uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Sveva Casati Modignani - Kto wygra tę miłość (Rozpaczliwie Julia)(1)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Sveva Casati Modignani - Kto wygra tę miłość (Rozpaczliwie Julia)(1).pdf

uzavrano EBooki S Sveva Casati Modignani
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 325 stron)

Casati Modignani Sveva Kto wygra tę miłość (Rozpaczliwie Julia) Giulia de Blasco, utalentowana pisarka, po burzliwym rozwodzie zaczyna wierzyć, że wreszcie zyskała kontrolę nad swoim życiem. Dotąd różnie jej się układało, teraz jest szczęśliwa w związku z mężczyzną, który przed laty był jej pierwszą miłością, odnosi sukcesy zawodowe, ma udanego syna. Nie trwa to jednak długo, los bowiem potrafi zaskakiwać. I chociaż Giulia usiłuje stawić czoło przeciwnościom, wszystko jakby sprzysięgło się przeciwko niej. Zdesperowana nie przeczuwa nawet, że jest ktoś, kto bacznie obserwując jej poczynania, w dramatycznej chwili zaofiaruje pomoc.

Wszystkie osoby i wydarzenia są fikcyjne, a jakakolwiek zbieżność z rzeczywistością jest najzupełniej przypadkowa.

Dzisiaj

I Giulia kochała swojego syna Giorgia, śnieg, mewy, swoje pisanie, mężczyznę o imieniu Ermes, dziadka Ubalda i jego wspaniałe „gasnące róże", ale we śnie, w którym była pogrążona, nie było żadnej przyjaznej jej duszy. Zaczął padać śnieg i jej serce nieśmiało uśmiechnęło się. Któż jej opowiadał o bólu, który pozostawia wspomnienie rzeczy nie załatwionych, uczuć nie wyrażonych, wybaczeń nie udzielonych? Zagnieździł się w niej ból mroczny, bez pocieszenia i bez przyjaciół. W kwadracie okna widziała padający powoli śnieg, od którego rozbolały ją oczy, jakby patrzyła w słońce. Niespodziewanie ogarnął ją błysk światła i miała wrażenie, że to eksplozja młodości wykluczającej istnienie śmierci, ale biel zaraz zmieniła się w żółć nieprzyjaznej, usianej trupami góry. Giulia rozpoznała swoją zagubioną twarz wśród tych opuszczonych zmarłych i zrobiło jej się żal samej siebie. Wiedziała, że to sen, wiedziała, że się obudzi, lecz była pewna, że jej stan ducha pozostanie nie zmieniony. Obudziła się. Świtało. Miała zimne policzki i lodowaty nos: najbardziej wysunięty cypel królestwa, jak to określała, był niezawodnym termometrem. Wyciągnęła rękę spod kołdry z wełny andaluzyjskiej lamy i uzyskała natychmiastowe potwierdzenie — mróz aż szczypał. Wyskoczyła z łóżka pamiętając jeszcze sen o zmarłych, ale świadomość, że był to tylko sen, nie pocieszyła jej. Dotknęła grzejnika

pod oknem: był zimny. Chryste, pomyślała. Znowu! Każdej zimy, w samym środku największych mrozów, psuł się piec, bezlitosny niczym los. Jesienny przegląd nic nie załatwiał. Ten nieszczęsny przedmiot w najmniej odpowiednim momencie zdradzał ją. Zarzuciła szlafrok, zeszła na parter do kuchni i zmierzyła się ze schodami prowadzącymi do piwnicy. Miała lodowate stopy i przepełniał ją wielki żal, jakby wszyscy zmówili się przeciwko niej. Stanęła przed piecem. Był to ścienny Vaillant, najnowsze osiągnięcie techniki niemieckiej. Niebieski płomyk z czerwonymi smugami jaśniał pośrodku pieca z białej emalii, komponując bezczelną odpowiedź na jej pytania. Termostat był ustawiony na dwadzieścia dwa stopnie, ciśnienie wody między jeden a dwa, zawór gazu całkowicie otwarty. Niby wszystko w porządku, ale ten perfekcyjny szwabski wynalazek nie działał. Wróciła do kuchni. Zegar elektryczny na lodówce wskazywał siódmą. Przed ósmą trzydzieści nie zastanie nikogo w serwisie. Zakładając, że będzie w ogóle otwarty. Był to ostatni dzień starego roku i wielu ludzi przedłużyło sobie wolne łącząc Boże Narodzenie z sylwestrem. Giulia wzdrygnęła się. Otworzyła piekarnik kuchenki gazowej i zapaliła go. Było to jedyne źródło ciepła. Zimny dom sprawiał wrażenie opusz- czonego i czynił jej samotność bardziej przerażającą. Po raz pierwszy sama musiała stawić czoło tej domowej tragedii. Raz piecem zajął się jej mąż, Leo. Zeszłej zimy był z nią Giorgio, jej czternastoletni syn, sama jego żywotność rozpraszała czarne myśli budząc nadzieję, lecz pięć dni temu chłopak wyjechał do Walii. Giulia była sama jak palec. Od ulicy, zza ogrodu, dobiegł dźwięk uruchamianego auta. Słychać było przejeżdżające po mokrym asfalcie samochody. Szary świt wlewał się smutno do dużej, wygodnej kuchni. Giulia mocno okręciła się bladoniebieskim szlafrokiem, jednakże nie zrobiło jej się od tego cieplej. Przejechała

smukłymi palcami po bujnej, ciemnej grzywie odrzucając do tyłu opadający niesfornie na czoło kosmyk. Postanowiła zrobić sobie kawę. Może później przeczyta ostatni rozdział powieści, z którego nie była całkowicie zadowolona. Było w nim coś, co jej nie przekonywało. Z piecyka dochodziło miłe ciepło. Pisanie było jej lekarstwem, sposobem na nieliczenie się z upływającym czasem, sekretem jej młodości i witalności. Dzięki niemu szybciej minie jej oczekiwanie, aż otworzą serwis. Gdzieś daleko jakiś idiota lubiący wcześnie wstawać odpalił noworoczne petardy. Bez uciechy pomyślała, że od głupoty nie można uciec jak od deszczu czy słońca. Palona po amerykańsku złotobrązowa kawa wypełniła kuchnię delikatnym aromatem. Nalała ją do porcelanowej filiżanki w kwiaty i popijała małymi łykami, gorącą i gorzką, spoglądając przez szerokie okno z zielonymi żaluzjami na przekwitły ogród, w którym krzewy rododendronów, azalii i róż smętnie witały już stary, choć dopiero wschodzący dzień. Ostatni dzień roku czy ostatni dzień świata? Giulia czuła się jak wysmagana wiatrem, bez sił, smutna niczym jej mały ogród. W tej beznadziei dostrzegła nagie gałązki hortensji, która wbrew meteorologii i porze roku wypuszczała pączki. Ileż optymizmu, pomyś- lała z zazdrością. Ona nigdy nie wypuściłaby pączków. Nigdy więcej. Żyła nieokreślonymi wrażeniami, odgrodzona od świata i od własnych myśli, przepełniona intymnymi emocjami nie dającymi się przełożyć na żaden język. Pomyślała, że gdyby był z nią Giorgio, czułaby się lepiej, ale on też ją załatwił, tak jak piec — tyle że wcześniej ją uprzedził. — Wiesz, mamuśku — zawsze tak ją nazywał, kiedy pragnął coś od niej uzyskać — chciałbym spędzić ferie bożonarodzeniowe u państwa Mattu — zaczął urabiać ją w listopadzie. Państwo Mattu byli parą młodych Hindusów z trójką małych dzieci. Mieszkali w Swansea w Walii i gościli chłopca poprzedniego lata w czasie wakacyjnej nauki. Czuł się u nich bardzo dobrze.

— Skarbie — odrzekła Giulia z życzliwą ironią — czy pomyślałeś, że wakacje w górach, może z matką, byłyby ciekawsze i mniej kosztowne? To było miesiąc czy wieki temu? W każdym razie w zamierzchłych czasach, kiedy było jeszcze miejsce na snucie projektów, a perspektywa wakacji na śniegu w towarzystwie syna rozpalała jej wyobraźnię i odmładzała ją. Pisała nową powieść i przeżywała samotny i ekscytujący dramat autora, który nigdy nie wie, czy uda mu się przenieść na papier całą wymyśloną historię. Ciepło rozchodzące się z piecyka zaparowało szyby w kuchni. Pomyślała z czułością o Giorgiu, którego raz przyłapała na kreśleniu niewinnie obscenicznych rysunków na zaparowanym szkle, i zapragnęła usłyszeć głos syna. Opuściła miłe ciepło kuchni i przeszła do wyziębionego salonu, gdzie stał telefon. Dywany koloru kości słoniowej pokrywające zimne secesyjne płytki były miękkie, ale zimne, tak jak i tapety o surowej fakturze szorstkiego muru. Spojrzała na marmurowy kominek ze stojącymi na nim dwoma świecznikami i prostokątnym zwierciadłem w ramce z ciemnego orzecha. Mogłaby w nim rozpalić. Usiadła na jednej z dwóch kanapek pokrytych płótnem w szkarłatne róże na zielono-kremowym tle, założyła okulary i odszukała numer telefonu przyjaciół ze Swansea w notesie oprawnym w turkusową skórę leżącym na szklanym stoliku obok dużej nowoczesnej lampy. Była ósma, o tej porze państwo Mattu byli już na nogach. Odpowiedział jej słodki głos Salindy, której wdzięczną twarzyczkę znała tylko z fotografii. — Giorgio is sleeping — usłyszała. — Późno poszedł spać? — spytała podejrzliwie. — Zaledwie o północy — uspokoiła ją Salinda. — Dzieci miały małe przyjęcie. Giulia poczuła się obco. Miała ochotę krzyczeć, żeby wyciągnęli z łóżka tego małego zasranego egoistę! Nigdy wcześniej nie przeklinała w ten sposób, nawet w duchu, była to dla niej obraza boska, jednakże teraz po raz pierwszy odczuwała nieprzezwyciężoną potrzebę wciągnięcia

Wszechmogącego w swe prywatne sprawy, z niespodziewaną wściekłością zarzucając mu obojętność lub zaślepienie. — Chcesz, żebym go obudziła?—zapytała Salinda, jak zwykle łagodna i wyrozumiała. — Nie — zrezygnowała Giulia. — Chciałam tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku. Kłamała. W rzeczywistości chciała mu powiedzieć, że marznie, że jest sama, że nikt w tym starym domu nie może jej pocieszyć i nawet kot kilka dni temu wpadł pod samochód płacąc życiem za pierwszy powiew wolności. Chciałaby mu również opowiedzieć o bólu, który się w niej zagnieździł, ale żadne z nich dwojga nie było gotowe na to wyznanie. A na pewno nie mogła mu powiedzieć, że właśnie dziś, ostatniego dnia roku, musiała udać się do Modeny, na cmentarz, gdzie miała uczestniczyć w ekshumacji zwłok dziadka. — Naprawdę, Salindo, nie trzeba. — Jeśli chcesz, zadzwoni do ciebie, jak tylko się obudzi — zaproponowała młoda Hinduska, która na zdjęciu zrobionym przez Giorgia zeszłego lata wyglądała na zadowoloną panią domu. — Ja do was zadzwonię o północy z życzeniami—ucięła Giulia. — Ucałuj Giorgia. Jeszcze raz dziękuję. — Odłożyła słuchawkę i schroniła się w ciepłej kuchni. Przemarzła do szpiku kości. Pomyślała o dziadku, o tym, co z niego pozostało, i uśmiechnęła się wspominając tego księcia przygody. Gmina z Modeny przysłała Giulii, jej siostrze Isabelli i bratu Benny'emu (który pod tym śmiesznym zdrobnieniem ukrywał niewygodne imię Benito) zawiadomienie podpisane przez burmistrza: szczątki Ubalda Milkovicha miały zostać umieszczone w specjalnym mauzoleum, by w ten sposób uczcić pamięć komendanta Gufa, znanej postaci ruchu antyfaszystowskiego, bohatera Ruchu Oporu. Giulia obiecywała sobie, że wyjedzie o jedenastej, aby się nie spóźnić na spotkanie ustalone na drugą po południu, ale czy teraz uda jej się to zrealizować? Elektryczny zegar na

lodówce wskazywał ósmą. Spróbuje porozumieć się z technikiem z serwisu. Zanurzyła się ponownie w lodowate powietrze salonu, podniosła słuchawkę i zdała sobie sprawę, że coś jest nie tak. Zamiast ciągłego sygnału coś chrypiało. Nacisnęła parokrotnie widełki, spróbowała wy- kręcić numer i uzyskała jedynie to, że do poprzedniego chrobotania doszedł sygnał urywany — zajęte. Odłożyła słuchawkę i spojrzała na stylowy budzik stojący na kryształowym blacie pozłacanego stolika. Była ósma pięć. Czyżby słodka Salinda źle odłożyła słuchawkę tam, w Walii? Jeszcze raz podniosła słuchawkę. Tym razem nie było już żadnego sygnału. Stało się jasne, że również aparat wysiadł — właśnie wtedy, gdy ona pilnie musi porozumieć się ze światem. Jeśli dokładnie o ósmej trzydzieści nie dogada się z technikami, straci możliwość ściągnięcia ich do siebie tego dnia. Szybko pokonała schody i wróciła do sypialni, bardzo intymnej części domu, którą szczególnie lubiła, utrzymanej w pastelowych kolorach różu, błękitu i perlistej szarości. Lampy z jasnej porcelany, o różowych abażurach, ustawione na małych bliźniaczych szafkach z dwóch stron łóżka, dawały mile światło obejmujące dwa foteliki w stylu weneckim z osiemnastego wieku. Na ścianie wisiał drewniany krzyż i święte obrazki z tej samej epoki w złoconych ramkach. Giulia ominęła wzrokiem Chrystusa, przez którego czuła się niesprawiedliwie opuszczona. Szybko się ubrała. W holu zarzuciła stary kożuch i wyszła. Przeszła via Tiepolo klucząc między kałużami i autami, obojętna na wciąż padający deszcz. Weszła do baru, nad którym widniał znak telefonu publicznego. Marokańczyk wyposażony w brudną szmatę zabierał się odważnie do podłogi stratowanej przez setki par butów, choć z góry skazany był na sromotną klęskę. Giulia zbliżyła się do kasy, za którą królowała młoda kobieta, wyglądająca, jakby znalazła się tu przez pomyłkę, zamiast lecieć samolotem na Malediwy. Była w złym humorze i dało się to zauważyć.

— Słucham — zaatakowała spoglądając na zziębniętą klientkę niczym na tłustą plamę na najlepszej sukience. — Żeton — rzuciła niecierpliwie Giulia, podając dwieście lirów. — Nie działa — oznajmiła kasjerka, mając na myśli telefon publiczny. — Ależ ja muszę koniecznie zadzwonić — nalegała zrozpaczona Giulia. — Nie działa—powtórzyła kobieta, zimna i bezlitosna jak kobra, i zwróciła się do klientów, którzy prosili o cappuccino. — Czy mogłabym skorzystać z pani telefonu? — Giulia wskazała aparat obok kasy. — Prywatny — zmroziła ją kasjerka nie patrząc na nią i nadal wymieniając papierosy i kawę na brzęczącą monetę. — Obrzydliwa baba! — wybuchnęła Giulia. — Obrzydliwe miasto, obrzydliwi ludzie, obrzydliwy świat! — Krzyczała, włączając w to w sposób irracjonalny cały wszechświat. Przeszła przez lokal czując na sobie zdumione spojrzenia klientów, osłupiały wzrok kasjerki i zauważając nieśmiały solidarny uśmiech Marokańczyka. Ruszyła biegiem w stronę baru mlecznego na piazza Novelli, w którym Giorgio z przyjaciółmi tracili kieszonkowe na słodycze, coca-colę i szafę grającą. Telefon był i działał. Giulia wykręciła z pamięci numer technika. — Tu Giulia de Blasco — zdążyła powiedzieć i wybuchnęła płaczem. Zasłonięta częściowo skrzynkami piwa, coca-coli i szafą z ciasteczkami, w słodkawym zapachu mokrych trocin, ściskając lepiącą się z brudu słuchawkę Giulia zalewała się łzami. Opłakiwała swoje nieudane życie, małżeństwo, które się rozpadło, to, że syn zostawił ją samą, i to, że dziś miała uczestniczyć w ekshumacji szczątków dziadka Ubalda. Płakała, ponieważ jej dom był zimny, nie działał w nim telefon; płakała, ponieważ mając czterdzieści lat zakochała się jak nastolatka, ale przede wszystkim dlatego, że wspaniała maszyneria jej organizmu również się zacięła. Pobrane miesiąc temu komórki z guzka w piersi okazały się nieprawidłowe. Należały do tego gatunku, który

lubi się rozmnażać bez końca. Jak przekręcony raz przełącznik, który nie chce się cofnąć. Tego niewydarzonego grudniowego dnia Giulia płakała z wielu powodów, ale przede wszystkim dlatego, że miała raka. 2 Ermes otworzył oczy i natychmiast ze snu przeniósł się do rzeczywistości, czujny, uważny, z porządnie poukładanymi myślami w przejrzystym archiwum mózgu. Jak zwykle, jak zawsze. Biologiczny automat regulujący rytm snu i czuwania był szybszy od mechanizmu ze- garka. Świecąca tarcza zegara na nocnym stoliku wskazywała za trzy szóstą. Wcisnął guzik budzika, podciągnął żaluzje i odsunął firankę z białego muślinu. Było jeszcze ciemno i na kawałek dziewiętnastowiecznego Mediolanu widocznego z okna mansardy padał deszcz. Gdzieś daleko rozszczekał się pies, z pobliskiego ogródka odpowiedział mu dramatycznym wyciem inny. Miejskie zwierzęta, które przypominały mu nieszczęśliwe dzieciństwo. Podczas sześciu godzin głębokiego snu nie pamiętał 0 swoim problemie, ale teraz bolesna rzeczywistość wróciła 1 na imię jej było Giulia. Dzień wcześniej postanowił pomówić z nią o jej chorobie, ale zabrakło mu odwagi, by przedstawić problem rzetelnie. Teraz, kiedy wielki nieprzyjaciel zaatakował najbliższą mu osobę, ogarnęły go wątpliwości. Wielki Ermes Corsini, orzeł chirurgii i diagnostyki onkologicznej, stracił pewność siebie. Siedzieli przed płonącym kominkiem pijąc szampana i snując projekty wspólnego życia, kiedy Ermes zebrał się na odwagę.

— Będziemy musieli poddać cię naświetlaniom — oznajmił uśmiechając się. Odszukał wzrokiem butelkę szampana w srebrnym wiaderku, wyciągnął po nią rękę, chwycił i nalał musujący płyn do kryształowych kieliszków. — Sądziłam, że wszystko jest w porządku po operacji. — Giulia czuła, jak ogarnia ją zimna fala obojętności i buntu. Jej dobre samopoczucie zaprzeczało wynikom badań histopatologicznych. — Musimy zagwarantować ci maksimum bezpieczeństwa — wyszeptał z tak ufnym wyrazem twarzy, że nie mogło to być całkowicie szczere. — Rozumiem—powiedziała Giulia, która w istocie nie rozumiała, dlaczego Ermes tak długo zwlekał z poinformowaniem jej o terapii. Patrzyła na jasny musujący płyn w kieliszku i żałowała, że rzuciła palenie. Papieros w tej chwili byłby jej bardzo pomocny. — Co mi jest?—zapytała nieśmiało. W myśli dodała „właściwie", ale nie dorzuciła już tego. Ermes ostrożnie używał słów, gdyż nie chciał powiedzieć, że guzek, który jej wyciął, okazał się złośliwy. Zdał sobie z tego sprawę w czasie operacji, kiedy nóż chirurgiczny odkrył w żółtej tkance tłuszczowej wyciętego kawałka piersi twardy szarawy twór z białymi plamkami, przypominający lśniący rzeczny kamyk, jego kolor i konsystencja wskazywały na niebezpieczeństwo. Ermes nagle oblał się potem. To była reakcja słabego człowieczka, a nie wielkiego lekarza, ale przed nim znajdowała się bezbronna, kaleczona pierś jego kobiety i był przerażony. Aby się uspokoić, pomyślał o tych nielicznych przypadkach, gdy oko go zawiodło. Ktoś powiedział, że utopia może być metodą pracy i że jeśli nie wierzy się w cuda, nie można być realistą. I on, powodowany miłością, będzie wierzył w cuda. Niezależnie od tego jak straszny będzie wielki nieprzyjaciel, on pomoże swojej ukochanej go zniszczyć. Po raz pierwszy z ufnością liczył tylko na cud. Życie Ermesa Corsiniego i Giulii de Blasco zmieniło się przed miesiącem, podczas krótkich wakacji w Paryżu. Pamiętał pokój w hotelu Beaux Arts w uniwersyteckiej

dzielnicy, żelazne łóżko, tapetę w kwiaty, ciepło ich ciał pod pierzyną, gładkie piersi Julii, które uwielbiał pieścić, nagłe i bolesne odkrycie guzka. Ermes zlokalizował go w pamięci: prawy sutek, kwad-rant wewnętrzny dolny, w pobliżu brodawki. Mężczyzna o wielkim uroku, imponujący opanowaniem w sali operacyjnej i w najbardziej elitarnych salonach, w aulach uniwersyteckich i w twierdzach polityków, zamarł. Z ulicy dobiegł ich dźwięk pianoli, na której ktoś grał walca musem. — Boli cię? — indagował dotykając ją palcami eksperta. — Nie, dlaczego? — uśmiechnęła się Giulia. — Nic — zbagatelizował, przyglądając jej się uważnie. W niczym nie przypominał teraz znanego i cenionego w świecie lekarza o nieprzeniknionym spojrzeniu, pod wpływem którego chorzy czuli się od razu zdrowsi. — Przepytujesz mnie jako lekarz? — zażartowała nerwowo. — Zobaczymy, co jest pod palcami wielkiego chirurga — dodała macając pierś. — Ja nic nie czuję — stwierdziła uspokojona. — Więc prawdopodobnie nic nie ma — powiedział z udawaną obojętnością. Giulia na próżno szukała zniewalającego uśmiechu, śmiejących się oczu, zmysłowych i stanowczych ust. — Co by to mogło być? — spytała ostrożnie. — Torbiel. Piersi kobiet z południa są podatne na torbiele. Nie wiedziałaś? — Nigdy nie zastanawiałam się nad swoją przynależnością do jakiejkolwiek grupy etnicznej. A poza tym nic nie jest w stanie mnie przerazić. Cokolwiek by to było, ty mnie wyleczysz. Mammografia wykazała niewyraźny cień w miejscu stwardnienia. Ermes wykonał biopsję. Wkłuł igłę do guzka, wciągnął część tkanki i odesłał do badania. Odpowiedź przeraziła go. Technik z laboratorium napisał: „Znaleziono złośliwe komórki nowotworowe".

Ermes zdawał sobie sprawę, że wyniki biopsji są niepodważalne. — Mam raka, prawda? — Giulia wyczytała konsternację w oczach swojego mężczyzny. — Aby udzielić ci dokładnej odpowiedzi, muszę cię najpierw zoperować — sprecyzował, odrzucając tym samym możliwość podzielenia się z nią obawami. Zaplanował częściową resekcję sutka i usunięcie zawartości dołu pachowego. Pierś Giulii w efekcie miała się zmniejszyć, ale obydwie były tak drobne, że nie będzie widać specjalnej różnicy. Zoperował ją na początku grudnia, w słoneczny poranek. Powietrze było ciepłe i przypominało jesień. Niczym czarownik uznał to za dobry omen. — Jak się czujesz? — zapytał. Bukiet szkarłatnych róż na długich łodyżkach ożywiał jej szpitalny pokój. — Jakbym była w twoich rękach — uśmiechnęła się ufnie. — Jesteś, jesteś—potwierdził głaszcząc ją po policzku. Giulia powierzyła mu ciało i duszę, na niego zrzucając odpowiedzialność. Była zrelaksowana, pogodna niczym dziecko w objęciach matki. Przyszła pielęgniarka i zrobiła jej zastrzyk. — Co to jest? — zapytała. — Środek znieczulający. Będziesz spokojniejsza. — Jestem spokojna. Ermes pomógł jej zmienić jedwabną koszulę nocną na krótki biały kitel sprawdzając przy okazji, czy nie ma biżuterii lub polakierowanych paznokci. Gdy pielęgniarka wiozła łóżko do windy, trzymał Julię za rękę. Razem z nią wszedł na blok operacyjny i pozostał przy niej podczas podawania narkozy. Odliczając w tył od stu, przy dziewięćdziesięciu siedmiu zwolniła uścisk jego dłoni, a jej oddech umknął w nicość. Po raz pierwszy Ermes nie miał przed sobą piersi do zoperowania, ale osobę w całej swojej złożoności, z wszystkimi możliwymi implikacjami. Na stole operacyjnym leżała

jego kobieta, stworzenie wrażliwe i namiętne. Dzięki niej w wieku czterdziestu pięciu lat poznał wielkie emocje autentycznej miłości. Instynktownie wolałby, aby ktoś go wyręczył. Naprzeciwko miał Franca Rinaldiego, swojego asystenta, młodzieńca ambitnego i zręcznego. U jego boku instrumentariuszka czekała na rozkazy „swojego" profesora, wpatrując się w niego z uwielbieniem. U wezgłowia stołu anestezjolog sprawdzał na monitorze pracę serca pacjentki. Pracownicy, chłodni i racjonalni, poruszali się w tym wirze wielkich dramatów sali operacyjnej z precyzją i dokładnością. Anestezjolog dał znak asystentowi. — Wszystko w porządku — powiedział Rinaldi. Instrumentariuszka podała Ermesowi mały skalpel. Ujął go mocno, pewnie dokonał nacięcia i otworzył pierś w punkcie wskazanym na zdjęciu. Natychmiast umiejscowił wroga, złośliwy guz, który zdradliwie zaatakował Giulię. Pielęgniarka wzięła od niego usunięty wycinek i przekazała do laboratorium. W ciągu dziesięciu minut będzie miał wynik badania. Jednocześnie rozszerzył resekcję, aby upewnić się, że nic nie pozostawił. — Sprawdź ciśnienie — rozkazał anestezjologowi. Był zlany potem. — Sto dwadzieścia — odpowiedział anestezjolog. Nikt nie miał wątpliwości co do diagnozy i nikt się nie odzywał. Kiedy sprawdzało się najgorsze, zamykali się w milczeniu. To był ich sposób reagowania na obecność wielkiego nieprzyjaciela. Orzeczenie nadeszło, gdy Ermes zszywał pierś. Było niepomyślne; źle wróżyło jej, jemu, ich projektom wspólnego życia. Rozpoczął najdelikatniejszą i najbardziej złożoną część operacji: usunięcie węzłów chłonnych. Dokonał nacięcia skóry od góry do dołu, pocieszając się myślą, że ślad w zagłębieniu pachy będzie niewidoczny. Uwolnił skórę aż

po linię mięśnia piersiowego większego i przesunął skalpel pod spodem uważając na żyłę pachową, splot barkowy i inne sploty nerwowe. Zaczął oczyszczać doł pachowy z zawartości, usuwając węzły chłonne, które są pierwszą stacją przerzutów raka sutka. Gdyby one również okazały się zajęte, znaleźliby się z Giulią w ^asznym kłopocie Ermes wysłał do analizy pobrane tkanki i modlił się. Modlił się, aby wynik badania, który miał poznać dopiero za kilka dni, okazał się negatywny. Budząc się Giulia zobaczyła uśmiech Ermesa. — I jak? — zapytała, instynktownie zakrywając ręką pierś Swędzenie rany łagodził woreczek z lodem. Cewnik od drenażu znajdujący się pod pachą nie przeszkadzał je). — Usunąłem ci taki jeden drobiazg. — Zły? — Czy to ważne? Już go nie ma. Kiedy chodziło o normalną pacjentkę, znajdując guzek centymetrowy lub niewiele większy zazwyczaj cieszył się, ponieważ w gruncie rzeczy postawił szybko słuszną diagnozę. Rak jest mały, myślał, będzie można go wyleczyć, pacjentka wyzdrowieje bez potrzeby całkowitego usuwania piersi W rzeczywistości przypatrując się później temu jednemu centymetrowi odkrywał, że zawiera miliardy różnorodnych komórek, a mały guzek miał juz historię pięcio-, ośmio-, dziesięcioletnią. A w ogóle, w którym momencie można było głosie zwycięstwo nad takim nieprzyjacielem? _ Umrę? — zapytała spokojnie Giulia. — Jesteś wyleczona — skłamał, choć znał już wynik badania i wiedział, że będzie musiał ją naświetlać. Odetchnął z ulgą, kiedy okazało się, że rak nie rozesłał swoich komórek. Na razie jednak nie potrafił jeszcze jej powiedzieć o radioterapii. Poprzedniego wieczoru zebrał się wreszcie na odwagę. Upłynął już miesiąc od operacji i nie chciał dłużej czekać. Wszedł do łazienki, odkręcił kurek prysznica. Smagnął go bicz ciepłej wody. Był to najlepszy sposób na przygotowanie się do spotkania z ostatnim roboczym dniem roku.

Przedtem budził się z radością. Perspektywa sali operacyjnej lub kongresu wystarczała, by go ożywić. Kochał swój zawód. Zawsze chciał zostać lekarzem i chirurgiem, a nie było to dla niego łatwe. Aby stać się tym, kim był, potrzebny był cały jego upór, niewyobrażalna siła woli i nieprzeciętna inteligencja. Wykrycie choroby Giulii postawiło wszystko to, co uważał za pewne, pod znakiem zapytania. Jego przebudzenia były coraz smutniejsze, a praca na sali operacyjnej stała się tylko rutyną. W kuchni sześćdziesięcioletnia gosposia Ersilia, sympatyczna łagodna zrzęda, przygotowała kawę i sok pomarańczowy. Ersilia pracowała w domu Ermesa, odkąd odszedł od żony, ale miało się wrażenie, że zna go od zawsze. Była dumna, że może obsługiwać mężczyznę uważanego przez wszystkich za bardzo ważną figurę. Nauczyła się czytać w jego myślach i chronić jego prywatność. — Dobrze pan spał, profesorze? — zainteresowała się życząc mu dobrego dnia. — Jak zwykle — odpowiedział siadając i nalewając kawę do filiżanki. Pił małymi łykami czarny, gorzki i gorący płyn. Zadzwonił telefon. Ersilia spojrzała pytająco na Ermesa, nim podniosła słuchawkę. — Niech pani powie, że jestem — zachęcił. Była siódma i pomyślał, że to wezwanie ze szpitala. — Brygadier Caruso — zawiadomiła kobieta zakrywając dłonią słuchawkę. Brygadier Carmine Caruso z wydziału śledczego stał się serdecznym prześladowcą Ermesa, kiedy chirurg wyleczył jego żonę. Upłynęło pięć lat od operacji, ale podoficer karabinierów wciąż okazywał wdzięczność. Co roku na urodziny przysyłał rośliny doniczkowe, na Boże Narodzenie markowe wina, a na Wielkanoc kartki. Kilka razy dzwonił prosząc o poradę, ale po raz pierwszy przeszkadzał mu o tak niezwykłej godzinie. — Mam powiedzieć, że pana nie ma? — zapytała Ersilia.

_Daj mi go — zdecydował Ermes biorąc słuchawkę. — Co się stało, Caruso? — Pomyślał o jego żonie. _Profesorze, przepraszam za telefon o tak wczesnej porze, ale musiałem pana uprzedzić. Będzie pan miał kłopoty — powiedział jednym tchem policjant. Był niespokojny i nie ukrywał tego. — Jakie kłopoty? — ponaglił go Ermes. — Ktoś pana oskarża. Słyszy mnie pan? Rozmowę zagłuszały przejeżdżające samochody i syrena karetki pogotowia. Było jasne, że mężczyzna dzwoni z budki. — Słyszę pana doskonale — potwierdził Ermes zdając sobie sprawę, że rozmówca mówi poważnie. _ Proszę mnie więc posłuchać. Niech pan zniknie, profesorze. Wdzięczność każe mi popełnić poważne wykroczenie przeciw regulaminowi. W każdym momencie może być wydany nakaz aresztowania. Nie czytałem pana papierów, ale udało mi się usłyszeć korytarzowe plotki. Na pewno ktoś panu podstawia nogę. Jeśli wolno, tym razem ja udzielę panu porady — ciągnął głosem zmienionym pod wpływem emocji. — Niech pan zniknie z domu. I z kliniki. _ Ale dlaczego ktoś miałby mnie oskarżać? — zapytał Ermes mocno stropiony. . — Powiedziałbym, gdybym wiedział. Ale teraz mech pan zniknie. Lepiej bronić się będąc na wolności mz w więzieniu. Postaram się czegoś wywiedzieć. Niech pan do mnie zadzwoni dziś wieczór. Ermes usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Zaczął przyglądać się telefonowi jakby w oczekiwaniu na dalszy ciąg wyjaśnień. — Sądzi pan, że to prawda? — zapytała Ersilia, która słyszała rozmowę. Na jej twarzy malowało się niedowierzanie i zmieszanie. — Sądzę, że się myli. Ermes nie umiał inaczej wyjaśnić sobie teletonu Carusa. Nie zrobił niczego, co mogło rodzić jakiekolwiek obawy.

Jedynym jego problemem była Giulia. Postanowił zadzwonić do niej. Była ósma; powinna już wstać. Telefon był zajęty. Pewnie odłożyła słuchawkę, jak miała w zwyczaju, kiedy nie chciała, by jej przeszkadzano. 3 Za Piacenzą Giulia zjechała na prawy pas trzypasmo-wej autostrady, zarezerwowany dla pojazdów jadących wolno, teraz pusty z powodu braku ciężarówek. Włochy to kraj kierowców ferrari, ludzi o mentalności Formuły Jeden, którzy nigdy nie wjeżdżają na pas nazwany przez Lukę Goldoniego „pasem dyshonoru". Giulia natomiast nazywała go „ścieżką refleksji". Za kierownicą swojego zielonego mercedesa z 1972 roku (roku narodzin Gior-gia), jadąc z umiarkowaną prędkością dostosowaną do powolnego i nieustępliwego przepływu myśli, przetrawiała historie bohaterów swoich powieści, które krytyka ignorowała lub określała jako czystą rozrywkę, a czytelnicy kochali. Giulia przyswoiła sobie powiedzonko pewnego znanego literata: „Głupota krytyka jest jego największą zaletą". Uśmiechnęła się. Na chwilę zapomniała o swoim dramacie. Siąpiący drobny deszcz zalewający przednią szybę i ograniczający widoczność oraz monotonny ruch wycieraczek chociaż częściowo uspokajał ją, tłumił napięcie. Za niecałą godzinę będzie musiała sprostać nietypowej sytuacji: ekshumacji dziadka. Martwiło ją, że również w takiej chwili będzie sama. Benny i Isabella, jej rodzeństwo, jak zwykle się wymigali. — Kochanie, ty to rozumiesz doskonale — rozpoczęła Isabella w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości co do jej zamiarów. — Ja naprawdę nie jestem w stanie robić pewnych rzeczy.

Giulia nie widziała w ekshumacji nic makabrycznego. Bez porównania smutniejsza była dla niej myśl o nieprzyjacielu, który się w niej zagnieździł, a wątpiła, czy się go pozbędzie, zwłaszcza że Ermes proponował jej naświetlania. — To także twój dziadek — zaoponowała. — Tak, wiem — podjęła Isabella z wahaniem, ale zdecydowana odmówić. — Gdyby to był jakikolwiek inny dzień, to może. Nie uważasz, że to idiotyczne ekshumować szczątki zmarłego w sylwestra? Isabella w równym stopniu szokowała pustotą i powierzchowną, lecz rzucającą się w oczy urodą. Z kasztanowymi lokami była czymś pośrednim między Madonną i Ritą Hayworth. — Nie wiedziałam, że w przypadku pewnych obowiązków są dni inteligentne i dni głupie — odparowała Giulia poirytowana słowami starszej siostry, bogatej zmanierowanej snobki, która wbrew oczywistości nazywała ją „moje kochanie". — No i znów zaczynasz filozofować. Dobrze wiesz, że w ostatni dzień roku jedziemy z dziećmi jak zwykle do Cortiny. Jak mam, moje kochanie, przekonać teraz Alberiga, który zarezerwował już hotel, bilety na bal i całą resztę? Kiedy kłamała, jej głos ociekał słodyczą. Chłodna w uczuciach Isabella udawała niemal macierzyńską serdeczność, ale Giulia, znająca na pamięć wszystkie jej wybiegi, wiedziała również, jaki będzie ciąg dalszy. Teraz powie mi, pomyślała, że Alberigo otrzymał apartament na drugim piętrze w hotelu Posta i przyjął zaproszenie Clary Agneli i Nuvolettiego do Villa Bella. — Wiesz, zarezerwowano nam apartament na drugim piętrze hotelu Posta — powiedziała Isabella i nachylając się w stronę siostry z konspiracyjnym uśmieszkiem dodała: — I oczywiście w niedzielę jesteśmy na obiedzie w Villa Bella u Clary i Nuvolettiego. Była marną komediantką, amatorsko sprzedającą swoje kosmiczne bzdury, lecz wierzyła, że jest przekonująca niczym Eleonora Duse.

Isabella nigdy nie pogodziła się z faktem, że poślubiła handlarza ryb, hurtownika Alberiga Sodiego, sprytnego i zręcznego, który zdominował rybny rynek i nieprzerwanie gromadził pieniądze. Duże możliwości finansowe wynikające z solidnej pozycji podbechtywały towarzyskie ambicje Isabelli nie przyjmowanej w liczących się domach, co nadrabiała fantazjowaniem. Zamiast cieszyć się z męża, króla ryb, szukała towarzyskiej akceptacji. — A poza tym, moje kochanie — podjęła niestrudzona — bądźmy szczere, dziadek był bardziej twoim dziadkiem niż naszym. Więc jeśli ktoś ma się zająć tą ekstrawagancką historią ze szczątkami, to tym kimś musisz być ty. Wiesz, że Benny myśli dokładnie tak jak ja. I mówię to również w jego imieniu. Wreszcie wyłożyła karty na stół. Tylko dlaczego wszyscy uważali za swój obowiązek decydować za nią? Dlaczego właśnie ona miała być odpowiedzialna za wszystko, co się działo w szerokim świecie? Gdyby powiedziała im znienacka: „Mam raka", czy zdołaliby wmówić jej, że to także jej wina? Leo, mąż, decydował, kiedy ma zajmować się synem, Giorgio narzucił jej samotne święta, Isabella i Benny ustalili, że na cmentarzu w Modenie ona ma reprezentować rodzinę. Ona oczywiście stawi się na spotkanie, ale dlaczego ma to być jej z góry narzucone? Co jest w niej nie tak? Dlaczego ci, którzy powinni ją kochać i po których spodziewała się solidarności, uważają, że mogą ją traktować jak wycieraczkę dla swoich brudnych buciorów? — Co to znaczy: bardziej mój dziadek niż wasz? — zareagowała podnosząc głos. — Ależ tak. Wszyscy wiemy, że byłaś jego ulubienicą. Mnie i Benny'ego ledwo tolerował. Benito, mówił, ma imię, na jakie zasługuje. Oskarżał nas, że wszystko wzięliśmy z profesora faszysty. Profesor faszysta to nasz ojciec. Jedynie ty należałaś do jego rasy — rozzłościła się Isabella. — Nazywał cię Giorgiem, ponieważ nasza matka miała urodzić chłopca. Rasista i męski szowinista. A ty potem nazwałaś syna Giorgio. Zawsze trzymałaś jego stronę.

Cieszyłaś się wolnością, której nam odmawiano. Obsypywał cię prezentami. Wreszcie Isabella wyrzuciła z siebie wszystko, w imieniu brata również. Musiało upłynąć dwadzieścia lat od śmierci dziadka, aby wyszła na jaw ich zawiść i niechęć do starego rozbójnika, który rzeczywiście miał słabość do Giulii. — Widzę, że jesteś w bojowym nastroju — zauważyła Giulia. — Wcale nie mam zamiaru się kłócić, moje kochanie. Mówię prawdę. Dziadek Ubaldo nigdy nie był taktowny. Kiedy umarł, mało brakowało, a nie odbyłby się mój ślub. Pamiętasz trupa w aucie? Giulię bawiło wspomnienie tej makabrycznej sceny. — Wystarczy czy chcesz kontynuować? — zapytała. — Nie będziemy odgrzebywać starych spraw — zaproponowała wspaniałomyślnie Isabella. — Raczej trzeba pomyśleć o całunie. — O czym? — zdumiała się Giulia. — O całunie na szczątki? Będą przecież złożone w kasetce. Trzeba je zawinąć w całun. Giulia zastanawiała się, skąd jej bezmyślna siostra wie o takich rzeczach. — Gdzie można kupić coś takiego? — zapytała przerażona. Pomyślała, że trzeba się udać do sklepu z artykułami pogrzebowymi, przyjmując, że taki istnieje, lub do wyspecjalizowanej firmy. — Nie martw się, kochanie — pocieszyła ją wspaniałomyślnie Isabella. — To już ja zamówię. Lniany, oczywiście. Może z entredeux z koronki. Po raz pierwszy Isabella pomagała jej w załatwieniu jakiejś sprawy. — Niech wyhaftują inicjały, skoro już przy tym jesteśmy — wymknęło się Giulii. — O tym nie pomyślałam—zdziwiła się starsza siostra. Była zbyt głupia, żeby poznać się na ironii. — Będą wiedzieli, jak to zrobić.

Teraz lniane prześcieradło z entredeux z koronki leżało na siedzeniu obok zapakowane w biały welinowy papier i przewiązane błyszczącą kokardą z czarnego jedwabiu. Oczywiście zostały wyhaftowane również inicjały: trzepoczące U od Ubaldo i wypracowane M od Milkovich. — Jeśli gdzieś tu jesteś, dziadku — mruknęła Giulia — oczywiście uśmiejesz się z tego ostatniego żartu, jaki ci przygotowały „dobre" dzieci profesora. Ogarnęła ją fala czułości i zaczęła podśpiewywać starą piosenkę dziadka: Daleko, daleko na morzu wspaniałe róże gasnące, proszą cię, pani, byś pokochała noc i gwiazdy spadające. Naiwne, banalne słowa głęboko poruszały dzięki tęsknej melodii. Prosta i sugestywna, jak wszystkie ludowe motywy, trafiała prosto do serca. Jak to było w piosence: gasnące róże czy gorejące? Giulia nie mogła sobie przypomnieć, dziadek nie żył, nic już nie mógł wyjaśnić, a wydawało jej się to bardzo ważne. Ten muzyczny motyw był smutny lub radosny w zależności od stanu ducha słuchającego. Spojrzeniem dziecka błądziła po odległych horyzontach, nocnym krajobrazie pełnym tajemniczych zapachów i szkarłatnych róż. Na początku jej zmyślanych historii zawsze powtarzał się, niczym refren, ten sam motyw. Również inne opowiadania dziadka przyczyniły się do rozwinięcia jej niespotykanego talentu gawędziarskiego, ale wszystkie historie, które Giulia wymyśliła i napisała, miały swoje korzenie w starej piosence. Kupiła wiązankę szkarłatnych róż o duszącym zapachu, mięsistych aksamitnych płatkach i czerwieni tak ciemnej, że aż wpadającej w czerń. Teraz te róże leżały na siedzeniu obok całunu — ostami hołd dla dziadka i jego młodzieńczych marzeń.

Gorące łzy zmusiły ją do zmniejszenia prędkości. Płakała nad smutną i burzliwą baśnią swojej młodości. Te łzy nie miały nic wspólnego ze łzami rozpaczy sprzed kilku godzin, kiedy udało jej się wreszcie wykrzyczeć prośbę o pomoc do uczynnego technika. Kiedy wyjeżdżała do Modeny, jej dom był znów ciepły, telefon działał, a uśmiech technika, który podziwiał ją jako pisarkę i był dumny, że może jej pomóc, w pewnym sensie pocieszył ją. Ale w jej duszy panowała ciemność, która nie chciała się rozproszyć. Teraz wydawało jej się, że rozumie. Nie bała się rzeczywistości, nawet najboleśniejszej, którą zawsze można jakoś określić, jak to starał się uczynić z jej chorobą Eimes. Bała się strachu, którego nie można zmierzyć, tej dżumy współczesności. Była przerażona chorobą, która nadchodzi nie wiadomo dlaczego i nie wiadomo skąd, która może rozgościć się wszędzie, nie szanując rasy, rangi, bogactwa, kultury. To ten bezlitosny nieprzyjaciel, którego wyobrażała sobie jako głowę meduzy, wyzwalał w niej strach przed strachem. Co z tego, że można wyleczyć z raka, jeśli potem umiera się ze strachu? Uśmiechnęła się ocierając łzy, kątem oka zauważywszy znak drogowy informujący o wjeździe do Modeny. Giulia zaparkowała mercedesa blisko bramy cmentarza San Cataldo. Nikogo nie było w pobliżu, widziała jedynie stare Cinquecento, dwie motorynki i parę rowerów. Większość uczciła zmarłych w pierwszych dniach listopada i teraz ze spokojnym sumieniem cieszyła się długą świąteczną przerwą. Zrobiło się zimniej, deszcz przeszedł w śnieżycę. Wzięła paczuszkę z całunem, wiązankę szkarłatnych róż, postawiła szeroki kołnierz kurtki z norek i poszła w stronę pomieszczenia strażnika cmentarza. — Już zaczynają — poinformowała ją miła rumiana kobieta, przekazawszy najpierw wszystkie wskazówki. Drżąc z zimna Giulia doszła do alejki, w której znajdował się grób dziadka, i tam dostrzegła mężczyznę. Znała go bardzo dobrze.

Śnieg wciąż padał. Giulia przyjrzała się masywnej postaci w ciemnym palcie o nienagannej linii. Biały płaszcz pokrył cmentarz dodając tajemniczości otoczeniu. Dwóch robotników zagłębiało łopaty w mokrym gruncie, odrywając za każdym razem ciężką bryłę tłustej i czarnej ziemi, którą odrzucali na bok. Stali w rowie po pas kontynuując robotę, cierpliwi i szybcy niczym emiliańscy chłopi. Również mężczyzna, który odwrócił się do niej i wyszedł jej nieśpiesznie naprzeciw, miał szeroki, szczery uśmiech prowincjusza, choć ubrany był elegancko i zachowywał się bez zarzutu. — Miło mi cię widzieć, Giulio — przywitał się uchylając borsalino i ukazując gęste posrebrzane włosy. Giulia podała mu rękę, a on pochylił się muskając ją pocałunkiem. Miał styl arystokraty i uroczą nonszalancję światowca. — Nigdy nie przestanie mnie pan zadziwiać, panie senatorze. Czy to kwestia wspomnień? — zapytała ostrożnie. — Również. Ale przede wszystkim uczuć — powiedział jasnym i silnym głosem, dobrze wyważając słowa jak człowiek nawykły do przekonywania do swoich racji. Lekko dotykając jej łokcia poprowadził Giulię w stronę grobu dziadka. Po raz pierwszy los nie zostawił jej samej w obliczu sytuacji, która ją przerastała. Tyle że prawdopodobnie miała u boku niewłaściwą osobę. Wcale nie była pewna, czy szacowny pan Armando Zani, który umiał dopasowywać się do zmieniającej się władzy, był właściwą osobą do uczestniczenia w ekshumacji tego romantycznego bohatera, złodzieja, marzyciela i na swój sposób dżentelmena — jej dziadka.