uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Terry Brooks - Cykl-Shannara (04) Potomkowie Shannary

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Terry Brooks - Cykl-Shannara (04) Potomkowie Shannary.pdf

uzavrano EBooki T Terry Brooks
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 387 stron)

TERRY BROOKS POTOMKOWIE SHANNARY ( Przełożył Lech Czyżewski)

I Starzec siedział samotnie w cieniu Smoczych Zębów i patrzył, jak zapadający zmierzch przepędza światło dnia na zachód. Dzień był wyjątkowo chłodny jak na środek lata i zapowiadała się zimna noc. Niebo okrywały poszarpane chmury, rzucając na ziemię cienie i przesuwając się niczym zwierzęta wędrujące bez celu między księżycem a gwiazdami. Pustkę pozostałą po gasnącym świetle wypełniała cisza, jak głos, który ma się dopiero odezwać. To cisza szepcząca o magii, pomyślał starzec. Przed nim płonął ogień, niewielki jeszcze, ledwie zaczątek tego, którego potrzebował. Ale przecież nie będzie go kilka godzin. Przez chwilę spoglądał na igrające płomyki z wyczekiwaniem zmieszanym z niepokojem, a potem pochylił się, by dorzucić większych kawałków suchego drewna, które szybko podsyciły płomień. Pogrzebał w ognisku kijem, po czym cofnął się o krok przed żarem. Stał na granicy światła, między ogniem a gęstniejącym mrokiem - istota mogąca należeć do nich obu albo do żadnego. Jego oczy połyskiwały, kiedy spojrzał w dal. Wierzchołki Smoczych Zębów sterczały w niebo jak kości, których ziemia nie była w stanie pogrzebać. Góry spowijała cisza, tajemniczość, która lgnęła do nich jak mgła w mroźny poranek, skrywając wszystkie sny mi- nionych epok. Ogień buchnął nagle iskrami i starzec strzepnął zabłąkaną grudkę żaru, mającą już na nim osiąść. Był jak wiązka luźno związanego chrustu mogąca się rozsypać w pył przy podmuchu silniejszego wiatru. Szara szata i leśna opończa wisiały na nim jak na strachu na wróble. Jego skóra była wyschnięta i brązowa, obciągnięta na kościach jak pergamin. Brodatą twarz okalała aureola siwych włosów, rzadkich i delikatnych, wyglądających na tle ognia jak strzępy gazy. Był tak pomarszczony i skurczony, że wydawał się mieć sto lat. Naprawdę miał ich niemal tysiąc. To dziwne, pomyślał nagle, uświadamiając sobie swój wiek. Paranor, rady plemion, a nawet druidzi - wszystko to minęło. Dziwne, że właśnie jemu dane było przetrwać. Pokręcił głową. To było tak dawno temu, tak odległe w czasie, że ledwie rozpoznawał tę część swego życia. Uważał ją za zakończoną, zamkniętą na zawsze. Uważał się za wolnego. Teraz jednak wydało mu się, że nigdy nie był wolny. Nie mógł być wolny od czegoś, czemu co najmniej zawdzięczał, że wciąż jeszcze żyje. Przecież gdyby nie sen druidów, jakże mógłby wciąż jeszcze tutaj stać? Zapadająca noc przeniknęła go chłodem. Ostatni blask słońca zniknął za horyzontem i zewsząd otoczyła go ciemność. Nadszedł czas. Sny mówiły mu, że to musi nastąpić teraz, a on

wierzył snom, ponieważ je rozumiał. To także była część jego dawnego życia, od której nie mógł się uwolnić - sny, wizje nieznanych światów, przestrogi i prawdy - to, co może, a czasem musi istnieć. Odstąpił od ognia i ruszył w górę wąską ścieżką między skałami. Okryły go cienie, przylegając doń swym chłodnym dotykiem. Szedł długo wąskimi wąwozami, obok potężnych głazów, wzdłuż stromych uskoków i poszczerbionych szczelin skalnych. Kiedy znowu wyszedł na światło, znajdował się w płytkiej kamienistej dolinie, zajętej niemal w całości przez ogromne jezioro, którego szklista powierzchnia połyskiwała ostrym, zielonkawym blaskiem. Jezioro to było miejscem spoczynku cieni dawnych druidów. Tutaj właśnie, do Hadeshorn, został wezwany. - Niechaj to już się stanie - mruknął cicho. Wolno i ostrożnie zaczął schodzić w głąb doliny, niepewnie stawiając kroki, z sercem tłukącym mu się w piersi. Długo go tutaj nie było. Wody przed nim się nie poruszały; duchy pogrążone były we śnie. Tak jest lepiej, pomyślał. Lepiej ich nie niepokoić. Doszedł do brzegu jeziora i zatrzymał się. Było zupełnie cicho. Odetchnął głęboko i powietrze dobywające się z jego piersi wydało odgłos przypominający szelest liści na kamieniach. Poszukał ręką wiszącej przy pasie sakwy i rozluźnił ściągający ją sznurek. Ostrożnie sięgnął do środka i wydobył garść czarnego proszku przetykanego srebrzystym pyłem. Zawahał się przez chwile, po czym cisnął go w powietrze ponad jeziorem. Proszek wybuchnął wysoko, rozbłyskując dziwnym światłem, które rozjaśniło wszystko wokół, jakby znowu był dzień. Nie było ciepło, tylko jasno. Światło mieniło się i tańczyło na tle nocnego nieba jak żywe stworzenie. Starzec patrzył, otuliwszy się mocniej opończą, a jego oczy błyszczały odbitym blaskiem. Kołysał się lekko w przód i w tył i przez chwilę czuł się znowu młody. Nagle we wnętrzu światła pojawił się cień, wyłaniając się z niego bezgłośnie jak widmo; czarny kształt jakby oderwany od zalegającej wokół ciemności. Starzec wszakże wiedział, że tak nie jest. To cos nie zabłąkało się tutaj, lecz zostało wezwane. Cień zgęstniał i przybrał kształt mężczyzny obleczonego w czerń, wysokiej, złowrogiej postaci, którą każdy, kto choć raz ją widział, od razu musiał rozpoznać. - Więc to ty, Allanonie - wyszeptał starzec. Zakapturzona twarz odchyliła się do tyłu i w świetle ukazały się wyraźne, ciemne, surowe rysy: kościste, brodate oblicze, długi, wąski nos i takież usta, posępne czoło, które wyglądało jak odlane z żelaza, i oczy poniżej, zdające się zaglądać w głąb duszy. Oczy odnalazły starca i zatrzymały się na nim. „Potrzebuję cię”.

Głos był szeptem rozlegającym się w myślach starca, sykiem niecierpliwości i niezadowolenia. Cień porozumiewał się za pomocą samych myśli. Starzec zląkł się na chwilę i zapragnął, aby postać, którą przywołał, zniknęła. Zaraz jednak się opanował, gotów stawić czoło swym obawom. - Nie jestem już jednym z was! - rzekł ostro, groźnie mrużąc oczy i zapominając, że nie ma potrzeby mówić na głos. - Nie możesz mi rozkazywać! „Nie rozkazuję. Proszę. Wysłuchaj mnie. Jesteś jedynym, który pozostał, być może jedynym do czasu, aż wyznaczony zostanie mój następca. Czy rozumiesz?” - Czy rozumiem? Któż mógłby rozumieć to lepiej ode mnie? - Starzec zaśmiał się nerwowo. „Wciąż jest w tobie coś, czego kiedyś nie próbowałbyś podać w wątpliwość. Moc pozostanie w tobie. Na zawsze. Pomóż mi. Wysyłam sny, a dzieci Shannary nie odpowiadają. Ktoś musi do nich pójść. Ktoś musi otworzyć im oczy. Ty”. - Nie ja! Od lat żyję z dala od plemion. Nie chcę mieć nic wspólnego z ich problemami! - Starzec wyprostował swą kruchą postać i zmarszczył czoło. - Już dawno porzuciłem te niedorzeczności ! Wydało mu się, że cień nagle unosi się i rozrasta przed jego oczami, i poczuł, że on sam odrywa się od ziemi. Wzleciał ku niebu, wysoko w noc. Nie opierał się, przywołał jednak całą siłę woli, chociaż czuł, jak gniew tamtego przepływa przezeń niczym rwąca, czarna rzeka. Głos cienia przypominał zgrzytanie kości. „Patrz!” Przed nim rozpościerały się cztery krainy: panorama łąk, gór, wzgórz, jezior, lasów i rzek, jasne połacie ziemi zalanej światłem słonecznym. Zaparło mu dech, gdy ujrzał to wszystko tak wyraźnie i z tak wysoka, choć wiedział, że to jedynie iluzja. Lecz światło niemal od razu zaczęło blednąć, barwy - rozmywać się. Spowiła go ciemność wypełniona gęstą, szarą mgłą i siarczanym popiołem unoszącym się z wygasłych kraterów. Krajobraz w dole utracił swój charakter, stał się jałowy i martwy. Starzec czuł, jak się ku niemu zbliża. Widoki i zapachy w dole napawały go coraz większym wstrętem. Po spustoszonej ziemi wędrowały gromady człekokształtnych istot, bardziej przypominających zwierzęta niż ludzi. Szarpały i odzierały się nawzajem, wyły i wrzeszczały. Obok nich przemykały ciemne, pozbawione ciała cienie o ognistych oczach, poruszały się wśród ludzi, łączyły się z nimi, stawały się nimi, po czym znowu się od nich odrywały. Poruszały się w makabrycznym, lecz przemyślanym tańcu. Widział, jak cienie pożerają ludzi. Żywiły się nimi. „Patrz!”

Obraz zmienił się. Ujrzał samego siebie, wychudłego, odzianego w łachmany żebraka, stojącego przed kotłem wypełnionym dziwnym białym ogniem, który bulgotał i wirował, szepcząc jego imię. Znad kotła unosiły się opary i snując się, docierały do miejsca, gdzie stał, oplatały go i pieściły jak dziecko. Wszędzie wokół przemykały cienie, zrazu omijając go, a potem przedostając się do jego wnętrza, jakby był pustą powłoką, w której mogą do woli dokazywać. Czuł ich dotyk; miał ochotę krzyczeć. „Patrz!” Obraz znowu się zmienił. Ujrzał ogromny las, a w jego środku wielką górę. Na szczycie stał zamek, stary i poszarzały; jego wieże i przedpiersia wznosiły się wysoko na tle ciemnego krajobrazu. Paranor! Paranor wskrzeszony z przeszłości! Poczuł, jak wzbiera w nim coś jasnego i przepojonego nadzieją, i chciał wykrzyczeć swą radość. Lecz wokół zamku kłębiły się już opary. W pobliżu przemykały już cienie. Prastara twierdza zaczęła się kruszyć i osypywać, kamienie i zaprawa pękały jak zaciśnięte w imadle. Ziemia zadrżała i z piersi ludzi zmienionych w zwierzęta dobył się wrzask. Z wnętrza, ziemi buchnął ogień, rozdzierając wzniesienie, na którym stał Paranor, a potem rozrywając sam zamek. Powietrze wypełniły zawodzenia, jęk wydawany przez kogoś, kto utracił jedyną nadzieję, jaka mu została. Starzec rozpoznał, że tym, który zawodzi, jest on sam. Potem obrazy zniknęły. Stał znowu nad jeziorem Hadeshorn, w cieniu Smoczych Zębów, sam na sam z duchem Allanona. Wbrew swemu postanowieniu drżał na całym ciele. Duch wymierzył w niego wyciągnięty palec. „Będzie tak, jak ci pokazałem, jeśli sny zostaną zlekceważone. Będzie tak, jeśli nie podejmiesz działania. Musisz pomóc. Idź do nich - do chłopca, dziewczyny i Mrocznego Stryja. Powiedz im, że sny mówią prawdę. Powiedz im, żeby tu do mnie przybyli w pierwszą noc nowego księżyca, kiedy obecny cykl się zakończy. Wtedy będę z nimi rozmawiał”. Starzec zmarszczył czoło i coś wymamrotał, zagryzając dolną wargę. Jego palce ponownie zaciągnęły sznurek przy sakwie i wsunął ją z powrotem za pas. - Zrobię to, ponieważ nie ma nikogo innego! - rzekł w końcu, nie próbując nawet ukryć niechęci. - Lecz nie oczekuj...! „Tylko pójdź do nich. Nie żądam niczego więcej. O nic wiecej nie będę cię prosił. Idź”. Cień Allanona zalśnił jasno i zniknął. Światło zgasło i dolina znów była pusta. Starzec stał przez chwilę, spoglądając w dal ponad spokojnymi wodami jeziora, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem. Pozostawiony przez niego ogień jarzył się jeszcze słabo wśród ciemnej nocy, kiedy wrócił. Starzec, przykucnąwszy, przypatrywał się w zamyśleniu płomieniom; pogrzebał w

zbierającym się już popiele, wsłuchując się w milczenie swych myśli. Chłopiec, dziewczyna i Mroczny Stryj - znał ich. Byli dziećmi Shannary, tymi, którzy mogli ich wszystkich uratować, którzy mogli przywrócić do życia moc. Pokręcił siwą głową. W jaki sposób miał ich przekonać? Jeśli nie chcieli słuchać Allanona, dlaczego mieliby usłuchać jego? Znów ujrzał w myślach przerażające obrazy. Najlepiej będzie, jeśli znajdzie sposób, by zmusić ich do słuchania, pomyślał. Bo, jak lubił sobie przypominać, wiedział niejedno o wizjach, a w tych, które ukazał mu duch Allanona, zawarta była prawda. Nawet on, choć się wyparł druidów i ich magii, był w stanie ją rozpoznać. Jeśli dzieci Shannary nie zechcą go wysłuchać, wizje te się spełnią.

II Par Ohmsford stał w drzwiach na tyłach gospody „Pod Modrym Wąsiskiem” i przez mroczny tunel wąskiej uliczki, biegnącej między przyległymi budynkami, wpatrywał się w migotliwe światła Yarfleet. Gospoda „Pod Modrym Wąsiskiem” była walącą się ruderą o wyblakłych drewnianych ścianach i pokrytym gontem dachu, wyglądającą zupełnie tak, jakby kiedyś była stodołą. Na piętrze, ponad szynkiem, znajdowały się pokoje gościnne, a w tylnej części spiżarnie. Gospoda stała u podstawy grupy budynków tworzących nieco wykoślawioną literę U i usytuowanych na wzgórzu na zachodnim skraju miasta. Par wdychał głęboko nocne powietrze, rozkoszując się jego aromatami. Zapachy wielkiego miasta, zapachy życia, potraw z mięsa i warzyw, mocnych trunków i cierpkiego piwa, perfum nadających woń komnatom i ciałom, skórzanych uprzęży, żelaza z kowalskich pieców, wciąż jeszcze czerwonego od rozżarzonych węgli, potu zwierząt i ludzi ścieśnionych na niewielkiej przestrzeni, woń kamienia, drewna i kurzu, mieszające się ze sobą i przenikające się nawzajem, każda od czasu do czasu oddzielająca się od pozostałych - wszystko to tam było. W głębi uliczki, za tylnymi ścianami sklepów i warsztatów, zbitymi z desek i upstrzonymi bohomazami dzieci, wzgórze opadało łagodnie ku centralnej części miasta, leżącej na wschodzie. Miasto, będące za dnia brzydkim, bezbarwnym skupiskiem budynków, labiryntem kamiennych murów i ulic, nocą przybierało odmienny wygląd. Budynki ginęły w mroku, a pojawiały się światła, tysiące świateł, rozpościerających się daleko jak okiem sięgnąć, niby rój świetlików. Jasnymi punkcikami znaczyły niewidoczny krajobraz, migocząc wśród ciemności, przeciągając złociste linie w poprzek gładkiej powierzchni Mermidonu toczącego swe wody na południe. Yarfleet było teraz piękne jak posługaczka za sprawą czarów przemieniona w księżniczkę z bajki. Par lubił sobie wyobrażać, że jest to czarodziejskie miasto. Lubił je niezależnie od wszystkiego, lubił jego bezładny ogrom i konglomerat ludzi i rzeczy, jego pulsującą żywotność. Bardzo się różniło od jego stron rodzinnych w Shady Vale, w niczym nie przypominało leśnej wioski, w której wyrósł. Pozbawione było czystości drzew i potoków, samotności, poczucia nieprzemijalnego spokoju, jaki cechował życie w dolinie. Nie wiedziało o tamtym życiu i nic go ono nie obchodziło. Dla Para nie miało to jednak znaczenia. Lubił to miasto tak czy owak. W końcu nie musiał wybierać między nim a Shady Vale. Potrafił docenić zalety ich obu. Coll oczywiście się z nim nie zgadzał. Coll widział to całkiem inaczej. Yarfleet było dla

niego jedynie występnym miastem na obrzeżach panowania federacji, siedliskiem wyrzutków, miejscem, gdzie wszystko uchodziło na sucho. Nie było gorszego miejsca w całym Callahornie, a właściwie w całej Sudlandii. Coll nienawidził tego miasta. Z ciemności za jego plecami dobiegły krzyki i brzęk szkła, odgłosy gospody dobywające się przez chwilę z przedniej sali, kiedy ktoś otworzył drzwi, i milknące znowu, kiedy drzwi zostały zamknięte. Par odwrócił się. Jego brat szedł ostrożnie korytarzem, z twarzą niemal zupełnie ukrytą w mroku. - Już prawie czas - rzekł Coll, stanąwszy obok brata. Par przytaknął. Wydawał się niski i szczupły w porównaniu z Collem, który był rosłym i silnym młodzieńcem o wydatnych rysach twarzy i kasztanowych włosach. Ktoś, kto ich nie znał, nie wziąłby ich za braci. Coll wyglądał jak typowy mieszkaniec Shady Vale, opalony i krzepki, z ogromnymi dłońmi i stopami. Stopy te były nieustannym tematem żartów. Par lubił je porównywać do płetw kaczki. On sam był drobny i jasnowłosy. Miał rysy charakterystyczne dla elfa, począwszy od ostro zakończonych uszu i brwi, a skończywszy na wysokich i wąskich kościach policzkowych. Był czas, kiedy krew elfów niemal zupełnie zanikła w jego rodzinie za sprawą żyjących w Shady Vale Ohmsfordów. Lecz przed czterema pokoleniami (tak powiedział mu ojciec) jego pradziadek powrócił do Westlandii i do elfów, poślubił elfkę i miał z nią syna i córkę. Syn ożenił się z kolejną elfką i z nigdy nie wyjaśnionych powodów młodzi małżonkowie, którzy mieli w przyszłości zostać dziadkami Para, powrócili do Shady Vale, zasilając ród Ohmsfordów świeżą porcją elfiej krwi. Nawet wówczas jednak rysy wielu członków rodziny nie zdradzały ich mieszanego dziedzictwa; Coll i jego rodzice, Jaralan i Mirianna, byli najlepszym tego przykładem. Powinowactwa Para były natomiast od razu widoczne. Łatwość, z jaką mógł w ten sposób zostać rozpoznany, niekoniecznie jednak była pożądana. Podczas pobytu w Yarfleet Par ukrywał swe rysy, wyskubując brwi, nosząc długie włosy, by zasłonić uszy, i przyciemniając specjalnym pudrem skórę twarzy. Nie miał wielkiego wyboru. Nie byłoby rozsądnie w tych czasach zwracać uwagę innych na swoje elfie pochodzenie. - Ładnie dzisiaj wygląda w swej szacie, prawda? - odezwał się Coll, spoglądając na rozpościerającą się przed nimi panoramę. - Czarny atłas i iskierki, wszystko na swoim miejscu. Zmyślna dziewczyna z tego miasta. Nawet niebo jest jej przyjaciółką. Par uśmiechnął się. Mój brat, poeta. Niebo było bezchmurne i rozjaśnione blaskiem maleńkiego sierpa księżyca i gwiazd. - Mógłbyś ją polubić, gdybyś tylko dał jej szansę.

- Ja? - parsknął Coll. - Mało prawdopodobne. Jestem tu dlatego, że ty tu jesteś. Nie zostałbym ani chwili dłużej, gdybym nie musiał. - Mógłbyś odejść, gdybyś chciał. - Nie zaczynajmy od nowa, Par. - Coll się nastroszył. - Już wyjaśniliśmy to sobie. To ty uważałeś, że powinniśmy pójść do miast na północy. Ten pomysł nie podobał mi się wtedy i nie podoba mi się ani odrobinę bardziej teraz. Ale nie zmienia to faktu, że postanowiliśmy zrobić to razem, ty i ja. Ładnym byłbym bratem, gdybym cię tu zostawił i wrócił teraz do Doliny! Poza tym nie wydaje mi się, żebyś mógł sobie beze mnie poradzić. - Dobrze już, dobrze, chciałem tylko... - Par usiłował mu przerwać. - ...zabawić się trochę moim kosztem! - dokończył rozogniony Coll. - Ostatnio robiłeś to niejeden raz. Zdajesz się znajdować w tym jakąś rozkosz. - To nie tak. Coll nie zwracał na niego uwagi, spoglądając w mrok. - Nigdy nie żartowałbym z kogoś o kaczych stopach. - I kto to mówi - Coll uśmiechnął się mimo woli - mały facet o szpiczastych uszach. Powinieneś być wdzięczny, że chcę tu zostać i opiekować się tobą! Par szturchnął go żartobliwie i obaj się roześmiali. Potem umilkli, patrząc na siebie w ciemności i nasłuchując odgłosów z gospody i ulicy za nią. Par westchnął. Był ciepły, senny letni wieczór, sprawiający, że chłodne, nieprzyjemne dni ostatnich kilku tygodni wydawały się odległym wspomnieniem. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy kłopoty wydają się znikać, a do życia budzą się sny i marzenia. - Krążą pogłoski, że w mieście są szperacze - poinformował go nagle Coll, rozwiewając jego pogodny nastrój. - Zawsze krążą jakieś pogłoski - odparł. - I często są prawdziwe. Mówi się, że zamierzają schwytać wszystkich, którzy parają się magią, uniemożliwić im działanie i pozamykać wszystkie gospody. - Coll przypatrywał mu się uważnie. - Szperacze, Par. Nie zwykli żołnierze. Szperacze. Par wiedział, kim oni są. Szperacze - tajna policja federacji, ramię wykonawcze prawodawców Rady Koalicyjnej. Wiedział. On i Coll przybyli do Yarfleet przed dwoma tygodniami. Wyruszyli z Shady Vale na pomoc, porzuciwszy bezpieczne i przytulne schronienie rodzinnego domu, i dotarli na pogranicze Callahornu. Uczynili to, ponieważ Par uznał, że muszą to zrobić, że nadszedł czas, by zaczęli opowiadać swe historie gdzie indziej, że trzeba zadbać o to, by także inni, nie tylko mieszkańcy Shady Vale, mogli je poznać. Wybrali Yarfleet, ponieważ było miastem otwartym,

nie podlegającym władzy federacji, przystanią dla banitów i uchodźców, lecz również dla idei, miejscem, gdzie magia wciąż jeszcze była tolerowana, a nawet kokietowana. On posiadał magiczną moc i ciągnąc z sobą Colla, przynosił ją do Yarfleet, by dzielić się z innymi jej cudownością. Nie brakowało tam już ludzi stosujących praktyki magiczne, lecz jego magia była zupełnie innego rodzaju. Była prawdziwa. Odnaleźli gospodę „Pod Modrym Wąsiskiem” w dniu swego przybycia. Była to jedna z największych i najbardziej znanych oberży w mieście. Par już przy pierwszym spotkaniu nakłonił właściciela, by ich zatrudnił. Spodziewał się tego. W końcu za pomocą pieśni potrafił przekonać każdego do zrobienia praktycznie wszystkiego. - Prawdziwa magia. - Poruszył tylko wargami, nie wypowiadając głośno tych słów. W czterech krainach nie pozostało wiele prawdziwej magii, jeśli nie liczyć odległych obszarów, gdzie nie sięgała władza federacji. Pieśń była jedyną pozostałością po magii Ohmsfordów. Przekazywano ją sobie przez dziesięć pokoleń, nim dotarła do niego, przy czym jej dar omijał zupełnie niektórych członków rodziny, jakby dobierała ich sobie wedle zachcianki. Coll go nie posiadał. Jego rodzice również. Właściwie nikt z rodziny Ohmsfordów nie miał władzy nad pieśnią od czasu, gdy jego pradziadkowie powrócili z Westlandii. Jemu jednak magia pieśni towarzyszyła od urodzenia; była to ta sama magia, która powstała prawie trzysta lat wcześniej za czasów jego przodka Jaira. Wiedział o tym z opowieści i legend. W sercu życzenie, w pieśni spełnienie. Potrafił wywoływać w umysłach słuchaczy obrazy tak realistyczne, że wydawały się prawdziwe. Potrafił stwarzać materię z niczego. To właśnie sprowadziło go do Yarfleet. Przez trzy stulecia rodzina Ohmsfordów przekazywała sobie z pokolenia na pokolenie legendy o elfim domu Shannary. Zwyczaj ten zapoczątkował Jair. W rzeczywistości powstał on znacznie wcześniej, kiedy opowieści nie dotyczyły magii, której jeszcze wówczas nie odkryto, lecz starego świata przed jego zniszczeniem podczas Wielkich Wojen. Opowiadającymi byli ci nieliczni, którzy przetrwali tę przerażającą zagładę. Jair był jednak pierwszym, który używał pieśni do wspomożenia narracji, nadania treści obrazom stwarzanym przez jego słowa, sprawienia, by jego opowieści ożywały w umysłach słuchaczy. Historie te mówiły o dawnych czasach: o elfim rodzie Shannary, o druidach i ich zamku w Paranorze, o elfach i karłach i o magii, która rządziła ich życiem. Mówiły o Shei Ohmsfordzie i jego bracie Flicku oraz o ich poszukiwaniach Miecza Shannary; o Wilu Ohmsfordzie i pięknej, nieszczęśliwej elfce Amberle oraz ich walce mającej na celu przegnanie hord demonów z powrotem za Ścianę Zakazu; o Jairze Ohmsfordzie i jego siostrze Brin oraz ich wyprawie do twierdzy Graymark i starciu z widmami Mord i Ildatch; o druidach Allanonie i Bremenie; o elfim królu Eventinie Elessedilu; o wojownikach, takich jak Balinor

Buckhannah i Stee Jans, i o wielu innych bohaterach. Ci, którzy mieli władzę nad pieśnią, czynili użytek z jej magii. Inni polegali na zwykłych słowach. Ohmsfordowie rodzili się i umierali, a wielu z nich zanosiło opowieści do dalekich krajów. Jednakże od trzech pokoleń żaden członek rodziny nie opowiadał historii poza Doliną. Nikt nie chciał ryzykować, że zostanie pojmany. Ryzyko bowiem było znaczne. Praktykowanie magii w jakiejkolwiek postaci było w czterech krainach zakazane - przynajmniej wszędzie tam, gdzie sięgała władza federacji, co praktycznie oznaczało to samo. Było tak przez ostatnich sto lat. W tym czasie żaden Ohmsford nie opuścił Shady Vale. Par był pierwszy. Zmęczyło go opowiadanie wciąż tych samych historii tym samym nielicznym słuchaczom. Inni powinni byli również je usłyszeć, żeby poznać prawdę o druidach i magii, o zmaganiach poprzedzających epokę, w której żyli. Od strachu przed pojmaniem silniejsze okazało się powołanie, jakie odczuwał. Podjął decyzję pomimo obiekcji rodziców i Colla. Brat postanowił w końcu mu towarzyszyć - czynił tak zawsze, kiedy uważał, że Par potrzebuje opieki. Yarfleet miało pójść na pierwszy ogieri jako miasto, w którym wciąż jeszcze uprawiano magię w pomniejszych odmianach, co było tajemnicą poliszynela, dopraszającą się wręcz o interwencję federacji. Magia, którą prakty- kowano w Yarfleet, była jednak naprawdę ledwie dziecinną igraszką, niewartą poważnego potraktowania. Callahorn stanowił jedynie protektorat federacji, a Yarfleet leżało tak daleko, że znajdowało się niemal na wolnych obszarach. Nie było jeszcze okupowane przez armię. Federacja jak dotąd nie uznała za konieczne zaprzątać nim sobie głowy. Ale szperacze? Par pokręcił głową. Szperacze to była zupełnie inna sprawa. Pojawiali się tylko wówczas, gdy federacja powzięła poważny zamiar wytępienia praktyk magicznych. Nikt nie chciał mieć z nimi do czynienia. - Robi się tu dla nas zbyt gorąco - odezwał się Coll, jakby czytając w myślach Para. - Wykryją nas. Par potrząsnął głową. - Jesteśmy tylko jednymi z setki uprawiających tę sztukę - odparł. - Tylko jednymi z wielu w ludnym mieścia - Jednymi z wielu, to prawda. - Coll spojrzał na niego. - Ale tylko my uprawiamy prawdziwą magię. Par odwzajemnił jego spojrzenie. Występy w gospodzie przynosiły im sporo pieniędzy, więcej niż dostawali kiedykolwiek przedtem. Potrzebowali ich na opłacenie podatków narzuconych przez federację. Potrzebowali ich dla swoich bliskich i dla Shady Vale. Nie miał ochoty rezygnować z powodu zwykłej pogłoski.

Zacisnął zęby. Nie miał ochoty rezygnować tym bardziej, że oznaczało to konieczność powrotu z opowieściami do rodzinnej wioski i trzymania ich tam w ukryciu, także przed tymi, którzy powinni je usłyszeć. Świadczyło także o tym, że represje wymierzone przeciw ideom i praktykom, zaciskające się na czterech krainach jak szczęki imadła, zostały nasilone. - Pora się zbierać - rzekł Coll, przerywając jego myśli. Par odczuł nagły przypływ gniewu, nim dotarło do niego, iż jego brat nie mówi o tym, że powinni opuścić miasto, lecz że muszą już iść spod drzwi gospody na scenę w jej wnętrzu. Gniew opadł i chłopiec poczuł, jak jego miejsce zajmuje smutek. - Chciałbym, żebyśmy żyli w innych czasach - powiedział cicho. Urwał na chwilę, widząc, jak twarz brata tężeje. - Chciałbym, żeby znowu istniały elfy i druidzi. I bohaterowie. Chciałbym, żeby znowu istnieli bohaterowie, choćby jeden. - Umilkł, myśląc nagle o czymś innym. - Jeśli będziesz nadal o tym śpiewał, to kto wie? Może to się spełni.- Coll odsunął się od framugi drzwi, położył wielką dłoń na ramieniu brata, odwrócił go i popchnął lekko w głąb mrocznego korytarza. Par pozwolił się prowadzić jak dziecko. Nie myślał już jednak o bohaterach ani o elfach, ani o druidach, ani nawet o szperaczach. Myślał o snach. Opowiedzieli historię o oporze elfów na przełęczy Halys, o tym, jak Eventin Elessedil, elfy, Stee Jans i Wolny Korpus Legionu walczyli o utrzymanie Breakline przeciw hordom demonów. Była to jedna z ulubionych opowieści Para, o pierwszej z wielkich bitew elfów w straszliwej wojnie w Westlandii. Stali na niskiej estradzie na końcu głównej sali jadalnej, Par z przodu, Coll o krok za nim i nieco z boku. Przyćmione światła ukazywały morze ciasno stłoczonych ciał i czujnych oczu. Podczas gdy Coll opowiadał historię, Par śpiewał, uzupełniając jego narrację obrazami, i magia jego głosu ożywiała gospodę. Wzbudzał w ponad setce widzów uczucia strachu, gniewu i determinacji, które przepełniały obrońców przełęczy. Pozwalał im ujrzeć furię demonów i usłyszeć okrzyki bitewne. Rzucał na nich urok i utrzymywał ich w swej mocy. Stali na drodze natarcia demonów. Widzieli, jak zraniono Eventina, i jak jego syn Ander zostaje przywódcą elfów. Patrzyli, jak druid Allanon sam stawia czoło magii demonów i odpierają. Doświadczali życia i śmierci z tak bliska, że było to niemal przerażające. Kiedy bracia skończyli, w sali zapanowała głucha cisza, po czym rozległo się oszalałe tłuczenie o stoły kuflami od piwa, wiwaty i okrzyki radości, jakich nie wywołał żaden ich wcześniejszy występ. Przez chwilę wydawało się, że zebranym zwalą się belki sufitu na głowę,

tak gwałtowny był ich aplauz. Par był mokry od potu. Po raz pierwszy czuł, jak wiele wysiłku włożył w opowiadanie. Kiedy jednak schodzili z estrady na krótki odpoczynek, jakiego wolno im było zażywać między występami, był dziwnie nieobecny duchem. Wciąż myślał o snach. Coll przystanął, żeby wypić szklankę piwa przy otwartym magazynie, a Par przeszedł jeszcze kawałek korytarzem i zatrzymał się przy pustej beczce ustawionej pionowo obok drzwi do piwnicy. Usiadł na niej ciężko, przytłoczony naporem myśli. Sny powtarzały się niemal od miesiąca i wciąż nie wiedział dlaczego. Powracały z niepokojącą częstotliwością. Zawsze się zaczynały od odzianej na czarno postaci, która wynurzała się z jeziora; postaci, którą mógł być Allanon, z jeziora, którym mógł być Hadeshorn. Obrazy w snach były rozmyte i niewyraźne, wizje miały w sobie coś eterycznego, co sprawiało, że trudno je było odcyfrować. Postać za każdym razem przemawiała do niego, zawsze tymi samymi słowami: „Chodź do mnie. Jesteś potrzebny. Cztery krainy są w wielkim niebezpieczeństwie; magia niemal się wyczerpała. Chodź, dziecię Shannary”. Sny miały dalszy ciąg, chociaż reszta za każdym razem była inna. Nieraz pojawiały się obrazy świata zrodzonego z jakiegoś nieopisanego koszmaru. Innym razem powracały obrazy zaginionych talizmanów - Miecza Shannary i Kamieni Elfów. Kiedy indziej znów wezwanie skierowane było również do Wren, małej Wren, a czasem do jego stryja Walkera Boha. Oni również mieli przybyć. Oni także byli potrzebni. Po pierwszej nocy uznał, że sny są ubocznym efektem długotrwałego stosowania pieśni. Śpiewał stare opowieści o lordzie Warlocku i Zwiastunach Śmierci, o demonach i widmach Mord, o Allanonie i świecie zagrożonym przez zło, i było naturalne, że coś z tych historii i związanych z nimi obrazów przeniknęło do jego snów. Usiłował osłabić to oddziaływanie, posługując się pieśnią przy lżejszych opowiadaniach, lecz to nie pomagało. Sny wciąż wracały. Wzbraniał się przed powiedzeniem o tym Collowi, który użyłby tego po prostu jako jeszcze jednego pretekstu, by mu doradzić, żeby przestał przyzywać magię pieśni i wracał do Shady Vale. Potem, przed trzema nocami, sny przestały go nawiedzać równie nagle, jak się przedtem zaczęły. Zastanawiał się teraz dlaczego. Zastanawiał się, czy czasem się nie pomylił co do ich pochodzenia. Rozważał możliwość, że nie powstały samoistnie, lecz zostały zesłane. Ale kto miałby je zesłać? Allanon? Czyżby Allanon, który od trzystu lat nie żył? Ktoś inny? Coś innego? Coś, co miało własne powody i nie życzyło mu dobrze?

Taka możliwość przejęła go dreszczem; odpędził natrętne myśli i szybko ruszył korytarzem z powrotem, żeby poszukać Colla. Na ich drugi występ przyszło jeszcze więcej ludzi. Ci, dla których nie wystarczyło krzeseł i ławek, stali pod ścianami. Gospoda „Pod Modrym Wąsiskiem” była obszernym budynkiem: przednia sala jadalna miała ponad trzydzieści metrów szerokości i wznosiła się aż po krokwie dachowe widoczne ponad linami lamp olejowych rozwieszoną w górze siecią rybacką, sprawiającą, że w izbie panowało przyćmione światło, mające stwarzać intymny nastrój. Par nie byłby w stanie znieść większej intymności, tak blisko niego znajdowali się goście karczmy, tłoczący się przy estradzie. Niektórzy siedzieli nawet na niej, pijąc piwo. Ta grupa była odmienna od poprzedniej, chociaż przybyszowi z Shady Vale trudno było powiedzieć, na czym polega różnica. Emanowała z niej inna atmosfera, jakby obecny w niej był jakiś obcy element. Coll również musiał to wyczuwać. Kilkakrotnie spoglądał w stronę Para, kiedy szykowali się do występu, a w jego oczach widoczny był niepokój. Wysoki, czarnobrody mężczyzna otulony w brunatną opończę przecisnął się przez tłum do krawędzi estrady i usiadł między dwoma innymi mężczyznami. Obydwaj unieśli głowy, jakby zamierzali coś powiedzieć, lecz ujrzeli na chwilę z bliska twarz tamtego i zmienili zdanie. Par przyglądał im się przez chwilę i odwrócił wzrok. Ogarnęły go złe przeczucia. Coll pochylił się w jego stronę, kiedy sala zaczęła rytmicznie klaskać. Tłum stawał się niespokojny. - Par, nie podoba mi się to. Jest coś... Nie dokończył. Podszedł do nich właściciel gospody i obcesowo nakazał im, żeby zaczynali, zanim tłum wymknie się spod kontroli i zacznie łamać meble. Coll cofnął się bez słowa. Światła przygasły i Par zaczął śpiewać. Była to historia o Allanonie i bitwie z jachyrą. Coll zaczął opowiadać, opisując miejsce wydarzeń, mówiąc zgromadzonym, jaki był dzień, jak wyglądała górska dolina, do której przybył druid wraz z Brin Ohmsford i Ronem Leah, jak wszystko wokół nagle ucichło. Par stwarzał obrazy w umysłach słuchaczy, wzbudzając w nich uczucie niepokoju i wyczekiwania i na próżno usiłując samemu nie poddawać się podobnym nastrojom. W tylnej części sali przesuwali się jacyś mężczyźni, by zagrodzić drzwi i okna. Nagle zrzucili z siebie opończe i stali tam, ubrani na czarno. Zalśniła broń. Na rękawach i piersiach mieli białe naszywki, jakiegoś rodzaju insygnia. Par zmrużył oczy, wytężając elfi wzrok. Wilcza głowa. Ludzie w czerni byli szperaczami. Głos Para załamał się; obrazy zbladły i utraciły moc. Słuchacze zaczęli mruczeć i

rozglądać się wokół. Coll przerwał opowiadanie. Panowało ogólne poruszenie. Ktoś znajdował się w ciemności za ich plecami. Wszędzie wyczuwało się czyjąś obecność. Coll zbliżył się, jakby chciał osłonić brata. Wtem światła znów zapłonęły jaśniej i oddział odzianych na czarno szperaczy ruszył naprzód spod drzwi wejściowych. Rozległy się krzyki i jęki protestu, lecz wydający je ludzie szybko usuwali się z drogi. Właściciel gospody próbował interweniować, został jednak odepchnięty na bok. Uformowani w klin mężczyźni zatrzymali się tuż przed estradą. Inna grupa zablokowała wyjścia. Od stóp do głów ubrani byli na czarno, twarze mieli zakryte od ust w górę, a ich insygnia w kształcie wilczej głowy połyskiwały jasno. Byli uzbrojeni w krótkie miecze, sztylety i pałki, które trzymali w pogotowiu. Stanowili niejednolitą gromadę, znajdowali się wśród nich wysocy i niscy, prości i przygarbieni, lecz w wyglądzie ich wszystkich, zarówno w postawie, jak i w oczach, było coś złowieszczego. Ich przywódcą był ogromny mężczyzna o niezwykle długich ramionach i potężnej budowie. Część jego twarzy, widoczna spod maski, była jak wyciosana z kamienia, a podbródek okrywała szorstka, rudawa broda. Jego lewa ręka tkwiła po łokieć w rękawicy. - Wasze nazwiska? - zapytał cicho, niemal szeptem. - Co takiego zrobiliśmy? - Par się zawahał. - Czy nazywacie się Ohmsford? - Pytający przyglądał mu się uważnie. - Tak, ale nie zrobiliśmy... - Jesteście aresztowani pod zarzutem pogwałcenia najwyższego prawa federacji - oznajmił cichy głos. Przez rzędy zebranych przebiegł głuchy pomruk. - Uprawialiście magię wbrew... - Opowiadali tylko historie! - wykrzyknął siedzący w pobliżu mężczyzna. Jeden ze szperaczy błyskawicznie zadał cios pałką i mężczyzna zwalił się na podłogę. - Uprawialiście magię wbrew zakazom federacji, stwarzając tym samym zagrożenie dla ludności. - Dowódca szperaczy nie rzucił nawet okiem na powalonego mężczyznę. - Zostaniecie zabrani... Nie dokończył. Na zatłoczoną podłogę gospody spadła nagle ze środka sufitu lampa olejowa, wybuchając językami ognia. Mężczyźni z krzykiem zerwali się na nogi. Dowódca i jego towarzysze odwrócili się, zaskoczeni. W tym samym momencie wysoki brodacz, który wcześniej przysiadł na brzegu estrady, rzucił się do przodu, przeskakując przez kilku osłupiałych gości, i z całą siłą uderzył w zwartą grupę szperaczy, zbijając ich z nóg. Następnie wskoczył na estradę obok Para i Colla i zrzucił z siebie wytartą opończę, spod której wyłonił się

ubrany na zielono myśliwy w pełnym rynsztunku bojowym. - Wolno urodzeni! - krzyknął w stronę skłębionego tłumu i uniósł w górę zaciśniętą pięść. Wszystko potem zdawało się dziać w jednej chwili. Tak jak wcześniej lampa, teraz na podłogę opadła dekoracyjna sieć, w jakiś sposób poluzowana, i wszyscy zgromadzeni w gospodzie zostali w niej uwięzieni. Rozległy się wrzaski i przekleństwa ludzi pochwyconych w pułapkę. Przy drzwiach na oszołomionych szperaczy rzucili się mężczyźni w zielonych ubraniach, powalając ich ciosami pięści na podłogę. Lampy olejowe zostały stłuczone i izba pogrążyła się w mroku. Wysoki mężczyzna przemknął obok Para i Colla z szybkością, która wcześniej wydałaby im się niemożliwa. Uderzeniem buta trafił pierwszego ze szperaczy zagradzających tylne wejście, sprawiając, że głowa tamtego odskoczyła do tyłu. Na chwilę zalśnił krótki miecz oraz sztylet i pozostałych dwóch również legło na podłodze. - Tędy, szybko! - zawołał w tył do braci. Ruszyli od razu. Jakaś ciemna postać uczepiła się ich, kiedy obok niej przebiegali, lecz Coll jednym ciosem zbił mężczyznę z nóg, posyłając go w stronę kotłujących się ciał. Wyciągnął do tyłu rękę, żeby się upewnić, czy nie zgubił brata, i jego wielka dłoń zacisnęła się na szczupłym ramieniu Para. Chłopak zawył mimo woli. Coll nigdy nie pamiętał o swej ogromnej sile. Wybiegli ze sceny i dotarli do korytarza w tylnej części gospody. Wysoki mężczyzna znajdował się o parę kroków z przodu. Ktoś usiłował ich zatrzymać, lecz nieznajomy po prostu zmiótł go z drogi. Zgiełk dobiegający z sali za ich plecami był ogłuszający, a języki ognia rozbłyskiwały już wszędzie, liżąc chciwie podłogi i ściany. Nieznajomy wyprowadził ich szybko korytarzem i przez tylne drzwi na wąską uliczkę. Czekało tam na nich dwóch kolejnych ubranych na zielono ludzi. Bez słowa wzięli braci między siebie i wyciągnęli ich szybko poza teren gospody. Par obejrzał się do tyłu. Płomienie buchały już z okien i pełzły w stronę dachu. Gospoda „Pod Modrym Wąsiskiem” przeżywała swą ostatnią noc. Pomknęli uliczką, mijając wystraszone twarze i szeroko otwarte oczy, i skręcili w pasaż, którego Par - mógłby przysiąc - nigdy wcześniej nie widział, pomimo swych licznych wypadów w tę stronę. Przebiegli przez kilkoro drzwi i parę sieni, aż w końcu znaleźli się poza zasięgiem krzyków i blasku ognia. Nieznajomy zwolnił, dał swoim dwóm towarzyszom znak ręką, żeby stanęli na czatach, i wciągnął braci do ciemnej niszy. Wszyscy dyszeli ciężko po biegu. Nieznajomy przyjrzał im się kolejno, odsłaniając zęby w uśmiechu.

- Powiadają, że odrobina ruchu dobrze wpływa na trawienie. Co o tym sądzicie? Nic wam nie jest? Bracia potrząsnęli głowami. - Kim jesteś? - zapytał Par. - No, właściwie członkiem rodziny, chłopcze. - Mężczyzna uśmiechnął się szerzej. - Nie poznajesz mnie? Nie poznajesz, prawda? Ale właściwie, czemu miałbyś mnie poznać? W końcu nigdy się nie spotkaliśmy. Jednak pieśni powinny ci przypomnieć. - Zacisnął dłoń w pięść, po czym wyprostował gwałtownie jeden palec tuż przed nosem Para. - Teraz pamiętasz? Par, zbity z tropu, spojrzał na Colla, lecz jego brat wydawał się równie zdezorientowany. - Nie sądzę... - zaczął. - Mniejsza z tym. Na razie to nie ma znaczenia. Wszystko w swoim czasie. - Pochylił się bliżej. - W tej okolicy nie jesteś już bezpieczny, chłopcze. Na pewno nie tutaj, w Yarfleet, a prawdopodobnie i w całym Callahornie. Może w ogóle nigdzie. Czy wiesz, kim był tamten mężczyzna w gospodzie? Ten brzydki, który mówił szeptem? Par spróbował sobie przypomnieć, czy gdzieś już nie widział wysokiego mężczyzny o cichym głosie. Powoli pokręcił głową. - To Rimmer Dali - rzekł nieznajomy, nie uśmiechając się już. - Pierwszy szperacz, wielki muchołap we własnej osobie. Zasiada w Radzie Koalicyjnej, kiedy akurat się nie ugania z packą na muchy. Ale musiał specjalnie się tobą zainteresować, skoro przybył aż do Yarfleet, żeby cię aresztować. To nie jest jedno z jego zwykłych polowań na muchy. To wyprawa na grubego zwierza. Uważa, że jesteś niebezpieczny, chłopcze, i to bardzo, inaczej nie zadałby sobie tyle trudu, żeby tutaj przyjechać. Dobrze, że ja także ciebie szukałem. To prawda. Usłyszałem, że Rimmer Dali się tutaj wybiera po ciebie, i postanowiłem nie dopuścić, żeby cię pojmał. Ale uważaj, on nie da za wygraną. Tym razem mu się wymknąłeś, lecz to tylko zwiększy jego determinację. Nadal będzie cię tropił. - Umilkł, oceniając wrażenie, jakie zrobiły jego słowa. Par wpatrywał się w niego oniemiały, więc zaczął mówić dalej: - Ta twoja magia, twój śpiew, to prawdziwa magia, nieprawdaż? Widziałem wystarczająco dużo tej drugiej, żeby to rozpoznać. Mógłbyś z niej zrobić dobry użytek, chłopcze, gdybyś miał ochotę. Marnujesz się w tych gospodach i zaułkach. - Co masz na myśli? - zapytał Coll, który nagle stał się podejrzliwy. - Ruch potrzebuje takiej magii - rzekł cicho nieznajomy i uśmiechnął się przyjaźnie. - Jesteś banitą! - żachnął się Coll. Nieznajomy wykonał krótki ukłon. - Tak, chłopcze, i z dumą się do tego przyznaję. A co ważniejsze, jestem wolno

urodzony i nie uznaję władzy federacji. Żaden zdrowo myślący człowiek jej nie uznaje. - Nachylił się bliżej. - Ty również jej nie uznajesz, prawda? Przyznaj to. - Nie bardzo - niepewnie odparł Coll. - Ale nie jestem pewien, czy banici są choć trochę lepsi. - Mocne słowa, chłopcze! - wykrzyknął tamten. - Twoje szczęście, że łatwo się nie obrażam. - Uśmiechnął się szelmowsko. - Czego chcesz? - przerwał mu szybko Par, któremu wróciła jasność myśli. Myślał o Rimmerze Dallu. Znał jego reputację i drżał na myśl o tym, że tamten będzie go ścigał. - Chcesz, żebyśmy się do was przyłączyli, tak? Nieznajomy przytaknął. - Myślę, że nie pożałowalibyście tego. Par potrząsnął głową. Czym innym było przyjęcie pomocy nieznajomego podczas ucieczki przed szperaczami, a zupełnie czymś innym wstąpienie do Ruchu. Sprawa wymagała o wiele głębszego zastanowienia. - Myślę, że lepiej będzie, jeśli na razie odmówimy - rzekł spokojnie. - O ile możemy wybierać. - Oczywiście, że możecie wybierać! - Nieznajomy sprawiał wrażenie urażonego. - A zatem musimy odmówić. Ale dziękujemy za propozycję, a zwłaszcza za pomoc w gospodzie. - Cała przyjemność po mojej stronie, wierz mi. - Nieznajomy przyglądał mu się przez chwilę, znowu poważny. - Życzę ci wszystkiego dobrego, Parze Ohmsfordzie. Masz, weź to. - Zdjął z palca srebrny pierścień z wizerunkiem sokoła. - Moi przyjaciele rozpoznają mnie po nim. Jeśli będziesz potrzebował pomocy albo zmienisz zdanie, idź z nim do kuźni Kiltan w Zbójeckim Zaułku na północnym skraju miasta i zapytaj o Łucznika. Zapamiętasz? Par zawahał się, lecz po chwili wziął pierścień i skinął głową. - Ale dlaczego...? - Ponieważ wiele nas łączy, chłopcze. - Tamten przerwał cicho, uprzedzając jego pytanie. Położył mu rękę na ramieniu. Jego spojrzenie objęło również Colla. - Wiąże nas przeszłość i to węzłem tak mocnym, że muszę stawać u waszego boku, kiedy tylko jest to możliwe. Więcej: domaga się ona, byśmy walczyli razem przeciwko niebezpieczeństwu, które zagraża temu krajowi. To również zapamiętaj. Pewnego dnia to uczynimy, jak sądzę, jeśli tylko wszyscy zdołamy pozostać do tego czasu przy życiu. - Uśmiechnął się szeroko do braci, którzy przypatrywali mu się w milczeniu. Ręka nieznajomego opadła. - Pora stąd ruszać. I to szybko. Ta ulica prowadzi na wschód, w stronę rzeki. Stamtąd możecie pójść, dokąd chcecie. Ale

uważajcie na siebie. Miejcie oczy i uszy otwarte. Ta sprawa nie jest zakończona. - Wiem - powiedział Par, wyciągając rękę. - Naprawdę nie powiesz nam, jak się nazywasz? Nieznajomy zawahał się. - Innym razem - odparł. Mocno uścisnął dłoń Para, potem Colla, a następnie gwizdnięciem przywołał swoich towarzyszy. Pomachał im jeszcze ręką, po czym wtopił się w mrok. Par przyglądał się przez chwilę pierścieniowi, po czym spojrzał pytająco na Colla. Gdzieś całkiem niedaleko rozległy się okrzyki. – Myślę, że pytania będą musiały poczekać - rzekł Coll. Par wsunął pierścień do kieszeni. Bez słowa pogrążyli się w nocy.

III Zbliżała się północ, kiedy Par i Coll dotarli do leżącej nad rzeką części Yarfleet, i dopiero tutaj uświadomili sobie, jak źle są przygotowani do ucieczki przed Rimmerem Dallem i jego szperaczami. Żaden z nich się nie spodziewał, że będzie trzeba uciekać, i żaden nie zabrał ze sobą niczego, co mogłoby się przydać w długiej podróży. Nie mieli ani jedzenia, ani koców, ani broni, poza zwykłymi długimi nożami, jakie nosili wszyscy mężczyźni w Vale, ani sprzętu biwakowego czy wyposażenia na złą pogodę, a co najgorsze, nie mieli pieniędzy. Właściciel gospody nie płacił im od miesiąca. Pieniądze, które zdołali zaoszczędzić z poprzedniego miesiąca, przepadły podczas pożaru wraz z całym ich dobytkiem. Zostały im tylko ubrania, które mieli na sobie. Z narastającym niepokojem myśleli, że może nieco dłużej powinni byli się trzymać nieznajomego wybawiciela. Nabrzeże było bezładnym skupiskiem chat rybackich, przystani, warsztatów naprawczych i magazynów. Wzdłuż całej jego długości płonęły światła. Robotnicy portowi i rybacy pili i dowcipkowali w blasku lamp olejowych i żarzących się fajek. Z blaszanych piecy- ków i beczek sączył się dym, a powietrze przesycone było zapachem ryb. - Może dali sobie z nami spokój na resztę nocy - odezwał się Par. - Mam na myśli szperaczy. Może nie będzie im się chciało szukać nas przed świtem albo i wcale. Coll spojrzał na niego i znacząco uniósł brew. - Jak mi tu kaktus wyrośnie - powiedział, wskazując wnętrze dłoni. - Powinniśmy byli nalegać, żeby nam szybciej płacono za pracę. Nie bylibyśmy teraz w takich opałach. - To by niczego nie zmieniło. - Par wzruszył ramionami. - Nie? Przynajmniej mielibyśmy trochę pieniędzy! - Pod warunkiem, że pomyślelibyśmy o tym, żeby zabrać je ze sobą na występ. Sądzisz, że to prawdopodobne? Coll wtulił głowę w ramiona i zmarszczył brwi. - Właściciel gospody jest naszym dłużnikiem. Szli bez słowa aż do południowego krańca przystani. Zatrzymali się dopiero w miejscu, gdzie oświetlone nabrzeże urywało się w mroku, i stanęli, patrząc po sobie. Oziębiło się i ich cienkie ubrania nie chroniły ich przed chłodem. Trzęśli się, wpychając ręce głęboko do kieszeni i mocno przyciskając ramiona do ciała. Wokół z irytującym bzykiem krążyły owady. Coll westchnął.

- Czy wiesz już, dokąd pójdziemy, Par? Masz jakiś plan? - Tak. Ale potrzebna nam będzie do tego łódź. - Par wyciągnął ręce z kieszeni i mocno je zatarł. - Chcesz się udać na południe, w dół Mermidonu? - Aż do końca. Coll się uśmiechnął, niewłaściwie odczytując jego słowa. Pomyślał, że wyruszają z powrotem do Shady Vale. Par uznał, że najlepiej będzie nie wyprowadzać go z błędu. - Zaczekaj tutaj - rzekł nagle Coll i zniknął, zanim brat zdążył zaoponować. Par stał samotnie w mroku na końcu nabrzeża. Wydawało mu się, że czeka już co najmniej godzinę, lecz zapewne trwało to o połowę krócej. Podszedł do ławki przy chatce rybackiej i usiadł, kuląc ramiona przed nocnym chłodem. W jego głowie kłębiły się myśli. Zły był przede wszystkim na nieznajomego, że najpierw porwał ich ze sobą, a potem zostawił na łaskę losu (wprawdzie Par sam go o to prosił, lecz nie poprawiało to jego samopoczucia), na federację, że wypędziła ich z miasta jak pospolitych złodziei, i na siebie samego, że okazał się dość głupi, by sądzić, iż ujdzie mu na sucho uprawianie prawdziwej magii, chociaż było to objęte całkowitym zakazem. Popisywanie się sztuczkami kuglarskimi i zręcznością dłoni to nie to samo, co stosowanie magii pieśni. W sposób aż nadto oczywisty była ona prawdziwa i powinien był wiedzieć, że wcześniej czy później wiadomość o jej uprawianiu dotrze do władz. Wyciągnął przed siebie nogi i skrzyżował je. Cóż, teraz już nic nie można na to poradzić. Coll i on będą po prostu musieli zacząć wszystko od nowa. Nigdy nie przyszło mu do głowy dać za wygraną. Opowieści były zbyt ważne, na nim zaś ciążyła odpowiedzialność za to, by nie zostały zapomniane. Był przekonany, że magia jest darem, który otrzymał właśnie w tym celu. Nie było istotne to, co głosiła federacja - że magia jest zakazana i że przynosi wielkie szkody krajowi i jego mieszkańcom. Co federacja wiedziała o magii? Ludziom zasiadającym w Radzie Koalicyjnej zupełnie brakowało praktycznego doświadczenia. Po prostu zdecydowali, że trzeba coś zrobić, by uśmierzyć niepokój tych, którzy utrzymywali, że niektóre części czterech krain trawi choroba i ludzie zmieniają się tani w coś w rodzaju mrocznych stworzeń z czasów Jaira Ohmsforda, w stworzenia z jakiegoś podziemnego świata, wymykającego się zrozumieniu, istoty czerpiące siły z nocy i z magii, która od czasów druidów wydawała się zaginiona. Stworzenia te miały nawet nazwę. Zwano je cieniowcami. Nagle naszło Para przykre wspomnienie snów i ukazującej się w nich postaci, która go przyzywała. Potem uświadomił sobie, że noc się uspokoiła i ucichły głosy rybaków i robotników

portowych, bzyczenie owadów, a nawet szum nocnego wiatru. Słyszał pulsowanie krwi w swoich skroniach i szept czegoś jeszcze... Wtem poderwał go na nogi plusk wody. Ukazał się Coll. Ociekając wodą, gramolił się na brzeg Mermidonu parę metrów dalej. Był nagi. Par powoli się uspokoił i patrzył na niego z niedowierzaniem. - Niech cię kule, aleś mnie wystraszył! Gdzie byłeś? - A jak ci się zdaje? - Coll wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Poszedłem sobie popływać! Dopiero po krótkim indagowaniu Par się dowiedział, co naprawdę robił. Przywłaszczył sobie łódź rybacką właściciela gospody „Pod Modrym Wąsiskiem”. Człowiek ten parokrotnie mówił o niej Collowi, przechwalając się swoimi talentami rybackimi. Coll przypomniał sobie o niej, kiedy Par napomknął o potrzebie zdobycia łodzi, przypomniał sobie również opis szopy, w której według słów tamtego łódź była przechowywana, i postanowił ją odnaleźć. Po prostu popłynął do miejsca, gdzie ją trzymano, wyłamał zamek w drzwiach szopy, zsunął liny cumownicze i odholował ją. Przynajmniej tyle jest nam winien, zważywszy, ile na nas zarobił - powiedział tonem usprawiedliwienia, wycierając się do sucha i wkładając ubranie. Par pozostawił to bez komentarza. Potrzebowali łodzi bardziej niż właściciel gospody, a to była przypuszczalnie jedyna szansa jej zdobycia. Zakładając, że szperacze wciąż przetrząsali miasto w ich poszukiwaniu, jedyną alternatywą było wyruszenie pieszo w góry Runne, a taka wyprawa zajęłaby im ponad tydzień. Podróż z biegiem Mermidonu nie mogła trwać dłużej niż parę dni. W końcu łodzi tej tak naprawdę nie kradli. Zastanowił się. No, może kradli. Ale kiedy tylko będzie to możliwe, zwrócą ją albo w inny sposób wyrównają jej stratę. Łódź miała zaledwie cztery metry długości, lecz zaopatrzona była w wiosła, parę koców, płachtę namiotową oraz wszystko, czego mogli potrzebować do łowienia ryb, gotowania i rozbicia biwaku. Weszli do środka i odbili od brzegu, pozwalając, by prąd uniósł ich ze sobą. Przez resztę nocy płynęli na południe. Mocno wiosłowali, by utrzymać się na środku rzeki, wsłuchiwali się w odgłosy nocy, obserwowali linię brzegową i usiłowali nie zasnąć. Po drodze Coll przedstawił swój pogląd na to, co powinni zrobić dalej. Powrót do Callahornu był oczywiście w najbliższej przyszłości niemożliwy. Federacja będzie ich poszukiwała. Niebezpieczna byłaby również podróż do któregokolwiek z wielkich miast Sudlandii, gdyż tamtejsze władze federacyjne zostaną z pewnością również powiadomione. Najlepiej zrobią, po prostu wracając do Shady Vale. Będą mogli nadal opowiadać historie - może nie od razu, ale w jakiś miesiąc po tym, jak federacja przestanie ich poszukiwać. Potem będą mogli jeździć do

jakichś mniejszych osad, bardziej odizolowanych społeczności, w miejsca rzadko odwiedzane przez federację. Wszystko dobrze się ułoży. Par pozwolił mu się wygadać. Był gotów iść o zakład, że Coll nie wierzy w ani jedno słowo z tego, co mówi; a nawet jeśli wierzył, nie miało sensu teraz się o to spierać. O świcie dopłynęli do brzegu i rozbili obóz wśród kępy cienistych drzew u podnóża smaganego wiatrem urwiska. Spali tam do południa, po czym wstali, by złowić i zjeść trochę ryb. Wczesnym popołudniem znajdowali się już z powrotem na rzece, kontynuując podróż. Dopiero dobrze po zachodzie stolica ponownie przybili do brzegu i rozbili obóz. Zaczęło padać, rozpięli więc płachtę namiotową, żeby się pod nią schronić. Rozpalili niewielkie ognisko, podciągnęli koce pod brody i siedzieli w milczeniu, zwróceni twarzą ku rzece, obserwując, jak wzbiera od deszczu, którego krople rzeźbiły na jej lśniącej powierzchni zawiłe wzory. Później rozmawiali przez pewien czas o tym, jak wszystko się zmieniło w czterech krainach od czasów Jaira Ohmsforda. Trzysta lat wcześniej federacja rządziła jedynie miastami w głębi Sudlandii, prowadząc politykę ścisłej izolacji. Już wówczas władzę sprawowała Rada Koalicyjna złożona z mężów wybranych przez miasta na ich przedstawicieli w rządzie centralnym. Stopniowo jednak nad Radą zaczęły dominować armie federacji i z czasem polityka izolacji ustąpiła miejsca ekspansji. Federacja uznała, że nadeszła pora na rozszerzenie wpływów, przesunięcie granic i zaoferowanie możliwości wyboru przywództwa pozostałej części Sudlandii. Wydawało się logiczne, że powinna ona zostać zjednoczona pod jednym rządem, a któż byłby w stanie zrobić to lepiej niż federacja? Taki był tego początek. Federacja zaczęła przeć na północ, wchłaniając po drodze kawałki Sudlandii. Sto lat po śmierci Jaira Ohmsforda cały obszar na południe od Callahornu znajdował się pod rządami federacji. Pozostałe plemiona, elfy, trolle, karły, a nawet gnomy, rzucały niespokojne spojrzenia na południe. Wkrótce potem Callahorn, którego królowie od dawna nie żyli, a miasta były zwaśnione i podzielone, zgodził się zostać protektoratem i w ten sposób zniknął ostatni bufor między federacją a pozostałymi krainami. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęły się pojawiać pogłoski o cieniowcach. Mówiono, że winna wszystkiemu jest dawna magia, która zasiała swe ziarno w ziemi i przez dziesięciolecia trwała tam w uśpieniu, a teraz budziła się do nowego życia. Magia ta przybierała wiele postaci; czasem zjawiała się po prostu jako zimny wiatr, czasem jako coś przypominającego wyglądem człowieka. Tak czy owak zjawiskom tym nadawano wspólną nazwę cieniowców. Zatruwały ziemię i wszystko, co na niej żyło, przemieniając niektóre jej

zakątki w martwe i cuchnące trzęsawiska. Atakowały istoty śmiertelne, ludzi i zwierzęta, a kiedy już je wystarczająco osłabiły, w pełni je sobie podporządkowywały, wkradając się do ich ciał i zamieszkując w nich jako ukryte widma. Życie innych służyło im za pożywienie. Jedynie dzięki niemu były w stanie przetrwać. Federacja uwiarygodniła te pogłoski, obwieszczając, że stworzenia takie rzeczywiście mogą istnieć i tylko ona jest dość silna, by przed nimi obronić. Nikt nie próbował twierdzić, że magia może wcale nie być temu winna i że cieniowce - czy cokolwiek to było, co sprawiało kłopoty - mogą nie mieć z nią nic wspólnego. Łatwiej było po prostu przyjąć proponowane wyjaśnienie. W końcu od czasu wymarcia druidów w kraju nie istniała żadna magia. Wprawdzie Ohmsfordowie opowiadali swe historie, lecz tylko nieliczni ich słuchali, a jeszcze mniej było takich, którzy w nie wierzyli. Większość uważała druidów po prostu za legendę. Kiedy Callahorn zgodził się być protektoratem i miasto Tyrsis zostało zajęte, zaginął Miecz Shannary. Nie poświęcano temu wiele uwagi. Nikt nie wiedział, jak to się stało, i nikogo to zbytnio nie obchodziło. Miecza nie widziano już wówczas od ponad dwustu lat. Istniała jedynie krypta, w której miał się rzekomo znajdować, z klingą osadzoną w bloku Kamienia Tre, w samym środku Parku Ludu - lecz pewnego dnia również ona zniknęła. Kamienie Elfów zniknęły niedługo potem. Nie istniał żaden przekaz mówiący, co się z nimi stało. Nawet Ohmsfordowie tego nie wiedzieli. Później zaczęły znikać również elfy, całe osady i miasta za jednym zamachem, aż wreszcie przestał istnieć nawet Arborlon. W końcu po elfach nie pozostało śladu, jakby ich nigdy nie było. Westlandia zupełnie opustoszała, jeśli nie liczyć paru myśliwych z innych regionów oraz wędrownych grup nomadów. Nomadowie, niemile widziani wszędzie indziej, zawsze tam byli, lecz nawet oni utrzymywali, że nie wiedzą, co stało się z elfami. Federacja szybko wykorzystała tę sytuację. Obwieściła, że Westlandia jest wylęgarnią magii stanowiącej źródło wszelkiego zła w czterech krainach. W końcu to właśnie elfy przed laty sprowadziły tam magię. Elfy pierwsze ją uprawiały. Ta sama magia je zniszczyła - co stanowiło lekcję poglądową o tym, co stanie się ze wszystkimi, którzy spróbują postępować podobnie, Federacja wzmocniła jeszcze ten wywód, wprowadzając zakaz uprawiania magii we wszelkiej postaci. Z Westlandii uczyniono protektorat, nie została jednak zajęta, ponieważ federacja nie posiadała dostatecznej ilości wojska do patrolowania tak ogromnego obszaru. Obiecano jednak, że zostanie w późniejszym czasie oczyszczona z negatywnych skutków wszelkich utrzymujących się tam jeszcze pozostałości praktyk magicznych. Wkrótce potem federacja wypowiedziała wojnę karłom. Uczyniła tak rzekomo dlatego, że to one ją sprowokowały, chociaż nigdy nie wyjaśniono, w jaki sposób. Wynik był

praktycznie z góry przesądzony. Federacja posiadała już w tym czasie największą, najdoskonalej wyposażoną i najlepiej wyszkoloną armię w czterech krainach, karły zaś w ogóle nie miały stałej armii. Nie mieli też za sprzymierzeńców elfów, jak we wszystkich poprzednich latach, zaś gnomy i trolle nigdy aie były ich przyjaciółmi. Mimo to wojna trwała prawie pięć lat. Karły znały górzystą Estlandię o wiele lepiej niż federacja i mimo że Culhaven upadł niemal natychmiast, wciąż prowadzili walkę na wyżynach, do czasu aż głodem zmuszono ich do uległości. Ściągnięto ich z gór i wysłano na południe do kopalń federacji. Większość z nich tam umarła. Ujrzawszy, co przydarzyło się karłom, plemiona gnomów szybko się podporządkowały. Federacja również Estlandię ogłosiła protektoratem. Pozostało kilka odosobnionych gniazd oporu. Garstka karłów i parę rozproszonych plemion gnomów wciąż nie chciało uznać zwierzchnictwa federacji i kontynuowało walkę. Lecz było ich zbyt mało, by mogło to mieć jakiekolwiek znaczenie. Aby upamiętnić zjednoczenie wielkiej części czterech krain oraz uhonorować tych, którzy przyczynili się do jego osiągnięcia, federacja wzniosła pomnik na północnym brzegu Tęczowego Jeziora, gdzie Mermidon wypływał z gór Runne. Pomnik, stojący na potężnym, kwadratowym cokole i zwężający się ku górze, został zbudowany w całości z czarnego granitu i wznosił się na wysokość siedemdziesięciu metrów ponad przybrzeżne skały. Była to monolityczna wieża, widoczna z odległości wielu kilometrów ze wszystkich stron. Nazywano ją Strażnicą Południową. Działo się to przed niemal stu laty i obecnie jedynie trolle pozostawały wolnym ludem, wciąż obwarowanym głęboko wśród gór Nordlandii: Charnal i Kershaltu. Była to niebezpieczna, wroga kraina, naturalna twierdza, i nikt z federacji nie miał ochoty się tam zapu- szczać. Podjęto decyzję, że pozostawi się ją w spokoju, jak długo trolle nie zaczną się mieszać w sprawy innych regionów. Trolle, w ciągu swych dziejów lud samotny, z ochotą na to przystały. - Teraz wszystko jest takie inne - nostalgicznie stwierdził Par, gdy wciąż siedzieli w swym prowizorycznym namiocie, patrząc, jak deszcz uderza o wody Mermidonu. - Nie ma już druidów ani Paranoru, ani magii, poza tą fałszywą i okruchami prawdziwej, które my znamy. Nie ma elfów. Jak sądzisz, co się z nimi stało? - Urwał, ale Coll nie miał nic do powiedzenia. - Nie ma królestw ani Leah, ani Buckhannahów, ani Legionu Granicznego, ani na dobrą sprawę Callahornu. - Ani wolności - ponuro dokończył Coll. - Ani wolności - powtórzył Par. Odchylił się do tyra, podciągając kolana pod brodę. - Chciałbym wiedzieć, jak zniknęły Kamienie Elfów. I Miecz. Co się stało z Mieczem Shannary?