uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Terry Brooks - Cykl-Shannara (01) Miecz Shannary

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Terry Brooks - Cykl-Shannara (01) Miecz Shannary.pdf

uzavrano EBooki T Terry Brooks
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 617 osób, 238 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (2)

Gość • 4 lata temu

dziękuję

Transkrypt ( 25 z dostępnych 474 stron)

TERRY BROOKS MIECZ SHANNARY Przełożyli: Jacek Gałązka Magdalena i Piotr Hermanowsy

I Słońce zanurzało się powoli w głęboką zieleń wzgórz na zachód od doliny, a jego różowoszare refleksy przesuwały się nad zagłębieniami i szczelinami w ziemi. Flick Ohmsford zaczął schodzić ze szczytu. Ścieżka opadała nieregularnymi zakosami po pomocnym stoku i przeciskając się między rumowiskami skalnymi, znikała w gęstym lesie u stóp zbocza, po czym pojawiała się na polanie lub przecince. Wędrowiec spojrzał na dobrze mu znaną trasę i szedł powoli dalej. Owalna, ogorzała twarz, jak cała postać Flicka, emanowała spokojem. W szeroko osadzonych szarych oczach można było dostrzec znamiona niespożytej energii, skrzętnie skrywanej pod powłoką flegmatyczności. Był młody, lecz masywna, krępa sylwetka, liczne srebrne pasma we włosach i krzaczaste brwi czyniły go znacznie poważniejszym. Miał na sobie luźne ubranie robocze, typowe dla mieszkańców Yale. Na ramieniu niósł tobołek, w którym pobrzękiwały metalowe przedmioty. Czując pierwszy chłód w wieczornym powietrzu, Flick zacisnął mocniej kołnierz luźnej wełnianej koszuli. Czekała go jeszcze długa droga przez lasy i rozległe równiny, wciąż niewidoczne, gdyż właśnie wchodził w kolejny leśny ostęp. Gęsto splecione konary potężnych dębów i ponurych hikor przesłaniały bezchmurne niebo. Słońce już zaszło, pozostawiając ciemniejący błękit gęsto usiany punkcikami przyjaznych gwiazd. Bezwzględne konary niebawem całkowicie je zasłoniły, tak więc Flickowi nie pozostało nic innego, jak trzymać się ścieżki. Przemierzył ten szlak wielokrotnie i znał go tak dobrze, że od razu wyczuł coś dziwnego w otaczającej go ciszy - jakby tego wieczoru całą dolinę ogarnął absolutny bezruch. Brakowało nawet sennego brzęczenia owadów i śpiewu ptaków, które zwykle towarzyszyły mu w tej części wędrówki. Nasłuchiwał przez chwilę, lecz czujne ucho nie zdołało uchwycić najlżejszego szmeru. Niespokojnie pokręcił głową. Jeszcze bardziej się zatrwożył, gdy przypomniał sobie pogłoskę zasłyszaną kilka dni wcześniej: w północnej części doliny zauważono na niebie strasznego, czarnoskrzydłego stwora. By przezwyciężyć rosnący lęk, zagwizdał i skupił się na wrażeniach z zakończonego dnia pracy. Spędził go w wiosce położonej na północ od Yale. Część tamtejszych rodzin uprawiała ziemię i zajmowała się hodowlą zwierząt. Wyprawiał się tam co tydzień. Dostarczał zamówione towary oraz wieści z Yale i innych miast położonych w głębi Sudlandii. Niewielu jego ziomków znało okolicę lepiej niż on, jeszcze mniej było takich, którym chciałoby się wypuścić poza dolinę. Woleli pozostać w zamkniętych osadach i nie dbali zbytnio o to, co się dzieje na zewnątrz. Flick zaś lubił od czasu do czasu wypuszczać się poza dolinę, tym bardziej że w gospodarstwach leżących na jej obrzeżach chętnie korzystano z jego usług.

Otrzymywał za nie całkiem godziwą zapłatę - rzecz nie bez znaczenia dla jego ojca, który nie przepuszczał żadnej okazji do zarobku, tak więc obaj byli zadowoleni. Szedł teraz przez gęsty las na nizinie. Nagle wzdrygnął się i odskoczył w bok. Nie zauważył zwisającej nisko gałęzi, która smagnęła go po głowie. Wyprostował się, posłał liściastemu napastnikowi wymowne spojrzenie i przyspieszył kroku. Gałęzie i konary tworzyły szczelną zasłonę, przez którą z trudem przedzierały się jedynie pojedyncze smugi księżycowej poświaty. Kręta ścieżka była prawie niewidoczna. Oczy Flicka z trudem odnajdywały dobrze znany przecież szlak. Przyglądając się widocznym jeszcze częściom terenu, po raz kolejny poczuł wszechobecną ciszę. Zdawało mu się, że jest jedyną żywą istotą szukającą drogi w grobowych ciemnościach lasu, z którego uszło całe życie. Przypomniał sobie niedawne pogłoski i jego niepokój wzrósł. Rozejrzał się. Wokół niego, nawet w konarach drzew, nie drgnęła ani jedna gałązka. Ogarnęło go dziwne uczucie ulgi. Zatrzymał się na chwilę na niewielkiej leśnej przecince i spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Po chwili zdecydowanym krokiem ruszył naprzód, zagłębiając się w czerń lasu. Szedł wolno i z coraz większym trudem odnajdywał krętą ścieżkę, która chwilami znikała w gęstwinie. Kiedy kolejny raz przyłapał się na nerwowym strzelaniu oczami na boki, uznał, że uległ złudzeniu. Szedł szerszym duktem. W gęstwinie nad głową dostrzegł fragment nieba. Dochodził do dna doliny. Do domu zostały jeszcze dwie mile. Uśmiechnął się do siebie. Przyspieszył i zaczął gwizdać melodyjkę zasłyszaną w karczmie. Pochłonięty wypatrywaniem drogi, podniecony perspektywą ujrzenia niebawem szerokich, otwartych przestrzeni za ostatnim pasmem lasu, nie zauważył potężnego cienia, który oddzielił się od masywnego dębu po lewej stronie i ruszył mu na spotkanie. Zanim wyczuł obecność intruza, ciemna postać stanęła przed nim niczym głaz mogący zmiażdżyć napotkane żyjątko. Flick krzyknął, rzucił się w bok, lewą ręką wyszarpując zza pasa długi sztylet. Podróżny tobołek zsunął mu się z ramienia i wylądował z metalicznym dźwiękiem na ścieżce. Chłopak skulił się i przygotował do odparcia ataku. Tajemniczy nieznajomy przerwał jego poczynania władczym ruchem ramienia, po czym przemówił spokojnie, lecz stanowczo: - Powstrzymaj się, przyjacielu. Nie jestem ci wrogiem i nie zamierzam ci zrobić krzywdy. Ja tylko szukam drogi i byłbym wdzięczny, gdybyś wskazał mi, którędy iść. Flick opuścił nieco gardę i spróbował dojrzeć w ciemnej postaci jakieś oznaki podobieństwa do człowieka. Nie dostrzegł niczego. Ostrożnie przesunął się w lewo, tak aby sylwetka nieznajomego znalazła się w skąpej księżycowej poświacie.

- Zapewniam cię, że nie mam złych zamiarów - ciągnął tam ten tym samym tonem, jakby czytając w myślach Flicka. - Nie chciałem cię przestraszyć, ale zauważyłem cię dopiero wtedy, kiedy byłeś tuż obok mnie. Mogłeś mnie minąć - dodał. Krok za krokiem, Flick przesuwał się na dogodniejszą pozycję, przez cały czas czując na sobie wzrok nieznajomego. Wkrótce zdołał rozróżnić niewyraźne kontury i cienie twarzy. Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie w milczeniu. Flick usiłował określić, z kim lub czym ma do czynienia. Tamten patrzył i czekał. Nagle nieznajomy rzucił się do przodu, jego silne dłonie zwinnie i pewnie chwyciły nadgarstki Flicka, który w okamgnieniu znalazł się kilka stóp nad ziemią. Sztylet wysunął się ze zdrętwiałych rąk obezwładnionego, lecz zanim dotknął ziemi, nieznajomy zaśmiał się drwiąco i powiedział: - No i co teraz, mój chłopcze, hę? Jak sobie dasz radę? Zdaje się, że mógłbym cię bez trudu rozerwać na kawałki i rzucić wilkom na pożarcie. Przerażony Flick próbował się wyszarpnąć. Jego jedyną myślą było: uciekać. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, w czyich rękach się znajdował. Nie miał jednak żadnych wątpliwości, że były one o wiele mocniejsze niż inne ludzkie ręce i mogły się z nim uporać szybko i skutecznie. Mocarz w czerni potrząsnął nim i podniósł. Ich twarze dzieliła odległość wyciągniętego ramienia. - Dość tego, chłopcze! - W głosie nieznajomego oprócz drwi ny pojawiły się chłód i irytacja. - Tę partię ja wygrałem. Nie zmienia to faktu, że wciąż nic o mnie nie wiesz. Jestem zmęczony i głodny i wcale nie uśmiecha mi się siedzieć tu w chłodzie i ciemności, aż wreszcie zdecydujesz, czy jestem człowiekiem, czy nie. Teraz postawię cię na ziemi. Wskaż mi drogę, ale ostrzegam: nie próbuj uciekać, bo to się źle skończy. - Ostatnie zdanie wypowiedział spokojnie, bez śladu drwiny w głosie, po czym zaśmiał się i rozluźnił chwyt. Gdy Flick dotknął stopami ziemi, tamten dodał żartobliwym basem: - Poza tym może okażę się lepszym przyjacielem, niż sądzisz. Chłopiec wyprostował się i zaczął rozcierać zdrętwiałe od potężnego uścisku nadgarstki. Jego pogromca cofnął się. Niemałym wysiłkiem woli Flick powstrzymał się od ucieczki. Nie miał wątpliwości, że nieznajomy dopadłby go bez trudu. Powoli schylił się, podniósł sztylet i wetknął go za pas. Widział teraz tamtego dość wyraźnie. Ocenił jego sylwetkę i uznał, że postać w czerni na pewno jest człowiekiem, tyle że znacznie wyższym niż ci, których zwykle spotykał. Miał co

najmniej siedem stóp wzrostu. Był przy tym niezwykle szczupły, chociaż nie można było tego stwierdzić z całą pewnością, gdyż jego ciało dokładnie okrywała czarna peleryna z luźnym kapturem opuszczonym głęboko na czoło. Można było dostrzec jedynie ostre rysy, jakby wykute w skale. Oczy, zapewne głęboko osadzone, skrywały się w cieniu krzaczastych brwi, zrośniętych nad długim, płaskim nosem. Usta nieznajomego wyglądały jak jeszcze jedna nieruchoma, długa i cienka kreska na twarzy okolonej krótką czarną brodą. Czerń oraz kształt sylwetki budziły taką grozę, że chłopiec z najwyższym trudem opanowywał przemożną chęć ucieczki w głąb lasu. Spojrzał w surowe cienie oczodołów i spróbował się uśmiechnąć. - Myślałem, że jesteście złodziejem - wybąkał. W odpowiedzi usłyszał ostre: - Zatem się myliłeś. - Zaraz jednak tajemniczy osobnik dodał łagodniej: - Musisz się nauczyć odróżniać przyjaciół od wrogów. Pewnego dnia od tego może zależeć twoje życie. Kim jesteś? - Nazywam się Flick Ohmsford - odpowiedział, zrazu niepewnie, lecz po chwili mówił dalej: - Mój ojciec, Curzad Ohmsford,ma karczmę tu niedaleko, w Shady Yale. Będzie z milę stąd, może dwie. Znajdziecie tam schronienie i strawę, panie. - W Shady Yale, powiadasz?! - zawołał nieoczekiwanie nieznajomy. - Właśnie tam się udaję - dodał i przerwał, jakby zastanawiając się nad ostatnimi słowami. Szczupłymi, krzywymi palcami pogładził brodę. Jego wzrok pobiegł ponad skrajem lasu ku trawiastym łąkom w dolinie. Flick śledził uważnie każdy jego ruch. Mężczyzna w czerni przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt. Wreszcie przerwał milczenie: - Ty masz...brata. Nie zabrzmiało to jak pytanie, lecz jak stwierdzenie. Nieznajomy wypowiedział te słowa spokojnie i beznamiętnie, jakby w ogóle nie interesowała go reakcja chłopaka. Rzeczywiście w pierwszej chwili Flick nie zareagował. Dopiero gdy zdał sobie sprawę z powagi stwierdzenia, drgnął i spojrzał na nieznajomego. - A skądże wy...? - No cóż - przerwał mu tamten - czyż każdy młody mieszkaniec Yale nie ma gdzieś brata? Flick odruchowo skinął głową. Nie rozumiał, o co chodzi rozmówcy. Zainteresowało go natomiast, co mężczyzna w czerni wiedział o Shady Yale. Po chwili zorientował się, że tamten patrzy na niego pytająco, jakby czekał na wskazanie drogi do obiecanego schronienia i strawy. Szybko zarzucił tobołek na ramię i spojrzał na wysokiego towarzysza dalszej podróży.

- Szlak wiedzie tędy - powiedział i obaj ruszyli. Wyszli z głębokiego lasu i skierowali się ku pasmu łagodnych wzgórz, które ciągnęły się aż do osady na drugim końcu doliny. Na otwartej przestrzeni było jaśniej, świecił księżyc, a jego blask spływał na całą dolinę i szlak, którym podążali; była to zaledwie nieregularna kreska, biegnąca zboczem wśród gęstej trawy lub wcinająca się w wysuszone słońcem bruzdy, doły i koleiny. Tymczasem wiatr przybrał na sile i szarpał ubrania wędrowców. Wreszcie zmusił ich do pochylenia głów i osłonięcia oczu. Szli w milczeniu, obserwując kręty szlak i potykając się na nierównościach. Za każdym pagórkiem lub zagłębieniem w ziemi ukazywały się następne kopczyki, bruzdy i dołki. Jedynym słyszalnym odgłosem nocy był świst wiatru. Flick nasłu- chiwał uważnie. Raz zdawało mu się, że z daleka, od północy dobiegł go ostry, wysoki krzyk. Krzyk szybko jednak ucichł i więcej się nie powtórzył. Nieznajomy zupełnie nie zwracał uwagi na ciszę. Posuwał się naprzód ze wzrokiem skupionym na niewidzialnym punkcie na ziemi, który poruszał się niezmiennie sześć stóp przed nim. Nie podnosił oczu i nie spoglądał na przewodnika. Nie zapytał nawet, czy dobrze idą. Sprawiał wrażenie kogoś, kto dokładnie zna każdy następny krok towarzysza podróży. Szedł pewnie obok Flicka. Niebawem chłopak zaczął mieć kłopoty z utrzymaniem tempa. Wysoki nieznajomy pokonywał drogę długimi, płynnymi krokami, chód Flicka zaś coraz bardziej przypominał dreptanie zadyszanego karzełka. Chłopiec musiał nawet od czasu do czasu podbiec. Widząc jego trudności z dotrzymaniem kroku, mężczyzna czasem zwalniał. Wreszcie, gdy zbliżyli się do południowych stoków doliny, pagórkowaty teren się wyrównał; szli teraz trawiastym zboczem porośniętym krzakami, które gęstniały, przechodząc w następny zagajnik. Flick odnalazł kilka punktów orientacyjnych, wyznaczających granicę Shady Yale, i odczuł wyraźną ulgę. Osada i jego dom, ciepły i przytulny, były blisko. W czasie krótkiego marszu nieznajomy w czerni nie odezwał się ani słowem. Flick też się nie palił do rozmowy. Próbował natomiast przyjrzeć się dyskretnie „olbrzymowi”, tak go nazwał w myślach. Czynił to ostrożnie, żeby tamten się nie zorientował. Mężczyzna wzbudzał lęk. Jego pociągła, kamienna twarz i ostry zarys krótkiej czarnej brody przywodziły Flickowi na myśl obrazy wojny z opowieści z dzieciństwa; wysłuchał przecież niejednej, siedząc ze starszymi przy dogasającym ogniu. Najbardziej niepokoiły go oczy nieznajomego, a właściwie dwie ciemne przepastne jamy pod gęstymi brwiami, gdzie powinny się znajdować. Dotychczas chłopcu nie udało się przeniknąć wzrokiem tych cieni. Głęboko po-brużdżona twarz była jak wykuta z kamienia. Pochylała się nieznacznie w wielkim

skupieniu tylko wtedy, gdy przemierzali trudniejszy odcinek drogi. Studiując nieodgadnione oblicze, Flick uświadomił sobie, że jego towarzysz podróży ani razu nie wymienił swojego imienia. Zbliżali się do skraju osady. Wyraźnie widoczna ścieżka biegła wśród coraz wyższych i gęstszych krzaków utrudniających marsz. Nieznajomy nagle stanął nieruchomo i zaczął nasłuchiwać z lekko przekrzywioną głową. Flick także się zatrzymał i nadstawił ucha, ale nie usłyszał nic szczególnego. Minuty oczekiwania zaczynały się wydawać wiecznością. Mężczyna odwrócił się do Flicka i powiedział szybko: - Ukryj się w tamtych krzakach przed nami! Ruszaj, biegiem! Popchnął chłopaka tak energicznie, że ten błyskawicznie znalazł się pod wysokim krzewem i zniknął w gałęziach. Zagrzechotały metalowe przedmioty. Nieznajomy zerwał z jego pleców tobołek i wcisnął pod swoją pelerynę. - Cisza! - syknął. - A teraz biegnij. I ani mru-mru. Przebiegli kilkanaście kroków do czarnej ściany z liści. Gałęzie i pnącza biły ich po twarzach. Zatrzymali się dopiero wtedy, gdy mężczyzna w czerni brutalnie wciągnął Flicka w najgęstszą kępę zarośli. Dyszeli ciężko. Flick zauważył, że jego towarzysz nie rozgląda się na boki, lecz wpatruje się badawczo w ciemne niebo, prześwitujące gdzieniegdzie między gęstymi liśćmi. Idąc w jego ślady, też zaczął obserwować firmament, ale dostrzegł jedynie mrugające doń gwiazdy. Tamten tymczasem patrzył i czekał. Mijały długie minuty. Flick próbował się odezwać, ale nieznajomy uciszył go, ściskając mocno za ramię. Stał więc nieruchomo, wpatrując się w noc i nasłuchując odgłosów nadciągającego niebezpieczeństwa. Do jego uszu dotarł jedynie szum ich zmęczonych oddechów i delikatny szelest wiatru w gałęziach nad głowami. Kiedy już przymierzał się do tego, by ulżyć zmęczonym nogom, nad ich głowami przepłynęło coś wielkiego i czarnego. Zasłoniło całe niebo i zniknęło z pola widzenia. Chwilę później powróciło, wolno zatoczyło koło, a złowrogi cień zawisł nad ukrywającymi się wędrowcami, jakby szykował się do ataku. W głowie przerażonego Flicka zakłębiło się i zawirowało. Poczuł się jak zdobycz w stalowej sieci - jeszcze świadoma, ale już ulegająca ślepej, agonalnej furii schwytanego zwierzęcia. Coś sięgało w głąb jego piersi i wyciskało powietrze z płuc. Z trudem łapał oddech. Przed jego oczami przesunęła się czarna, podszyta czerwienią zjawa. Miała wielkie pazury, potężne skrzydła i była tak przerażająca i zła, że na sam jej widok można było umrzeć ze strachu. Przez chwilę zdawało mu się, że nie wytrzyma i krzyknie, ale silny uścisk męskiej dłoni na ramieniu pomógł mu przetrwać kryzys. Zjawa zniknęła tak nagle,

jak się pojawiła. Złowieszczy cień gdzieś odpłynął, odsłaniając spokojne, gwiaździste niebo. Uścisk na ramieniu Flicka zelżał. Zlany zimnym potem, chłopak opadł ciężko na ziemię. Nieznajomy przysiadł obok niego, uśmiechnął się i lekko poklepał go po dłoni. - Ruszajmy, przyjacielu - powiedział. - Jesteś cały i zdrowy, a Yale jest tuż za miedzą. Flick spojrzał na jego spokojną twarz oczami wciąż szeroko otwartymi z przerażenia i wolno pokręcił głową. - Co to było... ten stwór...? - Tylko cień - odparł tamten spokojnie. - Ale nie czas i miejsce na dokładne wyjaśnienia. Pomówimy o tym później. Teraz chciałbym coś zjeść i ogrzać się, i to zanim do reszty stracę cierpliwość. Pomógł Flickowi wstać i zwrócił mu tobołek. Wymownym gestem osłoniętego płaszczem ramienia dał znak, że może pójść za swoim przewodnikiem, o ile tamten gotów jest prowadzić. Wydostali się spomiędzy gałęzi i ruszyli. Flick pełen złych przeczuć spoglądał lę- kliwie na ciemne niebo. Wydawało mu się, że to, co się stało przed chwilą, było tylko wytworem jego nadwrażliwej wyobraźni. Uznał, że jak na jeden wieczór miał stanowczo za dużo wrażeń. Najpierw ów olbrzym bez imienia, a teraz jeszcze ten przerażający cień. Przysiągł sobie w duchu, że następnym razem dobrze się zastanowi, zanim zdecyduje się na tak daleki wieczorny wypad poza obręb Yale. Kilkanaście minut później drzewa i zarośla zaczęły rzednąć, za to coraz częściej i coraz wyraźniej migotały w oddali światła osady. Pogrążone w mroku domostwa nabierały wyraźniejszych kształtów. Ścieżka była coraz szersza i niebawem stała się ubitym traktem pro- wadzącym prosto do osiedla. Światła w oknach coraz śmielej migotały na powitanie wędrowców. Patrząc na nie, Flick uśmiechnął się z wdzięcznością. Na drodze nie spotkali nikogo. W osadzie panowała taka cisza, że gdyby nie żółte światła w oknach, można byłoby pomyśleć, że w Yale nikt nie mieszka. Co innego zaprzątało uwagę chłopca mianowicie, co powinien powiedzieć swojemu bratu Shei i ojcu, by ich nie zaniepokoić. Dziwne stwory i cienie mogły być przecież wyłącznie wytworem jego wyobraźni. Być może idący obok mężczyzna w odpowiednim czasie wyjaśni całą sprawę, ale jak dotąd nie okazał się zbyt skory do rozmowy. Chłopak spojrzał na milczącą sylwetkę i zadrżał. Czerń tchnęła z całej postaci, tajemniczej i mro- cznej: czarna peleryna i czarny kaptur na pochylonej głowie, smukłe, ciemne ręce. Flick czuł, że bez względu na to, kim naprawdę jest nieznajomy, jako wróg na pewno byłby groźny.

Szli wolno między domami. Przez szerokie drewniane okna Flick widział płonące wewnątrz pochodnie. Domostwa były podobne do siebie - wszystkie długie i dość niskie. Pod lekko spadzistymi dachami mieściła się tylko jedna kondygnacja. Dachy zwężały się ku jednej stronie, dając osłonę niewielkiej werandzie na masywnych palach, która stanowiła zakończenie długiego ganku. Ściany były przeważnie drewniane, fundamenty zaś solidne, kamienne. Niektóre domostwa wyłożono kamieniami również od frontu. Flick przyglądał się zasłoniętym oknom. Tu i ówdzie w szparze między okiennicami mignęła znajoma twarz. To dodawało mu otuchy. Miał za sobą okropną noc i odczuwał wielką ulgę, że znalazł się znowu wśród swoich. Nieznajomy szedł obok tak, jakby tego wieczoru nic się nie wydarzyło. Obrzucił osadę przelotnym spojrzeniem i odkąd znaleźli się w Yale, nie odezwał się ani słowem. Flick z niedowierzaniem obserwował ruchy swojego towarzysza. Właściwie trudno powiedzieć, że mężczyzna w czerni podążał za chłopcem, który miał być jego przewodnikiem. Wydawało się, że to raczej on lepiej zna drogę do celu. Ilekroć trakt rozwidlał się między identycznymi rzędami domostw, nieznajomy bez wahania wybierał właściwe odgałęzienie. Przy tym ani razu nie spojrzał na swojego przewodnika, nawet nie podniósł głowy, aby ocenić marszrutę. W pewnej chwili Flick zdał sobie sprawę, że to tamten prowadzi, a on tylko wlecze się za nim. Wkrótce dotarli do karczmy. Była to duża budowla złożona z głównej izby i przestronnego ganku, z dwoma skrzydłami odchodzącymi po obu stronach na boki i do tyłu. Na wysokim kamiennym fundamencie ułożono grube, ociosane bale tworzące ściany, a dach pokryto gontem. Karczma była wyższa i masywniejsza niż inne domostwa. Z dobrze oświetlonej głównej izby dobiegały stłumione odgłosy rozmów. Czasem ktoś zaśmiał się głośniej albo kogoś zawołał. W nie oświetlonych skrzydłach znajdowały się pomieszczenia sypialne dla gości. W chłodnym powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsiwa. Flick pospiesznie poprowadził nieznajomego po drewnianych schodach na długi ganek i do szerokich podwójnych drzwi wio- dących do głównej izby. Mężczyzna w czerni wciąż milczał. Chłopiec odsunął ciężki metalowy rygiel i pociągnął za uchwyty. Prawe skrzydło drzwi odskoczyło. Weszli do przestronnej głównej izby, zastawionej ławami i krzesłami z wysokimi oparciami zgrupowanymi wokół kilku długich, masywnych drewnianych stołów ustawionych pod ścianą z lewej oraz w głębi izby. Liczne świece na stołach i w świecznikach na ścianach dawały dużo światła. Na wielkim palenisku płonął żywo ogień. Flick mrugnął kilkakrotnie, ośle- piony jasnością. Po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do światła. Zamrugał jeszcze kilka razy i jego wzrok powędrował ponad paleniskiem, sprzętami i meblami do zamkniętych podwójnych drzwi w głębi izby, a następnie dalej do biegnącego wzdłuż ściany szynk-wasu. Siedzący tam

mężczyźni spojrzeli na przybyszów. Brak zainteresowania na ich twarzach szybko ustąpił nie skrywanemu zaciekawieniu postacią nieznajomego w czerni. Ten jednak nie zwrócił żadnej uwagi na obecnych, wobec czego wszyscy powrócili do przerwanych rozmów i napojów, spoglądając z rzadka na nowo przybyłych. Flick i mężczyzna w czerni zostali jeszcze chwilę przy drzwiach. Chłopiec próbował znaleźć wśród gości ojca, nieznajomy zaś wskazał na siedzenia po lewej stronie i zadecydował: - Przysiądę sobie tam, a ty poszukaj ojca. Może zjemy razem wieczerzę, kiedy wrócicie. Podszedł do niewielkiego stołu w głębi i usiadł plecami do gości przy szynkwasie. Skłonił się lekko Flickowi i odwrócił się. Chłopiec spojrzał na nieznajomego raz jeszcze i ruszył pospiesznie ku podwójnym drzwiom w głębi izby, prowadzącym na zaplecze. Skierował się do kuchni, licząc, że znajdzie tam ojca i Sheę przy wieczornym posiłku. Po drodze musiał pokonać kilka par masywnych drzwi. Gdy wreszcie znalazł się u celu, najpierw radośnie powitali go dwaj kucharze. Ojciec siedział przy końcu bufetu po lewej stronie, kończąc wieczerzę. Ujrzawszy syna, powitał go machnięciem muskularnego ramienia. - Trochę dziś później niż zwykle - mruknął dobrotliwie -ale chodź, siadaj do jadła, póki jeszcze jest. Flick podszedł zmęczonym krokiem dp lady i zrzuciwszy tobołek na podłogę, usadowił się na wysokim taborecie. Ojciec właśnie skończył jeść. Odsunął pusty talerz i wyprostował się. Spojrzał wymownie na drugi pusty talerz i zmarszczył szerokie czoło. - Spotkałem wędrowca w drodze powrotnej - zaczął niepewnie Flick. - Pytał o nocleg i wieczerzę. Zapraszał do kompanii. - No cóż, jeśli szuka noclegu, to dobrze trafił - oświadczył stary Ohmsford. - A właściwie to możemy posilić się razem z nim. Nie powiem, żebym nie miał ochoty na małą dokładkę. Podniósł swe ciężkie ciało z taboretu i dał znak kucharzom: trzy porcje. Flick szukał wzrokiem Shei, ale brata nie było. Ojciec ruszył ociężale, by udzielić paru wskazówek co do wieczerzy, Flick zaś podszedł do balii, by umyć ręce po podróży. Kiedy ojciec zbliżył się doń, chłopiec zapytał, gdzie jest Shea. - Wysłałem go po sprawunki. Powinien być z powrotem ladachwila - odparł ojciec i zapytał: - A jak zwą tego, co przybył z tobą? - Nie wiem. Nie przedstawił się. Ojciec zmarszczył brwi i mruknął coś o małomównych obcych, zaklinając się na koniec,

że żadnego tajemniczego gościa nie chce widzieć w swojej oberży. Wreszcie skinął na syna i ruszył do wyjścia na salę, ocierając się potężnymi ramionami o ścianę. Flick pospiesznie podążył za nim. Na twarzy chłopca coraz wyraźniej malowało się zwątpienie. Nieznajomy wciąż siedział odwrócony plecami do gości przy szynkwasie. Słysząc skrzypienie otwieranych drzwi, nieznacznie zmienił pozycję, by widzieć wchodzących. Przyjrzał się im dokładnie. Byli bardzo podobni do siebie. Obydwaj krępi i średniego wzrostu. Mieli szerokie, dobroduszne twarze i brązowe włosy przetykane srebrnymi pasemkami. Stanęli na chwilę w drzwiach. Flick pokazał ciemną postać. Mężczyzna dostrzegł nie skrywane zdziwienie w oczach ojca, gdy tamten mierzył go wzrokiem, zanim wreszcie zdecydował się podejść. Przybysz wstał na powitanie. Górował wzrostem nad ojcem i synem. - Witajcie w mojej karczmie, nieznajomy panie - powiedział starszy Ohmsford, bezskutecznie próbując przeniknąć wzrokiem ciemne, osłonięte kapturem rysy mężczyzny. - Nazywam się Curzad Ohmsford, co już pewnie wiecie od mojego syna. Nieznajomy uścisnął wyciągniętą na powitanie rękę i skinął głową Flickowi. Na twarzy starego Ohmsforda pojawił się grymas bólu. - Wasz syn był tak miły i wskazał mi drogę do tego przyjemnegozakątka - powiedział z uśmiechem, który Flick nazwałby drwiącym. - Mam nadzieję, że dotrzymacie mi kompanii przy wieczerzy tudzież przy kuflu piwa. - Oczywiście - odparł karczmarz. Potoczył się w stronę wolnego krzesła i klapnął na nie ciężko. Flick też dostawił sobie siedzenie, usiadł i utkwił wzrok w nieznajomym. Ten wygłosił pochwałę pod adresem ojca i jego karczmy. Stary Ohmsford rozpromienił się i przytakiwał z wyraźnym zadowoleniem. Skinął także na obsługę za ladą, by podali trzy kufle. Wysoki nieznajomy wciąż nie zamierzał odsłonić całej twarzy. Flick ciągle starał się dotrzeć wzrokiem do ocienionych miejsc, ale obawiał się, że tamten to zauważy. Miał w pamięci pierwszą nieudaną próbę spojrzenia w twarz tajemniczej postaci, a bolącenadgarstki nie pozwalały zapomnieć o sile i zręczności mężczyzny w czerni. Uznał, że na razie bezpieczniej będzie pozostać przy wątpliwościach. Siedział zatem w milczeniu i przysłuchiwał się pogawędce ojca z przybyszem. Po wymianie grzecznościowych uwag na temat łagodnego klimatu okolicy, rozmówcy przeszli do znacznie bliższych spraw, takich jak na przykład ludzie i ostatnie wydarzenia w Yale. Niebawem Flick zorientował się, że ojciec, który lubił pogawędzić nie potrzebował do tego specjalnej zachęty, teraz właściwie prowadził całą rozmowę, nieznajomy zaś podtrzymywał ją

zdawkowymi uwagami i pytaniami. Być może nie miało to znaczenia, ale jak dotąd Ohmsfordowie nie wiedzieli niczego o przybyszu, który się nawet nie przedstawił. Nie trzeba było też długo czekać, aby sprytny gość zaczął zręcznie wyciągać informacje o Yale od niczego nie podejrzewającego karczmarza. Zaczynało to niepokoić Flicka, ale nie wiedział co zrobić. Bardzo chciał, żeby Shea wrócił. Brata jednak wciąż nie było. Podano długo oczekiwaną wieczerzę, którą spożyli bez pośpiechu. Dopiero kiedy odnoszono talerze po posiłku, masywne drzwi do karczmy otworzyły się i stanął w nich Shea. Flick od razu zauważył, że gościa w czerni coś zainteresowało. Silne dłonie zacisnęły się na krawędzi stołu, gdy wstawał, i znowu wyrósł ponad głowami obydwu Ohmsfordów. Stał tak, jakby zapomniał o ich istnieniu. Czarna kreska zrośniętych brwi drgnęła, a na posągowej, dotąd nieruchomej twarzy pojawił się wyraz intensywnego skupienia. Przez jedną straszną chwilę Flickowi zdawało się, że człowiek w czerni chce zabić Sheę, ale wrażenie to minęło. Jego miejsce zajęło inne - że nieznajomy przeszukiwał myśli jego brata. Wpatrywał się uważnie w sylwetkę Shei, ocienione oczy przebiegły szybko po smukłej postaci i natychmiast spostrzegły cechy elfa: zarys spiczastego ucha pod potarganymi blond lokami, cienkie brwi biegnące pod ostrym kątem od nosa wzdłuż łuku brwiowego, a nie poziomo, jak u mieszkańców Yale, wreszcie wysmukły nos i wąskie, delikatne usta. Dostrzegł także emanujące z tej twarzy uczciwość i inteligencję. Mimo że stali w odległych końcach izby, nieznajomy zauważył także wielką przenikliwość i zdecydowanie w błękitnych oczach chłopca. Shea patrzył na mężczynę w czerni i przez chwilę nawet zawahał się, czy podejść. W obecności przybysza czuł się jak w pułapce. Wreszcie przemógł obawy i ruszył ku posępnej postaci. Ohmsfordowie patrzyli na Sheę, który zmierzał do ich stołu ze wzrokiem utkwionym w nieznajomego. W końcu, jakby obudzeni ze snu, przypomnieli sobie, kim jest idący, i podnieśli się, by go powitać. Zapadła kłopotliwa cisza, w czasie której Ohmsfordowie przyglądali się sobie uważnie, po czym nagle, ni stąd, ni zowąd, przy stole wybuchła wesoła rozmowa tuszująca niedawne napięcie. Nie spuszczając wzroku z nieznajomego, Shea uśmiechnął się do Flicka. Był nieco niższy od brata, więc pozostawał w jeszcze większym cieniu przybysza niż obaj Ohmsfordowie. Jednak przewaga wzrostu mężczyzny w czerni nie wywarła na nim tak silnego wrażenia jak na jego bracie. Curzad zaczął rozpytywać go o sprawunki. Shea na chwilę skupił się na rozmowie z ojcem, ale niebawem przeniósł swoje zainteresowanie na przybysza. - Nie sądzę, byśmy się kiedyś spotkali, a wy, zdaje się, skądś mnie znacie. Ja także mam dziwne wrażenie, że powinienem was znać - powiedział.

Nieznajomy przytaknął skinieniem głowy. Przez jego twarz znowu przemknął uśmieszek. - Być może mnie znasz. Nie zdziwi mnie także to, że nawet jeśli mnie kiedyś spotkałeś, to i tak nie pamiętasz. Ale ja wiem, kim jesteś, i naprawdę znam cię dobrze. Zaskoczony Shea patrzył na nieznajomego i milczał, szukając odpowiednich słów. Tamten pogładził wolno krótką, czarną brodę i spojrzał na twarze Ohmsfordów. Dostrzegł napięcie i wyczekiwanie. Otwarte usta Flicka bezgłośnie wyrażały pytanie dręczące całą trójkę. Nieznajomy ściągnął kaptur. Ukazała się ciemna twarz, a wokół niej proste, czarne włosy do ramion oraz, co najważniejsze, oczy - głęboko osadzone i stale ukryte w cieniu gęstych, krza- czastych brwi. - Zwą mnie Allanon - powiedział wolno. Zapadła długa cisza. Zdumiona trójka wpatrywała się w twarz przybysza. A więc tak wyglądał Allanon - tajemniczy podróżny czterech krain, wielki historyk ludów, filozof, nauczyciel oraz, jak mawiali niektórzy, zawołany praktyk sztuk tajemnych. Allanon, który przemierzył wszystkie krainy - od mroków Anaru aż po zakazane turnie w górach Charnal. Jego imię znane było nawet w osadach dalekiej Sudlandii. Teraz nieoczekiwanie stał przed nimi, Ohmsfordami, którzy zaledwie kilka razy w życiu odważyli się wyruszyć dalej, niż sięgało bezpieczne ciepło ukochanej doliny. Po raz pierwszy Allanon uśmiechnął się serdecznie. Jednak w głębi duszy zrobiło mu się żal tych ludzi. Czasy spokojnego bytowania, do którego nawykli przez wiele lat, właśnie dobiegły końca i to on, Allanon, był w pewnym sensie za to odpowiedzialny. - Co was tu sprowadza? - zapytał wreszcie Shea. Mężczyzna spojrzał na niego ostro, po czym ku zaskoczeniu całej trójki zaśmiał się. - Ty, Shea. Właśnie ciebie szukałem - brzmiała odpowiedź.

II Nazajutrz Shea obudził się bardzo wcześnie. Wyskoczył z łóżka i ubrał się szybko, gdyż ranki w dolinie były wyjątkowo chłodne i wilgotne. Okazało się, że był pierwszy na nogach - pozostali domownicy i goście spali w najlepsze. W karczmie panowała cisza. Shea wyszedł ze swojej izdebki na zapleczu, bezszelestnie przebył korytarze, po czym wszedł do głównej izby karczmy i zabrał się do rozpalania ognia na wielkim kamiennym palenisku. Zziębnięte palce nie ułatwiały mu zadania. Przejmujący chłód i wilgoć, którymi rozpoczynał się każdy dzień w dolinie, ustępowały bez względu na porę roku dopiero z ukazaniem się słońca nad wzgórzami. Osłaniały one Shady Yale nie tylko przed niepożądanymi oczami, ale przede wszystkim stanowiły naturalną barierę dla kaprysów klimatu Sudlandii, które docierały aż do doliny. Chociaż w tym roku pora burz zimowych i chłodna wiosna dobiegały już końca, to jednak poranki były jeszcze przenikliwie zimne. Zazwyczaj chłód dawał znać o sobie aż do południa - dopiero wtedy całą dolinę oświetlało słońce. Pierwsze płomienie wystrzeliły spomiędzy chrustu, a po chwili ogień objął wszystkie bierwiona. Shea usadowił się na krześle z wysokim oparciem i zaczął wspominać wydarzenia ostatniego wieczora. Przytulił się do oparcia i przycisnął ręce do ciała. Poranne zimno jeszcze nie ustąpiło, skulił się więc i wpatrywał w ogień. Skąd Allanon mógł go znać? Prawie nie wychodził poza teren osady, więc gdyby choć raz się spotkali, Shea na pewno by go zapamiętał. Oprócz tego jednego stwierdzenia Allanon nie chciał wczoraj wyjawić nic więcej. Potem już w milczeniu dokończył wieczerzę. Kiedy odniesiono nakrycia, dodał, że rozmowę skończą rano, i znów stał się ponurą, złowieszczą postacią, taką samą jaką Shea ujrzał wczoraj, wchodząc do karczmy. Na koniec mężczyzna wstał i poprosił o wskazanie noclegu, przeprosił całą trójkę i pożegnał się. Żadnemu z braci nie udało się wydobyć od przybysza nawet jednego słowa więcej na temat celu jego wyprawy do Shady Yale i zainteresowania Shea. Później, na osobności, Flick opowiedział bratu o tym, w jakich okolicznościach spotkał Allanona, i o przerażającym cieniu. Shea wrócił myślami do pierwszego pytania: skąd Allanon mógł go znać? Może znajdzie odpowiedź, odtwarzając swą przeszłość? Wczesne dzieciństwo było jeno mglistym wspomnieniem. Nie pamiętał miejsca urodzenia, nie wiedział nawet, gdzie ono leży. Dopiero w jakiś czas po tym, jak Ohmsfordowie adoptowali go, dowiedział się, że przyszedł na świat w niewielkiej gminie w Westlandii. Jego ojciec zmarł, zanim zdążył zostawić trwałe wspomnienie

o sobie w pamięci syna. Shea nie znał go wcale. Z czasu, kiedy wychowywała go samotnie matka, pamiętał pojedyncze obrazy i zdarzenia. Były to przeważnie wspomnienia zabaw z innymi dziećmi w głębokim zielonym lesie, który był ich całym światem. Kiedy miał pięć lat, matka zachorowała nagle i postanowiła wrócić tam, skąd pochodziła, czyli do Shady Yale. Chyba już wtedy wiedziała, że wkrótce umrze, ale najważniejszy był dla niej syn. Podróż na południe była ostatnią wyprawą w jej życiu - zmarła wkrótce po tym, jak dotarli do doliny. Rodzina i krewni, którzy żegnali ją w dniu ślubu, już nie żyli. Zostali tylko Ohmsfordowie, bardzo dalecy kuzyni. Kilka miesięcy przed przybyciem matki z synem do Shady Yale zmarła żona Curzada Ohmsforda. Od tej pory ojciec Flicka sam prowadził karczmę i wychowywał syna. Shea wkrótce stał się członkiem rodziny. Chłopcy dorastali razem i nosili to samo nazwisko. Jasnowłosy Ohmsford nie znał swego prawdziwego imienia i nie pytał o nie. Słowo „rodzina” kojarzyło mu się wyłącznie z Ohmsfordami, a ci uznali go za swego. Czasem dokuczała mu świadomość, że jest mieszańcem. W takich chwilach jego brat ukazywał mu dobre strony jego pochodzenia. Shea miał instynkt i cechy obydwu ras, a to była bardzo dobra podstawa do rozwoju ciała i umysłu. Jednak w żadnym obrazie, w żadnym wspomnieniu nie pojawił się nawet cień Allanona. Wyglądało na to, że nigdy się nie spotkali. Shea zmienił pozycję na krześle, nie odrywając wzroku od ognia. W ponurym mężu w czerni było coś, czego się bał. Niewykluczone, że powód do obaw podsunęła mu wyobraźnia, ale jedno było pewne - w obecności Allanona Shea czuł się tak, jakby tamten czytał w jego myślach i przenikał je, kiedy chciał. Ta absurdalna myśl nie opuszcza chłopca od wczorajszego spotkania w karczmie. Flick również o tym wspominał. Dodał też coś jeszcze tajemniczym szeptem, gdy już leżeli na posłaniu w swojej izdebce, jakby się bał, że ktoś ich podsłuchiwał. Powiedział, że wyczuwa w Allanonie niebezpieczeństwo. Shea przeciągnął się i westchnął głęboko. Na dworze było coraz jaśniej. Wstał i dorzucił drew do ognia. Zza drzwi na zaplecze dobiegł burkliwy głos ojca, który tym razem narzekał na cały świat. Zrezygnowany chłopiec westchnął, odsunął od siebie poprzednie myśli i pospieszył do kuchni pomóc ojcu przy porannych czynnościach. Dochodziło południe, gdy Shea po raz pierwszy tego dnia zobaczył Allanona, który zapewne przez cały czas był w swoim pokoju. Mąż w czerni nieoczekiwanie wyszedł zza rogu, gdy Shea odpoczywał w cieniu dębu na tyłach karczmy i spożywał przygotowany naprędce obiad. Ojciec był bardzo zajęty w karczmie, a Flick wyszedł po sprawunki. W świetle dnia Allanon wyglądał równie przerażająco jak w mroku nocy. Wysoka sylwetka rzucała długi cień,

lecz okrywająca ją peleryna była tym razem jasnoszara. Szedł w kierunku Shei z głową lekko pochyloną do przodu. Dotarł do cienia dębu i usiadł na trawie obok chłopca, po czym przeniósł niewidzące spojrzenie na szczyty wzgórz, wyłaniające się zza drzew na wschodzie. Siedzieli w milczeniu przez kilka minut. W końcu Shea nie wytrzymał: - Po co przybyłeś do doliny, Allanonie? Dlaczego mnie szukałeś? Zapytany zwrócił ciemną twarz ku chłopcu. Posągowe rysy drgnęły w lekkim uśmiechu. - Odpowiedź nie jest tak prosta, j akbyś tego chciał, młodzieńcze. Chyba najprędzej uzyskamy ją, sprawdzając najpierw stan twojej wiedzy. Czytałeś o historii Nordlandii? - zapytał. - Czy wiesz coś o Królestwie Czaszki? Shea zmartwiał. Z tą nazwą kojarzyły mu się wszystkie okropności, realne i istniejące tylko w wyobraźni. Nazwą tą straszono niegrzeczne dzieci. Starsi, słysząc ją w czasie długich bajań przy dogasającym ogniu, czuli dreszcze. Za tymi dwoma słowami skrywał się świat duchów i goblinów, borów i mateczników, podstępnych gnomów oraz olbrzymich trolli z gór na północy. Shea spojrzał w ponure oblicze Allanona i skinął głową. Ten zaś po krótkiej przerwie kontynuował: - Jestem, jak wiesz, między innymi badaczem dziejów. Niewykluczone też, że jedynym, który przemierzył tak wiele krain. Tych, którzy przebyli Nordlandię w ciągu ostatnich pięciu stuleci, można policzyć na palcach jednej ręki. O plemieniu człowieka wiem znacznie więcej, niż można by przypuszczać. Jego czasy to dla nas zacierające się wspomnienie. Chyba dobrze, że tak się stało, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ostatnie dwa tysiąclecia, niezbyt dla niego chlubne. Człowiek żyjący obecnie zdążył zapomnieć o swojej przeszłości, wie niewiele o czasach obecnych i jeszcze mniej o przyszłości. Mieszka z dala od innych, na rubieżach Sudlandii. Wie o istnieniu Estlandii i Westlandii, ale nie wie nic o Nordlandii i jej mieszkańcach. Wielka szkoda, że ten człowiek stał się tak zamknięty i krótkowzroczny. Kiedyś był to lud najbardziej przewidujący i twórczy. Dzisiejszy człowiek, zadowolony ze swojego obecnego położenia, izoluje się od spraw innych. Zważ jednak, że było to dotychczas możliwe z dwóch powodów: po pierwsze, sprawy te nie dotyczyły bezpośrednio człowieka, a po drugie, strach przed wspomnieniami z przeszłości skutecznie zniechęcał do dokładniejszego przyjrzenia się przyszłości. Ostatnie wywody Allanona Shea odebrał jako ciąg ogólnikowych oskarżeń pod adresem plemienia. Zirytowało go szczególnie jedno: to o uporze i trwaniu w izolacji. Dlatego odpowiedział ostro:

- Mówisz tak, jakby to było coś strasznego, że ktoś chce być sam. Wiem na tyle dużo o dziejach, a raczej o życiu, żeby zrozumieć zachowanie człowieka. Pozostawanie w izolacji to dla niego jedyna szansa przetrwania i odbudowania tego, co stracił przez dwa tysiąclecia. Może kiedy wszystko odbuduje, będzie dość mądry, by tego drugi raz nie stracić. W czasie Wielkich Wojen człowiek bezustannie wtrącał się w sprawy innych. Posługiwał się także błędną doktrynąizolacji. Skutek był taki, że niemal sam się zniszczył. Twarz Allanona stężała. - Wiem dobrze, jak brzemienne w skutki były te wojny, które wywołała chciwość i żądza władzy. Człowiek ściągnął na swoją głowę tyle nieszczęść, bo przede wszystkim był nierozważny i krótkowzroczny. Ale to było dawno temu. A co mamy dzisiaj? Sądzisz, że człowiek może zacząć jeszcze raz? Otóż chyba zaskoczy cię to, co powiem, ale istnieją rzeczy niezmienne, na przykład głęboko za korzenione i bardzo niebezpieczne odruchy i nawyki, które w każdej chwili mogą się ujawnić u sprawującego władzę. Istnieją i będą istnieć, nawet u tych, którzy niemal doprowadzili do samozagłady. Do historii przeszły już Wielkie Wojny o prymat, racje polityczne i narodowe, nawet wojny o energię, moc i ostateczną władzę nad światem. Dzisiaj stawiamy czoło innemu poważnemu zagrożeniu - zagrożeniu dla wszelkiej egzystencji. Jeżeli zatem nadal uważasz, że człowiek jest w stanie sam zbudować nowe życie, a cały świat będzie spokojnie płynął obok, to nie rozumiesz nic z dziejów! Allanon przerwał. Posępne rysy zastygły w gniewnym grymasie. Shea odpowiedział zaczepnym spojrzeniem, mimo że w głębi duszy coraz bardziej się bał i czuł się bardzo mały. - Ale skończmy już z tym - podjął Allanon. Przyjaznym gestem położył silną dłoń na ramieniu Shei i spojrzał na niego łagodniej. - Przeszłość jest za nami, a nas przecież bardziej inte- resuje przyszłość. Pozwól, że odświeżę twą pamięć w kwestii Nordlandii i legendy Królestwa Czaszki. Jak ci zapewne wiadomo, Wielkie Wojny ostatecznie położyły kres dominacji człowieka. Był pobity, prawie całkowicie zniszczony. W geografii świata, który znał, nastąpiły wielkift zmiany. Praktycznie świat został przebudowany. Gdy ostatni z plemienia człowieka uciekli na południe, przestał istnieć podział na państwa i narody. Stało się to prawie tysiąc lat przed tym, jak człowiek ponownie wzniósł się ponad poziom zwierząt, na które polował, aby zdobyć pożywienie, i stworzył podwaliny cywilizacji. Była ona oczywiście bardzo prymitywna, ale panował tam względny porządek. Wytworzyły się nawet zalążki systemu władzy. Później człowiek stopniowo odkrywał istnienie innych ludów, które przetrwały Wielkie Wojny i wytworzyły odmienne formy bytowania. W górach żyły olbrzymie trolle, silne i okrutne, ale nie

agresywne. Wzgórza i lasy były siedliskiem małych, przebiegłych stworków zwanych gnomami. Ludzie i gnomy stoczyli wiele bitew o prawa do ziemi. W wyniku starć ucierpiały obie strony. W walce o życie nie kierujemy się rozumem, a oni walczyli o przetrwanie. Człowiek odkrył także następną rasę. Byli to potomkowie tych, którzy, uciekając przed skutkami Wielkich Wojen, zeszli pod ziemię i zaczęli żyć w jaskiniach. Wieloletni brak światła słonecznego spowodował trwałe zmiany w budowie ciała mieszkańców jaskiń. Potomkowie uciekinierów z powierzchni byli niskiego wzrostu i krępi. Mieli mocne ramiona i torsy oraz grube, beczkowate nogi przystosowane do poruszania się po jaskiniach. W ciemności widzieli doskonale, za dnia zaś słabo. Po wielu stuleciach pod ziemią zaczęli wracać na powierzchnię. Nadmiar światła zmusił ich do zamieszkania w najciemniejszych leśnych ostępach w Estlandii. Wykształcili nawet własny język, wkrótce jednak zaczęli posługiwać się językiem człowieka. Kiedy człowiek odkrył pozostałości tej ginącej rasy, nazwał ich karłami. Tak nazywał swego czasu fikcyjne stworki ze swoich baśni i podań ludowych. Allanon przerwał i w milczeniu wpatrywał się w zielone szczyty wzgórz skąpane w słońcu. Shea rozmyślał nad tym, co usłyszał. Widział w swoim życiu jednego, może dwa gnomy i karły, ale nie pamiętał, jak wyglądały. Trolla nie widział nigdy, - A elfy? - zapytał wreszcie. Allanon spojrzał na niego zamyślony i jeszcze bardziej pochylił głowę. - Tak, tak, wiem, nie zapomniałem. Elfy zasługują na szczególną uwagę. Jest to chyba najwspanialszy lud, choć być może nikt nie jest tego świadomy. Ale opowieść o ludzie elfów musi poczekać. Na razie niech ci wystarczy, że zawsze żyli w wielkich lasach Westlandii. W owych czasach ich kontakty z innymi rasami były raczej rzadkie. Teraz zaś, młody przyjacielu, sprawdzimy, co wiesz o dziejach Nordlandii. Obecnie jest to jałowa, ponura kraina. Niewielu odważyło się tam udać, nie mówiąc o osiedlaniu się. Jedynymi jej mieszkańcami są trolle. Tylko one przystosowały się do tamtejszych warunków. Dzisiejszy człowiek żyje w ciepłej Sudlandii, ciesząc się jej łagodnym klimatem i zielonymi równinami. Zapomniał o tym, że swego czasu w Nordlandii żyły także inne ludy. Trolle trzymały się gór, zaś niziny i lasy zamieszkiwali ludzie, gnomy i karły. Działo się to na początku wielkiej odbudowy cywilizacji, gdy powstawały nowe pomysły, pra wa i kultury. Przyszłość zapowiadała się obiecująco. Człowiek zapomniał jednak o tamtych dobrych czasach i o tym, że kiedyś był czymś więcej niż tylko zwyciężonym ludem, odcinającym się od tych, którzy zranili jego dumę. Wówczas nie było podziałów. Było za to wielkie odbudowywanie

świata. Znalazło się miejsce dla wszystkich ludów, które pragnęły wykorzystać drugą szansę. Rzecz jasna, nie wszyscy zdawali sobie sprawę z powagi dzieła. Każdy lud pochłonięty budową i pomnażaniem swoich dóbr umacniał się w przekonaniu, że to właśnie on odegra najważniejszą rolę. Układ sił przypominał krąg głodnych szczurów pilnujących jednego kawałka starego, spleśniałego sera. A człowiek w całej swej wspaniałości płaszczył się i ślinił jak jeden ze szczurów. Czy wiedziałeś o tym, Sheo? Chłopiec pokręcił przecząco głową. Nie wierzył, że to, co usłyszał, było prawdą. Dotąd mówiono mu, że od czasu Wielkich Wojen człowiek był rasą prześladowaną, zmuszoną do nieustannej walki o zachowanie godności i skrawka ziemi, na który ostrzyły sobie zęby pozostałe ludy. W ostatnich wojnach człowiek ani razu nie był najeźdźcą - to na niego napadano. Allanon wykrzywił usta w ponurym półuśmiechu i obserwował efekt swoich słów. - Zdaje się, że nie byłeś świadomy pewnych rzeczy. Ale to chyba najmniej ważna spośród innych niespodzianek. Człowiek nigdy nie był tak wielki, za jakiego się uważał. Jego metody walki niczym się nie różniły od metod innych ras. Należy jednak przyznać, że miał większe poczucie honoru i był bardziej cywilizowany - ostatnie słowo Allanon wypowiedział z nie skrywanym sarkazmem. - Jednak wszystko, co do tej pory usłyszałeś, tylko pośrednio wiąże się z głównym tematem. Zaraz wyjaśnię, o co chodzi. Kiedy rasy odkryły siebie nawzajem i rozpoczęły walkę o panowanie nad światem, Rada Druidów otworzyła podwoje Paranoru w południowej Nordlandii. Historyczne wzmianki o pochodzeniu i celach Rady Druidów są skąpe i niejasne. Istniało przekonanie, że była to grupa najmądrzejszych i najlepiej poinformowanych przedstawicieli wszystkich ludów. Każdy z nich był ponadto biegły w wielu zapomnianych sztukach i umiejętnościach starego świata. Byli filo- zofami i wizjonerami, adeptami sztuk i nauk ścisłych, przede wszystkim jednak byli nauczycielami i mentorami. To oni dawali moc w postaci wiedzy i nowych umiejętności, niezbędnych w zmieniającym się świecie. Przewodził im mąż zwany Galaphile, badacz dziejów i filozof, tak jak ja. To on zwołał najwybitniejszych przedstawicieli każdego ludu i utworzył Radę. Jej zadaniem było doprowadzenie do pokoju i ładu. Realizując ten cel, zdał się na mądrość i umiejętności członków Wielkiej Rady. Przekazywali oni wiedzę i pozyskiwali zaufanie i poparcie ludów. Druidzi stanowili wówczas poważną siłę. Wszystko szło zgodnie z planem Galaphile'a. Jednak z upływem czasu okazało się, że niektórzy członkowie Rady przewyższają pozostałych pod względem zdolności i potencjału umysłowego. Opisanie tych zdolności i mocy zajęłoby

dużo czasu, znacznie więcej, niż nam zostało. Ważne jest, by w tym momencie uświadomić sobie rzecz następującą: ci, którzy mieli najtęższe umysły i największą moc, uznali się za wyznaczonych do kierowania przyszłością świata. W końcu odłączyli się od Rady, stworzyli własną grupę i zniknęli. Wkrótce zapomniano o nich. Sto pięćdziesiąt lat później plemię człowieka ogarnęła straszliwa, wyniszczająca wojna domowa, która rozprzestrzeniła się tak, że później historycy uznali ją za Pierwszą Wojnę Ludów. Przyczyny jej wybuchu były niejasne, a dzisiaj nikt o nich nie pamięta. W skrócie rzecz miała się tak: niewielki odłam plemienia człowieka zbuntował się przeciwko nauce i zaleceniom Rady. Stworzył świetnie wyszkoloną i bitną armię. Oficjalnym celem powstańców było podporząd- kowanie wszystkich plemion ludzkich jednej władzy. Miało to doprowadzić do wzmocnienia pozycji człowieka w stosunku do innych ludów. Wkrótce do powstania dołączyły prawie wszystkie odłamy rasy człowieka i skierowały się przeciwko innym ludom. Główną postacią tej wojny był mąż zwany Brona, co w dawnej mowie gnomów oznacza „Pan”. Mówiono także, że to właśnie Brona przewodził druidom, którzy odłączyli się od Pierwszej Rady i zniknęli w Nord- landii. Ponieważ jednak w żadnym wiarygodnym źródle nie ma wzmianki o spotkaniu czy rozmowie z nim, uznano, że jest to postać fikcyjna. Powstanie zostało w końcu stłumione przez druidów i sprzymierzone siły pozostałych ras. Czy wiedziałeś o tym, Sheo? Chłopiec przytaknął i uśmiechnął się. - Słyszałem o Radzie Druidów, jej celach i działaniach. Rada umarła śmiercią naturalną wiele lat temu. Słyszałem także o Pierwszej Wojnie Ludów, ale w nieco innej wersji. W mojej znalazłbyś wiele uprzedzeń i uogólnień. Wojna ta była bardzo bolesną nauczką dla człowieka. Allanon czekał cierpliwie i nie odzywał się. Chciał dać chłopcu czas na uporządkowanie wiadomości. - Wiem również - ciągnął Shea - że ci z naszego ludu, którzy przeżyli, po wojnie uciekli na południe i tam pozostali. Zaczęli odbudowywać zrujnowane domy i miasta. Zaprzestali niszczenia i zaczęli tworzyć. Sądzisz zapewne, że człowiek odcina się od innych tylko ze strachu. Ja jednak wciąż uważam, że najlepiej żyje się z dala od innych. Władza skupiona w jednych rękach zawsze była największym zagrożeniem dla ludzkości. Teraz nie ma ani takiej władzy, ani rąk, które by ją przejęły. Nowy sposób życia to małe społeczności. Są takie małe rzeczy, którym najlepiej się wiedzie, kiedy wszyscy zostawią je w spokoju. Mężczyzna w czerni prychnął ironicznie. Shea poczuł się nieswojo. - Wiesz bardzo mało - powiedział mężczyzna. - A to, co mówisz, to prawdy oczywiste.

Truizm to nie chciane dziecko uogólnień. Nie chcę się z tobą spierać na temat subtelności niektórych reform społecznych, nie mówiąc o polityce. To kolejna sprawa, która musi zaczekać. Powiedz mi teraz, co wiesz o postaci imieniem Brona. Może na przykład... Nie, zaczekaj. Ktoś do nas idzie. Ledwie skończył, zza węgła wyłoniła się krępa sylwetka Flicka. Chłopiec zobaczył Allanona i zatrzymał się w pół kroku. Dopiero gdy Shea dał mu znak ręką, ruszył w ich stronę. Wolno podszedł do siedzących, stanął i spojrzał w ciemną twarz wysokiego przybysza. Ten powitał Flicka znanym mu już enigmatycznym uśmiechem. - Zastanawiałem się, dokąd to mogłeś pójść - Flick zwrócił się do brata - ...nie chciałem przeszkadzać... - Nie przeszkadzasz - szybko powiedział Shea, ale Allanon wyraźnie się z nim nie zgadzał. - Treść tej rozmowy była przeznaczona wyłącznie dla ciebie -zwrócił się do Shei i stanowczym tonem kontynuował: - Jeśli twój brat zdecyduje się zostać z nami, będzie to miało ogromny wpływ na jego los w najbliższej przyszłości. Byłoby o wiele lepiej dla niego, gdyby nie tylko zostawił nas samych, ale zapomniał, że w ogóle rozmawialiśmy. Wybór jednak należy do niego. Bracia wymienili zdziwione spojrzenia. Nie sądzili, że Allanon mówił poważnie. Przyjrzeli się jego posępnej twarzy i uznali, że jednak to nie był żart. Zapadło kłopotliwe milczenie, które przerwał Flick. - Nie wiem, o czym mówicie, ale Shea jest moim bratem. Jego kłopoty to także moje kłopoty. Jestem gotów stanąć przy nim o każdej porze i w każdym miejscu. Oto moja decyzja. Zaskoczony Shea spojrzał na brata. Nigdy nie słyszał, by Flick mówił z taką determinacją. Uśmiechnął się do niego z dumą. Ten odpowiedział porozumiewawczym mrugnięciem i, nie czekając na pozwolenie, usiadł. Przybysz w czerni pogładził czarną brodę i, ku zaskoczeniu chłopców, uśmiechnął się. - Rzeczywiście, decyzja należy wyłącznie do ciebie. Twoje słowa świadczą o tym, że rozumiesz, co to znaczy być czyimś bratem. Jednak najlepiej dowodzą tego czyny. Wkrótce może się zdarzyć coś takiego, że pożałujesz swojej decyzji... - Allanon zawiesił głos i pogrążony w zadumie wpatrywał się w pochyloną głowę Flicka. Po dłuższej chwili zwrócił się do Shei: - Nie będę zaczynał wszystkiego od początku tylko ze

względu na twojego brata. Niech się skupi i spróbuje nadążyć najlepiej jak umie. A ty powiedz, co ci wiadomo o postaci zwanej Brona. Shea namyślał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionamii zaczął: - Wiem bardzo mało, prawie nic. Jak wspomniałeś, był mitycznym wodzem powstańców w Pierwszej Wojnie Ludów. Istniało przekonanie, że był jednym z druidów, którzy odeszli z Rady. Wykorzystując nieznane moce, zapanował nad umysłami swoich zwolenników. Natomiast historia nie podaje żadnej wskazówki na temat jego osoby, pojmania czy też śmierci w decydującej bitwie. Prawdopodobnie nigdy nie istniał. Rzeczywiście. Dokładnie tak to opisują w kronikach - skomentował półgłosem Allanon. - A co ci wiadomo o jego udziale w wydarzeniach Drugiej Wojny Ludów? Shea uśmiechnął się. - Legenda głosi, że był główną postacią stojącą za kulisami tej wojny, ale okazało się to kolejnym mitem. Mniemano powszechnie, że organizatorem armii człowieka w obu wojnach była ta sama osoba -Brona, tyle że w Drugiej Wojnie zwano go już lordem Warlockiem. Był odpowiednikiem druida Bremena, stojącym jednak po stronie zła. Wydaje mi się, że Bremen go pokonał, ale to tylko domysły. Flick pospiesznie skinął głową na znak, że całkowicie zgadza się ze słowami brata. Allanon nic nie odrzekł. Shea czekał na reakcję lub komentarz przybysza i nie ukrywał, że cała sprawa powoli zaczyna go bawić. - A właściwie to do czego zmierza ta rozmowa? - zapytałwreszcie. Zdziwiony pytaniem Allanon uniósł brwi i spojrzał ostro na pytającego. - Jesteś bardzo niecierpliwy, Sheo. Tysiącletniej historii nie da się streścić w dziesięć minut, a właśnie to robimy. Gdybyś jednak powstrzymał się z pytaniami jeszcze przez chwilę, to ręczę, że zaspokoję twoją ciekawość. Shea skinął głową na znak zgody. Uwaga przybysza nie wywarła na nim wielkiego wrażenia. Poczuł się jednak dotknięty. Sprawiły to nie tyle słowa, co sposób, w jaki Allanon je wypowiedział - z drwiącym uśmieszkiem i jawną ironią. Chłopiec szybko odzyskał pewność siebie, wzruszył ramionami, dając przybyszowi do zrozumienia, żeby kontynuował opowieść. - Zatem dobrze - powiedział Allanon. - Postaram się skończyć tak szybko, jak się da. Otóż sprawy, o których rozmawialiśmydo chwili obecnej, to tylko tło historyczne tego, o czym

zaraz usłyszysz. Przy okazji poznasz powody mojego przybycia do Shady Yale w poszukiwaniu ciebie. Pozwól sobie przypomnieć następujący fakt z Drugiej Wojny Ludów: była to ostatnia wielka wojna w dziejach człowieka. Toczyła się niespełna pięć stuleci temu, głównie w Nord-landii. Pamiętaj także, iż człowiek nie uczestniczył w niej bezpośrednio. Pokonany w Pierwszej Wojnie, uszedł na południe, do Sudlandii, gdzie niewielkie grupy jego potomków walczą o przetrwanie i bronią się przed całkowitym wymarciem. W Drugiej Wojnie wzięły udział wielkie rasy i ludy. Elfy i karły walczyły przeciwko okrutnym trollom i podstępnym gnomom. Po zakończeniu Pierwszej Wojny Ludów nastąpił podział na cztery główne krainy i zapanował pokój. Trwał on wiele lat. W tym czasie pozycja i wpływy Rady Druidów znacznie osłabły, gdyż nikt już nie szukał u nich pomocy. Równocześnie druidzi pozwolili sobie na po- ważne zaniedbania kontroli układu sił między ludami i rasami. Niebawem okazało się również, że nasi członkowie Rady nie troszczą się zbytnio o cele, dla których ciało to zostało utworzone, natomiast bardzo pochłania ich medytacja, studia oraz problemy osobiste. Najlepiej zorganizowany i najpotężniejszy był lud elfów. Trzymając się leśnych ostępów Westlandii, cieszyli się względnym spokojem. Wynikało to również z tego, że żyli w izolacji. Był to błąd, którego później gorzko pożałowali. Ludy rozproszyły się i zaczęły żyć w niewielkich, mniej zwartych społecznościach, głównie w Estlandii. Pojedyncze grupy osiedliły się także w Westlandii i na terenach przygranicznych Nordlandii. Druga Wojna Ludów rozpoczęła się, gdy wielka armia trolli zeszła z gór Charnal i zajęła całą Nordlandię, w tym Paranor - bastion Rady Druidów. Fortecę wzięto podstępem. Kilku druidów, znęconych obietnicami wodza trolli, którego imienia wówczas nie znano, wpuściło najeźdźców do twierdzy. Pozostali, oprócz garstki, której udało się uciec, zostali pojmani i wtrąceni do lochów warowni. Wszelki słuch po nich zaginął. Szczęśliwcy, którzy uniknęli ich losu, rozproszyli się i ukryli na ziemiach czterech krain. Bez dłuższej zwłoki armia trolli skierowała się do Estlandii, gdzie liczono na szybkie zdławienie oporu karłów i pełne zwycięstwo. Jednak mieszkańcy Estlandii, zgromadzeni w głębi lasów i puszcz, zacięcie się bronili. Wykorzystując przewagę znajomości terenu i sztuki przetrwania, pokrzyżowali plany najeźdźcy, mimo że dołączyło do niego kilka plemion gnomów. Król karłów, Raybur, odkrył, kim jest wódz najeźdźców, i umieścił jego imię w kronikach swego ludu. Prawdziwym przywódcą trolli był zbuntowany druid, Brona. - Ależ jak ktoś taki, jak król karłów, mógł w to uwierzyć? -przerwał Shea. - Przecież

gdyby to była prawda, to lord Warlock miałby wówczas ponad pięćset lat. Moim zdaniem król uległ jakimś mistycznym wpływom i aby umocnić swoją pozycję na dworze, odświeżył starą legendę. - Jest to możliwe - przyznał Allanon - ale trzymajmy się faktów. Walki w Estlandii trwały wiele miesięcy. Wreszcie trolle najwyraźniej doszły do wniosku, że karły zostały pokonane i skierowały wojska na zachód, do królestwa elfów w Westlandii. W tym samym czasie, gdy trolle toczyły boje w królestwie karłów, druidzi, którzy wymknęli się z Paranoru, zebrali się na wezwanie jednego ze starszych Rady imieniem Bremen i udali do Westlandii, by ostrzec króla elfów przed niechybną inwazją okrutnych zastępów z Nordlandii. Na królewskim tronie zasiadał wówczas Jerle Shannara, najwspanialszy władca z ludu elfów, dorównujący wielkiemu Eventinowi. Ostrzeżenie przyszło w porę. Zanim hordy trolli dotarły do granic królestwa, armia Shannary była gotowa do wojny. Historię znasz na tyle dobrze, Sheo, że na pewno pamiętasz, co się wydarzyło w czasie bitwy. Chciałbym jednak zwrócić twą uwagę na pewne szczegóły. Zaintrygowani bracia skinęli głowami. - Jerle Shannara otrzymał od druida Bremena specjalny miecz do walki z trollami. Kto posiadał ów miecz, był niezwyciężony. Nie pokonałaby go nawet cała moc lorda Warlocka. Kiedy wojska trolli weszły w dolinę Rhenn na pograniczu królestwa elfów, zostały zaatakowane i okrążone przez wojska Shannary. Wykorzystując przewagę znajomości terenu, armia elfów pokonała najeźdźcę po dwudniowej zażartej bitwie. Zwycięzców poprowadzili do walki druidzi oraz wielki Jerle Shannara, który miał przy sobie magiczny miecz -dar od Bremena. Trolle otrzymały wsparcie magii lorda Warlocka, lecz dzięki odwadze króla elfów oraz mocy magicznej broni nawet duchy stojące po stronie zła zostały pokonane. Niedobitki armii trolli próbowały przedostać się do Nordlandii przez równinę Streleheim. Tam znalazły się między pościgiem elfów, a nadciągającymi z Estlandii oddziałami karłów. W krwawej bitwie armię najeźdźców wybito niemal do ostatniego wojownika. Druid Bremen, który przez cały czas stał u boku króla elfów, zniknął, gdy zwarł się w bezpośrednim starciu z lordem Warlockiem. Kroniki podają, że druid i Pan Wojny zaginęli podczas walk, ale ich ciał nie odnaleziono. Jerle Shannara nie rozstał się ze sławetnym mieczem aż do śmierci. Jego syn przekazał miecz Radzie Druidów w Paranorze, gdzie umieszczono go w podziemiach warowni druidów, w wielkim kamiennym bloku zwanym TreStone. Na pewno znasz legendę związaną z tym orężem, wiesz, co symbolizuje i jakie ma znaczenie dla wszystkich ludów. Wielki miecz spoczywa obecnie w warowni Paranor - tak jest od ponad pięciuset lat. Czy moje wyjaśnienia były

wystarczająco klarowne, moi panowie? Zafascynowany opowieścią Flick skinął głową bezwiednie, lecz Shea nieoczekiwanie uznał, że nasłuchał się dość bajań. W gruncie rzeczy w całym wywodzie Allanona nie było niczego, co można by uważać za fakt historyczny. A trudno za takowy uznać baśnie i podania zasłyszane w dzieciństwie. Przybysz w czerni opowiedział im jeszcze jedno ludowe bajanie, które tradycja ustna przekazywała z pokolenia na pokolenie. Wysłuchał cierpliwie opowieści Allanona, pod-śmiewując się w duchu z natchnionego i poważnego człowieka, gdyż w przeciwieństwie do opowiadającego, nie wierzył, że to prawda. Osobliwą niechęć wzbudziła w nim zwłaszcza opowieść o mieczu. Uznał więc, że ma dość naigrawania się z siebie. - A co to wszystko ma wspólnego z twoim przybyciem do Shady Yale? - zapytał, uśmiechając się ironicznie. - Usłyszeliśmy o bitwie, którą stoczono pięćset lat temu. Była to wyłącznie sprawa między trollami, elfami, karłami i kimś tam jeszcze, ale człowiek nie brał w niej udziału. Mówiłeś, że były tam też jakieś duchy czy coś takiego, prawda? Przepraszam, że mówię jak niedowiarek, ale jak dla mnie, to za dużo tu fantazji. Wszyscy znają opowieść o mieczu Jerle'a Shannary, ale to tylko opowieść, a nie fakt z dziejów. Jeszcze jedno podanie o odwadze i potędze, które umacniało poczucie obowiązku i wierności słusznej sprawie. Niestety, dla mnie opowieść o Mieczu Shannary to tylko legenda, baśń dla dzieci. Z bajek się wyrasta, kiedy nadchoda czas, by stać się mężczyzną. Nie pojmuję, po co traciłeś czas na opowiadanie długich klechd, skoro wiedziałeś, że chodzi mi wyłącznie o prostą odpowiedź na proste pytanie: dlaczego szukasz właśnie mnie? Shea przerwał, widząc, że twarz Allanona stężała z gniewu, a w jego oczach pojawiły się niebezpieczne błyski. Przybysz w czerni toczył wewnętrzną walkę ze wzbierającym gniewem. Zaciśnięte pięści Allanona znalazły się na wysokości szyi chłopca. Przez chwilę Shei zdawało się, że tamten go udusi. Wystraszony Flick cofnął się i potknął o własną nogę. - Ty... głupcze! - wydobyło się z trudem ze ściśniętego gniewem gardła Allanona. - Tak mało wiecie, wy... smarkacze! Jakajest ta prawda, którą znają ludzie? Czyż nie chowali się niczym przerażone króliki w swoich żałosnych norach w najciemniejszych zakątkach Sudlandii? A ty śmiesz mi zarzucać, że opowiadam bajki -ty, który siedzisz sobie w cieple Shady Yale i nie musisz walczyć o życie? Przybyłem tu, by odszukać potomka królewskiego rodu, a znalazłem chłopczynę, który zamiast prawdy woli bezpieczną niewiedzę. Jak uparty dzieciuch. Przysłuchujący się tyradzie Flick już chciał się zapaść pod ziemię ze wstydu, gdy nagle zaskoczony zobaczył, że Shea podrywa się z ziemi, zaciskając pięści. Stał z rozpalonymi