu jak zirytowane dziecko. Czajnik wypluwał z siebie parę, a światło słońca niczym ogień ja- rzyło się w szklanych drzwiczkach kredensu. Max poczuł, jak po twarzy spływają mu łzy. Czajnik był przepeł- niony, kiedy z niego nalał, woda prysnęła mu na rękę. Lizzie leŜała spokojnie u stóp schodów, a dźwięk, jaki z siebie wy- dawała, brzmiał jak ryk zwierzęcia. To nie moŜe być Lizzie, jego Ŝona. Cat Deerbon usłyszała ten krzyk przez telefon. - Mów wolniej, Max... Co się stało? Zdołała wyłowić z hałasu rozbrzmiewającego w tle tylko kilka nie- składnych, wypowiedzianych zduszonym głosem słów. - Max, wytrzymaj... JuŜ jadę. Wytrzymaj... Felix raczkował po podeście ku schodom, czuć było, Ŝe ma brudną pieluchę. Cat wzięła go na ręce i zaniosła do łazienki, gdzie Chris się golił. - Dzwonił Max Jameson - oznajmiła. - Coś z Lizzie... Muszę je- chać. Niech Hannah ci pomoŜe. Zbiegła po schodach, po drodze zapięła zamek błyskawiczny spód- nicy, unikając spojrzenia męŜa. Na zewnątrz powietrze pachniało sianem, biały kucyk kłusował po padoku, machając ogonem z zadowolenia. Cat zjechała z podjazdu i po- mknęła drogą, planując, co ma zrobić, jak ma sprawić, by Max Jameson zrozumiał wreszcie, Ŝe nie moŜe trzymać Lizzie w domu, bo umrze. 14

2 Serrailler wciąŜ znajdował się w pokoju, gdzie brakowało muchy, a wraz z nim kilku funkcjonariuszy zespołu zajmującego się sprawą upro- wadzeń dzieci. Zespołem kierował nadinspektor Jim Chapman. Zostało mu tylko kilka lat do emerytury, był uprzejmy, doświadczony i sprytny, całe Ŝycie przepracował jako policjant w północnej Anglii, w tym większość czasu w róŜnych miejscach w Yorkshire. Reszta ekipy była znacznie młodsza. Detektyw sierŜant Sally Nelmes, drobna, schludna, powaŜna i ambitna. Podobna do niej detektyw Marion Coopey, ulepiona z tej samej gliny, niedawno przeniesiona z hrabstwa Thomas Valley. W trakcie narady odzywała się najrzadziej, ale gdy juŜ coś powiedziała, były to przenikli- we i trafne uwagi. Inny policjant z Yorkshire, Lester Hicks, od dawna przyjaźnił się z Jimem Chapmanem - i oŜenił z jego córką. Wszyscy Ŝyczliwie przywitali gościa, funkcjonariusza z innego re- gionu, choć przecieŜ mogli traktować go podejrzliwie albo z dystansem. Skupiali się na swojej pracy, przepełniała ich energia. Zrobili duŜe wra- Ŝenie na Serraillerze, ale jednocześnie dostrzegł u nich pierwsze oznaki frustracji i zniechęcenia, te, które rozpoznał w zespole z Lafferton, gdy pracował przy sprawie Davida Angusa. Rozumiał ich całkowicie - ale nie mógł pozwolić, by współczucie wywołało u niego pesymizm czy bezrad- ność. W mieście Herwick zaginął chłopiec. Miał osiem i pół roku. W ze- szły poniedziałek o godzinie trzeciej po południu, po lekcjach, w letnie popołudnie, Scott Merriman wyszedł z domu do domu kuzyna, Lewisa Tylera, mieszkającego o kilometr dalej. Niósł sportową torbę z rzeczami do pływania. Ojciec Lewisa miał zabrać ich do nowego wodnego parku rozrywki, odległego o pół godziny jazdy samochodem. Scott nigdy nie dotarł do Tylerów. Po dwudziestu minutach czekania Ian Tyler zadzwonił do Merrimanów i na komórkę Scotta. Jede- nastoletnia siostra chłopca, Lauren, powiedziała mu, Ŝe Scott wyszedł „wieki temu”. Komórkę miał wyłączoną. Przy ulicy, którą szedł, stały głównie domy jednorodzinne, choć była to jedna z najruchliwszych arterii miasta. Nie zgłosił się nikt, kto widziałby chłopca. Nie znaleziono ciała ani sportowej torby. 15

Na ścianie sali konferencyjnej wisiała szkolna fotografia Scotta Mer- rimana, kilkadziesiąt centymetrów od zdjęcia Davida Angusa. Nie byli do siebie podobni, cechowała ich jednak ta sama świeŜość, mieli na twa- rzach wypisaną taką samą ciekawość świata. Simona głęboko to poruszy- ło. Scott uśmiechał się szeroko, ukazując przerwę między zębami. Do sali weszła detektyw z tacą herbaty. Serrailler postanowił po- liczyć, ile plastykowych kubków herbaty wypił od wstąpienia do policji. Chapman znowu wstał. W wyrazie jego twarzy, pojawiło się coś nowego. Zawsze był zrównowaŜony i spokojny, teraz zdawał się jakoś szczególnie czujny, napełniony świeŜą energią. Simon wyprostował się na krześle i czuł, Ŝe pozostali robią to samo, prostują plecy, zbierają się w sobie. - Jest jedna rzecz, jakiej jeszcze nie robiłem w tym śledztwie. My- ślę, Ŝe moŜe juŜ czas nakłonić Simona i Lafferton do skorzystania w sprawie Davida Angusa z pomocy psychologów, specjalistów od krymi- nalistyki? - śeby opracowali profil? Nie. Dyskutowaliśmy nad tym, ale sprzeciwiłem się, bo uznałem, Ŝe po prostu nie będą mieli nad czym pra- cować. Mogą nam najwyŜej dać ogólny obraz porywacza dzieci, który i tak znamy. - Słusznie, ale nadal sądzę, Ŝe powinniśmy o tym pomyśleć. Po- bawmy się w tworzenie profilu. Zastanówmy się nad tym, jaki człowiek moŜe być brany pod uwagę lub jakie osoby, jeśli przypadki tych dzieci będziemy rozpatrywać z osobna, podobnie jak wszystkie inne sprawy. Czy nie sądzicie, Ŝe byłoby to uŜyteczne ćwiczenie? Sally Nelmes postukała ołówkiem w przednie zęby. - Tak? - Chapman nie przeoczył niczego. - Sądzę, Ŝe sami nie zajdziemy dalej, niŜby zaszedł psycholog. - Nie zajdziemy. - Czyli powinniśmy stąd wyjść, a nie siedzieć i gadać. - Mundurowi i wydział kryminalny cały czas pracują na zewnątrz. Wszyscy pracowaliśmy w terenie i będziemy pracować znowu. To spo- tkanie z udziałem starszego detektywa inspektora Serraillera jest po to, aby trzon zespołu miał czas pomyśleć... Namyślić się, przemyśleć, cze- goś domyślić. Umilkł na chwilę. - Pomyśleć - powiedział jeszcze raz dobitniej. - Pomyśleć nad tym, 16

co się słało. Dwóch chłopców zabrano z ich domów, od ich rodzin, z rodzinnego otoczenia, zostali sterroryzowani, przypuszczalnie padli ofia- rą molestowania seksualnego, a potem niemal na pewno zostali za- mordowani. Dwie rodziny zostały rozbite, cierpiały i cierpią, doświad- czają strachu i udręki, nie śpią, nie jedzą, nie funkcjonują w normalny sposób, nie utrzymują z nikim kontaktów ani nikt z nimi się nie kontak- tuje i tego nie da się juŜ odwrócić, nigdy nie zdołają powrócić do nor- malności. Wiecie o tym wszystkim równie dobrze jak ja, ale to ja muszę wam o tym przypominać. A skoro do niczego nie potrafimy dojść i wszystkie nasze przemyślenia i rozmowy nie są w stanie stworzyć czegoś świeŜego mam zamiar sprowadzić eksperta z zewnątrz. Usiadł i zakręcił się na obrotowym krześle. Ustawili się przed nim w nierównym półokręgu. - Pomyślcie, jaki człowiek mógł to zrobić. Nastąpiła chwila pełnej napięcia ciszy. Serrailler spojrzał na nadin- spektora z szacunkiem. Potem zaczęły padać słowa, sugestie, opisy, jeden po drugim, ciach, ciach, ciach, po okręgu, niczym karty wykładane na stół w jakiejś szybkiej grze. - Pedofil. - Samotnik. - MęŜczyzna... Silny męŜczyzna. - Młody... - Ale nie nastolatek. - Kierowca... No tak, oczywiście. - Pracuje na swoim. - Kierowca cięŜarówki... Furgonetki, czegoś w tym rodzaju... - Wycofany... Niespełniony seksualnie... - Kawaler. - Nie... Dlaczego? - Nie potrafi stworzyć związków... - Molestowany w dzieciństwie... - PoniŜany... - Przemoc, prawda? - Niski iloraz inteligencji... PoniŜej stu... - Brudas... niskie poczucie własnej wartości... Niechlujny... - Sprytny. - Nie, lekkomyślny... - W kaŜdym razie śmiały. Wielkie mniemanie o sobie. - Nie, nie, całkiem przeciwnie. Niepewny. Bardzo niepewny. 17

- Skryty. Dobry kłamca. Umie się maskować... Rzucano kolejne propozycje, wykładano karty, coraz szybciej i szybciej. Chapman się nie odzywał, przenosił tylko spojrzenie z twarzy na twarz, podąŜając za budowanym właśnie obrazem. Serrailler takŜe nic nie mówił, jedynie patrzył tak jak nadinspektor. Robiło mu się coraz bar- dziej nieswojo. Coś tu było nie tak, ale nie wiedział co ani dlaczego. Stopniowo komentarze zaczęły się stawać coraz rzadsze. Skończyły się juŜ karty do wykładania na stół. Policjanci znowu znieruchomieli na krzesłach. Detektyw Sally Nelmes rzucała Serraillerowi krótkie, niezbyt przyjacielskie spojrzenia. - Dosyć się juŜ naszukaliśmy - powiedział Simon. - Czy na pewno? - Marion Coopey schyliła się, Ŝeby podnieść le- Ŝącą u jej stóp kartkę papieru. - No cóŜ, to bardzo znajomy profil... JuŜ drugi raz obie kobiety zdawały się ze sobą ścierać. Simon za- wahał się. Czekał na reakcję nadinspektora, ale Jim Chapman milczał. - Jeśli moŜna... - Tak, Simonie? - Myślę, Ŝe wiem, o co chodzi detektyw Coopey. Kiedy wszyscy zaczęli się przerzucać się pomysłami, ja teŜ poczułem się nieswojo... I na tym polega cały problem... To po prostu znajomy „profil”... Jak się złoŜy to wszytko razem, powstaje wizerunek osoby, którą wszyscy uwaŜają za typowego porywacza dzieci. - A nie o to chodzi? - rzuciła mu wyzwanie Sally Nelmes. - MoŜe. Niektóre rzeczy tu pasują, na pewno... Zastanawiam się tylko nad jednym, a to rzecz, która zawsze mnie ciekawi przy opraco- wywaniu profilu, kiedy juŜ się wszystko złoŜy razem: czy nie zrobimy sobie takiego portretu pamięciowego, a potem będziemy juŜ tylko szukać osoby, która do niego pasuje. To byłoby świetnie, gdybyśmy naprawdę mieli portret pamięciowy i gdyby ten ktoś był rzeczywiście widziany przez kilka osób. Ale niczego takiego nie ma. Nie chcę, Ŝeby ktokolwiek się zafiksował na tym „znajomym profilu” i zaczął wyłączać z kręgu podejrzanych wszystkich, którzy do niego nie pasują. - Czyli, Ŝe w Lafferton zaszliście dalej? Czy detektyw Nelmes zawsze tak się czepia, czy po prostu go nie lubi. Poradził sobie w przećwiczony i niemal zawsze skuteczny sposób. Odwrócił się do niej i uśmiechnął, takim intymnym, przyjacielskim uśmiechem, patrząc jej prosto w oczy. 18

- Sally, bardzo bym chciał, Ŝeby tak było... - powiedział. Kątem oka dostrzegł, Ŝe Jim Chapman zarejestrował kaŜdy niuans tej wymiany zdań. Sally Nelmes odwróciła się, a usta skrzywiła w nieznacznym uśmie- chu. Zrobili przerwę na lunch, a potem Serrailler i Chapman wybrali się na przechadzkę. Opuścili przykryty płaskim dachem budynek komendy, zbudowany w latach siedemdziesiątych. Ruszyli niezbyt ładną ulicą, prowadzącą do centrum. W Yorkshire nie było słońca ani najwyraźniej lata. Niebo zasnuwała szarość, w powietrzu unosiła się dziwna, chemicz- na woń. - Chyba wam nie pomogę - stwierdził Simon. - Muszę mieć pewność, Ŝe niczego nie pominęliśmy. - Nieprawda. Jesteście tak samo sfrustrowani, jak byliśmy my. - JuŜ niedługo. - Niektórzy z nich działają ci na nerwy. Dotarli do skrzyŜowania z drogą przelotową i zawrócili. - Zapomniałem, moja Ŝona zaprasza cię na obiad. Simonowi poprawił się humor. Lubił Chapmana, ale teraz chodziło o coś więcej. Nie znał tutaj nikogo innego, miasto i jego otoczenie wy- dawały mu się obce i nieatrakcyjne. Hotel, w którym go zakwaterowano, zbudowano w tym samym stylu, co komendę policji i z równie nikłym ar- tyzmem. Zaczynał się nawet zastanawiać, czy nie wrócić do Lafferton, zaraz gdy tylko skończy pracę - a nie zatrzymywać się tutaj i samotnie jeść niesmaczny posiłek. Zaproszenie od Chapmanów bardzo go ucieszy- ło. - Chcę cię zabrać do Herwick. Nie wiem jak ty, ale ja całkiem nie- źle poznałem to miejsce. Nie mamy dowodów, nic nie mamy... ale chcę poznać twoje zdanie. Serrailler i Chapman pojechali do Herwick razem z Lesterem Hick- sem, który siedział na tylnym siedzeniu. Hicks był małomównym york- shirczykiem, niskim i krępym, miał ogoloną głowę i szowinistyczne po- glądy, które Serrailler spotykał juŜ u ludzi z północy. Choć pozbawiony wyobraźni, cieszył się opinią rozsądnego i zrównowaŜonego. Herwick, miasteczko na kresach równiny York, wyglądało, jakby rozrosło się w całkiem przypadkowy sposób. Jego rogatkami była wstąŜ- ka zakładów przemysłowych, magazynów oraz multipleksów, w centrum 19

stało mnóstwo sklepów z uŜywanymi rzeczami i tanimi pamiątkami. - Jest tutaj jakaś praca? - Nie bardzo... Zakład pakowania drobiu, kilka duŜych telefonicz- nych centrów obsługi klienta, ale ograniczają działalność. Wszystko wy- prowadza się teraz za granicę, tam jest taniej. Wielkie cementownie... A poza tym bezrobocie. No, jesteśmy na miejscu. To Painsley Road... Kil- kanaście kilometrów stąd jest droga łącząca się z autostradą. Powoli jechali dalej, później skręcili w lewo. - Tu mieszkają Tylerowie... Pod numerem 202. Ulica nie miała w sobie nic szczególnego. Bliźniaki i kilka wolno stojących, zaniedbanych domów; kilka pasaŜy handlowych - kiosk, bar sprzedający ryby z frytkami, bukmacher, pralnia; zakład pogrzebowy z oknami zasłoniętymi firankami, z budynkiem o płaskim dachu na tyłach. Dom Tylerów miał dwa wejścia, z dala od ulicy. Tam, gdzie z przo- du był kiedyś ogródek, ziemię wyłoŜono jaskrawoczerwonym chodni- kiem w kształcie rybich ogonów. Usunięto teŜ płot. Zwolnili. - Scott powinien podejść do domu od tej strony... Przyszedłby od skrzyŜowania. Nikt nie zwracał uwagi na samochód z wolna sunący przy krawęŜ- niku. Jakaś kobieta pchała wózek dziecięcy, starszy męŜczyzna na wózku inwalidzkim jechał po chodniku. Na poboczu bawiły się dwa psy. - Co to za ludzie? - zapytał Serrailler. - Tylerowie? On jest hydraulikiem, jego Ŝona pracuje jako pako- waczka w zakładzie przetwórstwa drobiu. Przyzwoici ludzie. Ich dzieci wyglądają na zadbane. - Jak się czują? - Ojciec wiele nie mówi, ale obwinia się, Ŝe nie zawiózł chłopaka samochodem. - To rodzice Scotta? - Wyglądają, jakby mieli się za chwilę pozabijać... Ale myślę, Ŝe zawsze u nich tak było. Mam wraŜenie, Ŝe głową rodziny jest jego sio- stra. - Która jest... - Trzynastolatką powaŜną jak trzydziestolatka. O, tutaj Scott skrę- ciłby za róg... Ta droga prowadzi do jego domu. To niewielka, jedno- kierunkowa uliczka, ma kilkaset metrów, odchodzi od głównej drogi. 20

- Tutaj po drodze nigdzie go nie widziano? - Jak do tej pory, nie. Kolejna ponura ulica, gdzie domy stały za ogrodzeniami albo nie- chlujnymi Ŝywopłotami. Trzy duŜe bloki mieszkalne. NieuŜywana ka- plica baptystów z drzwiami i oknami zabitymi deskami. Samochody przejeŜdŜały ciągle, choć nie za często. - Trudno uwierzyć, Ŝe nikt nie widział chłopca. - AleŜ widzieli go... Tylko nie zwrócili na to uwagi. - Czyli Ŝe wszystko musiało wyglądać całkiem normalnie, nie mo- gło być Ŝadnej szarpaniny, podobnie jak wtedy, kiedy zabrano Davida Angusa. Nikt nie zignorowałby dziecka siłą wciąganego do samochodu. - To był ktoś, kogo obaj chłopcy znali? - Nie musieli znać tej samej osoby, to teŜ całkiem prawdopodobne. Wtedy mielibyśmy dwóch róŜnych porywczy. KaŜdy z nich byłby wy- starczająco dobrze znany dziecku i... Simon nagle urwał. Obaj wiedzieli, Ŝe nie ma po co kończyć tego zdania. - To Richmond Grove, numer 7... Z prawej. Domy stały ściśnięte na niewielkiej parceli. Simon mógł się tylko domyślać, ile przenikało przez cienkie ściany działowe i jak małe były ogródki za kaŜdym z budynków. Chapman wyłączył silnik. - Chcesz wysiąść? Serrailler przytaknął. - Wolisz zostać tutaj? Powoli ruszył w stronę budynku. Okna pod numerem 7. zasłonięto firankami. Przed domem nie stał Ŝaden samochód, nie widać było Ŝad- nych oznak zwyczajnego Ŝycia. Simon przez chwilę wpatrywał się w budynek, próbując sobie wyobrazić chłopca ze szparą między zębami, który wychodzi przez drzwi, na ramieniu ma torbę z kostiumem ką- pielowym, idzie w stronę drogi... Skręca w lewo... Wesoło maszeruje ulicą. Oni teŜ skręcili. Minął ich autobus, nigdzie jednak w pobliŜu nie było przystanku. Serrailler spojrzał wzdłuŜ szarej drogi. Jak daleko dotarł Scott? Kto się obok niego zatrzymał? Co takiego mu powiedziano, Ŝe wsiadł? Wrócił do samochodu. - Opowiedz mi o tym chłopcu... Był wstydliwy czy śmiały? Doj- rzały czy niedojrzały jak na swój wiek? 21

- Bezczelny. Tak mówili nauczyciele. Ale w porządku. Lubili go. Nie było z nim kłopotów. Miał mnóstwo kolegów. Był lubiany. Trochę taki przywódca. Fan piłki noŜnej, kibicował miejscowej druŜynie. Na- zywają się Haggies. Miał ich logo na torbie, na pasku. - Takie dziecko mogłoby wdać się w rozmowę obcym, na przykład kimś, kto pyta o drogę? - Bardzo moŜliwe. David Angus zachowywał większą rezerwę, jednak on teŜ mógł wdać się w rozmowę z obcą osobą, bo tego wymagałyby dobre maniery. Rozdzwonił się telefon Hicksa. Trzy minuty później pędzili juŜ z powrotem do komendy. śona Hicksa, a córka Chapmana, o dwa tygodnie za wcześnie zaczęła rodzić swoje pierwsze dziecko. Serrailler resztę popołudnia spędził sam, przeglądając akta sprawy Scotta Merrimana, raz tylko wyszedł do kantyny na kubek herbaty. O wpół do siódmej pojechał do hotelu. Jego pokój był beŜowy ze złoconymi elementami, przesiąknięty za- pachem papierosowego dymu. Wanna miała takie rozmiary, Ŝe zmieścił- by się w niej tylko dziesięciolatek. Jim Chapman poŜegnał się, usprawie- dliwiając pospiesznie i obiecując, Ŝe „skontaktuje się później”. Simon pomyślał, Ŝe wszystko, na co się teraz zdecyduje, będzie złe. Źle byłoby leŜeć na łóŜku w pokoju i rozmyślać, źle siedzieć w barze i rozmyślać, a najgorzej ruszyć w drogę powrotną do Lafferton i tłuc się zatłoczoną autostradą. Rzęsisty deszcz załatwił sprawę. Serrailler nie miał ochoty prowadzić w ulewie. Wziął prysznic i włoŜył czystą koszulę. W barze nie było nikogo, wyjąwszy jakiegoś biznesmena, pracują- cego w kącie na laptopie. Meble polakierowano na czerwono. Na kaŜdym stoliku umieszczono kartę alkoholi. Simon zamówił piwo. Zawsze czuł się zupełnie zadowolony z własnego towarzystwa, jed- nak brzydota otoczenia i izolacja od wszystkiego, co znał, jakby wysysa- ła z niego Ŝycie. Za kilka miesięcy skończy trzydzieści siedem lat. Czuł się starszy. Zawsze lubił pracę w policji, ale coś w jego Ŝyciu zaczynało go frustrować. Istniało zbyt wiele ograniczeń, zbyt wiele politycznie po- prawnych wymagań, które naleŜało spełniać w tej pracy. Jaką to robiło komukolwiek róŜnicę? Czy cokolwiek polepszał fakt, nawet w jakiś mar- ginalny sposób, Ŝe Ŝył samotnie? Myślał, jaką to róŜnicę robi Cat, jego 22

siostrze, jako sumiennemu i troskliwemu lekarzowi, myślał o tym, co jego rodzice zrobili swego czasu, aby zmienić własne Ŝycie. MoŜe oni mieli rację, moŜe on teŜ powinien pójść na medycynę i sprawić radość ojcu. CięŜko opadł na błyszczącą czerwoną sofę. Barman włączył dookoła kontuaru podsufitowe światełka, ale to nie poprawiło atmosfery. Simon pomyślał nagle, Ŝe tym, czego mu brakowało, było podekscytowanie, przypływ adrenaliny, tak jak wtedy, gdy ścigał seryjnego mordercę dwa lata temu. Podniecenie, które odczuwał na początku pracy w policji. Jego zwierzchniczka juŜ nieraz sugerowała, Ŝe powinien wejść na kolejny szczebel kariery, ale gdyby awansował na inspektora albo wyŜej, jeszcze mniej czasu spędzałby przy lubianej robocie, a więcej w biurze. A tego nie chciał. Stara historia... Nie zostawaj dyrektorem szkoły, jeśli lubisz uczyć, nie awansuj w szpitalu, jeśli chcesz opiekować się pacjentami. Gdy pragniesz dreszczyku emocji w trakcie pościgu, zostań munduro- wym albo zwykłym detektywem. On jednak nim nie został i nie było juŜ odwrotu. Czy powinien zrezygnować? Wiedział, czym by się zajmował, gdyby wystąpił z policji. Niektóre jego prace czekały na wystawę w lon- dyńskiej galerii. Termin otwarcia wyznaczono na listopad. Gdyby prze- stał być policjantem, cały czas podróŜowałby i rysował, poświęciłby tej pracy całą uwagę i skupienie, na które zasługiwała. Naprawdę mógłby to zrobić. Nie kierowała nim chęć zarobku, ale jak zwykle zastanawiał się, czy czerpałby ze sztuki tyle samo satysfakcji i przyjemności, gdyby z niej Ŝył. MoŜe z biegiem czasu wszystko zaczyna nuŜyć. Wstał i podszedł do baru zamówić następne piwo. Usłyszał, Ŝe ktoś woła go po imieniu. Detektyw Coopey wyglądała całkiem inaczej w zwiewnej czarnej sukience, z wysoko upiętymi włosami i długimi kolczykami. Przez chwi- lę Simon jej nie poznał. Podeszła do niego pewnym krokiem, uśmiechała się. - To smutne - stwierdziła. - Naprawdę, smutne... samotny drink w takiej norze jak ta. Zaraz się tobą zajmiemy. - Rozejrzała się. - Przy któ- rym stoliku siedzisz? Simon zawahał się, potem wskazał sofę. - Dobrze. Zamów dla mnie wódkę z tonikiem, a potem zabiorę cię do trochę milszego miejsca. Nazywa się Sailmaker. Przemknęła przez salę i usiadła przy jego stoliku. 23

Był wściekły. Czuł się postawiony pod ścianą i osądzony. Nagle do- strzegł urok tego cichego baru i czasu spędzanego tylko we własnym towarzystwie. Nawet zirytowany, instynktownie przestrzegał jednak za- sad dobrego wychowania. Kupił drinka, zaczął ją bawić rozmową. - Nie chcesz jeszcze jednego? - Nie, jutro rano muszę wcześnie wstać. Marion Coopey wypiła wódkę i spojrzała na niego znad kieliszka. Ma nawet miłą twarz, pomyślał, ani pospolitą, ani ładną, chociaŜ prze- sadzała z makijaŜem. Dziewczyna, z którą siedział, była przeciwieństwem tej, która tak ostroŜnie wypowiadała się w sali konferencyjnej. Brał ją wtedy za kogoś nastawionego na karierę, pracującego na awans. - Chodź ze mną i zjedzmy coś razem. To nie jest restauracja, tylko klub, ale dają tam bardzo dobre jedzenie. AŜ się dziwię, Ŝe nie słyszałeś o Sailmakerze. - Jestem tutaj pierwszy raz. - Wiem, ale wśród gejów takie rzeczy rozchodzą się szybko. Słowa policjantki wstrząsnęły Simonem, uderzyło go zarówno to, co powiedziała, jak i pewność, z jaką to zrobiła. Poczuł, jak do twarzy na- pływa mu krew. Marion Coopey roześmiała się. - Daj spokój. Ja jestem lesbijką, a ty gejem. I co z tego? Myślę, Ŝe właśnie dlatego powinniśmy spędzić ten wieczór razem. Co w tym złego? - To, Ŝe po prostu popełniasz duŜy błąd. A ja muszę juŜ iść i za dzwonić do kilku osób. Wstał. - Nie do wiary... Ale ty jesteś staromodny. Teraz to naprawdę nic złego. Są organizacje homoseksualistów i tak dalej. - Detektywie Coopey... - Zobaczył, jak dziewczyna otwiera usta, Ŝeby powiedzieć: „Marion”, powstrzymała się jednak, słysząc jego ton. - Nie mam zamiaru rozmawiać o swoim Ŝyciu prywatnym, poza tym, Ŝe jeszcze raz powtórzę, źle odgadłaś. W kieszeni marynarki rozdzwoniła mu się komórka. Na ekranie wy- świetlił się numer Jima Chapmana. - Jim? Jakieś dobre wieści? - Z domu tak. O czwartej rano Stefania urodziła dziewczynkę. Wszystko w porządku. - Wspaniale. Gratulu... 24

- Reszta nie jest w porządku. - To znaczy? - Mamy kolejne uprowadzenie. Simon zamknął oczy. No, mów... - Dziś po południu. Sześcioletnia dziewczynka. Wyszła kupić lody z furgonetki... Ktoś ją zabrał. Ale tym razem jest świadek, mamy czas, miejsce, opis wozu... - Numer rejestracyjny? - Częściowo... Więcej niŜ mieliśmy kiedykolwiek. - Gdzie to się stało? - Zerknął na Marion Coopey. Jej wyraz twarzy się zmienił. - Miejscowość nazywa się Gathering Bridge, nieopodal wrzoso- wisk północnego Yorku. - Przydam się do czegoś? - Nie mówię nie. Simon wyłączył telefon. Marion wstała. - Jeszcze jedno porwane dziecko. Jadę do waszej komendy. Przeszedł przez salę, Marion pobiegła za nim. Zatrzymała go przy drzwiach. - MoŜe lepiej cię przeproszę - powiedziała. Nadal był zły, ale poniewaŜ teraz myślał juŜ tylko o pracy, pokręcił głową. - Nie ma sprawy. Ruszył w stronę samochodu, o krok przed nią. W komendzie wrzało. Simon poszedł do pomieszczenia centrum ko- ordynacyjnego. - Nadinspektor juŜ wyjechał na miejsce zdarzenia. Powiedział, Ŝe- by włączyć pana do sprawy. Tablice na ścianach były zapełnione informacjami, przy kompute- rach pracowało z pół tuzina policjantów wydziału kryminalnego. Serrailler podszedł do fotografii srebrnego forda mondeo. Obok na- pisano „XTD albo XTO 4...” - Prasa juŜ wie? - Nadinspektor spotka się z nimi na miejscu. - Co wiemy? - Gathering Bridge to spora miejscowość... Stare śródmieście, wo- kół nowe budynki... Rozrosło się przez ostatnich dziesięć lat... Ładne 25

miejsce. Dziecko ma tylko sześć lat... Nazywa się Amy Sudden... Miesz- ka z rodzicami i młodszą siostrą w zaułku z domkami jednorodzinnymi. Wyszła kupić lody z furgonetki, zaparkowanej na rogu głównej ulicy. Była ostatnim z dzieci, które podeszły do furgonetki. Facet miał juŜ za- mykać, kiedy przybiegła Amy. Wzięła lody i zawróciła do zaułka, furgo- netka ruszyła i właśnie odjeŜdŜała, kiedy na głównej drodze pojawił się samochód i przejechał obok dziewczynki... Kierowca się wychylił albo nawet wyszedł i wciągnął dziecko do środka. Najwyraźniej wszystko stało się błyskawicznie, niemal jednocześnie wyszedł i zatrzasnął drzwiczki... Kierowca furgonetki z lodami zatrzymał się i wyskoczył, ale mondeo juŜ odjechało... Dostrzegł początek rejestracji... Reszty nie. Po- biegł ulicą, krzycząc... Ktoś wyszedł z domu... Dostaliśmy zgłoszenie. - Gdzie teraz jest mondeo? Detektyw kończył wypisywać kilka nazw kredą na tablicy. - Rozpłynął się w powietrzu. Nikt go nie widział od tamtej pory. - Był duŜy ruch? - Nie w tej miejscowości, ale kilka kilometrów dalej jest jedna z głównych dróg prowadzących na wybrzeŜe. Tam ruch jest duŜy. - A rejestracja? - Sprawdzają ją... - Ale nie macie jeszcze wystarczających danych? - Nie, komputery wyrzucą pewnie kilka tysięcy moŜliwości. Simon zszedł na dół, do kantyny, kupił herbatę i kanapkę na ciepło, i usiadł z tym wszystkim w kącie przy stoliku. Chciał pomyśleć. Wy- obraził sobie srebrne mondeo, kierowcę, z bijącym sercem pędzącego w panice ku autostradzie, z dzieckiem w samochodzie, jak desperacko chce odjechać moŜliwie najdalej. Tym razem coś poszło nie tak. Porwano pod wpływem impulsu, tak jak w innych przypadkach, i za dnia, ale tym ra- zem szczęście nie dopisało. Sprawca został nakryty. Przestępca wiedział, Ŝe poznano jego numer rejestracyjny i Ŝe widziano go z bliska. Jego ry- sopis mógł trafić do całej policji. Instynkt nakazywał mu więc być w ruchu, szybko się oddalić. Koniec końców, szczęście zwykle mija. Czasem. Simon pomyślał o jeszcze innej moŜliwości - Ŝe tamten porywacz jest kimś zupełnie innym niŜ poszukiwana osoba i gdy zostanie odna- leziony, okaŜe się, Ŝe nie miał nic wspólnego ze zniknięciem dwóch chłopców w odstępie prawie roku. Serrailler wierzył teŜ jednak swemu 26

instynktowi, on zaś podpowiadał mu, iŜ chodzi o tego samego człowieka. śe to on. Poczuł, jak ogarnia go podniecenie. Jeśli zdołają się czegoś dowie- dzieć o tym mondeo, naprawdę mają szansę. To przecieŜ nie tylko spra- wa Jima Chapmana, to takŜe jego sprawa. Podszedł do lady, wziął jeszcze jedną herbatę i niemal wpadł na Ma- rion Coopey, w dŜinsach, kurtce i bez kolczyków. Spojrzała na niego nieufnie. Kiwnął głową, wrócił na swoje miejsce, nie chciało mu się z nią rozmawiać. Nie miał jej za złe, Ŝe przyszła do hotelu, aby zaproponować wspólny wieczór. Właściwie to miło, Ŝe chciała jakoś rozerwać kolegę po fachu, który samotnie przyjechał z obcego miasta. MoŜe nawet przyjąłby jej propozycję. Ale rozwścieczyło go to jej załoŜenie. Brano go juŜ za geja i nie zawracał sobie tym głowy. Jednak tym razem poczuł nie tylko złość, ale i chęć obrony. To jego sprawa, zawsze oddzielał pracę od resz- ty Ŝycia. Jak ona śmiała, do cholery, podsumował swoje uczucia. Umiał jednak odkładać niektóre rzeczy na bok i tak właśnie zrobił. To drobiazg. Bez znaczenia. Znaczenie miało tylko to, co kilka godzin temu przytrafiło się sześcioletniej dziewczynce w pewnej miejscowości w Yorkshire. Dopił herbatę i ruszył do centrum koordynacji, przeskakując po dwa betonowe schodki naraz. 3 Kyra, przestań wreszcie skakać, do cholery! Ale Kyra dalej skakała. Wiedziała, Ŝe jeśli będzie to robić wystar- czająco długo, matka w końcu kaŜe jej wyjść i będzie mogła pójść do domu obok. - Zaraz kaŜę ci stąd wyjść, jak się będziesz tak zachowywać. Idź i pooglądaj sobie telewizję. Pobaw się puzzlami. Idź i pomaluj się moimi kosmetykami... Nie, nie rób tego. Tylko przestań, do cholery, skakać. Natalie wypróbowywała nowy przepis. Robiła tak cały czas. Goto- wanie było jedyną rzeczą, którą lubiła tak bardzo, Ŝe zapominała, gdzie jest i Ŝe mieszka sama z Kyrą, skaczącą jak jasna cholera. W wyobraźni 27

prowadziła własną restaurację, a moŜe jakiś biznes związany z caterin- giem, przygotowywała przyjęcia, obiady i wesela. Nie, nie wesela, nie miała ochoty przyrządzać kurczaka po królewsku dla setki ludzi, wolała zrobić dla czterech pieczoną rybę z Barbados nadziewaną papryką. Albo dla sześciu. Danie było skomplikowane, a ryba nie najlepszego gatunku, dostała tylko łupacza. Lubiła jednak wypróbowywać nowe przepisy, cie- kawiło ją, jak wyjdą potrawy. Potem trafiały do jej księgi receptur. Bę- dzie ją pokazywać klientom. Kiedy załoŜy juŜ własny interes. Zaczęła drylować zieloną paprykę. Kyra tak skakała, Ŝe z półki spadł minutnik. - Kyra!!! Dziewczynka wyczuła moment i wybiegła. Obok mieszkał Bob Mitchell; właśnie mył samochód. Zobaczył Ky- rę i powoli obrócił ku niej szlauch, ale wiedziała, Ŝe tak naprawdę jej nie zmoczy. Wystawiła język. Bramę domu naprzeciwko zatrzaskiwała wła- śnie Mel. - Cześć, Mel! - Cześć, Kyra! - Zawsze tak ładnie wyglądasz. - Dzięki, maleńka. - Mel, mam nową gumkę do włosów. - Super. No, mała, to na razie! - Na razie, Mel. Mel miała szesnaście lat i wyglądała jak modelka. Matka Kyry po- wiedziała kiedyś, Ŝe mogłaby zabić za takie nogi, jak ma Mel. Kyra była ciekawa, czy Ed jest w domu. Ale na podjeździe nie było samochodu. Dziewczynka poszła chodnikiem, zawahała się, potem za- wróciła. MoŜe... Nie. Nikogo nie było. Wiedziała. Zastukała do tylnych drzwi i poczekała, tak na wszelki wypadek, ale to nie miało sensu. Dała za wygraną. Bob Mitchell juŜ sobie poszedł. Nie było nikogo. Nawet kota. Natalie włoŜyła do piekarnika rybę zapakowaną w folię i umyła rę- ce. Kyra zwinnie wślizgnęła się przez drzwi. - Mówiłam ci - oznajmiła Natalie. Podniosła z podłogi kuchenny minutnik w kształcie jabłka i nastawiła go na trzydzieści pięć minut, a potem poszła oglądać wiadomości. 28