uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 397
  • Obserwuję822
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 415

Tad Williams - Czas Kalibana

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :673.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Tad Williams - Czas Kalibana.pdf

uzavrano EBooki T Tad Williams
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 96 stron)

Tad Williams Czas Kalibana Przekład: Anna Lik Data wydania oryginalnego 1994 Data wydania polskiego 1995

Dedykuję tę książkę mojej ukochanej Deborze, która wytyczyła ścieżki mojej podróży. Wcześniej nie wyobrażałem sobie nawet, jak dziwna to będzie wędrówka i jak wspaniałe, nowe i stare światy uda mi się przemierzyć. Jakież to uniesienie, gdy taka lądowa dusza mijając domostwa, przylądki w głęboką wieczność wyrusza. Chyba tylko marynarz, zrodzony tak jak my pośród gór, uwierzy, że to boski rausz – taki pierwszy kilometr od wybrzeży! Emily Dickinson

Część pierwsza Neapol Wieczór

OTO PRZYBYWA Coś przemknęło wzdłuż pękatego kadłuba statku i wślizgnęło się niezauważalnie do wody. Cień unoszący się na powierzchni przestraszył stado mew. Ptaki wzleciały z piskiem, zataczając koło nad zatoką. Ostatnie promienie słońca zza gór przemieniły je na moment w przygaszone ogniki, tańczące na wieczornym niebie. Po chwili jednak powróciły na fale i podwinąwszy skrzydła, zapadły w czujny, ptasi sen. Nic go już nie mogło zakłócić. Cokolwiek znajdowało się w pobliżu, odpłynęło. W zatoce panowała cisza. Światło z tawerny spłynęło na zabłocone bruki placu San Ferdinando, gdy trójka mężczyzn, z trudnością pokonujących próg, wytoczyła się na zewnątrz. Ostry blask pobliskich pochodni niebezpiecznie uwydatniał ich sylwetki. Z tawerny dobiegały dźwięki szanty przepojonej pijacką nadzieją. – Kupa dziwek – rzucił niedbale jeden z nich, w typowy portowo-neapolitański sposób. – Chodźmy lepiej do Cuvo, co? – Ta gruba była całkiem niezła – odparł drugi, przesuwając ostrożnie palec wokół brzegu musztardówki z winem. Następnie podniósł go do ust i oblizał. – Dobry rocznik. – To kurwa. Sandro mówił mi o niej – odezwał się pierwszy, spluwając. Zrobił kilka niepewnych kroków. Mężczyzna z musztardówką zbliżył się do niego. – Na pewno istnieje jakiś mądrzejszy sposób na spłukanie się z forsy niż wizyta u Cuvo. Sam zobaczysz! – Odwrócił się. – Sebastiano! Co ty tam do diabła robisz? – Szczam – wymamrotał trzeci, podpierając się jedną ręką o mur tawerny. Drzwi zatrzasnęły się znowu, połykając wydostające się na zewnątrz światło i odgłosy. – Człowiek czasami musi się wylać, nie? Mężczyzna z musztardówką zaśmiał się. – Wypić i wyszczać – zanucił. – Tak się oto traci forsę... – Idziemy do Cuvo – zaproponował ponownie pierwszy. – No dalej, chodźcie! Ruszył chwiejnym krokiem w poprzek placu, ciągnąc za sobą mężczyznę z musztardówką.

Sebastiano, wciąż oparty o ścianę, z upodobaniem przyglądał się kałuży. Po chwili oderwał się od muru, przebiegł kilka kroków, lecz zaraz zaplątał się w swoje hajdawery. Nagle obok z mroku wyłoniła się ciemna postać. Jakaś szorstka, obmierzła łapa zacisnęła palce na jego nadgarstku. Próbując się wyrwać, stracił równowagę, lecz łapa nie pozwoliła mu upaść. Sebastiano skamlał, starając się jednocześnie po omacku dosięgnąć wolną ręką marynarskiego noża do przecinania lin, schowanego gdzieś z tyłu za pasem, ale to coś ostrzej zaatakowało, krępując drugie ramię. Stał się więźniem cienia ludzkiej postaci, której peleryna ociekała kroplami deszczu spadającymi na bruk. – Czego chceeesz? – zajęczał. – Ja nie mam forsy. Mój kompan... mój kompan tam... – Próbował wskazać ręką na drugą stronę placu, lecz ta ledwo drgnęła. – On ma moją sakiewkę! Ciemna postać warknęła niewyraźnie coś, czego pijany marynarz nie był w stanie zrozumieć. Jeszcze raz próbował wyrwać się z uścisku, ale ręce miał jakby w kajdanach. Napięcie wzrastało. Sebastiano wił się z bólu. – Czego chcesz? Aaa... Santa Maria! Dostrzegł oczy skryte w cieniu kaptura, a jego nogi zaczęły się powoli uginać, aż w końcu padł na kolana przed ociekającą wodą postacią. Stworzenie zapytało ponownie – tym razem prawie je zrozumiał, lecz jego serce biło tak szybko, iż wydawało mu się, że pęknie. Nie był w stanie skupić myśli. W końcu usłyszał coś, co brzmiało jak imię wypowiedziane dwa razy. Ze strachu całkiem wytrzeźwiał; bezpieczna pobliska tawerna, gdzie siedzieli jego towarzysze, wydawała się teraz beznadziejnie daleka. Sebastiano zadrżał, po czym przemógł się i powtórzył imię, które słyszał. Miażdżący uścisk na jego rękach przybrał na sile i marynarz zaczął się obawiać o wytrzymałość swych kości. Zrozumiał, że powiedział coś nie tak. Dziecięce modlitwy, błagalne prośby o ciszę na morzu wirowały w jego głowie. Po chwili napięcie opadło. Sebastiano podniósł wzrok i dostrzegł oczy, w których odbijało się światło pochodni. Wśród mroku spowijającego resztę twarzy, lśniły nieruchome niczym wiszące nad moczarami ogniki. Mara spojrzała mu w oczy, po czym podniosła głowę w oczekiwaniu, że się odezwie. – Tam. – Sebastiano obrócił głowę w kierunku majaczącej w oddali ciemnej bryły zwieńczonej strzelistymi basztami. – Wszyscy to wiedzą – bełkotał. – Wszyscy! Tam. W zamku. Stwór puścił jedną rękę marynarza i podnosząc swoją, wykrzywioną i zdeformowaną, wskazał palcem na Castel Nuovo. – Tak – dyszał Sebastiano, wciąż czując dotyk jego palców na swoim ciele – Tam! Tam! – pokiwał lekko głową. Po chwili był już sam. Trząsł się. Nie mogąc ustać na nogach, oparł się o kamienną ścianę. Płakał. Z chwilą, gdy otworzył wahadłowe drzwi tawerny, naraził się na drwiny ze strony

towarzyszy rejsu. – Myśleliśmy już, że poszedłeś do Cuvo z tym starym bufonem! – krzyknął jeden. – A może zgubiłeś drogę? Sebastiano chwiejnym krokiem zbliżył się do ognia i usiadł na ławie obok. Drżąc, gapił się na sine odciski palców na swoich brązowych od słońca ramionach. Jego wystraszona, nieobecna twarz sprawiła, iż w tawernie raptem ucichło. Oderwał wzrok od posiniaczonych rąk i zapatrzył się w blask ognia, jak gdyby był sam w całej tawernie. Łzy na jego policzkach wysychały szybko w żarze płomieni. – Spotkałem dzisiaj diabła – powiedział chrapliwie. – Boże! Ratuj... Jego oczy były żółte... i cuchnął jak ryba.

ZAMEK Noc zagnieździła się w szczelinach kamiennych murów bramy zamkowej. Było chłodno i wietrznie. Wartownicy, owinięci w peleryny, rozmawiali szeptem, podpierając się o halabardy. Kiedy zziębnięci schronili się w bramie, z ciemności wyłoniło się wielkie, czarne jak aksamit widmo, które w okamgnieniu wdrapało się na zanikowy mur, w miejscu, gdzie baszta stykała się z bramą. Po chwili wspięło się jak pająk na jej łuk, pod którym w dole stali trzęsący się z zimna strażnicy. Jego szponiaste palce zacisnęły się kurczowo na milczących głowach płaskorzeźb. Tajemnicza postać zaczęła się znowu podciągać; jej mięśnie kurczyły się i napinały, palce i stopy szukały punktów zaczepienia w zagłębieniach wypukłych ornamentów, obłapiając szlachetne, kamienne twarze świętych i wojowników. W końcu dotarła na sam szczyt sklepienia i stanęła na krawędzi. Jej peleryna falowała na wietrze, mieniąc się w świetle księżyca. Stworzenie zastygło w bezruchu i spojrzało na główną wieżę Castel Nuovo. W jego sylwetce, w kształcie jego olbrzymich i mocnych rąk, w zgarbionych ramionach, można było doszukać się cech małpy. Było coś zwierzęcego w tym, w jaki sposób się pochylało, sztywne i zdeterminowane jak drapieżna bestia tropiąca swą ofiarę. Okna wieży, w których paliły się światła, przypominały dwoje niewidzących oczu. Nikt bowiem nie zauważył, jak cień skulonej postaci powoli zaczął opuszczać się po murze na zamkowy dziedziniec.

SCENA RODZINNA – Giulietto! Nie chcę już o tym więcej słyszeć. Taka jest wola twojego ojca i nic na to nie mogę poradzić. Leżała na łożu w jedwabnej koszuli nocnej; nie miała jednak zamiaru zasypiać. Na jej szczupłej, pociągłej twarzy, miejscami zapadniętej i pooranej zmarszczkami, malowały się ślady przeżytych zmartwień. Jej cienkie palce ściskały kurczowo pled. Obok łóżka nerwowo krążyła dziewczyna, właściwie już kobieta, której pukle ciemnych włosów rozpuszczonych do snu, falowały jak grzywa dzikiego konia na wietrze. – Jestem prawie najmłodsza z rodzeństwa, mamo – jej dziecinny, słodki głos przybrał ton pełen gniewu i żalu. – Wydałaś za mąż dwie córki, zatem Neapol będzie miał swojego dziedzica. Dlaczego więc i moje życie ma wyglądać podobnie? – Ależ on jest zdolnym młodzieńcem i całkiem przystojnym. Dobry Boże! Głowa mi pęka! Proszę cię, Giulietto, twój ojciec dokładnie to przemyślał... – Ojciec zastanawia się tylko nad tym, co jest wygodne dla niego, a nie dla mnie! Co mnie obchodzi młody Ursino czy ktokolwiek inny z jego rodziny! Kobieta na łóżku ciężko westchnęła. – Jak możesz tak mówić o swoim ojcu! – Jej głos drżał. – Świat nie zmienił się jeszcze tak bardzo... żeby córki mogły bezkarnie obrażać swoich rodziców – przerwała na chwilę i spojrzała na swoje wysmukłe, zaciśnięte na narzucie dłonie – kara oczywiście powinna pochodzić od Boga. Grzechem jest szydzić z własnego ojca, który cię kocha i troszczy się o ciebie. – Nie do wiary! Naprawdę? Już nawet nie pamiętam, jak wygląda, tak rzadko tu bywa... – Zawahała się przez chwilę. – Dziwię się, iż jeszcze nie zapomniałaś, że masz męża. – Giulietto! Gdybym ja powiedziała kiedyś coś takiego o moim... Wszystko jedno... takie rzeczy...! Dziewczyna zatrzymała się. Zaciskając pięści, otworzyła ponownie usta, jak gdyby szykowała się do kolejnej butnej przemowy. Zadrżała jednak i rzuciła się gwałtownie na łoże. Wcisnęła głowę w pościel, przytuliła się do matki i wybuchnęła płaczem.

– Duszę się! Śni mi się, że grzebią mnie żywcem! Koszmar! Nie chcę wyjść za mąż za Renato Ursina! O mamo! Jestem taka nieszczęśliwa! Kobieta wyciągnęła rękę i czule dotknęła ciemnych włosów córki. – Ale co cię tak martwi, króliczku? Proszę cię, powiedz. Mówią o nim, że ma łagodne usposobienie. A dzięki temu, że mieszka niedaleko, będziesz blisko tych, których kochasz. – O to właśnie chodzi! Niczego jeszcze nie widziałam, niczego nie dokonałam! A teraz zamieszkam w domu Ursina wraz z jego rodziną, będę mieć dzieci... potem się zestarzeję i umrę. Matka dziewczyny, zdziwiona, skrzywiła się w bolesnym uśmiechu. – Ależ, kochanie! Życie oferuje o wiele więcej niż to, o czym mówisz. Wychowanie dzieci nie jest niczym strasznym. Moje życie niewiele by znaczyło, gdyby nie ty, moja droga, i reszta mojej gromadki. – Ale ty, zanim wyszłaś za mąż, miałaś coś z życia. Ja niczego dotąd nie poznałam! Ja się tu duszę! – Słowa Giulietty, tłumione przez pościel, wyrażały cierpienie. – To, co wiesz o moim dzieciństwie, jest wielką przesadą i wprowadza cię w błąd. Często bardzo się bałam... Dziewczyna podniosła zapłakaną twarz, a jej oczy błysnęły radośnie. – Tak bardzo chciałabym się czegoś bać! Dziadek zabrał cię w rejs po oceanie. Widziałaś Nowy Świat! Ja umrę tutaj, pośród tych samych twarzy, które codziennie przychodzi mi oglądać, w ponurym i plotkarskim Neapolu. Nagłe pukanie do sypialnianych drzwi przerwało rozmowę. Jedna z dam dworu zajrzała do środka. Zaraz jednak cofnęła się, by ustąpić miejsca starszej kobiecie, niosącej na rękach małego chłopca. – Przepraszam, wasza wysokość. – Zatrzymała się na chwilę i spojrzała surowym, wymownym wzrokiem na Giuliettę. – Wiem, że woli pani przebywać sama wieczorem w sypialni, ale on nie może spać, ma koszmary. Wciąż o panią pyta. – Dobrze, Francesco. Dama oddała dziecko matce. Chłopiec zmrużył oczka. Włosy na jego jasnej główce były potargane i spocone. – Co się stało, mój malutki Cezarze? – spytała, głaszcząc go delikatnie po rozpromienionej twarzyczce. – Dlaczego wszystkie moje kurczaczki są takie niespokojne dzisiejszej nocy? – Pan, pan. – Cezar wymachiwał swoją tłuściutką rączką. – Wydaje mu się, że zobaczył mężczyznę w oknie – stwierdziła czule piastunka. – Cały czas wyciąga rączki i płacze. – Biedne małe stworzonko, coś złego musiało ci się przyśnić. – Matka całowała ślady łez na policzkach chłopca. – Cezarze, nikogo nie ma za oknem. Jesteśmy wysoko nad ziemią! – Zanuciła kołysankę i po chwili zwróciła się do Franceski: – Zdaje mi się, że usnął.

Giulietta podniosła się, ukradkiem ocierając łzy. Spojrzała złowrogo na piastunkę, a po chwili na matkę. – Spałby dobrze, gdyby się tak nie objadał słodyczami. – Tak – przytaknęła z uśmiechem matka, nie zwracając uwagi na nieprzyjemny ton Giulietty. – W istocie jest trochę rozpieszczony. Biedne małe stworzonko. – Proszę spojrzeć, wasza wysokość, zasnął. Jak wiele znaczy ciepło matki – stwierdziła piastunka z dumą alchemika, któremu udało się właśnie dowieść jakiejś uniwersalnej prawdy. – Ciepło matki... Pani domu już miała zlecić piastunce dalszą opiekę nad śpiącym maleństwem, gdy niespodziewanie zwróciła się do córki: – Właściwie to ty mogłabyś go zanieść do sypialni, kochanie. On cię tak bardzo lubi. Poza tym, powinnaś sama się już położyć, króliczku. Giulietta spojrzała z niezadowoleniem na matkę, ale wzięła dziecko. – Chcesz raczej powiedzieć, że to ty się musisz położyć – burknęła. – Zaledwie godzinę temu zaszło słońce. Matka nie zaprzeczyła. – Już wtedy byłam zmęczona. Zabierz go, Giulietto. Pomóż Francesce ułożyć go w łóżeczku. To naprawdę wdzięczne zajęcie. Dziewczyna skrzywiła się, lecz trzymając z należytą troską dziecko lekko pochrapujące z otwartymi usteczkami, podążyła za piastunką. Przy drzwiach odwróciła się. – Nie pójdę spać tylko dlatego, że mi każesz – szepnęła dość głośno. – I nie poślubię Ursina! Matka pomachała jej na pożegnanie. – Proszę, przekaż Amelii, że kładę się spać. Kiedy zamknęły się drzwi i komnata opustoszała, matka Giulietty, wzdychając ciężko, opadła na poduszki. Po chwili obróciła się i zdmuchnęła płomienie świec w kandelabrze stojącym na stole obok. Cienkie smugi dymu uniosły się do góry. Blady księżyc zaglądał przez okno tak, jak gdyby ktoś namalował go na szybie.

ŁOTR Dzwony kościelne wybiły właśnie jedenastą i echo ostatniego uderzenia powoli słabło, gdy drzwi do komnaty sypialnej otworzyły się cicho. Tajemnicza istota wtargnęła do środka, po czym gwałtownie pchnęła żelazne wrota, aby je zamknąć. Wszystko dookoła lśniło czerwonym blaskiem żarzących się w kominku węgli. Postać zbliżyła, się do łoża i przez długi czas, w bezruchu, obserwowała śpiącą kobietę. W końcu jej silne spojrzenie wyrwało ze snu kobietę, która rozchyliła powieki, rozglądając się przez moment nieprzytomnie. Nagle przerażona otworzyła szeroko oczy. – Co...? – wykrztusiła. – Kto...? Ciemna łapa wynurzyła się z fałd peleryny i zakryła jej usta. Próbowała ją oderwać, ale nawet siłą obydwu rąk nie była w stanie uwolnić się od zaciśniętych na jej twarzy palców. Zjawa pochyliła się. Oczy kobiety stały się jeszcze bardziej okrągłe, a obronne ruchy, które wykonywała, przybrały na sile. – Puszczę cię – odezwał się przybysz dziwnie niskim głosem z mediolańskim akcentem. Żadne kobiece gardło nie zrodziłoby tak głębokiego charkotu. – Puszczę cię – powtórzył głośno, jak gdyby nie bał się, że ktoś go usłyszy. – I możesz sobie krzyczeć tak głośno, jak tylko potrafisz. Ale jeżeli kogoś zbudzisz, choć wątpię, by ktoś w pobliżu mógł ci pomóc, wydasz na siebie wyrok. – Szybkim ruchem schował pod pelerynę czarną, włochatą łapę. Kobieta skuliła się i wcisnęła w poduszki, aby tylko znaleźć się jak najdalej od nieznajomego. – Jesteś z... Mediolanu? – wykrztusiła z trudem, gdyż brakowało jej powietrza. Zaśmiał się, lecz śmiech ten był pełen bólu. – Co, rozpoznajesz swą rodzinną mowę, ale mnie sobie nie przypominasz, Mirando? Myślę, że nie powinienem być tym zaskoczony. Zsunął kaptur, ukazując skołtunione włosy na wysuniętej nienaturalnie głowie, osadzonej nisko na krótkiej, mocnej szyi i karykaturalnie umięśnionych ramionach. Jego skóra była zrogowaciała i spalona od słońca. Pod gęstymi, nastroszonymi brwiami lśniły przeraźliwie żółte, sowie oczy.

Miranda zakryła twarz trzęsącymi się rękami. – Kaliban...? Zaśmiał się szorstko, klasnął w dłonie tak głośno, jak gdyby ktoś wystrzelił z muszkietu, po czym ukazując duże, krzywe zęby, wykonał dziwny taniec, podskakując niczym małpka miejscowego włóczęgi. – A więc pamiętasz? Przetrwałem! Istnieję jako wspomnienie! – przerwał i pochylił się nad nią. – Jako mara... Miranda wstrząśnięta pokiwała głową. – Ale dlaczego... dlaczego ty... po tylu latach...? – Dlaczego tu jestem? – Uśmiechnął się szyderczo. – Dlaczego? Oczywiście, by cię zabić. – Rozłożył ręce, jakby miał zamiar oklaskiwać swą udaną próbę zastraszenia. – Dalej, krzycz głośno, tak żeby zatrzęsły się mury, a twój koniec nastąpi szybko! Jeśli zaś życie jest ci drogie i nie chcesz go stracić, to radzę ci, siedź cicho i korzystaj z chwil, które ci jeszcze zostały. Mirandzie zaparło dech w piersiach. – Naprawdę chcesz mnie zabić? Kaliban zbliżył się do niej. – Powoli i nie w taki prosty sposób, moja królowo. Mogłem cię zabić we śnie, gdybym chciał, zdmuchnąć tak łatwo jak ty co wieczór świecę. Wyrwał gwałtownie świeczkę z kandelabru stojącego obok łoża, podszedł do kominka i zapalił, przykładając do rozżarzonych węgli. Obrócił się, trzymając świecę przed sobą. Światło uwypuklało jego wysunięte haki brwiowe. – Jeden mały ruch i zapadnie ciemność – powiedziawszy to, zdmuchnął płomień. – Ale to mi nie odpowiada; tak by było zbyt szybko. Wiele wysiłku włożyłem w to, aby tu dotrzeć, Mirando. Można śmiało powiedzieć, że były to czyny heroiczne. Podróżowałem w ładowniach statków śmierdzących rybą, pełnych wilgoci i szczurów. Przepłynąłem wiele mil zanurzony w lodowatej wodzie pełnej rekinów. Narażałem się na niebezpieczeństwo ze strony walczących ze mną mieszczan. Tak, heroizm to chyba byłoby właściwe słowo... jeśli kiedykolwiek narodziłby się drugi taki „bohater”, równie ohydny i mściwy jak ja. Musimy zważać na to, co mówimy; słowa są najważniejsze. Tak naprawdę to właśnie one mnie tu przywiodły. – Słowa? – Miranda wyprostowała się. – Nie rozumiem. – Nie? Mam ci coś do przekazania. – Chwycił ją za nadgarstek. – Twój ojciec nie żyje. Wstrząsnęła głową – jego mocny uścisk sprawiał jej ból. – Już pięć lat. To żadna nowina. – Dla mnie tak – warknął, wykrzywiając w grymasie usta. – Dwadzieścia lat żyłem w nędzy i włóczyłem się po bezludnej wyspie bez żadnej nadziei. Dwadzieścia ponurych lat. Jedyne, o czym wtedy marzyłem, to doczekać dnia, w którym odnajdę twojego ojca i zwrócę to, co jestem mu winien. W końcu udało mi się wydostać z wyspy, co nie było takie proste,

Mirando, i przybyłem do Mediolanu. Ale on nie żyje! Prospero nie żyje! Kto mógłby przypuszczać, że mój zagorzały prześladowca zestarzeje się i umrze jak zwykły śmiertelnik? Nawet siła mojej zażartej nienawiści nie jest w stanie przywrócić mu życia. Oszukał mnie. – Zacisnął mocniej palce. – Ale zostałaś jeszcze ty. – Oszukał cię? To znaczy pozbawił cię możliwości zemsty? – Tak, tak właśnie. Odebrał mi szansę użycia słów, których mnie nauczył, w ważnej dla mnie sprawie. Pozbawił mnie tej jednej, jedynej godziny, w której usłyszałby po raz ostatni o mojej krzywdzie. To ostateczna zdrada. Niech ogień trawi jego duszę w piekle, jeżeli to miejsce istnieje. Ze wszystkich słów, których mnie nauczył, te jedynie nie są kłamstwem. Niech dusza jego się smaży. Miranda uczyniła znak krzyża. Kaliban roześmiał się. – Powinnaś teraz zważać na swoją duszę, piękna Mirando. – A więc mnie zabijesz? – Nie wydajesz się tym przerażona. Czy twoje życie jest aż tak beznadziejnie nieszczęśliwe? – Zmrużył oczy i uśmiechnął się. – Aa... spoglądasz w kierunku drzwi. Myślisz, że straż przyjdzie ci z pomocą? Niestety, stary Somnambulo, bo chyba tak brzmi jego imię, śpi teraz głębiej niż zazwyczaj. Mógłbym przejść obok niego gwiżdżąc, gdybym chciał. Dałem mu szturchańca w tył głowy; do rana na pewno się ocknie. Wiem też, o której zjawi się jego zmiennik i kto nim będzie. Obserwowałem wszystko przez trzy dni. Znam rytm życia tego domu prawie tak dobrze jak rytm przypływów na plażach mojej wyspy... naszej wyspy. – To ciebie widział Cezar! Kaliban uśmiechnął się nieszczerze. – Ten twój rozpieszczony dzieciak. Ciekawe na jakiego człowieka by wyrósł, gdyby dane mu było wieść życie podobne mojemu: kiedy nie otacza cię przepych, nikt ci nie dogadza, a twoją matką nie jest taka wspaniała dama jak ty. – Nie skrzywdzisz go! – Próbowała wyrwać się z uścisku, ale była zbyt słaba. Gdy wyczerpana poddała się, Kaliban puścił jej rękę. Na jej nadgarstku odcisnął się fioletowy ślad. – To ciebie szukałem, Mirando – mówił, jak gdyby czuł się lekko urażony. – Twojemu ojcu udało się uciec przed sprawiedliwością, a więc ty będziesz tą, która usłyszy moje słowa. – Słowa... Ty cały czas mówisz... – Tak. Słowa są darem, który otrzymałem od twojego ojca. Są przekleństwem, które zrujnowało moje życie, przemieniając je w nędzny i ubogi żywot. Jeszcze kilka godzin do zmiany straży. Ba... to jak wieczność. To będą moje godziny, Mirando. Teraz otrzymasz swoje słowa z powrotem; zanim cię zabiję, usłyszysz moją opowieść... i dowiesz się, co uczyniłaś. – Ale... – Cisza! – ryknął tak głośno, iż obydwoje zastygli na moment w oczekiwaniu, aż

zamilknie echo. Kaliban uśmiechnął się pod nosem. – Widzisz? Nie ma nikogo, kto mógłby nam przeszkodzić. Strażnik leży nieprzytomny, wszyscy mieszkańcy dworu śpią. Twój małżonek przebywa w innym mieście, co nie jest, jak słyszałem, niczym nowym. Nie wątpię, że właśnie popisuje się swoją władzą przed najbardziej oczarowanymi nim poddanymi. – Wyszczerzył zęby. – Prawdę mówiąc, Mirando, nikt nie jest sam dzisiejszej nocy. Twoja dama dworu, Amelia, jest ze swoim kochankiem, jednym z waszych żołnierzy. Myślę, że przymykasz na to oko... młodzieńcza miłość to wspaniałe uczucie, prawda? My dwoje także jesteśmy parą. Więc będziesz słuchać, bo inaczej moje łapy pomogą ci się skupić. – Stał nad nią; potężne, przerażające widmo z błyszczącymi oczami. – Posłuchaj, Mirando. Zanim cię zniszczę, usłyszysz tajemnice mojego serca. I zanim pogrążą cię wieczne ciemności, będziesz już wiedziała, co mi uczyniłaś. Posłuchaj...

Część druga Opowieść łotra

USTA PEŁNE SŁÓW Co powinienem ci powiedzieć, Mirando – teraz, gdy nadeszła ta chwila. O czym opowiedzieć? Jak? Od czego zacząć? Przez długi czas moje usta nie wypowiedziały słowa, ale teraz chcę wyrzucić je wszystkie z siebie. Nie potrafię dłużej ich skrywać i to ty będziesz musiała stawić im czoło. Nie mogę ci obiecać, że nie zmiażdżą cię one swoją siłą. Czy rozumiesz? To jedna z głównych zbrodni, o które oskarżam ciebie i twojego ojca... przede wszystkim twojego ojca. To miał być dar, tak wtedy o tym myślałem. Ofiarowaliście głodnemu wspaniały, błyszczący owoc: nauczyliście mnie, że wszystko dookoła ma swoje imię. Dostałem w prezencie słowa... język. Ale owoc ten był zatruty; owo nazywanie rzeczy... ów język nauczył mnie kłamstwa. Próżność, podstęp, kuglarstwo – widzisz! Teraz też potrafię to wykorzystywać. Nie ma rwącego potoku wody, jest tylko to, o czym teraz powiem. Rzeka jest rzeką. Jest mokra, głośna; jest domem dla ryb i wirów, dla unoszących się nad nią much i chrząszczy. I tak naprawdę nie składa się ze słów. W wielkiej mierze jej pięknem jest właśnie to, iż nie ma w niej ani jednego słowa. Jednak twój ojciec zasiał zło, jakim jest język... Sama byłaś świadkiem! Wciąż jestem więźniem jego kłamliwych porównań: „Wpierw nazwij, później zastanów się, co to wszystko znaczy”. Przed waszym przybyciem żyłem w świecie pewnych, niepodważalnych prawd, Mirando. Tobie podobni nazywają taki świat „bestialskim”, ale ja nie mogę się z tym zgodzić. Dane mi było zobaczyć wasze miasta, ulice, dzielnice portowe pełne bladych, wiecznie zagonionych ludzi, którzy wyglądają jak termity uwijające się w pękniętym pniu drzewa. Tak stłoczeni, w ciągu godziny wypowiadają tysiące małych kłamstw, łżą każdym oddechem i spojrzeniem. Czy mogłabyś powiedzieć, że moje odosobnienie i naturalność były czymś gorszym? Na mojej wyspie niewątpliwie otoczony byłem rzeczami. Olbrzymia skała, górująca nad plażą była bezimienna, ale ja ją znałem. Wiedziałem, czym jest; że mogę się na nią wspiąć i zobaczyć z niej bezkres oceanu. Małe brązowo-żółte jaszczurki uwiły sobie na jej szczycie gniazdo. Mimo iż uciekając przede mną, chowały się w szczelinach i zastygłe w niemym strachu, czekały, aż odejdę, nigdy nie myślałem o nich, że są w jakikolwiek sposób bardziej

żywe od kamieni czy innych istot wyższego rzędu. Nigdy też nie pomyślałem tak o sobie. One się poruszały, tak jak i ja się poruszałem; skały zaś nie. Czasem jednak przez całe popołudnie zarówno ja, jak i jaszczurki pozostawaliśmy w bezruchu – więc może kiedyś i kamienie chodziły, pełzały czy nawet fruwały, a ja po prostu przeoczyłem ten moment. W moim umyśle ta olbrzymia skała była rzeczą, tak jak i była nią każda z jaszczurek. Nigdy nie próbowałem porównywać ich z czymkolwiek innym. One po prostu były. Ja też po prostu byłem. To, co znajdowałem na wyspie, było pożywieniem wtedy, gdy mogłem to zjeść; było cieniem, gdy mogłem pod tym spać. Pogoda nie była oddzielnym zjawiskiem, o którym można mówić jak o wojnie w jakimś odległym królestwie. Czasem na świecie było mokro i wietrznie, a czasem cała ziemia prażyła się w nieustającym skwarze. Właśnie w taki dzień, kiedy cały świat był jak kamień żarzący się w płomieniach, wspiąłem się na szczyt owej olbrzymiej skały i ujrzałem złowrogie fatum. Czy byłem w stanie uciec przed tym, co miało stać się moim przeznaczeniem? Wyspa nie była duża, ale na jej wzniesieniach było wiele osłoniętych miejsc, gdzie mógłbym się zaszyć przynajmniej na rok. Gdybym tak zrobił, może wszystko postrzegałbym w inny sposób. Byłbym o rok starszy i może nabrałbym poczucia odrębności; obserwując – byłbym świadomy swojej inności; ucząc się – może wszystko rozumiałbym inaczej. Tak jak owe jaszczurki byłem przestraszony, ale przede wszystkim byłem skończonym głupcem. I tak jak one uciekały, kryjąc się wciąż w tych samych, wąskich szczelinach, tak i ja nie zrobiłem wiele, by ocalić siebie. Ukryty za poszarpanymi bryłami skał, obserwowałem kroczące wzdłuż plaży moje fatum. Od czasu śmierci mojej matki aż do owego dnia byłem panem tej wyspy, lecz właśnie wtedy zrozumiałem, iż dni mojej władzy są policzone. Twój ojciec skazany na wygnanie musiał odczuwać ten sam rodzaj bolesnej porażki – buntowniczy cios zadany znienacka i fatalną pomyłkę dostrzeżoną zbyt późno. Mimo iż tego doświadczył, jego stosunek do mnie z biegiem czasu wcale nie zmienił się na lepszy. Dwie sylwetki: duża i mała. Nie mogę powiedzieć, Mirando, że widząc cię, od razu się w tobie zakochałem, choć żałuję, że tak się nie stało. Myślę, iż byłem za młody. Wydaje mi się, że kiedy pojawiliście się na wyspie, miałem dziesięć lat. Nie jestem jednak tego pewien. Jeszcze zanim przyszedłem na świat, szansa na poznanie historii mojego dzieciństwa i dnia moich urodzin przepadła wraz z wyciętym językiem mojej matki. To prawda, że byłem tobą zafascynowany, twoim małym, zmęczonym ciałem, wilgotnymi włosami, pomysłową sukienką ze szmatek, ale to dostojny, posępny wygląd twojego ojca sprawiał, iż włosy stawały mi dęba. Gdy go po raz pierwszy ujrzałem, przypominał czarną kolumnę na wybielonej słońcem plaży, stojącą przy zacumowanej łodzi. Przez moment wydawało mi się, że owa łódź jest tą samą, którą przypłynęła moja matka zesłana na wyspę. Było to jednak złudzenie, gdyż dobrze wiedziałem, że po tamtej pozostał tylko splądrowany, zgniły szkielet na drugim brzegu wyspy.

Prospero. Czy kiedykolwiek wasz Bóg objawił się swoim wyznawcom tak efektownie? Nigdy przedtem nie widziałem dorosłego mężczyzny ani innej ludzkiej istoty, z wyjątkiem mojej matki i własnego odbicia w stawach naszej wyspy. Twój ojciec, o wiele wyższy ode mnie, stał tak odziany w czarną suknię, w której zapewne piekł się niemiłosiernie w ten upalny dzień. Jakby dla potwierdzenia magicznego, nadprzyrodzonego majestatu, jego broda wydawała się powleczona siwoczarnym szronem. Przypominała sopel lodu, taki sam, jaki czasem udało mi się zobaczyć podczas najzimniejszych miesięcy w najwyżej położonych miejscach wyspy, na jej skałach i liściach drzew. Jego wzrok był równie lodowaty, gdy przypatrywał się plaży i gdy spoglądał na skały, za którymi ja, naiwny, próbowałem się kryć. Pod jego wielkimi brwiami lśniły ciemniejsze i bardziej jaskrawe od błękitu nieba oczy. Wydawał się po prostu czymś z żelaza, czymś zimnym i twardym, czarnym i ostrym, podobnym do gwoździ, które udało się ocalić z naszej łodzi. Istotą z żelaza, i lodu. Ale chyba się trochę zapędziłem. Widzę, że jesteś zmieszana. Coś się we mnie odblokowało, stałem się zbyt wylewny, a powinienem zachować umiar. Każda część mojej historii ma własny, niepowtarzalny charakter. Abyś dowiedziała się o tym, o czym ja wiem, abyś choćby w najmniejszym stopniu zrozumiała, co czuję, musisz usłyszeć wszystko po kolei. Och, Mirando, jak ciężko jest czekać. Korek tkwił w beczce dwadzieścia lat; wino w środku zepsuło się, zamieniło w ocet i ulatniające się gazy. Ale muszę być cierpliwy i starać się przedstawić całą historię jak należy. Muszę być cierpliwy. Ty nie pamiętasz mojej matki, Sykoraks. Nie możesz jej pamiętać – udławiła się ością dwa lata przed waszym przybyciem na wyspę. Zrobiła się wtedy cała fioletowa i wybałuszyła oczy. Pamiętam ją nadzwyczaj dobrze. Przez większą część mojej młodości jej głos był jedynym, jaki znałem, mimo iż właściwie tylko do mnie chrząkała; zresztą pod każdym względem była jedyną istotą do mnie podobną. Była jak wielkie słońce zawieszone nad moim światem i jak złowieszczy księżyc, przed którego blaskiem chowałem się drżący pod przykrycie z liści i gałęzi. Zanim twój ojciec pojawił się na nieboskłonie mojego rozumowania jako ciemna, przewodnia gwiazda, to właśnie ona była moją jedyną konstelacją. Wielbiłem ją, bałem się jej, nienawidziłem. Kochałem ją, aż uczucie to wypaliło moje wnętrze. Ona była jedyną istotą, która kiedykolwiek darzyła mnie miłością. Ta kobieta, nadęta jak gęś, była obłąkana i pełna sprzeczności. Potrafiła przez całe popołudnie z mozołem obierać i drążyć łodygę kopru, by wyjaśnić mi, w jaki sposób piją zielone latorośle Boga. Zaraz potem dostawałem po uszach. Płakałem, aż w końcu czułem się winny zbytniej ciekawości, zanudzania jej swoimi zachciankami, ciągania jej za rękaw, by zechciała zobaczyć kolejny cud, który właśnie udało mi się odkryć. Czasem patrzyła w niebo i śmiała się bezgłośnie. Rysowała na piasku niesamowicie zawiłe obrazy, po czym szybko zamazywała je stopami. Moja skośnooka, obdarzona długim, ostrym nosem matka była czarownicą. Nie znałem tego słowa – nie znałem żadnego słowa do czasu, kiedy to twój ojciec zasiał we mnie te małe,

twarde nasionka, jakimi są słowa – ale znałem jej marzenia i wiedziałem, że nie jest taka jak inni. Matka musi być dla dziecka uosobieniem siły, posiadać tajemną wiedzę o sztukach uzdrawiania i zgubnych klątwach. Ale nie tylko ja, jej syn, postrzegałem ją w ten sposób. Wygnali ją, wiesz o tym. Uciszyli na zawsze i wypędzili. Musiała opuścić Algier. Nie ma w tym nic dziwnego: była przecież czarownicą. Szczyciła się tym – czarną magią, którą opanowała swoją walką w imię tajemnej wiedzy, a sąsiedzi, ze strachu odwracający od niej wzrok, utwierdzali ją w przekonaniu, iż jest kimś wyjątkowym. To właśnie moc i sława są najbardziej niebezpiecznymi przymiotami. Twój ojciec, Mirando, też miał okazję się o tym przekonać, prawda? One wzbudzają zazdrość, rodzą szepty podejrzeń. Ci, którzy obawiają się ciebie, a zarazem starają się zjednać sobie, tylko czyhają na twój jeden nierozważny krok, by cię osaczyć, tak jak wilki starego, słabego jelenia. Moja matka, pomimo swej bystrości i roztropności popełniła ten błąd. Wpadła w pułapkę. Została zdemaskowana, przewieziona w kibitce przez główny plac miasta i osądzona przez burmistrza. To ludzie rozsiewający plotki doprowadzili do tego nieszczęścia, lecz wszyscy oni wciąż się jej bali. Tajemna sztuka odkupiła jej krzywdy. Strach przed klątwą, którą mogłaby rzucić na łożu śmierci, sparaliżował mieszkańców. Dobrze wiedzieli, czego mogą się obawiać. Dzięki ziołom zbieranym nocą, matka pomogła kobietom zdobyć serca swoich przyszłych mężów, obok których teraz stały. Farmerzy nabrali ciała i siły, jedząc mięso świń, które matka wyleczyła z choroby. Nawet sam burmistrz zawdzięczał swoje stanowisko potajemnej wizycie złożonej matce pewnej nocy – następnego dnia jego poprzednik nie zdołał wywinąć się śmierci. Hipokryci! Jeżeli mogę być z czegoś zadowolony, to jedynie z tego, że nie spędziłem mojego dzieciństwa w otoczeniu tych istot. Tak bardzo bali się jej magicznych słów i klątw, iż wypalili jej język rozżarzonym żelazem, ale to i tak było za mało. Obawiając się, że mord nawet na niemej czarownicy może wywołać plagę nieszczęść, włożyli ją, moją brzemienną matkę, do łódki, zaciągnęli na otwarte morze i pozostawili zdaną na łaskę fal. Tak, brzemienną, oczekującą dziecka, ale bez mężczyzny, który przyznałby się do ojcostwa. Różnorakie pogłoski na temat domniemanego sprawcy przyczyniły się do tego, że zła sława mojej matki rozniosła się daleko poza miejsce jej zamieszkania. „Jeżeli Bóg nad tobą czuwa, to pozwoli ci bezpiecznie dopłynąć do jakiegoś dalekiego brzegu”, powiedział złośliwy karzeł burmistrza, siedzący na drugiej łodzi, gdy matka odpływała niesiona przez fale. Skąd o tym wszystkim wiem, skoro moja matka nie mogła mówić? Twój ojciec mi to wyjawił. Wiedział wcześniej o zesłaniu mojej matki, mimo iż dla niego była to plotka, jakaś nic nie znacząca historyjka, opowiedziana przez kupca – rybaka zimującego w Mediolanie. I tutaj znowu dotyka mnie przekleństwo twojego ojca. Wszystko, co wiem o mojej matce, o jedynej istocie, której na mnie zależało, wszystko to przepuszczone zostało przez sito, jakim był Prospero i jego przeklęta mowa. Tak samo jest ze słowami, które teraz wypowiadam do

ciebie z głębi serca. To on odebrał mi przeszłość, a zarazem przyszłość. Zaprowadził do ciemnej nory, po czym zasypał oba wyjścia. Niech jego dusza smaży się i wije wiecznie! Ale nie znał całej prawdy. Są rzeczy, o których wiedziałem, zanim usłyszałem jego słowa. Pewna część historii mojej matki pozostała we mnie, a teraz zmuszony jestem ją zbezcześcić za pomocą owej skażonej mowy. Matka, pozostawiona na morzu, brzemienna – z nie narodzonym Kalibanem. Nasza łódź dryfowała i dryfowała. Jakaś uczynna kobieta ukryła w łodzi kilka małych bochenków chleba i słoik wody, co pozwoliło mojej matce i, jak przypuszczam, mnie również, utrzymać się przy życiu, gdy tak tułaliśmy się po oceanie. Na początku matka wykorzystywała koniuszek języka do odprawiania czarów – rzucania bezgłośnych klątw, które sprawiały, iż chmury nad naszymi głowami czerniały i kłębiły się na brzegach, jednak po pewnym czasie nie starczało jej już sił na walkę za pomocą zaklęć. Po tygodniu mogła jedynie leżeć na rufie łodzi, osłaniała przed słońcem głowę, zakrywając ją chustą. Czekała na pewną śmierć. Jednak nie umarła, Mirando. Dlatego zaistniałem. Przeklnij więc swojego Boga za to, że tak pokierował twoim losem, iż teraz będziesz musiała rozstać się z domem rodzinnym. Ja przeklinam waszego Boga, czy cokolwiek innego, co mogłoby uzurpować sobie prawo do jego tronu za to, iż umieścił ciebie i twojego przeklętego ojca w moim życiu, wywołując w nim chaos i nieszczęście. Wyspa... moja wyspa... wyglądała z daleka jak brudna plama na horyzoncie. Matka dopłynęła do niej, wyczołgała się z łódki na brzeg, dotarła do plaży i znalazła tam, jak gdyby zasadzone przez jakąś myślącą istotę, drzewa dające cień oraz strumyk z wodą deszczową, spływającą z pobliskich wzgórz. To właśnie cień i woda ją uratowały. Te dwie rzeczy także mi pomogły przetrwać w jej brzuchu, mimo iż byłem zaledwie pędrakiem, nic nie znaczącą płotką. Zastanawiasz się pewnie, skąd ja o tym wiem, skoro twój ojciec nie znał tych historii. Nauczył mnie różnych rzeczy – kilku prawd i wielu kłamstw – ale nie był pierwszym, który wpajał mi swój katechizm. Nauczyłem się wiele, leżąc na kolanach mojej matki, i mimo iż nie było w tej nauce słów, to wciąż pamiętam jej wyobrażenia i myśli, jakie kładła mi do głowy. Nigdy się do mnie nie odezwała, czasami tylko coś chrząknęła. Najbardziej utkwiły mi w pamięci jej usta, które przypominały kieszonkę, nigdy prawie nie otwieraną. Pozostały różne obrazy. Opowiem ci o nich później. Zanim przyszedłem na świat, matka nabierała sił w otaczającym ją nowym świecie, jedząc owoce, kraby i owe nieszczęsne ryby. To samo spożywaliśmy w ciągu całego mojego dzieciństwa. Na wyspie znajdowało się wszystko, czego było nam trzeba; wszystko w zasięgu ręki. Jak tylko nauczyłem się stawiać pierwsze samodzielne kroki, zaraz rozpocząłem poszukiwania kolczastych owoców w zielonej łupinie, słodkich rajskich fig lub owych czerwonych woreczków, wypełnionych sokiem, które twój ojciec nazywał „jabłkami-osami”. Znalezienie i zerwanie ich było równie proste jak podniesienie z ziemi ziarenka piasku.

Ucztowałem więc, wyrzucając jedynie pestki i kamyki. W ciągu kilku miesięcy wszystkie gaje owocowe i drzewa odradzały się na nowo. Jadłem, kiedy byłem głodny, spałem, kiedy byłem zmęczony, a zapominając o fanaberiach mojej matki, czułem się wolny i beztroski jak żadne inne stworzenie. Nie miałem imienia, podobnie jak moja matka. Twój ojciec powiedział, iż nazywano ją Sykoraks, lecz imię to zawsze będzie brzmieć dla mnie obco. Matka nie mogła wołać na mnie „chłopcze” czy choćby „ty”. Było jednak pewne spojrzenie, które znaczyło „chodź tutaj”, kiwnięcie ręką lub chrząknięcie, podobne do tego, jakie wydaje locha ryjąca w ziemi. Do czasu przybycia twojego ojca ów odgłos stanowił coś w rodzaju mojego imienia. Zupełnie mi to wystarczało. Istniałem i zdawałem sobie z tego sprawę. Któż inny, jak nie ja, oglądał na skałach jaszczurki, gdy matki nie było w pobliżu? Kto, jak nie ja, zjadał owoce, których ona nie zjadła, kto wspinał się na drzewa, na które ona, wytrwała, lecz krucha, nie była w stanie się wspiąć? Do kogo, jak nie do mnie kiwała ręką Sykoraks? Istniałem i nie potrzebowałem słów, które byłyby tego dowodem. Odwrotnie niż cały ten kapryśny motłoch śpiący lub snujący się teraz pod nami po Neapolu, przypominający rój jednakowych os, gnieżdżących się w szczelinach wielkiego ula. Byłem mały, ale za to jedyny w swoim rodzaju. O ile matka była dla mnie Bogiem, o tyle ja jej jedynym wyznawcą, co było nader ważne – jaki bowiem pożytek jest z boga, którego nikt nie wielbi? Zobaczyłem olbrzymie kościoły Neapolu. Mimo iż słyszałem o nich od twojego ojca, widziałem rysunki w jego książkach, to nie mogłem uwierzyć, że tak wysokie budowle mogą naprawdę istnieć. Teraz wierzę... ale wciąż nie rozumiem. Jeśli wasz Bóg jest wszędzie, jeśli cały czas was obserwuje, to dlaczego ludzie wznoszą budowle, do których udają się, by go wielbić? Myślę, że mając do czynienia z wszechobecnym i wszystkowidzącym Bogiem, potrzebne jest raczej miejsce, gdzie można by się przed nim schować. Ja musiałem znaleźć takie miejsce na mojej wyspie. Matka, będąc moim bogiem, często stawała się zawistnym bóstwem. Tak jak więzy krwi nie stanowiły dla niej wystarczającego powodu, by zainteresować się moją osobą, gdy po prostu nie miała na to ochoty, tak żaden opór i skargi nie uchodziły jej uwagi, mimo iż bardzo tego chciałem. Nieważne czy jadłem, czy spałem, czy też wypróżniałem się, jeżeli matka wzywała mnie, musiałem przyjść i to jak najszybciej. Gdy wydoroślałem, wydawało mi się, że istnieje niezliczona liczba rzeczy, których nie potrafię zrobić; zachowań, których nie znam; min, których nie potrafię przybierać. Matka biła mnie, gdy ją denerwowałem, ale powód, dla którego wpadała w złość, rzadko był dla mnie oczywisty. Innym razem brała mnie na ręce, ściskała kurczowo, mamrotała coś po swojemu, jak gdybym był jedynym lekarstwem, które nie pozwoli jej sercu wyrwać się z piersi. Czy mówiłem ci już, jak bardzo ją kochałem? Tak bardzo, że nawet kary cielesne nie były w stanie tego zmienić. Oczywiście były chwile, w których nie mogłem jej znieść, jak gdyby moja wielka miłość do niej była przepaścią rozwierającą się pod stopami, która gotowa jest

mnie pochłonąć. Im byłem starszy, tym głód niezależności stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Gdy znikałem rano i nie było mnie przez cały dzień, wiedziałem, że dostanę klapsa, ale tylko jednego. Gdybym zaś tak pozostał u jej boku, byłbym narażony na pewną liczbę niespodziewanych ciosów, a także na równie nieprzyjemne oznaki jej unieszczęśliwiającej miłości. Jednak matka znała wyspę tak samo dobrze jak ja. Nie wystarczało znaleźć się poza zasięgiem jej wzroku – gdyby tak było, kilka drzew czy skał spełniałoby dobrze funkcję schronienia. Musiałem więc uciekać tam, gdzie nie była w stanie mnie dojrzeć i gdzie nie dochodziły do mnie odgłosy jej chrząkania. Miała jednak w sobie coś magicznego, coś, co być może mają wszystkie matki, ale ja o tym nie wiem – gdy przebywało się blisko niej, czuło się potrzebę bycia posłusznym. Na wyspie było jedno szczególne miejsce, które przykuwało moją uwagę – dolina. Położona niezbyt daleko od chaty, w której mieszkałem z matką, otoczona pierścieniem wzgórz, była jednym z nielicznych miejsc, do których nigdy razem nie dotarliśmy – Jedyna droga w dół prowadziła przez gąszcz ciernistych krzewów jeżyn, których gałęzie porośnięte były igłami o długości połowy mojego palca. W rzeczywistości droga była nie do przejścia, ale jej nadzwyczajny obraz był wytworem mojej wyobraźni. Często więc włóczyłem się po wzgórzu, patrząc w dół na drogę otoczoną kolczastym żywopłotem, mimo iż na wyspie było sporo miejsc położonych wyżej, z których widok na dolinę był lepszy, a moja matka miałaby więcej problemów, by się tam wdrapać. Pewnego dnia pełzałem wzdłuż górnej części owej drogi, naśladując sposób chodzenia robaka, który przypominał wędrujący patyk. Prawdę mówiąc, byłem otwarty na wszelkie cuda, więc myślałem, iż jest to patyk, po prostu jakiś nigdy wcześniej nie spotkany przeze mnie gatunek, który się porusza. W każdym razie ów patyk nagle zawrócił i bez obawy puścił się w dół, prosto w gąszcz kolczastych jeżyn. Patrzyłem na niego z zazdrością, gdyż wiedziałem, iż dla mnie jest to przeszkoda nie do pokonania. Bardzo pragnąłem być taki mały i znikać tak łatwo. Ale gdy tak wpatrywałem się w miejsce, w którym straciłem go z oczu, stwierdziłem, iż choć ciernie tworzą siatkę nie do przebycia dla czegokolwiek większego od owego patyka, to jednak nie dotykają one ziemi. Każdy krzak posiadał jeden główny konar, a wszystkich krzewów, rosnących wzdłuż drogi, było zaledwie sześć. Poplątane pędy sprawiały wrażenie jednego, ciągnącego się żywopłotu. Położyłem się na brzuchu, by zobaczyć przestrzeń pomiędzy kolcami a gruntem, która jednak okazała się trochę mniejsza od szerokości mojej dłoni. Rozczarowany usiadłem na ziemi. Byłem za duży; nawet leżąc płasko na plecach, byłbym cały poobdzierany i podrapany do krwi, zanim zdążyłbym się posunąć w dół o jard. Po chwili coś kazało mi zbiec na dół po stoku. Gdy tylko znalazłem się u podnóża góry, przyszedł mi do głowy pomysł na to, jak pokonać kolczastą przeszkodę. Potrzebowałem

dwóch gałęzi leżących obok jednego z drzew rosnących nie opodal, długich jak ja i w miarę prostych po oderwaniu bocznych pędów. Zabrałem je i wróciłem do ciernistego żywopłotu, po czym za pomocą owych gałęzi podniosłem do góry plątaninę pędów. Wolna przestrzeń trochę się poszerzyła. Trzymając mocno prowizoryczne tyczki, położyłem się na plecach i zsunąłem się głową w dół. Jeżyny wisiały nad mą twarzą jak wielkie, czarne chmury, trzęsąc się, podobnie jak trzymane przeze mnie gałęzie, pod ciężarem splątanych krzewów. Parłem do przodu, przesuwając uważnie tyczki, zamykając oczy w momentach, w których wydawało mi się, iż krzaki przełamią opór i runą w dół, raniąc mnie dotkliwie. Ale tyczki wciąż utrzymywały ciernie w bezpiecznej odległości i tylko jeden czy dwa musnęły mój tors nie głębiej niż szpony mojej matki, kiedyś, gdy spałem. To była żmudna i mozolna praca. Gałęzie w moich spoconych dłoniach stawały się coraz bardziej śliskie, mięśnie słabły, a do nosa, oczu i ust nieprzerwanie sypał się z krzaków pył. Gdy zsunąłem się w dół na długość mojego ciała, zrozumiałem, iż znalazłem się w pułapce. Powrót byłby fizyczną niemożliwością, jeśli krzewy porastałyby całą drogę prowadzącą w dół doliny. Jeżeli odległość okazałaby się zbyt duża, na pewno opadłbym z sił, jeżyny by na mnie runęły i tak leżałbym, krwawiąc aż do samej śmierci. Płacz utrudniał poruszanie się, próbowałem więc powstrzymać łzy. Nawet gdybym zawołał moją matkę, to co ona mogłaby zrobić? Była cienka jak sucha ryba, mimo iż silniejsza ode mnie, ale minęłoby wiele dni, zanim zdążyłaby wyciąć taki gąszcz kolczastych gałęzi, używając do tego kamiennego noża. Czołgając się powoli, wykonując prawie agonalne ruchy ramionami, łokciami i piętami, dotarłem do miejsca, w którym na moją twarz padły jaśniejsze promienie światła. Gąszcz stawał się rzadszy! Odzyskana nadzieja przyniosła nowe siły. Opuściłem się jeszcze kawałek i moja głowa wysunęła się poza krzewy. Gdy próbowałem wydostać resztę ciała spod gałęzi jeżyn, słońce wysuszało pot i pył zebrany na twarzy, tworząc na niej maskę z błota i szlamu. W końcu, gdy już oswobodziłem stopy, podrapane i zakrwawione, obróciłem się na drugą stronę i zastygłem w bezruchu jak ranna, zastraszona zwierzyna. W naturze młodych leży odporność. Ty także w to wierzysz; czyż nie dlatego kazałaś zostać dziś wieczorem swojej córce, będąc pewna, że to, co dzisiaj sprawi jej przykrość, jutro zostanie zapomniane? Młodzi są żywotni i wytrzymali... jeśli nie wymaga się od nich zbyt wiele. A zatem upłynęło niewiele czasu i młody Kaliban, czy raczej jeszcze Bezimienny, stanął z powrotem na nogi, podziwiając nowo odkryty przez niego skrawek lądu, zdobyty dzięki wielkiej odwadze. Pamiętasz tę dolinę, Mirando? Raz cię tam zabrałem. Z pewnością pamiętasz to miejsce, ten dzień. Z pewnością... Za krzewami jeżynowymi znajdował się miniaturowy raj, kraina szczęśliwości, w której zarówno chrześcijanie, jak i niewierni, radzi byliby się obudzić. Mały strumyk płynął w dół skarpy, zaraz obok mnie, a jego źródło skryte było gdzieś pośród ciernistych krzewów.

Wysoka sięgająca kolan trawa, czesana przez wiatr jak zielona grzywa, rosła wzdłuż brzegów strumyka, by przy końcu wąskiej doliny utworzyć małą łączkę, wokół której, jak dobre duszki, stały delikatne drzewa o okrągłych liściach. W środku znajdowało się coś, co przewyższało otaczające dolinę wzgórza – stara, olbrzymia sosna. Wcześniej widziałem jej zjeżony wierzchołek z innych wysokich punktów wyspy, ale myślałem, iż wyrasta ona z miejsca na wewnętrznym zboczu któregoś ze wzgórz otaczających dolinę. Teraz zobaczyłem jej pień, z tuzin razy większy ode mnie, jej mocne korzenie, które rozepchnęły skały z taką lekkością, jak śpiący niespokojnie człowiek zrzuca, z siebie przykrycie. Mimo że wszystko w dolinie było dla mnie tak nowe – słodki szum wody w strumyku, o ile przyjemniejszy i łagodniejszy od monotonnego buczenia morza, brzęczenie świetlistych ważek, krążących koło moich uszu – to właśnie owa sosna intrygowała mnie najbardziej. Jakby na mnie czekała. Na swój sposób odczuwałem coś z jej przeszłości, jakąś część jej tajemnicy. Małą jej część. Tak... małą część. Podążałem wzdłuż brzegu strumienia, a łodygi traw łaskotały mnie po nogach, wchodząc między palce. Pomimo panującego dookoła lekkiego szmeru, nad doliną zdawał się zalegać niezmącony spokój sił natury. Dreszcz rozkoszy przechodził mi po szyi. To, że znalazłem takie miejsce, sprawiło, iż czułem się kimś lepszym, bardziej... pełnym w jakiś sposób; mój świat się powiększył, a ja razem z nim. Była to pierwsza rzecz, która należała wyłącznie do mnie i do nikogo innego. Czułem, iż w pewien sposób dziedziczą to wszystko. Był to pierwszy dzień mojej dojrzałości. Strumień przechodził w kilka mniejszych strumyczków, aż w końcu ginął w zbitej trawie. Przedarłem się przez to mokradło i podążyłem w kierunku sosny. Tam znalazłem miejsce, do którego docierały promienie słońca, a kępy trawy były suche. Siedząc pod nią, przyglądałem się jej popękanym gałęziom, wyobrażając sobie, że mógłbym poczuć, jak bije w nich życie, podobnie jak krew, której szum słyszałem w uszach przed zaśnięciem. Jakiś cień przemknął wokoło wzgórz, otaczających dolinę i zatrzymał się na gałęzi tuż nad moją głową. To był ptak w kolorze błękitu nieba, z szyją i lotkami skrzydeł nakrapianymi czerwienią o odcieniu zachodzącego słońca. Przypatrywał mi się z tak wielkim zainteresowaniem, iż nie zdziwiłbym się, gdyby odezwał się do mnie w sposób, w jaki czyniła to moja matka: za pomocą gestów i chrząkań. Siedzieliśmy i obserwowaliśmy się wzajemnie, ptak i ja, ale po chwili jakaś dziwna myśl zaczęła chodzić mi po głowie, że to wcale nie ten wspaniale ubarwiony ptak badawczo na mnie spogląda, ale sama sosna. Mimo iż nie miała oczu, czyż nie mogła patrzeć na mnie jak na obcą rzecz, jak na intruza w jej sędziwym królestwie. Ta myśl nasunęła drugą, bardziej przerażającą: mimo iż nie miała rąk, czyż nie mogła zamienić czegoś w powykręcane palce zakończone szponami i złapać mnie, zanim zdecyduję się na jakiś ruch? Podniosłem się powoli. Ptak przechylił lekko głowę, by móc patrzeć mi wciąż w oczy. Zawróciłem ponownie w miejsce, gdzie nie dochodziło słońce, a łąka stawała się miękka i

błotnista, po czym ruszyłem w górę strumyka, idąc brzegiem w kierunku ciernistych krzewów. Dolina cichła – nie było słychać ważek ani wiatru buszującego w trawie; nawet szum wody prawie zamilkł. Piąłem się wolnym i ostrożnym krokiem w górę, z dziwnym uczuciem, że coś mnie z tyłu obserwuje; było to najtrudniejsze zadanie, jakie przyszło mi w życiu wykonać. Czułem na sobie wzrok ptaka, tak jakby ktoś wciskał mi palec w kręgosłup. Gdy dotarłem do ciernistych krzewów, odwróciłem się. Dolina wciąż istniała jak złote jajo ukryte w najgłębszym z gniazd. Sosna wciąż była na swoim miejscu. Błyszczący ptak odleciał. Gdy strach osłabł, poczułem wściekłą złość. To moja dolina, powtarzałem sobie. Nie znałem słów, by to określić, ale w świecie, w którym wszystko mogło być mi odebrane jednym skinieniem wykrzywionego, brązowego palca mojej matki, takie odczucie było wyraźne i przejrzyste jak pojedyncza chmura na czystym niebie. Ona była moja. Nawet drzewo, cokolwiek by o mnie myślało, było w pewnym sensie moje. Nikt nie mógł mnie tego pozbawić. Mogłem tam wrócić za każdym razem, kiedy miałem na to ochotę. Kiwnąłem głową w kierunku leciwej sosny, składając jej raczej wyrazy uznania niż hołd zwycięzcy, po czym obróciłem się i rozpocząłem powolną, bolesną drogę powrotną przez kolczaste krzewy jeżyn. Nic nie mów, Mirando! Widzę po twoich oczach, że dobrze pamiętasz to miejsce. Pamiętasz swoją... zdradę. Czy można użyć innego słowa? Pośród całej gamy rzeczowników i czasowników, którymi umiem się posługiwać, nie mogę znaleźć innego słowa, które oddałoby lepiej to, co mi uczyniłaś. Zaczekaj! Zaczekaj! Teraz, czujesz? Moja ręka na twojej szyi – nie wolno ci się wyrywać. Nie doszedłem jeszcze do tej części mojej historii. Musisz usłyszeć wszystko. Jednak znowu się zapędziłem. Do tego momentu jest jeszcze dużo czasu. Zanim pojawiliście się na wyspie, zanim umarła moja matka, zanim odkryłem moją dolinę, ja żyłem. Jeżeli dzisiejszej nocy nadeszła pora na moją opowieść, to powinienem opowiedzieć ją w całości. Pierwszym obrazem, jaki zapamiętałem, był obraz mojej matki, pochylonej nisko nad paleniskiem, którego ogień oświetlał jej kanciastą twarz. Brud i słońce sprawiły, że sczerniała jak kawał starej zwierzęcej skóry. Ile wtedy miałem lat? Nigdy się tego nie dowiem. Było to pewnego wieczoru, podobnego do setek innych. Mieszkaliśmy w chacie zrobionej z gałęzi, którą matka zbudowała na skraju lasu. Szeroki piaskowy ganek rozciągał się od samych drzwi po brzeg morza. Byłem zdumiony, gdy wróciłem, by to zobaczyć, Mirando, po tych wszystkich latach spędzonych w domu, który zbudował twój ojciec. Jeśli mam być szczery, to właściwie ja go wzniosłem, pracując jako niewolnik wykonujący jego polecenia. Ale gdy wróciłem do tego miejsca, w którym się