uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Tadeusz Kostecki - Waza z epoki Ming

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :546.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Tadeusz Kostecki - Waza z epoki Ming.pdf

uzavrano EBooki T Tadeusz Kostecki
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 59 osób, 62 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 156 stron)

TADEUSZ KOSTECKI WAZA Z EPOKI MING

Pentham przełknął całkiem brzydkie słowo cisnące się na wargi. Gryząc cybuszek krótkiej fajki z ukosa patrzył na rozłożone karty. Z taką nędzotą licytować szlemika? Dopust boży w postaci Lindsaya jako partnera był dziś cięższy niż kiedykolwiek. Nie chodziło o wynik pieniężny, nie znosił jednak porażek. A w tym wypadku o zrobieniu gry nie było mowy. Doktor Really tarł koniuszek nosa zgiętym palcem. Rzeczywiście, ten cały Lindsay gra coraz gorzej. Cóż z tego, że teraz jest przeciwnikiem? W następnej turze będzie znów odpowiadać za jego błędy ryzykując własną kieszenią. A doktor jest okropnie czuły w sprawie kieszeni. Wszyscy to zresztą wiedzą. Drewniana twarz sir Rismonda nie wyrażała żadnych uczuć. W głębi duszy był jednak zadowolony: Lindsay z każdym kwadransem coraz więcej gadał i mniej uważał. A kwarantannę gry z nim miał już poza sobą. Szanse dwa do jednego nie wyglądały ostatecznie najgorzej. Lindsay poczuł przez skórę, że jednak coś nie jest w porządku. - Czy uważasz, że trochę przeholowałem? - spojrzał niepewnie na partnera. - Przecież myślałem... - Właśnie - przerwał Pentham z zabójczą uprzejmością. - Myślałeś. Nawet karty świadczą o tym, że myślałeś! Lindsay zrezygnował z obrony i zaczął znowu coś opowiadać. To był jego stały zwyczaj. Trudno zresztą powiedzieć, by partnerzy specjalnie się nim zachwycali. Karty padały z suchym szelestem na sukno. - Bez pięciu - doktor z trudem ukrywał triumf. - Z kontrą i po partii to będzie... Lindsay nagle coś sobie przypomniał. - Ach prawda! Chciałem cię o coś zapytać jeszcze wieczorem, tylko mi z głowy wywietrzało... Pentham rozmyślał z pewnego rodzaju przerażeniem o następnej rozgrywce. - Hm! - Skwitował chrząknięciem odezwanie partnera. - To ci się pewnie zdarzyło nie po raz pierwszy od urodzenia? Lindsay nie zareagował na oczywistą prowokację. Zbyt był pochłonięty przedsmakiem sensacji, jaką miał wywołać. - Chciałbyś może nabyć wazę z epoki Ming? Pentham oderwał wzrok od zielonego sukna. - Wazę z epoki Ming?

- Tak. Półtora metra wysokości. Cudownie zachowany egzemplarz. Pentham słuchał z rosnącym zaciekawieniem. Od paru lat zbieranie starej porcelany stało się jego pasją. Miał już sporo cennych okazów. Ale waza z epoki Ming? Nie, do tej klasy zbieraczy nie dorósł. - Ba - westchnął - pewnie żebym chciał. Niestety, to nie na moją kieszeń. - Tak - powiedział Lindsay - rzeczywiście. Chcą za nią cały majątek. Okrągłe tysiąc funtów, ale... Pentham wytrzeszczył oczy. - Co? Tysiąc funtów? - powtórzył z niedowierzaniem. - Właśnie. Od razu pomyślałem, że to nonsens wydać tyle pieniędzy na starą skorupę, choćby nie wiem jak była piękna... - Ależ, człowieku! Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, jaką wartość przedstawia porcelana, o której mówiłeś? Chyba chcą dziesięć tysięcy? - Ależ nie! Tysiąc. Z całą pewnością. - I któż to ją sprzedaje? - Przepraszam - wtrącił słodko doktor Really - gramy w brydża, czy dyskutujemy o porcelanie? Doktor nie zdradzał najmniejszego zainteresowania porcelaną. Sir Rismond zresztą także. Pentham chcąc nie chcąc musiał wziąć karty do ręki. Pomimo wysiłku nie mógł jednak skupić uwagi na kombinacjach brydżowych. Waza z epoki Ming za tysiąc funtów? Jeżeli Lindsay nie pokręcił czegoś, w takim razie... Z prawdziwą ulgą powitał zakończenie gry. Tym razem nie interesował go triumf przeciwników, którzy olbrzymim zapisem zakończyli robra. - Więc kto sprzedaje tę wazę? - rzucił od niechcenia. Lindsay odłożył kredę. - Sir Gordon z Ricewood. Pentham zamyślił się. Nazwisko nic mu nie mówiło. - Ricewood? - powtórzył. - A gdzie to jest? Lindsay wzruszył ramionami. - Czy ja wiem? Czyba nie będzie go trudno znaleźć. Przecież to ten Gordon, prezes Trustu Stalowego... - Oho! - Doktor Really nagle zamrugał oczami. Porcelana wprawdzie nie obchodziła go ani trochę, jeżeli jednak chodziło o Trust Stalowy, sprawa wyglądała inaczej. Pocierał w zamyśleniu nos. - Hm... Czy - spojrzał spod oka na Penthama -

rzeczywiście uważa pan, pułkowniku, że cena tej wazy jest niewspółmierna w stosunku do jej wartości?” - Oczywiście - powiedział Pentham. - Jeżeli jest autentyczna i taka, jak ją opisał Lindsay, musi być warta kilkakrotnie więcej. Doktor nie przestawał pocierać nosa. - W takim razie dlaczego sprzedaje ją tak tanio? Pentham zadawał sobie w duchu to samo pytanie. - Albo nie zna jej pełnej wartości... - Sir Percy Gordon? - Doktor przygryzł wargi i nawet tego nie zauważył - to jeden z największych zbieraczy. - Albo potrzebuje na gwałt gotówki... ...Otóż to - pomyślał żałośnie doktor. - Prezes Trustu Stalowego potrzebuje na gwałt gotówki... Ładna historia. Pokaźny pakiet akcji Trustu Stalowego stanowił właśnie podstawę egzystencji doktora. Nic więc dziwnego, że myśli jego przybrały zabarwienie pesymistyczne, nie zdradził się jednak ani słowem. Doszedł do wniosku, że tu trzeba działać i to natychmiast. Do tego samego wniosku doszedł i Pentham przysłuchując się dalszym słowom Lindsaya. Lindsay napomknął coś o Mac Cormicku. Dziś właśnie do specjalnie szczęśliwych zdarzeń losu należało zaliczyć fakt, że Mac Cormick nie przyszedł akurat tej nocy do klubu. Za to jutro przyjdzie na pewno i wtedy... II Radca królewski Wimblow był nie tyle śpiący, co znudzony. Toteż z całą gotowością służył Penthamowi informacjami.. - Ależ tak, pułkowniku - odłożył płachtę „Timesa”. - Nie byłem tam wprawdzie osobiście, za to słyszałem mnóstwo opowiadań. Ricewood jest czymś w rodzaju osobliwości narodowej. Niech pan pomyśli: podzwrotnikowa dżungla w sercu Anglii! Sir Gordon wydał podobno setki tysięcy funtów, by zaaklimatyzować niektóre gatunki egzotycznych roślin. I co ciekawsze, udało mu się. Jakieś dwadzieścia pięć lat temu, gdy po raz pierwszy zaprosił gości do Gordon’s Hill - tak się nazywa jego rezydencja - było o tym głośno w całym kraju. Teraz ludzie zapomnieli o tym. Ostatnio sir Gordon jakoś stronił od towarzystwa. - A gdzie leży to cudo natury? - Hm - radca królewski obserwował koniec swego cygara, jakby tam spodziewał się znaleźć odpowiedź - prawdę powiedziawszy nie wiem dokładnie. W każdym razie

gdzieś na południu. Dwieście, czy trzysta mil od Londynu. Doskonała szosa... Przynajmniej była taką w swoim czasie. W tej chwili makler giełdowy Harlow podbiegł do telefonu, którego jazgotliwy alarm rozdarł nocną ciszę. - Halo! - zaryczał wściekle. - Co to u diabła za kawały, żeby człowieka budzić po nocy? Ja... Gdy usłyszał dalsze słowa, wytrzeszczył ze zdumienia oczy. - Co? - niemal krzyknął. - Zlecenie giełdowe o tej porze? Pan chyba... Zresztą proszę do mnie zatelefonować rano... Miał już zamiar odłożyć słuchawkę, jednakże energiczny głos, atakujący membranę, powstrzymał go w ostatniej chwili. Dopiero teraz poznał rozmówcę. - Tak - wytrzeźwiał cokolwiek z oparów snu. To jeden z najpoważniejszych klientów. Nie miał najmniejszej ochoty go stracić. - Ależ panie doktorze - próbował perswadować znacznie łagodniejszym tonem - przecież dopiero piąta i... Doktor Really przerwał mu bezceremonialnie. Nie zwykł się bawić w delikatności, gdy chodziło o sprawy finansowe. - Gdybym się chciał dowiedzieć, która godzina, zadzwoniłbym do zegarynki, a nie do pana. Proszę zanotować zlecenie! Harlow stłumił westchnienie, nie mógł jednak stłumić ziewania. Dłuższa chwila minęła zanim zdołał odszukać blok i ołówek. Głos doktora zdradzał wyraźne zniecierpliwienie: - A więc... Harlow pisał posłusznie. Nagle ołówek zawisł w powietrzu: - Co? - przerwał dyktującemu. - Chyba źle zrozumiałem? - Dobrze pan zrozumiał - warknęła słuchawka - i... - Ależ... ale to przecież cały pakiet... - jęknął makler. - Niech się pan nie bawi w jasnowidza, dobrze? - zaproponował sarkastycznie doktor. - Chyba dyktuję zupełnie wyraźnie? - Jednak puszczanie takiej ilości akcji jednocześnie musi obniżyć kurs. Może puścimy je mniejszymi partiami i wówczas... - Nie. Sprzeda je pan od razu. I to zaraz po otwarciu giełdy! - Bez względu na straty? - Bez względu! Z Harlowa opadły resztki senności. Zlecenie zaczynało być mocno sensacyjne.

- Po jakim najniższym kursie? - Po każdym, jaki pan zdoła osiągnąć! Harlow przez pewien czas obserwował bezmyślnie odłożoną słuchawkę. - Fiuuu - gwizdnął wreszcie przeciągle. - To takie buty? Po każdym kursie? A więc Trust Stalowy... Doktor Really uchodził w City za tęgiego finansistę. Tak, tego nie można lekceważyć. - Łyknął kieliszek whisky - all right... Sięgnął zdecydowanym ruchem znowu po słuchawkę. Piąta nie piąta. Trudno. Pieczone gołąbki ani rusz same nie... Wiedział, kogo należy ściągnąć z łóżka, by wydusić z rozmowy pokaźną porcję funtów. Telefon zaczął pracować. W momencie, gdy doktor Really zakończył rozmowę, od drewnianej ścianki rozmównicy oderwał się jakiś cień, znikając bezszelestnie w załomie korytarza. Zaraz po tym w kabinie telefonicznej w hallu klubowym zapłonęła lampka. Tym razem głos, który odezwał się w słuchawce, nie miał w sobie ani śladu senności. - Tak - zdawał krótko raport - w porządku. Trzeba jeszcze... - słowa rozkazu brzmiały wyraźnie i bezapelacyjnie. Po skończonej rozmowie ktoś na drugim końcu przewodu westchnął ni to z ulgą, ni to z obawą. A może z jednym i drugim uczuciem jednocześnie. Zaczęło się... Karty zostały rzucone. * * * Pentham klął w żywy kamień niewinny rozkład jazdy. - Psiakrew! Co za porządki! Tylko dwa pociągi na dobę? Po prostu skandal. I żeby taki milioner... Dobrze Wimblowowi zachwycać się szosą. - Pentham nie miał własnego samochodu. - Wynajmować na trzysta mil? Ani mowy! Zegar w bibliotece klubowej wydzwonił wpół do szóstej. Pentham odłożył rozkład. Pierwszy pociąg odchodził za niecałą godzinę. Ledwo zdążył się przebrać i coś niecoś zabrać na drogę. A czekać na popołudniowy? Nie, lepiej nie. Lindsay wieczorem oczywiście wyśpiewa Mac Cormickowi o wazie. A ten nie będzie się bawił w rozkłady jazdy. Jego wielocylindrowy wóz połknie te trzysta czy ileś tam mil jednym haustem. Konkurencja Cormicka w razie ewentualnego licytowania się o wazę nie pozostawiała najmniejszych szans. Bo Cormick był potęgą finansową. I to nie tylko w porównaniu z Penthamem. Poza tym namiętnie miłował chińską porcelanę. Więc jedyną szansę stanowiło te kilkanaście godzin wyprzedzenia. Gdy Pentham wsiadł do taksówki, mrok rzedniał powoli na ulicach miasta. We wnękach bram było jeszcze zupełnie ciemno. Tak ciemno, że przytulona mocno do

muru sylwetka ludzka nie różniła się od jednostajnego tła. Dopóki czerwone światełko taksówki było widoczne, we wnęce panował niczym niezmącony bezruch. Dopiero gdy znikło, szara sylwetka zaledwie widoczna w mroku pobiegła do najbliższego automatu telefonicznego. Bo ten, kto wydawał rozkazy, nie znosił opieszałości. Ani nieostrożności. I potrafił wzbudzać w swych ludziach bezwzględny posłuch. III Pentham spojrzał na zegarek i odetchnął z ulgą. Teraz na pewno zdąży. Przestał go irytować sapiący motor samochodu i jego żółwie tempo. Co tam, jeszcze kilkaset metrów... Wyciągnął się na sfatygowanych sprężynach. Gorączkowe tempo przygotowań do podróży trochę go rozkleiło. Przez te kilka lat zasiedział się na miejscu. Przyzwyczaił się do wygód. Zardzewiał. Rzucił okiem przez zamazane szyby. Skręcili właśnie w Kingston Road. Jeszcze minutę i będą na dworcu. Zaczął obmacywać kieszenie, szukając fajki. Nie byłby taki spokojny, gdyby znał treść pewnej rozmowy i pewnej transakcji. Gdyby wiedział, że los jego podróży został przesądzony przez kogo innego. I to przesądzony w zupełnie odmienny sposób. Ale nie wiedział... - Psiakrew - zapuścił palce w którąś tam z rzędu kieszeń podróżnej kurtki - gdzie ta przeklęta fajka? Nagły wstrząs o mało nie zrzucił go z siedzenia. Cienko zabrzęczały szyby. Spóźnione jazgotanie klaksonów i zgrzyt hamulców. Pentham podskoczył. Kraksa. Szarpnął drzwiczki i wsunąwszy w rękę klnącego szofera banknot chciał biec w kierunku dworca. Nie miał zbyt wiele czasu do stracenia. Niespodziewana przeszkoda zatrzymała go w miejscu. Srebrne guziki na niebieskim tle. Pasiasty mankiet. Szczelnie opięty na korpulentnych kształtach mundur. Policjant. - Przepraszam - Pentham chciał go wyminąć. Automatyczny ołówek na kształt semafora zaznaczył zamknięcie drogi. - Przepraszam - powtórzył Pentham. - Proszę mnie przepuścić. Spieszę się na pociąg. Ale policjant nie chciał przeprosin. Chciał czegoś bardziej konkretnego. - Pan był świadkiem zderzenia, sir? - Nie, nic nie widziałem! W tej chwili szofer drugiego samochodu przestał się wykłócać ze swoim przeciwnikiem.

- Jak to nie? Właśnie w momencie, gdy ten patałach najechał na mnie, pasażer wyglądał przez okno. Musiał dokładnie widzieć cały przebieg hm... katastrofy - ostatnie słowo wymówił ze specjalną emfazą. - Najlepszy mój świadek. Nie pomogły perswazje ani pokazywanie legitymacji. Policjant był nieugięty jak skała. Imię, nazwisko, adres, imiona rodziców i tak dalej. Automatyczny ołówek biegł niestrudzenie po kartkach pokaźnej objętości notesu. Pentham miał pecha. Natrafił na służbistę, który niczego nie chciał zrozumieć. Musiał urzędować i czynił to z niewzruszoną powagą. Pentham raz po raz zerkał na zegarek. Wskazówki biegły naprzód z nieubłaganą konsekwencją. Wreszcie zostały tylko dwie minuty. Policjant urzędował w najlepsze i nic nie wskazywało na to, by miał zamiar kończyć. Coraz głębiej wdawał się w rozstrząsanie rodowodu Penthama. Ten w końcu nie wytrzymał. - Czy pan nie może zrozumieć, do cholery, że mi pociąg ucieknie sprzed nosa? - warknął napastliwie. W wodnistych oczach policjanta zamigotały niebezpieczne ogniki. - Czy pan chce, bym mu wytoczył sprawę o obrazę urzędnika, co? Pentham przygryzł wargi. Tak, wyglądało że to zrobi. A to jeszcze bardziej skomplikowałoby sprawę. Minęły czasy, gdy mógł się z niczym nie liczyć. Teraz był zwykłym, szarym obywatelem. Emerytowany pułkownik Reginald Pentham to przecież niewiele znaczy. A zresztą, nawet w tych czasach, gdy brał udział w „wielkiej grze”, mudurowa policja nieraz wchodziła mu w paradę. Gdy zziajany przybiegł na dworzec, dowiedział się, że pociąg właśnie przed pięcioma minutami odszedł. Następny był za pięć godzin. Diabli nadali. Najdalej za trzynaście godzin Lindsay dopadnie w klubie Mac Cormicka. I wypaple o wazie. A wówczas potężny motor samochodu Cormicka pokaże do czego jest zdolny. Strzepnął palcami. Pech... Gdyby wiedział, co postanowili ludzie, których istnienia nawet się nie domyślał, nie wspominałby o pechu. I zastanowiłby się głębiej nad wyruszeniem w tę podróż. * * * Człowiek w mundurze szofera kończył właśnie oględziny uszkodzonego samochodu. Zgięty błotnik i rozbity reflektor. No i w paru miejscach porysowany lakier. Wszystko razem bagatela. Najwyżej dwa funty. Był dumny, że poszło tak gładko. Mogło być dużo gorzej. Ale przecież i dwa funty to sporo pieniędzy. Szczególnie dla człowieka, którego jedynym zarobkiem jest prowadzenie publicznej

taksówki. Nie wyglądał jednak na zgnębionego. Raczej przeciwnie. Z najbliższego automatu zatelefonował pod pewien numer. Powiedział tylko parę słów. Wystarczyły one jednak, by ktoś komuś przekazał jedno jedyne słowo: „załatwione”. Szofer zadzwonił z kolei pod jeszcze inny numer. Z tym jednak rozmawiał o wiele dłużej. Nic dziwnego: rozmawiał z dziewczyną. Ze swoją dziewczyną. - Wiesz Mary, kupię ci sukienkę, jaką się tak zachwycałaś u Wolwortha! Ale dziewczyna dbała bardzo o moralność swego chłopca. - Skąd wziąłeś tyle pieniędzy? Szofer się zmieszał. - Bo, widzisz, miałem maleńką katastrofę i... - Katastrofę? I stąd pieniądze? - Nie, tego Mary nie mogła w zadem sposób zrozumieć. Szofer za to rozumiał doskonale. Tyle tylko, że z pewnych względów nie miał prawa jej tego tłumaczyć. IV Wagony obdrapane. Wytarty plusz obić. Wszystko brzęczało i jęczało przy każdym obrocie kół, jakby lada chwila miało się rozpaść w bezkształtną kupę żelastwa. Pentham z nienawistnym wstrętem oglądał nowo nabytą fajkę. Świństwo nie fajka. Oto są skutki kupowania w nieznajomym sklepie. Firma na fajce niby pierwszorzędna. Cena też odpowiednia. A wszystko razem ordynarne oszustwo. Gdy pierwszy raz pociągnął, myślał, że zwymiotuje. Gorzkie i śmierdzi. Miał nadzieję, że się wypali. Gdzie tam! Za drugim razem było jeszcze gorzej. Nic, tylko pluć. A jego własną fajkę gdzieś diabli wzięli. Czy wypadła wtedy w taksówce, czy gdzie indziej... Wszystko jedno. Dość, że jej nie ma. Pod plecami jęknęły obluzowane sprężyny. Ociężałym ruchem odłożył ilustrowany magazyn. Nudny. W ogóle był w paskudnym nastroju... Ciekawe, czy cały ten pociąg dojedzie o własnych siłach do celu? I co najważniejsze: o której? Powinien być o dziewiątej. Ach, prawda - przypomniał sobie - przesiadka w Brownstone. Dwieście z czymś mil... dziewięć godzin! Tempo jak za króla Ćwieczka. W ogóle na tej linii wszystko wygląda tak, jakby ubiegłe stulecie powróciło w pełni swych praw. Mac Cormick może być najwcześniej... - zaczął obliczać. Na drogę zużyje w każdym razie ze dwie godziny albo powiedzmy nawet około trzech. W każdym razie noc, przygotowania do podróży... Nie, nie powinien chyba dotrzeć prędzej jak o jakiejś pierwszej...

Monotonny stukot kół wpadał w rozmyślania usypiającym rytmem. - Proszę o bilety, sir... - usłyszał jak przez mgłę. Nie otwierając oczu sięgnął do kieszeni. Konduktor jednak zamiast wycofać się z przedziału ruszył w głąb. - Dziękuję, madame... - O której będziemy w Brownstone? - Głos był melodyjny jak dźwięk srebrnych dzwoneczków. - Dziewiętnasta dwadzieścia dziewięć. Szmer zasuwanych drzwi. - Madame? - zdziwił się Pentham. - I ten cudny głosik? Musiała widocznie wsiąść w czasie mojej drzemki. Otworzył oczy rzucając dyskretne spojrzenie na miejsce od oknem. Zamknął je jednak czym prędzej. Nie madame, a szkarada. Jakiś wypłowiały beret nasunięty na uszy. Brązowe okulary ogromnych rozmiarów i nogi... No, trudno to w ogóle nazwać nogami. Pentham był specjalnie czuły pod tym względem. A tu, sądząc po rozmiarach sportowych buciorów sięgających aż do połowy łydek, jakieś okropne odnóża. Diabli nadali takie czupiradło - wściekał się w duchu - tylko skrępowanie. Jak pech to pech. W każdym razie: dama. Akurat okropnie zachciało mu się palić. No, nie ma co udawać dalszej drzemki. - Przepraszam - ukłonił się grzecznie - czy pani pozwoli zapalić? - Proszę - głos znacznie mniej melodyjny. Jakby stłumiony. Pentham zabrał się do swej fajki. Po chwili palący goryczą sok zaczął sączyć się przez cybuszek do gardła. Łykał przepojoną nikotyną ślinę. Nie wypadało przecież pluć przy damie. Żeby ją wszyscy... Wściekłość w duszy Penthama narastała w alarmującym tempie. Sięgnął po odłożony magazyn. Lepsze już to, niż... Po kilku minutach dama zaczęła szamotać się z oknem. Nie wypadało nie zauważyć. - Przepraszam, czy chce pani otworzyć? - Tak... Brak powietrza. - Głos suchy, coraz mniej melodyjny. Ano trudno. Chcąc nie” chcąc zaatakował okno. Przedsięwzięcie nie należało do najłatwiejszych. Zanim zdołał opuścić upartą ramę, wystąpiły mu na czoło kropelki potu. - Dziękuję... W głosie damy dźwięczały jakieś dziwne nutki.

Nie zastanawiał się jednak nad nimi. Nic go nie obchodziła razem ze swoimi okularami. Fajka dla odmiany przestała ciągnąć! Widocznie się zatkała. Tandeta jakiej świat nie widział. Przeczyszczać? Nie. Lepiej nie. Co innego, gdyby był sam w przedziale. A tak... W każdym razie kobieta. Nie miał prawa narażać jej na nieestetyczne widowisko. Wsadził fajkę do kieszeni. Wetknął nos w magazyn starając się bezskutecznie zrozumieć za - wiłą pointę jakiejś nowelki. Znowu odgłosy szamotania się z oknem. Zrezygnowanym ruchem odłożył czasopismo. - Chce pani zamknąć okno? - Tak, zimno... Powstał powoli. Uwzięła się widocznie, by mu nie dać chwili spokoju. Mechanizm okna świadczył o żelaznej konsekwencji konstruktora. Tak samo trudno było je zamknąć, jak i otworzyć. Właśnie kończył skomplikowaną operację, gdy do przedziału zajrzał konduktor: - Za dziesięć minut dojeżdżamy do Brownstone. Pentham odetchnął z ulgą. Resztę drogi będzie mógł odpocząć po tych wentylacyjnych zachciankach. Dama nabrała nagle życia. Sięgnąwszy po mały neseserek wyszła z przedziału. Pogonił za nią złośliwym spojrzeniem. Pewno się chce upiększyć po podróży! Niewiele jej to pomoże. Żeby nie wiem co robiła. Czy” takie coś nie posiada w ogóle lusterka? No, niech ją tam... Korzystając z jej nieobecności zabrał się do przeczyszczenia fajki. Wielka kropla brunatnego soku kapnęła na podróżną kurtkę, znacząc niechlujną plamę. - Pskakrew! - zaklął na głos. - Ależ pechowa seria... Zaczęło się od tego nieszczęsnego szlemika. Szlemik bez pięciu. Bagatela! Jak klub klubem raz tylko miała miejsce podobna kompromitacja. Wtedy wpadł Cormick. W zeszłym roku. A przecież dotychczas jeszcze wspominają o tym w formie rodzinnej anegdoty. Teraz przybędzie nowa anegdota. Oczywiście: reputację jednego z najlepszych brydżystów wezmą diabli. Żeby chociaż z tą wazą coś wyszło... Bo na informacjach Lindsaya nigdy nie można polegać w stu procentach. Jak nic mógł coś przekręcić. Zdarzyłoby mu się to nie po raz pierwszy. Zresztą, przy jego roztrzepaniu... Spojrzał na zegarek. No, nareszcie to nieszczęsne Brownstone. Sięgnął po swoją walizkę. Uderzył go elegancki wygląd bagażu nieznajomej. Świńska skóra i białe, metalowe okucia. Chyba że srebra? Tak, wyglądało na to. Bagaż dziwnie nie pasował

do osoby właścicielki. Oprawiony w skórę bilet wizytowy chybotał się miarowym ruchem. Zerknął ciekawie. I aż gwizdnął. „Florence Gordon, Ricewood Hill”. Więc chyba córka? Bo przecież nie żona? W każdym razie za młoda. No, ładnie musi wyglądać cały ten multimilioner, jeśli zdobył się na spłodzenie tego rodzaju potomstwa. Wcisnął czapkę na głowę. Zoperowana fajka znowu zaczęła ciągnąć. W rezultacie nie wiadomo co lepsze. Ten wstrętny sok spływający na język. Splunął zamaszyście. I właśnie w tej samej chwili: - Dojeżdżamy już do Brownstone, prawda? Głos melodyjny jak wiolonczela. Melodyjniejszy niż dotąd. Spojrzał i osłupiał. Zamroczyło go tak, jakby otrzymał niespodziewany cios pałką w głowę. Wytrzeszczył oczy i zastygł w bezruchu. Nie odpowiedział. Nie był w stanie odpowiedzieć. Nie był w stanie nawet zamknąć ust, które bezwiednie otworzył. Pułkownik Reginald Pentham, były as Intelligence, kawaler iluś tam orderów, między innymi najwyższych, który niejedno już w życiu widział, stał jak zaczarowany. I prawdę powiedziawszy, wygląd jego w tej chwili nie czynił zbyt dobrego wrażenia. Raczej wprost przeciwnie. Cóż u licha - myślał bezradnie - przecież to niemożliwe. To ma być ta sama istota? Platynowa gęstwina ocieniała bogactwem loków delikatną twarzyczkę. Kształtne, maleńkie stopki w arcydziełach sztuki szewskiej. I oczy... Fiołkowe, rozświetlone iskierkami wesołych chochlików. - Przepraszam! - Konduktor potrącił go wchodząc do przedziału. Zdjął z siatki wytworny bagaż. Jeszcze raz go potrącił wychodząc za nieznajomą. Pułkownik Reginald Pentham stał jak zaczarowany. Dopiero po dłuższej chwili odzyskał zdolność ruchu. Psiakrew - zaklął bezradnie. - Żeby... żeby... - Pomimo wysiłku nie potrafił określić tego co zaszło przed chwilą. - Czarna passa... Nic innego tylko czarna passa - odplunął gorzki sok, po czym zacisnąwszy palce na rączce walizki ruszył chwiejnie ku wyjściu. V Pociąg, łączący Ricewood z Brownstone, spisał się znacznie gorzej od swego poprzednika. Tuż przed samym kresem podróży utknął na jakiejś stacyjce i stał z niewiadomego powodu przeszło godzinę. Gdy Wreszcie dotarł do Ricewood, dziesiąta minęła już dawno. W każdym razie dotarli. Pentham przez cały czas rozmyślał o transformacji towarzyszki podróży. Dama zniknęła w Browstone. Widocznie nie jechała do Ricewood. Pomimo wysiłku nie zdołał odegnać natrętnej wizji fiołkowych oczu.

Za oknami wagonu zalegał gęsty mrok, rozświetlany zamazanymi plamami latarek ręcznych. Pomimo szczupłości bagażu musiał skorzystać z usług tragarza. Inaczej połamałby chyba nogi na peronie. Jak zdołał zauważyć, był jedynym podróżnym, który tu wysiadał. W niewielkiej poczekalni kopciły naftowe lampy. Światło ich odbijało się szklisto od tkwiących bezużytecznie w żyrandolu żarówek. - Co to - zażartował bez humoru - oszczędność prądu? Tragarz wzruszył ramionami. - Małe uszkodzenie w elektrowni, sir. Otrzymawszy napiwek znikł, zanim Pentham zdołał go zapytać o Gordon’s Hill. Pentham rozejrzał się bezradnie. Na sali było pusto. Tylko jakaś bezbarwna panienka zamykała kiosk z gazetami. Pospieszył ku niej w obawie, by i ona z kolei nie zniknęła. - Droga do Gordon’s Hill? - spojrzała na niego wyraźnie zdumiona. - Chce pan tam iść? - Oczywiście! - Hm - pokiwała głową z powątpiewaniem. - I to teraz, po nocy... - No, powiedzmy, że noc jeszcze nie nadeszła. Czyżby były jakieś przeszkody. - Przeszkody? - zamyśliła się. - Nie... To jest, właściwie... - utknęła. - Nie - oświadczyła wreszcie pewniejszym głosem - przeszkód nie ma. Tylko daleko. - Bardzo daleko? - Przeszło osiem mil. I do tego... - znowu zawahała się. - Widzi pan, Gordon’s Hill leży na wyspie. Jest wprawdzie motorówka i łodzie rybackie, ale teraz... Zwłaszcza gdy... - nie skończyła. Jej wyraźne niedomówienia nie mogły ujść uwagi Penthama. Nie zastanawiał się jednak nad ich znaczeniem. Dosyć miał własnych trosk i kłopotów. Nie można powiedzieć, by droga do upragnionej wazy układała się zbyt gładko. - Chyba jednak znajdę tu jakiś samochód czy coś w tym rodzaju? - Tak - panienka przekręciła klucz w kłódce - jest tu samochód. Taksówka ojca Browna. Czeka codziennie przed stacją na pasażerów południowego pociągu. Ale na wieczorny nigdy nie przyjeżdża. Traciłaby tylko czas. - Zamknęła teczkę. Widocznie zamierzała odejść. - Chwileczkę - powstrzymał ją błagalnym gestem. - Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć, jak mam znaleźć garaż ojca Browna?

- Och - roześmiała się lekko - nic łatwiejszego. Z dworca prosto, potem w lewo, wreszcie trzecia ulica na prawo. Tuż za rogiem. Bardzo blisko. Może i było rzeczywiście bardzo blisko. Jeżeli jednak chodzi o łatwość znalezienia garażu, panienka z kiosku mocno przesadziła. Przed dworcem panował mrok tak gęsty, że Pentham nie mógł dostrzec własnej ręki. Z uporem godnym lepszej sprawy zrobił kilkanaście kroków, potknął się o coś niewidocznego w ciemnościach, otarł boleśnie kostkę u nogi i zrezygnowany wrócił na dworzec. Na szczęście w korytarzu spotkał jakiegoś tragarza. - Czy nie moglibyście mnie doprowadzić do garażu ojca Browna? - przytrzymał go za rękaw bluzy- Tragarz nie zdradzał najmniejszego entuzjazmu. Dopiero widok pieniędzy zdołał go jako tako przekonać. - Ano, pół funta to jest mimo wszystko pół funta - zauważył filozoficznie i zaczął zapalać karbidową latarkę. VI Do garażu naprawdę było niedaleko. Już po paru minutach wędrówki żółtawa plama światła, pełgająca po nierównych płytach chodnika oznajmiła, że dotarli do celu. - Przyprowadzam panu pasażera, ojcze Brown - zaanonsował tragarz. Po chwili cichnące w oddali kroki dowodziły, jak bardzo mu się śpieszyło. Pentham rozejrzał się wokoło. Na środku niedbale skleconego baraku stał przedpotopowy Ford. Pod podniesioną maską motoru manipulował coś człowiek w zatłuszczonym kombinezonie. - Pasażera? - podniósł głowę, prezentując gładką łysinę i białą jak śnieg kozią bródkę. - Tak - potwierdził Pentham. -, Chciałbym mianowicie jechać... - Wykluczone - przerwał mu w pół zdania ojciec Brown. - Dopiero przed chwilą wróciliśmy z wędrówki. Ja i on - wskazał kiwnięciem głowy samochód. - Potrzebujemy odpoczynku. Pentham przysiadł na blaszance od benzyny. - Chodzi o niewielką przejażdżkę. - Dość mam jak na dzisiaj przejażdżek - sarknął starzec. - Pański poprzednik też mnie wynajął na przejażdżkę. A potem włóczyliśmy się przez sześć bitych godzin po rozmaitych wertepach. Dotychczas nie mogę zrozumieć, w jakim celu. - Wszystkiego osiem mil...

- Ani pół mili!... Poczekaj pan - popatrzył na niego podejrzliwie. - Osiem mil? Czy nie ma pan przypadkiem na myśli przystani Gordon’s Hill? Właśnie! - Penthama aż zdziwiła jego domyślność. - Ach, tak! - parsknął. - Gordon’s Hill! Tylko tyle? I do tego po nocy? Mała przejażdżka... Nie pojadę! Rozumie pan? Nie pojadę - niemal krzyczał. - Ani za dwa funty. Ani za trzy. Ani nawet za pięć - dał nurka pod maskę samochodu. Pentham ssał cybuszek niezapalonej fajki. Niech to wszyscy diabli. Na dobitek zaczął mu dokuczać głód..Utknąć tuż przed celem? Żeby Mac Cormick sprzątnął mu sprzed nosa wazę? - A za dziesięć funtów? Brown wyprostował się nagle. - Co? - przyglądał się Penthamowi jak jakiemuś nieznanemu okazowi. - Dziesięć funtów za jazdę do przystani? - Tak. - Hm... podrapał się w łysinę. - To ma być propozycja na serio? Pentham wyjął z portfela banknot i wyciągnął go ku staremu. - - Proszę. Teraz chyba nie wątpicie? Brown obejrzał papier ze wszystkich stron. - Tak - mruknął. - Nie wątpię. I co więcej: banknot jest prawdziwy. W takim razie... - Dobry wieczór, ojcze Brown - tyczkowata sylwetka wychynęła z ciemności. Metalowe guziki zabłysły mdławo odblaskami światła. Pentham spojrzał z ukosa na przybysza. Znowu policjant! Bania się z nimi dziś rozbiła, czy co? Policjant zwrócił się do Browna. - Wróciliście jednak. A już zaczynaliśmy się o was martwić. - Ano wróciłem - Brown nie przestawał majstrować przy motorze. - Ale za chwilę znowu jadę. I to do przystani. - Ho, ho! - policjant był wyraźnie zdziwiony. - Na przystań? Po nocy? A po co? - Z tym panem - Brown machnął ręką w kierunku Penthama. Policjant odwrócił się powoli. - Ach, tak - obrzucił Penthama przeciągłym spojrzeniem. - Z tym panem? Przepraszam - zasalutował lekko - pan tu jest obcy? Pentham miał już całkiem dosyć indagacji policyjnych. - Cóż - wzruszył ramionami. - To już jak kto uważa. - Przyjechał pan wieczornym pociągiem? Pentham w milczeniu nabijał swoją fajkę. Policjant pokiwał głową z ubolewaniem. - Nie chce mi pan odpowiadać, sir?

- Coś w tym rodzaju - odrzucił cicho. Był wściekły do granic wytrzymałości. Jeżeli ten dryblas ma zamiar przeszkodzić mu w jeździe, znokautuje go nie bacząc na skutki. - Przepraszam, jak się pan nazywa? - Jakoś tam się w każdym razie nazywam - przytknął zapałkę do fajki. Znowu ten wstrętny odór. Z czego właściwie to świństwo jest zrobione? Popatrzył z nienawiścią na fajkę. - Ja jednak chciałbym wiedzieć - policjant nie miał zamiaru ustąpić. - Ba... - mruknął niedbale - ja też wiele rzeczy chciałbym wiedzieć. Niestety - jednak nie wiem i jakoś żyję. Dryblas w mundurze wyprostował się nagle w całej swej imponującej postaci. - Proszę o jakąś legitymację - głos jego zabrzmiał urzędową powagą. - Oho! - Pentham spojrzał na niego spod oka. A od kiedy to, jeżeli wolno zapytać, w Anglii obowiązuje przymus paszportowy? - Od chwili, gdy w tej okolicy popełniono morderstwo! Pentham bez słowa sięgnął do kieszeni. Skoro popełniono morderstwo - policjant był w porządku. - Dziękuję - przejrzawszy dokładnie legitymację zwrócił ją Penthamowi. - Jedzie pan do Gordon’s Hill? - Jadę. - Radziłbym odłożyć tę wizytę. Pentham wzruszył ramionami. - Niemożliwe. - Jak pan uważa. Muszę jednak uprzedzić, że na wyspie od pewnego czasu dzieje się coś dziwnego. No... zresztą to pańska sprawa... Nie mam prawa zatrzymywać siłą. Dobranoc! Po chwili już go nie było. W tym samym momencie Brown z trzaskiem zamknął maskę. - Gotowe. Możemy jechać! Samochód trząsł niemiłosiernie. Na wybojach, których nie brakowało, wyprawiał takie harce, że Pentham musiał się trzymać kurczowo, by nie wylecieć. - Tak - mruknął Brown. Paskudna droga. A i resory swoje już wysłużyły... - Że też sir Gordon nie każe wybudować szosy? - Jakże? Wybudował.” I to pierwszorzędną. Ale szosa prowadzi od innej strony. A pociągami do niego nikt nie przyjeżdża. To i nie dba o tę drogę... Zły pan na Hollowaya?

- Hollowaya? - No tak! Na tego policjanta. Trudno mu się nawet dziwić, że taki przyczepny. Od tego morderstwa wszyscy potraciliśmy głowy. Dotychczas było u nas spokojnie jak w raju. A tu przedwczoraj ni stąd ni zowąd wyławiają z rzeki trupa młodej dziewczyny. W piersi sztylet wpakowany aż po rękojeść. Na szyi stryczek przywiązany do korkowego drewna. - Co? - zainteresował się nagle Pentham. - Korkowe? - I u nas się dziwili, co to może znaczyć. Pentham zamyślił się. Trup zamordowanej wrzucony do rzeki przywiązany do korkowego drewna? Coś tu nie pasowało. Bo jeżeli... A co mnie to wszystko obchodzi? - żachnął się. - Przyjechałem po wazę, a nie dla rozwiązywania kryminalnych zagadek. - Na drugi dzień miała przyjechać komisja - ciągnął dalej stary. - Tymczasem zwłoki złożono w szopie. Drzwi zamknięto na kłódkę. Postawiono wartę. Właśnie Holloway pilnował. No, i jak przyjechali otworzono szopę, okazało się, że zwłoki zniknęły bezj śladu. Nikt nie mógł wytłumaczyć, w jaki sposób się to stało. Holloway dostał takiego prztyczka w nos, żę aż hej! Biega teraz jak kot z pęcherzem. Chce sobie poprawić opinię. Samochód wykonał serię epileptycznych podskoków, potem zamarł w miejscu. Światła reflektorów wydarły z ciemności jasny zrąb jakiegoś budynku. - Przyjechaliśmy - Brown zgasił motor. Tu właśnie mieszka Perkins. Jeżeli on nie zechce przewieźć pana motorówką, to będzie pan musiał wracać do Ricewood. O innych szkoda marzyć. Od tego morderstwa siedzą zabarykadowani w domach jak myszy w norach. Po zachodzie słońca nikt nie wytknie nosa na dwór... - Wygramolił się z samochodu. Kołatanie trwało dosyć długo, zanim wywołało jakiś oddźwięk we wnętrzu budynku. Potem zaczęły się prowadzone przez drzwi pertraktacje. Pentham siedział jak na szpilkach. Mac Cormick na pewno już wyruszył w drogę. A jeżeli nawet jeszcze nie, to lada chwila wyruszy. Za trzy, najdalej cztery godziny będzie na miejscu. Wreszcie trzasnęły otwierane drzwi. Ktoś głośno ziewając, wyszedł na drogę. W świetle reflektorów jasną plamą zamajaczyła twarz. - Perkins ani rusz nie chce jechać na wyspę - zaraportował Brown. - Przyprowadziłem... Może panu uda się go namówić.

- Nie - oświadczył stanowczo przybyły. - Nikomu się nie uda. Żeby mi nawet nie wiem jakie skarby kładziono na stół, nie zrobię ani metra w kierunku wyspy. Rzeczywiście był nieugięty. Nie pomogły żadne najbardziej nawet kuszące propozycje. A przecież Pentham posunął się aż do dwudziestu funtów. - Widzi pan - tłumaczył pykając z krótkiej porcelanowej fajeczki - żeby chodziło tylko o tę topielicę, to może bym zaryzykował. Ale topielica to tylko szczegół w tym wszystkim, co się tu dzieje. A dzieje się właśnie na wyspie. I to nie od wczoraj. Już jakieś trzy dni. Od chwili, gdy cała dawna służba poszła na urlop, a na jej miejsce przyjechały te żółtki. - Żółtki? - spytał Pentham, aby coś powiedzieć. W myśli gorączkowo szukał wyjścia z sytuacji. Musi się dostać na wyspę, żeby tam nie wiem co. Za wszelką cenę. Żeby miał nawet wpław przebyć rzekę. - Właśnie - potwierdził Perkins. Chińczycy czy coś w tym rodzaju... Widziałem ich, jak przejeżdżali pałacową motorówką. Nie podobali mi się, jakem Perkins. Z oczu im źle patrzyło. I już zaraz na drugi wieczór zaczęły się te krzyki... Człowiek aż cierpnie, gdy słyszy coś podobnego. Jakby kogoś obdzierali żyw-; cem ze skóry. Tej samej nocy latał nad wyspą samolot. Narobił takiego hałasu, że wszystkich pobudził.. Moja stara ściągnęła mnie z łóżka. „Wojna się znowu zaczęła - powiada. - Zaraz będą bomby rzucać.”; Bomb wprawdzie nie było, ale rakiet nie żałowali.. Białe, kolorowe, jakie kto chce. A znowu rano wyło-; wili tę dziewczynę. Diabli wiedzą, co o wszystko ma znaczyć. W każdym razie na pewno nic dobrego. A sprawdzać na własnej skórze? Dziękuję! Nie opłaci się... Pentham sięgnął po papierosa. Fajka tylko go denerwowała... Musiał przecież wszystko przemyśleć. - To może choć wynajmiecie mi waszą motorówkę? - zaproponował. - Zapłacę dwadzieścia funtów. Perkins zastanowił się. - Wynająć? - powtórzył przeciągle. - A czy pan umie obchodzić się z motorem?, Mimo całej depresji Pentham z trudem stłumił uśmiech. Czy umie się obchodzić z motorem? Ostatecznie pierwsza nagroda na zawodach „Klubu Błękitnych” miała swoją wymowę. - Owszem - zapewnił rzeczowo - umiem! Perkins machnął ręką.

- Nie - zdecydował - nie da rady. Bo kto by mi odwiózł moją „Jaskółkę” z powrotem? Kto wie, co tam z panem zrobią na wyspie, a łódź przepadnie na amen. Lepiej niech pan zrezygnuje z tej wizyty, sir. Bo inaczej jutro pewno wyłowimy pana z rzeki. Po co ryzykować? Pentham zapalił następnego papierosa. Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż dostać się na tę wyspę - pomyślał bez humoru. Łyknął haust dymu. - Czekajcie - popatrzył na szofera. - A gdyby tak mnie odwiózł ojciec Brown? Starzec żachnął się gwałtownie. - Mam jechać na wyspę, po ciemku? - Chyba na motorówce jest jakaś latarnia? - Owszem - przyznał skwapliwie Perkins - jest i to bardzo silna. - Proponowana kombinacja zaczęła mu się podobać. Dwadzieścia funtów piechotą nie chodzi, a skoro kto inny ma ryzykować skórę... - Pojechalibyście? - zapytał bezpośrednio Browna. - Umiecie przecież obchodzić się z „Jaskółką”. Nieraz ją prowadziliście. Brown kręcił niezdecydowanie głową. - Ale... - Dam wam dwadzieścia funtów - powiedział Pentham. - I dla mnie też dwadzieścia - wtrącił skwapliwie Perkins. - Naturalnie - sięgnął pośpiesznie do portfela. Znał psychikę tego typu ludzi. Wiedział, że widok pieniędzy przekonuje silniej od wszelkiej perswazji. Brown potarł czoło. - Co tam! - wyciągnął rękę. - Raz kozie śmierć. VII Gniewnie chlupotała rozcinana dziobem łodzi woda. Światło przyczepionej na przodzie latarni rzucało na powierzchnię rzeki migotliwe plamy. Monotonny stukot motoru wpadał miarowym rytmem w panującą wokół ciszę. Nagle wysoki, wibrujący krzyk zabrzmiał we mgle. Brown schwycił ramię Penthama. - Słyszy pan, sir? - głos jego wyraźnie drżał. - Słyszę - Pentham pomacał kieszeń. Krzyk rzeczywiście brzmiał niesamowicie. - Może jednak zawrócimy? zaproponował starzec. - Nie! - Pentham przysunął się do kierownicy. Był zdecydowany w razie potrzeby objąć sam prowadzenie łódki. Choćby przyszło przy tym użyć siły. - To pewno jakiś nocny ptak - rzucił uspokajającymi tonem. Sam zresztą w to nie wierzył.

Nadsłuchiwali przez chwilę. Krzyk jednak się nie powtórzył. Nad rzeką znowu zapadła cisza nocy. Światło latarki przemknęło po splątanym gąszczu, zatrzymując się na jaśniejszej plamie kamiennej przystani. - Uff! - Brown odetchnął z nie ukrywaną ulgą. - Przyjechaliśmy. Dziób motorówki stuknął o twardy stopień. Pentham wyskoczył na brzeg. Podeszwy głucho stukały po kamieniach. Przystanął niezdecydowanie ną kamiennej platformie. Dalsza wędrówka wyglądała raczej niezachęcająco. W odległości paru metrów leżała jednostajnie czerń nieprzejrzanych ciemności. Tylko tam, dokąd sięgało światło latarni, szarzał krótki korytarz rozrzedzonego nieco mroku. Pentham spojrzał weń bez przekonania. Jeszcze tylko parę kroków jako tako, ale dalej? Żeby choć nie było tej przeklętej mgły. - Nie moglibyście mi pożyczyć do jutra waszej latarni? - zawołał w kierunku łodzi. - Zapłaciłbym dobrze. - Za żadne skarby, sir. Zresztą i bez niej trafi pan bardzo łatwo. - O! - podniósł jeszcze wyżej latarnię. - Widzi pan tę alejkę? Prowadzi wprost do pałacu. Nie może pan zabłądzić. Z obu stron nieprzebyta gęstwina zarośli. Nawet po omacku dojdzie pan na samo miejsce. Teraz dopiero dojrzał wyrwę w ścianie roślinności. Dał nurka w zagęszczony mrok. Ano, skoro prowadzi do samego pałacu... - Szczęśliwej drogi, sir! - Zabulgotała rozbijana śrubą woda. Zgasły ostatnie błyski latarni. Ruszył przed siebie. Szedł pewnym krokiem. Jeszcze w dawnych czasach wykształcił w sobie poczucie kierunku. Pod podeszwami miękko szeleściły zeschłe liście. Ależ ciemno. Miał wrażenie, że mógłby zgnieść w palcach mrok jak kawałek czarnego aksamitu. Widocznie aleja stanowiła tunel zarośnięty szczelnie od góry. Na słuszność tego przypuszczenia wskazywało również pewne zagęszczenie powietrza. Oddychał z niejakim trudem. Duszno, jak wszyscy diabli... Poczuł nagle przemożną ochotę na fajkę. Naładował po omacku porcję tytoniu. Mnóstwo przy tym porozsypywał. Cóż... Widocznie zardzewiał w nieróbstwie obcinacza kuponów. Przecież to już kawał czasu jak wyszedł ze służby. Może to i dobrze przewietrzyć się niekiedy.

Przystanął, chcąc zapalić fajkę. Zmarnował wiele zapałek. Zawilgły. Może od mgły, a może w czasie jazdy łódką, gdy woda opryskiwała go gęstym prysznicem. Wszystko jedno. Niedbałym ruchem odrzucił puste pudełko. Fajka jednak świeciła czerwonym żarem. Właśnie ostatnia zapałka rzuciła iskrę ńa tytoń. Ruszył dalej. W każdym razie - pykał fajeczkę - nie można powiedzieć, by ta alejka należała do najkrótszych. Minęło już dobrych kilkanaście minut od chwili, gdy zanurzył się w otworze tunelu. A przecież umiał porządnie wyciągać nogi. Zawahał się. A jeżeli zabłądził? W tych egipskich ciemnościach wszystko możliwe. Powiedzmy: jakieś odgałęzienie” alejki, w które właśnie mógł wejść? Wprawdzie szofer o istnieniu takiego odgałęzienia nie wspominał, jednak... No, tak, chłop miał porządnego stracha, mogło mu wiele wylecieć z głowy. Chciał jak najprędzej odbić od brzegu. Dbał tylko o to jedno. W takich okolicznościach nie możną stuprocentowo polegać na informacjach. Po krótkiej chwili namysłu podjął znowu swą wędrówkę w mroku. Tak czy inaczej nie ma sensu stać na miejscu. W każdym razie gdzieś wyjdzie. Do rana jeszcze daleko. Żeby tylko ten Mac Cormick... Ogarnęła go wściekłość, że nie wziął kieszonkowej latarki. Ale skąd niby miał przewidzieć takie tarapaty? Do tego ani jednej zapałki. Fajka zaczynała już dogasać. Na szczęście straciła nieco swą pierwotną gorycz. Ale i tak nie ma czym zapalić. Diabli nadali. Rozkoszny spacerek... Zaszeleściły liście. Trzasnęła gałązka. Ptak? Nie... w każdym razie jakaś większa sztuka. Chwilami Pentham miał niemal fizyczne uczucie, że jest śledzony. Znowu trzask łamanych gałęzi. Tym razem zupełnie blisko. Mimo woli wsunął rękę do kieszeni. Palce objęły machinalnym ruchem twardy kształt rewolweru. Nagle parsknął śmiechem, wyjmując rękę. - Nie staruszku - mruknął półgłosem - tamte czasy już dawno minęły. Nikt nie ma powodu czyhać na twoje życie. Zwyczajna transakcja handlowa. Może troszkę bardziej skomplikowana niż wejście do sklepu przy sąsiedniej ulicy, ale to nie zmienia ogólnej sytuacji. Nie jesteś już kimś, na kogo warto tracić kulę. Westchnął. Bodaj nawet czy nie z żalem. W każdym razie wtedy żyło się intensywnie. Żyło się! A teraz? Wegetacja zasapanego pasibrzucha. Ten nocny spacer wytrącił go jednak trochę z równowagi. Zapomniał już niemal o tamtych czasach i

nagle... Swoją drogą, jak bardzo wiele dla wyobraźni stanowią dekoracje. Wystarczy samotność w przepojonej zapachem dżungli nocy, by... Nagle drgnął. Gdzieś, niezbyt daleko, huknął strzał. ...Colt 44 - określił w myśli. Nie miał najmniejszej trudności w rozpoznawaniu rodzaju broni po odgłosie strzału. Huk nie zaniepokoił go ani trochę. Szedł dalej. Czyżby strzelnica? A może dziwaczny gospodarz strzela na wiwat, aby odstraszyć ewentualnych rabusiów? Wiedział, że niektórzy skądinąd nader spokojni mieszkańcy bardziej zapadłych miejscowości, miewali taki zwyczaj. Znowu, strzał. Tym razem jak gdyby jeszcze bliżej. Coś roztrąciło liście w górze. - Kula? - wydął wargi, kiwając z dezaprobatą, głową. - Jeszcze mnie tu ustrzelą jak kaczkę. Mac Cormick triumfowałby... Jeszcze krok i... Nerwy naprężyły się jak stalowe struny. Krzyk. Krzyk mordowanego człowieka. I znowu strzał. Jakieś chrapliwe, urywane rzężenie. To już nie wyglądało na żarty. Bez chwili namysłu wyszarpnął z kieszeni rewolwer. Zarepetował. Podniósł bezpiecznik. Przecież... Jakiś tam ułamek sekundy trwało, zanim ustalił kierunek, skąd dobiegały jęki. Miał wrażenie, że tuż przed nim. Wskazujący palec dotknął delikatnie cyngla. Spłynął nań orzeźwiający spokój. Tak jak kiedyś. Serce uderzało spokojnym rytmem. - Halo! - zawołał donośnym głosem. - Kto tam? Kto potrzebuje pomocy? Milczenie. Tylko słabnące odgłosy chrapania. Trzask. Tym razem dojrzał przez liście błysk wystrzału. Tak, to było przed nim. Na pewno. Może nawet w alejce. W każdym razie o kilka jardów od niego. Co u licha? Przycisnął kolbę rewolweru do prawego boku i pobiegł w ciemność. Nagle, tuż przed oczyma, wykwitła ognista róża. W uszach zawirował boleśnie huk. Poczuł zapach spalonego prochu. Później już nic nie czuł. Miał wrażenie, że potężne konary drzew runęły całym ciężarem na czaszkę. Zawirowały purpurowe koła. Coraz prędzej. Zaszumiały tysiące wodospadów. Potem powoli wszystko ucichło i zgasło. Mózg utonął w czarnej mazi mroku. * * * W obszernym pokoju czekało czterech mężczyzn. Dwóch białych i dwóch kolorowych. Światło naftowej lampy odbijało od lustrzanej powierzchni polerowanego mahoniu. Jeden z białych nerwowym ruchem ogładził szpakowatą czuprynę. Wzrok jego raz po raz biegł ku złoconym wskazówkom antycznego zegara.

- Okropnie długo trwa to wszystko - rzucił w przestrzeń. Nikt mu nie odpowiedział. Wreszcie nie wytrzymał: zerwał się z fotela i poszedł do stojącego w kącie pokoju baru. Powolnym ruchem napełnił szklaneczkę. Ręka jego wyraźnie drżała. Kilka kropel złocistego płynu padło na marmurowy blat. Drugi biały obserwował go spod oka. Podszedł ku niemu. - Spokojnie, szefie! - zniżył głos. - Nerwy w garść. Bo gdy wasze zawiodą, co się stanie z nami wszystkimi? - Starszy pan wychylił jednym haustem alkohol. - Masz rację - powiedział z namysłem. - Nerwy! To najważniejsze. Ale nie jestem pewien, czy nie przeceniłem ich wytrzymałości. - Miejmy nadzieję, że wytrzymają. Muszą zresztą wytrzymać. Teraz, gdy... Starszy pan znowu spojrzał na zegar. - Najchętniej wycofałbym się ze wszystkiego - powiedział znużonym głosem. - Za późno. Zbyt daleko zabrnęliśmy, by można zawrócić. - Sięgnął po butelkę. - Jeszcze jednego, szefie? Ciemnoskóry podniósł się leniwie z fotela. - Ładna historia. Łykają sobie w najlepsze, a nas ignorują. Zupełnie jak byśmy przebywali na innej planecie... - Jego bose stopy bezszelestnie grzęzły w puszystym dywanie. Do pokoju wszedł mężczyzna w liberii lokaja. - Liyang jeszcze nie wrócił? Starszy pan rozłożył bezradnie ręce. - Jeszcze nie. I właśnie dlatego... Głuchy odgłos strzału przerwał w połowie zdanie. Drgnął. Nie on jeden zresztą. Przez dłuższą chwilę wszyscy nadsłuchiwali z uwagą. Na dworze jednak panowała cisza. Ciemnoskóry nerwowym ruchem obciągnął przepaskę z wzorzystego batiku. - Na wszystkie moce piekieł! - sięgnął po szklankę. - Chciałbym, by już było po wszystkim. Starszy pan spojrzał na niego pytająco. - Czy... - zająknął się. - Czy myślisz, że... - A skądże znowu mogę wiedzieć? - wzruszył ramionami. - Musimy czekać. To jedno nam w tej chwili pozostaje. Przez otwarte okno wpływała do pokoju dusząca woń gnijącej roślinności. Cicho skrzypnęły drzwi. Na progu wyrosła bezszelestnie przysadzista sylwetka w barwnym sarongu.

- Brr! - otrząsnął się przybyły. - Ależ wilgoć. Mam wrażenie, jakbym wyszedł z kąpieli. O blat bogato inkrustowanego biurka stuknął ciężko rewolwer. - Zamiast głowy, tuanie. Bo to jego broń - zaraportował. Starszy pan otarł wierzchem dłoni drobne kropelki potu występujące na czole. - A... on sam? Czy... Co... z nim? - zapytał z wysiłkiem. Brunatne palce otrzepywały starannie wilgotny jedwab sarongu- - On? Wyciągnął rewolwer... Właśnie ten sam - wskazał ruchem głowy - i chciał zapolować na biednego Liyanga. Ale oczy białych widzą w nocy tyle, co oczy puchacza w dzień... Więc... - Strzelał? - Nie. Chciał strzelać, ale nie zdążył. A teraz leży w gąszczu nieszkodliwy jak zdechły szczur. I już nie myśli o strzelaniu. Brr... - znowu się otrząsnął. - Ależ przemokłem. Mam wrażenie, jakby mi w kościach zamiast szpiku tkwiły strzępki tej przeklętej mgły. To nie dla nas, tuanie, taki klimat... Wyciągnął rękę po szklaneczkę napełnioną whisky. VIII Konie wciąż jeszcze szły leniwego stępa, choć wysadzona rozłożystymi lipami aleja została dawno za nimi. Zazwyczaj, mijając ostatnie drzewa, panna Gordon z miejsca brała szybkie tempo, dziś jednak... Tak, dziś było inaczej. Te momenty zamyślenia, gdy patrzyła niewidzącymi oczyma na mleczne tumany mgły zalegające pola... I te przeciągłe chwile milczenia... Ardayire nie mógł tego nie zauważyć. Zresztą nic, co dotyczyło panny Gordon, nie mogło zostać nie zauważone przez niego, bo... Zerknął ku niej nieśmiało. Niesforny pukiel platynowych włosów, wymykający się spod obcisłej dżokejki, przykuł jego spojrzenie. „Boże! Jaka ona piękna” - westchnął w duchu z nabożnym podziwem. Nie zdołał pohamować westchnienia, choć wiedział, że tego nie lubiła. A wzdychał nie po raz pierwszy. - Zmarzł pan? - spojrzała ku niemu wyrwana z zadumy. - Ale, skądże znowu? - zaprzeczył z oburzeniem. - Przecież... - Przecież... przecież... - przedrzeźniała z pobłażliwą żartobliwością jego ton. - „Przecież” wiem bardzo dobrze, że całe pańskie ciało pokrywa w tej chwili piękna gęsia skórka. Tak samo zresztą jak i moje. Stanowczo nie nazwałabym naszych jesiennych dni najpiękniejszymi na kuli ziemskiej. - Poklepała smukłą szyję swego wierzchowca.

Odczuła wilgoć sierści. - No, proszę - podniosła urękawiczoną dłoń. - Moja Beatrycze unurzana we mgle jak bałwan w śniegu. Na pewno biedactwo skostniało do szpiku kości. Bó też wleczemy się, nie wiadomo dlaczego, jak za pogrzebem. Musimy rozruszać konie. - Dobrze. - Naturalnie - westchnęła z rezygnacją. - Żeby też choć raz pan wystąpił z samodzielnym projektem. - I to ma być mężczyzna... Widzi pan ten płotek? - wskazała pejczem. - Powiedzmy, cały płot, a nie płotek - sprostował nieśmiało. Obrzuciła go spojrzeniem spod przymrużonych powiek. - Niech będzie płot. Jeżeli jednak jest dla pana zbyt wysoki, to proszę powiedzieć otwarcie... Krwisty rumieniec wystąpił na policzki młodzieńca. - Ależ panno Flo - zaprotestował tonem obrażonej dumy. - Dlaczego mnie pani... - No, dobrze już! - znowu mu przerwała. - Ścigamy się. Aż do tego lasku... Tam, po przeciwnej stronie... Kto osiągnie pierwszy metę, może żądać od drugiego nagrody. - Jakiej? - Fe, jaki z pana materialista, Tomku! No, ale choć pod tym względem jest pan podobny do innych mężczyzn. Więc... - rozmyślała marszcząc brwi: - Cóż - poprawiła nogę w strzemieniu - zwycięzca otrzyma to, o co poprosi pokonanego. Ruszyli z miejsca wyciągniętym kłusem. Później przeszli w ostry galop. Młodzieniec dobywał wszystkich sił ze swego wierzchowca. Będzie musiała go wreszcie wysłuchać. I wysłucha. Flo zawsze dotrzymywała słowa. Warto nawet skręcić kark, byleby tylko... A skręcić kark piekielnie łatwo w tym szaleńczym wyścigu. Zaorane pola nie stanowią zbyt wygodnego toru wyścigowego. Szczególnie, jeśli pokrywa je warstwa nieprzezroczystej mgły. Jakieś nieoczekiwane rowy, czy coś w tym rodzaju. Zdradziecko wystające spod kopyt koni kępki kłujących krzewów. Musiał używać ostróg, by dotrzymać tempa czarnej Beatrycze. Ale i tak częściej widział jej ogon niż srebrzystą strzałkę na czole. O kilka jardów przed nimi wyrósł płot. Nie płot, a jakieś piekielne rusztowanie. Po kiego licha stawiali tak wysoką przegrodę? No, trudno. Czarny, wydłużony bolid śmignął lekko w powietrzu. W szumiącym w uszach wietrze zadźwięczały niezrozumiałe strzępki zachęcającego okrzyku Flo. Poderwał konia. Nie powinien był tego robić, wyczuł w tempie jego biegu nerwową zapowiedź oporu. Coś tam zatrzeszczało pod kopytami. Trochę zbyt niski skok. Głupstwo. Grunt że