uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Thomas Berger - Czyli nigdzie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :660.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Thomas Berger - Czyli nigdzie.pdf

uzavrano EBooki T Thomas Berger
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 174 stron)

Thomas Berger urodził się w 1924 roku i uważany jest za „najdowcipniejszego i najbardziej eleganckiego” pisarza amerykańskiego. Jego najgłośniejsze powieści to: Mały wielki człowiek oraz tetralogia, której bohaterem jest Carlo Reinhar —jeden z najgłośniejszych cykli o antybohaterze bezbronnym wobec zła i agresywności współczesnego świata. Rzadko który pisarz jest ceniony jednocześnie przez krytyków literackich i przez czytelników. Tym pisarzem jest Thomas Berger. Czym Mały wielki człowiek był wobec westernu, tym jest Czyli nigdzie wobec klasycznego dreszczowca szpiegowskiego. Russel Wren jest wielce obiecującym samo-zwańczym dramaturgiem (gdyby tylko potrafił skończyć ten kłopotliwy trzeci akt!), jak również detektywem. Lecz życie Wrena zupełnie nie przygotowało go na absurdalny horror, który go czeka: zostanie zwerbowany przez Firmę… Jego misja? Zebrać informacje na temat Frontu Wyzwolenia Sebastianu, ugrupowania terrorystycznego z San Sebastian. Ze swymi satyrycznymi docinkami pod adresem współczesnej obyczajowości i burleskową fabułą (wymarzone role dla braci Mara), Czyli nigdzie to ni mniej, ni więcej tylko klasyczny Berger. Thomas Berger CZYLI NIGDZIE TlumaczyJ Tomasz Bieroń ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO Tytuł oryginału NOWHERE Copyright © 1985 by Thomas Berger Copyright © 1995 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko- Kwiatkowska Fotografia na okładce Piotr Chojnacki Redaktor serii Tadeusz Zysk Redaktor Adela Skrentni Wydanie I ISBN 83-86530-29-4 Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel./fax 526-326, tel. 532-767, 532-751 Dla Guy Davenporta Jestem Russel Wren. Od urodzenia. Od pewnego czasu jestem też prywatnym detektywem. Ostatnio dostaję coraz mniej rozwodów. W kręgach społecznych, które stać na wynajęcie małżeńskiego szpicla, zrobiły swoje rozmaite trendy przyzwalające na nowatorskie zachowania seksualne: cudzołóstwo stało się zbyt trywialne i pospolite, by się nań powoływać w rozprawach sądowych, a ja mam swoje zasady i nekrofilii podglądać nie będę (nad urolagnią również bym się mocno zastanawiał). Jednakże, na moje szczęście (choć bez wątpienia ku ubolewaniu maluczkich — co jeszcze raz dowodzi naturalnej sprzeczności interesów w funkcjonowaniu tego świata), z upływem lat znacznie nasiliły się przypadki kradzieży w placówkach handlowych, także ze strony pracowników. W handlu detalicznym do rzadkości należał sklep, któremu nie zagrażało ogołocenie, i to do cna, wspólnymi siłami klientów i ekspedientów, którym towar lepił się do ręki. Pozując na aroganckiego pijaczka, który to gatunek grasuje po Nowym Jorku zupełnie bezkarnie, podobnie jak toczący pianę obłąkaniec pośród Beduinów, walnąłem się na podłogę w kącie delikatesów Bena Roth-mana i przez sześć godzin, podglądając przez dziurę w moim zdezelowanym kapeluszu (pod którym udawałem, że chrapię), widziałem, jak jeden spośród pracowników w białych kitlach uparcie wystukuje: TRANSAKCJA ANULOWANA, jednocześnie wymieniając artykuły żywnościowe na pieniądze. — Taki bykowaty gość? — spytał Ben, wysłuchawszy mego raportu. — Piaskowe włosy? Wąsacz? Mój rodzony syn! Nie ma problema. Inaczej bym mu musiał podnieść pensję. Zaobserwowałem także mnóstwo przypadków kradzieży przez klientów. Rothman, podobnie jak większość białych kupców, ignorował wszelką grabież w wykonaniu osób o smagłej cerze (podejrzewam, że niejeden opalony przedstawiciel rasy kaukaskiej skorzystał z okazji), lecz i białych złodziei (płci obojga) była mnogość, wszyscy wcale porządnie ubrani. Za pomocą z góry ustalonego sygnału wskazałem sprawców Rothmanowi, który stał na swym posterunku za ladą stoiska mięsnego. Nie zareagował, lecz po zamknięciu sklepu powiedział mi, że wszyscy są jego regularnymi klientami i w większości uprawiają wolne zawody; znalazł się między nimi na przykład prywatny oftalmolog Rothmana. Ponieważ moje starania nie przyniosły żadnych wymiernych efektów, obawiałem się, że Ben może się wykręcać od obowiązku zapłaty, lecz byłem w błędzie. Zaproponował bowiem, abym skasował równowartość należności, po cenach detalicznych, w towarach z jego półek — chyłkiem.

— Nie chce pan chyba powiedzieć, że mam kraść? — spytałem. — Zrób mi pan tę przysługę — powiedział Rothman. — Doliczę to sobie do strat przy ubezpieczeniu. Jednocześnie przerobiliśmy cały repertuar manhat-tańskiego języka znaków — zmarszczenie brwi i zrezygnowane wzruszenie ramion — po czym ze stoickim spokojem zacząłem napełniać sobie kieszenie puszkami pasztetu z indyka, słoikami orzeszków pistacjowych i mrożonym jogurtem „Dobry Humor”. W tej ostatniej pozycji zagustowałem pod wpływem mojej byłej sekretarki i przejściowo współlokatorki, Peggy Tumulty, która przez tydzień wspólnego życia karmiła się prawie wyłącznie tym specyfikiem, poprzedzonym bądź to zupą jajeczną wyprodukowaną metodą taśmową w chińskiej knajpce na wynos, bądź to paczkowanymi smażonymi skórkami boczku. Spłukiwała to wszystko niskokalory-czną colą pozbawioną cukru, kofeiny i smaku: przekonujące reklamy telewizyjne czasowo odebrały podniebieniu Peggy apetyt na jakiekolwiek inne płyny. Nasz związek dobiegł swego naturalnego kresu mniej więcej w momencie, gdy na horyzoncie wspólnego życia pojawiło się nowe hobby gastronomiczne Peggy. Miałem przyjaciółki i przed nią, i po niej, lecz z natury jestem samotnikiem, z czego zresztą słynę. Nie zgodziłem sobie nikogo w miejsce Peggy. Wymagały tego nie tylko względy oszczędnościowe (Rothmanów latoś nie obrodziło), lecz i elementarne zasady dobrego smaku. Trzeba mi bowiem wyznać, że w okresie, o którym piszę, mieszkałem w moim nowym biurze. Mógłbym to określić dosadniej, zważywszy na rozmiary przybytku: jeden pokój. Moje poprzednie apartamenta mieściły się w budynku, który został zburzony dwa lata wcześniej i zastąpiony automatycznym garażem (który, nawiasem mówiąc, był również przeznaczony do rozbiórki. Gdy ostatni raz tamtędy przechodziłem, szyld kazał przechodniom wyczekiwać nowej siedziby jakiejś instytucji stanowej, której celem było wyplenienie z życia społecznego zawiści, w związku z czym oferowała darmowe leczenie psychiatryczne każdemu obywatelowi, który jeszcze nie dorobił się miliona dolarów). Moje nowe biuro, połączone z tymczasowym miejscem zamieszkania, znajdowało się niedaleko starego: jak wszystkie dzikie zwierzęta (a także większość ludzi, którzy się sprzedają, by zarobić na życie), jestem niewidzialnymi sznurkami przywiązany do mego terytorium. O ile powodem nie jest tu po prostu brak ciekawości świata, można powiedzieć, że jestem człowiekiem zakorzenionym. Tak czy inaczej, jestem do tego rewiru biologicznie przystosowany. Jego wyziewy nie drażnią mych nozdrzy (podczas gdy na plaży — kicham); nawet tutejsi wykolejeńcy mają swój udział w podtrzymywaniu mojej równowagi duchowej i jeżeli któregoś brakuje, zaczynają dręczyć mnie wątpliwości, czy nawet Bóg jest na swoim miejscu.

Wróćmy do naszego czerwcowego wieczoru. Nim ja tutaj nastałem, Rothman (tak mi powiedział) miał czynne całą noc. Kiedy zamieszkałem w okolicy w połowie lat siedemdziesiątych, zaczął zamykać interes o północy. Z każdym rokiem czas otwarcia delikatesów skracał się o godzinę. Osoby, które teraz znajdują się w wieku szczenięcym, w kwiecie wieku zjedzą tu być może tylko śniadanie. Posuwałem się Dwudziestą Trzecią Ulicą w przebraniu pijaczka. Skutkiem czego nikt mnie nie zaczepiał. Że nie istnieje skuteczna forma obrony przeciwko wykole- jeńcowi, jest niezbywalną prawdą życia miejskiego. Jednakże gdy mijałem pocztę, pozdrowiło mnie kilka postaci, które umościły sobie gniazdka we wnękach drzwi frontowych. (Rozwiązanie elewacji poczty jest przykładem jasnowidzenia, z jakim architekci czasów wielkiego kryzysu przewidzieli potrzeby przyszłych pokoleń.) Nie umiem wyjaśnić, dlaczego czułem się zobowiązany odpowiedzieć, no chyba że pragnąłem poddać moje przebranie sprawdzianowi ze strony zawodowców. — Kupisz moje prawa obywatelskie za pintę piweń-ka? Pytanie to postawił człowiek, którego twarzy nie potrafiłem rozpoznać, zważywszy na cień zaległy we wnęce, bokobrody i czapkę z pończochy, którą naj-8 wyraźniej naciągnął aż po obojczyki. Potem zdałem sobie sprawę, że nie ma na sobie żadnej czapki: to, co wziąłem za szorstką materię, było w istocie jego twarzą. Przejrzał mnie. Nie widziałem innego sposobu na naprawienie sytuacji, jak tylko za pomocą oficjalnego środka płatniczego (ostatnie zdanie zawiera dosłowny cytat z wypowiedzi tego człowieka). Wyświechtane zwroty z jakiegoś powodu nabierają dla mnie blasku, jeśli wypowie je nędzarz. Skręciłem w dolną Lexington. Opodal znajdowało się moje biuro, na pierwszym piętrze, nad zakładem, który co kilka tygodni od mojego wprowadzenia się zmieniał właściciela i charakter, od tabaki, przez stoisko z szaszłykami, po dom księgarski z obscenicznymi wydawnictwami. Wszystkie te przedsięwzięcia dość szybko upadły, a niebawem zjawiło się dwóch bliźniaków o nie zidentyfikowanych akcentach, którzy otworzyli restaurację o nazwie, sic, „La Table Francais”. Już podczas mojej pierwszej wizyty na obiedzie odkryłem jednak, że ich pate z zająca zawiera solidną domieszkę innych gatunków zwierząt, a poularde a la reine en croute przypomina raczej hot-doga z kurczakiem z rosołu (mieli też czelność podać „pulardę” na talerzu z blachy aluminiowej, na którym się piekła). Danie wyceniono na 39,95 $, a zęby mojego widelca powleczone były jajeczną błoną — którą wezwany do reklamacji kelner radośnie zdrapał kciukiem z żałobą pod paznokciem, po czym wytarł sztuciec w wyświecone na pośladku spodnie i włożył mi z powrotem do ręki. Lokal ten odniósł jednak oszałamiający sukces, może dzięki entuzjastycznym recenzjom wszystkich lokalnych krytyków

gastronomicznych, z których jeden przyznał restauracji najwyższą cenzurkę — pięć łopatek do naleśników. Widok, jaki ukazał się obecnie moim oczom, a mianowicie zamożni klienci pokornie czekający na stolik w kolejce sięgającej chodnika, nie był niczym wyjątkowym. Pasiasta markiza, która ciągnęła się od wejścia po stojące na krawężniku maszty, dawała niejaką ochronę przed deszczem, lecz żadnej przed żywiołem ludzkim, który bywał w okolicy wyjątkowo niszczycielski. Odkąd dostrzeżono pod pocztą, że się podszywam, i przyszło mi za to zapłacić, zapomniałem o swym przebraniu, gdy mijałem restaurację w drodze do sąsiednich drzwi mojego biura. Ostatni klient w kolejce, człowiek szlachetnej postury, ze strzępiastymi bokobrodami o konsystencji waty, w trwożnym przekonaniu, że zaraz go ugryzę bądź zwymiotuję mu na buty (nawiasem mówiąc, z bordowej patentowej skóry, ozdobione mosiężnym konikiem na języku), wręczył mi zmiętoszony banknot jednodolaro-wy. Wyznaję, że przyjąłem, dotknąłem ronda kapelusza, nazwałem go „szefem”, zatoczyłem się kilka kroków do mego własnego wejścia i czym prędzej wpadłem do środka. Wzięty w kleszcze przez lumpenproletariat i bogate klasy dużo pracujące (między jedną a drugą ekstremą zawiera się społeczność Nowego Jorku) wyszedłem siedemdziesiąt pięć centów do przodu! Uśmiechałem się na myśl o tym bezprecedensowym zysku człowieka- z-sza-rego-tłumu-pośrodku, gdy po omacku szedłem przez nie oświetlony korytarz, cuchnący nieczystościami z rzędu ssaczych (może nawet naczelnych). Znalazłem potem klucz do wewnętrznych drzwi i otworzyłem je. W mętnym świetle żarówki najniższej mocy zacząłem wchodzić na schody, z których obłaziła farba, lecz moje poczucie dobrobytu zdążyło się ulotnić już w momencie, gdy dotarłem na półpiętro — co świadczy tylko o tym, że było tego dnia wyjątkowo trwałe. Jednakże, w przeciwieństwie do wielu innych współuczestników wielkomiejskiej nędzy, nigdy nie postawiłem sobie pytania, co ja właściwie robię w Nowym Jorku. Bo widzicie, od lat pisałem sztukę, a na całym świecie jest tylko jeden Broadway. Może to sentymen-10 talne, ale do dziś ściska mnie w gardle, kiedy mam gwiazdy w oczach… Co za trafna metafora masochizmu! Na górze schodów zostałem brutalnie napadnięty. Byłoby upokarzające przyznać, że napastnikami okazały się dzieci, bodaj nie starsze niż osiem, dziewięć lat, gdyby nie fakt, że było ich ze trzy tuziny, a pod względem zajadłości jeden rekin nie różni się zapewne od pięćdziesięciu piranii. Nic nie stoi chyba na przeszkodzie, bym dodał, że były to same dziewczynki. Wkrótce miałem się przekonać, że, bez wątpienia na skutek mojego humanistycznego wykształcenia, nie potrafię się bronić przed gromadką nieletnich szkrabów płci słabej. (Incydent mógłby pójść zupełnie innym torem, gdyby mnie napadła zgraja pełnoletnich drabów płci osiłkowatej!) Osóbki te powtórzyły mi wielekroć, a wulgarność ich języka wcale nie umniejszała jego

komunikatywności, że ich zasoby dobrej woli nie są niewyczerpane, toteż byłoby z mojej strony najrozsąd-niej nie tylko oddać pieniądze, lecz także łaskawie otworzyć drzwi do biura, aby nie musiały ich wyłamywać. Moje przebranie wykolej eńca ponownie nie zdołało zamydlić ludziom oczu. Korciło mnie, aby wdać się z tymi miodkami w dyskusję, lecz niektóre z nich na poparcie swych argumentów wymachiwały ostrymi narzędziami. Wyjąłem zatem portfel, który został natychmiast rozszarpany i chyba zjedzony. Sądzę, że miałem w nim wszystkiego osiemnaście, dwadzieścia dolarów. Przezornie zaprzestałem swego czasu noszenia przy sobie jakichkolwiek dokumentów tożsamości: z ich braku nie mogła wyniknąć żadna nieprzyjemność (w Nowym Jorku próżno dowodzić swego istnienia), łatwo natomiast mogły paść ofiarą kieszonkowców bądź napastników, przed którymi teraz stanąłem. Te małe dziewczynki nie były jednak niezdyscyplinowaną bandą amatorów. Moje pieniądze potraktowa- li ły z pogardą. Pragnęły kart kredytowych, prawa jazdy, legitymacji ubezpieczeniowej, et cetera, na które to dokumenty istnieje lukratywny rynek zbytu. Znalazłszy tylko kilka nędznych banknotów i zapas moich wizytówek (których na dodatek nie umiały odczytać), skłaniały się do wydania werdyktu, że jestem człowiekiem do niczego im nie potrzebnym — werdykt złowieszczy, jeśli wydany wobec tak bezsilnego przeciwnika. Prawdopodobnie nie spisywałbym teraz tej relacji, gdyby nie przepaliła się w owym momencie żarówka na półpiętrze. Zdołałem się w mroku oprzeć o ścianę, wymacać drogę do drzwi i zlokalizować na dotyk wszystkie zamki, lecz na samo dopasowanie do każdego z nich klucza bez pomocy wzroku strwoniłem wiele chwil… Tak naprawdę uniknąłem ponownego schwytania tylko dlatego, że dziewczynki uznały, iż w mieście znów wyłączono prąd, toteż pospieszyły dokonać grabieży najbliższego sklepu spożywczego. Usłyszawszy zbieganie po schodach i ciszę, jaka później nastąpiła, powoli odliczyłem do pięćdziesięciu, w imię rozsądku, po czym jeszcze raz do pięćdziesięciu, by uczynić zadość strachliwości mego charakteru. Potem otworzyłem wszystkie zamki, wiedziony codziennym nawykiem, po czym nacisnąłem kontakt, choć ja również sądziłem, że nastąpiła przerwa w zasilaniu. Żarówka rozbłysła jednak pełnym blaskiem, a przynajmniej tak to odebrały moje oczy, znękane niedawnymi przejściami w mroku. Uchwyciłem ją czule za szyję (ta moja akrobatka zwisa z sufitu głową w dół), po czym włożyłem do wspólnego gniazdka wtyczkę kabla, który podgrzewa moją kuchenkę. Z plastikowego galonu wlałem do czajnika pintę wody źródlanej „Jackrab-bit”, wiedząc, że już za godzinę mogę liczyć na szklankę gorącej herbaty. Do słoika po dżemie z promocyjnego kartonu z rabatem nalałem sobie do pełna różowego wina „Wujek

12 Tito”. Moje biurko pełniło zarazem funkcję stołu jadalnego. Z najniższej szuflady wyjąłem złożoną w prostokąt ostrygowatą ceratę i rozłożyłem na blacie. Na należnym miejscu postawiłem plastikowy talerz od Lamstona i obłożyłem miniaturowymi sztućcami, które niegdyś latały liniami lotniczymi United. Scenografii dopełniła papierowa serwetka z zapasów, które uzupełniałem przy okazji każdej wizyty w barze mlecznym. Opróżniłem kieszenie z honorarium za fuchę u Roth-mana i postawiłem przed sobą puszki, słoiki, butelki i paczki. Tabliczki mrożonego jogurtu zaczęły mi się, niestety, roztapiać w kieszeni. Błędny wybór: nie miałem na stanie lodówki. Przyszła mi do głowy złośliwa myśl: mógłbym otworzyć okno od frontu i rzucić tą mamałygą w bezwolne osoby czekające na chodniku w kolejce do restauracji. Tego rodzaju odwetowe marzenia są w Nowym Jorku powszechne i zazwyczaj dotyczą Bogu ducha winnych ludzi, którzy nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za cierpienia mściciela. Oparłem się temu impulsowi (czego nie mogłoby o sobie powiedzieć to bydlę, które dwa tygodnie wcześniej w Dzielnicy Odzieżowej poczęstowało mnie z czwartego piętra zawartością kontenera z kapustą), opróżniłem kieszenie do kosza na śmieci i przebrałem się w parę sztruksowych dżinsów. Za pomocą noża i przycisku do papieru zdołałem wtargnąć do rozmaitych puszek z mojej kolekcji. Wieczerza składała się z duńskiego camem-berta, korków z anchois z kaparami, krakersów, klop-sików koktailowych, konserwy rybnej i piure z kasztanów, by wymienić tylko kilka potraw. Gdy nareszcie zadymił czajnik, w moim jedynym kubku z cieniutką jak włos rysą zaparzyłem sobie, ze sproszkowanej mieszanki, coś w rodzaju kawy aromatyzowanej syntetycznym ananasem i melasą. O ile zaufać etykietce, był to niegdyś ulubiony napój starowiedeńskiego dworu Habsburgów. 13 Posiliwszy się, przepłukałem gardło resztką różowego wina, zebrałem pojemniki i okruszki do plastikowej torby z zapasu, który zwędziłem onegdaj z rolki koło stoiska warzywnego w supermarkecie, otworzyłem okno z tyłu i pocztą lotniczą przesłałem śmieci do wądołu pomiędzy moim blokiem a budynkiem wychodzącym na Madison Sąuare. Muszę przyznać, że ani razu od przeprowadzki nie zdobyłem się na to, żeby tam zaglądnąć. Spieszę dodać, że tę metodę usuwania odpadków podpowiedział mi — ba, wymógł na mnie — administrator tego sypiącego się gmachu, który zjawiał się u nas ledwie raz na dwa tygodnie, no chyba że coś się stało (wtedy w ogóle nie można go było znaleźć), jak również w Wigilię (kiedy z kolei ja chowałem się przed nim, a z mego ukrycia nie mogło mnie wykurzyć nawet zapalone cygaro, które z furią wrzucał do mojego mieszkania przez lufcik).

Włożyłem obrus na powrót do szuflady, a z sąsiedniej wyjąłem tekst mojej sztuki. Być może właśnie tej nocy uda mi się pokonać problem trzeciego aktu, zawsze zdradliwego dla dramaturga, zwłaszcza jeśli, podobnie jak ja, upstrzył poprzednie dwa nierozwiązywalnymi zagadnieniami, poruszając, dajmy na to, temat księdza, który odkrywa swój lęk przed kobietami dopiero, gdy porzuca Kościół, aby poślubić Żydówkę o bliskiej jego sercu ideologii socjopolitycznej. Żydówka reprezentuje swego rodzaju radykalny burżuazjonizm, wedle którego wszyscy obywatele są prawnie zobowiązani dać państwu po jednym potomku każdej płci i przemierzyć każdego lata odpowiedni dystans wozem kempingowym, pod karą ciężkich robót w regionalnym obozie pracy. Nie ukrywam, że chciałem tutaj przemycić pewne własne zapatrywania, lecz zarazem pragnąłem uniknąć przejaskrawień, aby nie urazić uczuć przyszłej widowni teatralnej. Zastanawiałem się nad tym, czy kobieta nie powinna być czarna — a może raczej ksiądz. Lecz z księdza może 14 lepiej zrobić rabina, czarnego rabina. Nie, duchownego episkopalnego, a raczej duchowną episkopalną, która jest ponadto lesbijką, a jej partnerka jest rasy czarnej… Nie, to już zakrawało na sentymentalizm. Muszę zacząć od samego początku. Mój bohater będzie uczciwym, krzepkim farmerem szwedzkiego pochodzenia; przyjeżdża do wielkiego miasta; poznaje sympatyczną aktorecz-kę kabaretową; postanawia… W tym momencie, gdzieś pod skłębioną pościelą na kanapie, zadzwonił telefon. Prawdę rzekłszy, odczułem ulgę, aczkolwiek (zapewne aby zrobić wrażenie na samym sobie, pod nieobecność innych istot ludzkich) cisnąłem jednorazówką o blat biurka, zakląłem i przybrałem wyraz twarzy artysty, którego wytrącono z twórczego transu. Nie będąc jednak człowiekiem wystarczająco zamożnym, aby narzucać się światu z tym stanem ducha, zawołałem uprzejmie „Halo?” Basowy i, rzekłbym, całkowicie pozbawiony humoru głos powiedział do mnie: — Zbaduwa z dego domu, serdeńko, albo goniec z dobą. Wyznam, że zmieszał mnie akcent, który zdawał się zawierać elementy wielu niezbyt blisko ze sobą spokrewnionych języków. Uznałem, że to dowcip: w mojej profesji takie rzeczy są na porządku dziennym. Wielu kawalarzy cieszy, jeśli, jak to się mówi, „zrobią w bam- buko” prywatnego detektywa. Może to poszukiwanie dreszczyka w monotonnym mieszczańskim życiu? Lecz istnieją ludzie, którzy najwyraźniej doznają przyjemności, gdy zadzwonią do zupełnie obcej osoby i niewiarygodnie sztucznym falsetem złożą jej plugawą propozycję. Zwykle bez słowa odkładam słuchawkę, lecz tego wieczoru byłem wkurzony. — Idź się powieś, zboczeńcu — warknąłem, zapożyczając taksówkarski zwrot, niezwykle

pożyteczny, kiedy ktoś czuje taki przypływ poetyckiej weny, że mógłby nie zostać zrozumiany. 15 — Ty mi tu nie olewaj, faczet, oszczegam. Bąki już tam są! Prychnąłem. — Mój drogi, jeżeli ma pan na myśli te urocze stworzenia, które parę godzin temu raczyły złożyć mi wizytę, zapewniam pana, że nic mi z ich strony nie grozi. Wyznam, że w dużej mierze blefowałem, bowiem perspektywa ponownego zmierzenia się z tą watahą wcale nie była mi miła. — Nie bądź kutas — powiedział głos. Już poprzednio dało się zauważyć, że artykulacja przedniojęzyko-wo-zębowych jest u niego trochę cofnięta. — Jedno ci powiem: bąki wybuchną za dziesięć minut. Nie czkaj, bo umrzesz. Mimo sutej kolacji wcale nie czkałem, toteż zrozumienie jego intencji przyszło mi bez trudu. Z jakiegoś dziwnego powodu nie zaczął mnie jednak ogarniać niepokój. — A — powiedziałem cierpliwie — ma pan na myśli bombki, prawda? Te zabawki, które robią tyle huku? Aha. Niech mi pan powie, czy czułby się pan dotknięty, gdybym zapytał… — Interesowało mnie, jaki jest jego rodzimy język, ale ponieważ tego rodzaju indagacje mogą budzić urazę, postanowiłem złagodzić sprawę pochlebstwem: — Wcale nie sugeruję, że źle pan mówi po angielsku. — Ty bobierdoleńcu! — krzyknął. — Zabieraj dubę w drogi, bo ci urwie! Nic już nie gadaj, tylko zwiewaj! — Potem dodał, jak się wydawało, zupełnie bez związku: — Front Wyzwolenia Sebastianu. — Po czym rzucił słuchawką. Mody przychodzą i odchodzą we wszystkich epokach, ale rzekłbym, że tylko w naszej stają się coraz bardziej paskudne: w ostatnich latach do dobrego tonu należy podkładanie ładunków wybuchowych w miejscach publicznych w imię jakiejś zazwyczaj enigmatycznej spra-16 wy. Szczerze mówiąc, podejrzewam, że najpierw jest żądza zniszczenia, a dopiero potem osoba trawiona tą żądzą poszukuje hasła, które deklamuje, wysadzając w powietrze budynki i ludzi, sądząc, że jatka staje się przez to najzupełniej uzasadniona. Akurat w tym momencie szczegółowa znajomość celów telefonującego ugrupowania była mi zbędna: już i tak zmarnowałem zbyt wiele czasu. Wypuściłem słuchawkę z dłoni i błyskawicznie, jak mi się zdaje, znalazłem się w drzwiach, jeszcze zanim słuchawka spadła na blat biurka. Schody pokonałem dwoma susami, za trzecim byłem już na ulicy. Niska, rudowłosa rusałka, która regularnie pracowała w tym rewirze, właśnie spacerowała

koło budynku. — Cześć, Rus! — zagadnęła. (Czasem wdawałem się z tymi paniami w pogawędkę.) — Nie obraź się, ale widywałam cię mniej rozmamłanego. Przyznam, że nie bez dumy relacjonuję mój rycerski odruch bezwarunkowy, który kazał mi ściąć tę (na szczęście drobnej postury) ladacznicę z nóg i przenieść pod pachą, niczym przerośnięty bochen chleba, niemal pod blok na południe od mojego, gdy nastąpiła eksplozja, która zniszczyła nie tylko mój budynek, ale i sąsiednią restaurację, sklep monopolowy po drugiej stronie ulicy i portal Hotel de passę, którego moja mikroskopijna Dama Kameliowa była niestrudzoną klientką, o ile tylko narodowi dopisywała ochota. Podmuch powietrza wybił, rzecz jasna, wszystkie okna w promieniu ćwierć mili. Ponieważ znajdowaliśmy się pod bardzo ostrym kątem w stosunku do fali uderzeniowej, jak również przecznicę dalej, poturbowaliśmy się tylko odrobinę, i to wówczas, gdy padłem na ziemię pod wpływem gwałtu, jaki zadano mym uszom. Za co Robbie, tak bowiem miała na imię, miała czelność robić mi wymówki! — Jezusie, Rus — zasepleniła oburzona, skoczywszy na nogi i otrzepawszy wytartą pupę artystycznie potar- 17 ganych dżinsów, które, nawiasem mówiąc, nosiła znacznie skromniej, aniżeli większość ówczesnych kobiet, które nie pobierały opłat. — Ależ nie musisz mi dziękować, że uratowałem ci życie! — powiedziałem. Nadal siedziałem na środku chodnika, patrząc w stronę Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Nie myślałem wtedy jeszcze o sporządzeniu listy ofiar w budynkach. Na parę chwil ogarnęła mnie bowiem dziwna błogość, która zawsze o włos poprzedza u mnie całkowite załamanie. Pomyślałem z wdzięcznością, że o ile podłożenie bomby było czystej wody świństwem, nie mogę żywić do Frontu Wyzwolenia Czegośtam nienawiści, bowiem nie tylko, że mnie ostrzegli, ale wręcz zażądali, abym opuścił budynek. Zakładałem, że jeśli w restauracji znajdowali się jeszcze jacyś klienci, to i tam telefonowano, jak również do innych budynków w sąsiedztwie. Nadal ciężko dysząc z wysiłku, choć, o ile mogłem to ocenić, pod każdym innym względem znajdowałem się w przeciętnej kondycji, czyli w wieku lat trzydziestu pięciu, nieco sflaczały przy lekkiej niedowa-dze, włosy, zęby i oczy w normie — ale może starczy tej dygresji, w którą wdałem się dlatego, że fascynuje mnie dyletanctwo, z jaką rzeczywistość odmierza czas wydarzeń. Gdy tak rozmyślałem, w stronę epicentrum wybuchu przybiegło sporo osób, z jednej lub drugiej strony alei Lexington, jak również z numerowanych przecznic. Bobbie była wystarczająco., chętna do interesów (co zawdzięcza zapewne tresurze ze strony swego

wymagającego sutenera), aby zaproponować swe usługi kilku mężczyznom w gromadzącym się tłumie. Ostatecznie usidliła siwowąsego jegomościa w ciemnych okularach, który zaprowadził ją do zaparkowanego w miejscu niedozwolonym chryslera imperiał z tablicami rejestracyjnymi wydanymi przez stan New Jersey. 18 Wreszcie, choć w istocie upłynęło nie więcej niż dwadzieścia sekund, wstałem na nogi, z nadzieją, że nie upadłem w psie kupy (które znów się rozpleniły, gdy ludność zaczęła sobie bagatelizować przepisy antyod-chodowe). Analiza dotykowa odzieży nic jednak nie wykazała. Następnie zbliżyłem się do mego dawnego biuro-mieszkania, którego w znacznej części należało bez wątpienia szukać w gruzach, które zasypały ulicę. Znacznie więcej jednak, faktycznie prawie wszystko, runęło w dolne partie budynku, pociągając za sobą dach wraz z jego wyposażeniem: wiatrowskazami, wywietrznikami i wielkimi płatami „Smolnej Plaży”. Pierścień wyszczerzonych murów pierwszych trzech kondygnacji zawierał w sobie wszystko, co niegdyś było ponad nimi, tworząc coś w rodzaju gigantycznego pudła gruzu bez wieczka. Gdzieś pośród tych zwalisk znajdował się maszynopis mojej sztuki, nad którą pracowałem w pocie czoła przez wiele dni, nie zadbawszy jednak o zabezpieczenie kopii. Z drugiej strony, mogłem niewątpliwie uznać to doświadczenie za szansę na nowy początek, bowiem, prawdę powiedziawszy, nikt się nie zachwycał tą zakopaną teraz na wieki sztuką, nawet jako pomysłem, nawet gdy siedział pijany na sąsiednim stołku barowym (wydostawszy się tam za moje pieniądze) w mojej lokalnej knajpie przy Trzeciej Alei, przybytku uczęszczanym przez ludzi, którzy mają się za inteligencję, gdyż pamiętają nazwiska odtwórców głównych ról w wielu przedwojennych filmach, śledzą rozgrywki zawodowej ligi piłkarskiej i spożywają mniej stężonych alkoholi niż jakiekolwiek poprzednie pokolenie. Zaczęły się zjeżdżać samochody policyjne, zewsząd wyły też syreny nowocześnie wyposażonych wozów strażackich różnych firm. Zanim zdążyłem odzyskać zdolność racjonalnego myślenia (rzecz jasna, silnie nad-19 werężoną), zebrał się taki tłum amatorów katastrof, że trudno było zyskać dostęp do jakichś oficjalnych czynników. — Przepuści mnie pan? — spytałem mięsistego, nalanego człowieka, który najwyraźniej przyszedł z irlandzkiego baru o parę przecznic na północ, nadal bowiem dzierżył w dłoni kufel piwa. — Nie — odparł uprzejmie. — Kto pierwszy ten lepszy, koleś. — Ale ja tam mieszkałem! — zaprotestowałem. — Pan to nazywa mieszkaniem? — Stał dalej, jakby zapuścił korzenie.

Właśnie gdy postanowiłem uciąć tę bezowocną wymianę poglądów, z tłumu opodal wyszedł gliniarz. — Panie władzo! — zawołałem. — To był mój dom, tam, gdzie wybuchła bomba! Lecz i on nie okazał zainteresowania, odepchnął mnie tylko na bok z wymuszoną i, jak podejrzewam, drwiącą uprzejmością nowojorskiego funkcjonariusza policji. — Przeeepraszam. Co jest? Idzie się. Miejsce. No gdzie leziesz? Jasne. A bo co? Choć zdawały się skrojone na wszelkie możliwe sytuacje, nawoływania te nie były, o ile mnie słuch nie mylił, reakcją na słowa kogoś innego. Zaczepiłem jeszcze paru gliniarzy, z nie lepszym skutkiem, po czym, zobaczywszy, że przyjechali reporterzy z telewizji i wychodzą z furgonetki ze swymi ręcznymi kamerami i lampami, postanowiłem zgłosić się do tej instancji. Lawirując przez tłum, stanąłem wreszcie twarzą w twarz z Jackie Johansen, pocieszycielką strapionych z lokalnej stacji, osobą łatwą do rozpoznania, lecz w bezpośrednim kontakcie ujawniającą szorstką fakturę lica i martwotę tlenionych włosów, na małym ekranie utajoną. — Jackie! — rzekłem do niej. — To ja jestem osobą, której szukasz. To mój dom wysadzili. Masz u mnie wywiad na wyłączność! Zerknęła na mnie przelotnie swymi bladymi oczami, po czym odwróciła się do jednego z mężczyzn ze swej świty, niskiego, bardzo kosmatego osobnika z notatnikiem w dłoni, ubranego w drelichową koszulę i adidasy, i spytała: — Co to, kurwa, za jeden? — Bo ja wiem, jakiś dupek — odparł, wciskając się w tłum, aby utorować drogę Jackie i gibkiemu konusowi z kamerą. Zniknęli. — O, ludzkości! — westchnął ktoś po mej prawej. Odwróciłem się i ujrzałem wykolejeńca, którego przebarwiona skóra i sine zęby coś mi niejasno przypominały: leżał z innymi na stopniach urzędu pocztowego, gdy wracałem do domu, no ileż to mogło być, zaledwie dwie godziny wcześniej? Teraz nie miałem już domu. Choć wyglądał paskudnie, ogarnęło mnie pragnienie, by złożyć głowę na tej niezbyt miodowonnej piersi i wypłakać sobie oczy — impuls ten był jednak krótkotrwały. Skrzywiłem się i udałem w przeciwną stronę od tłumu. Lecz ten kłopotliwy znajomek nie dawał za wygraną! Deptał mi po piętach, jak na pijaczka poruszając się zaskakująco zwinnie, i wykrzykiwał różne przebrzmiałe frazesy z księgi cytatów, które z jakichś powodów irytowały mnie bardziej, niż gdybym usłyszał wulgaryzmy: — Człowiek jest zwierzęciem politycznym. — Władza demoralizuje. — Od czasu do czasu nie zaszkodzi odrobina buntu. Niestety, jedynym hasłem, jakie w tej chwili przyszło mi do głowy, było do cna wyświechtane: — Niech jedzą ciastka. Pognałem ku Trzeciej Alei, nie zmierzając w żadne konkretne miejsce, lecz wkrótce

zatrzymało mnie dobiegające do moich uszu szyderstwo. — W oryginale to brzmi „Qu’ils mangent de la brio-che”, nie gdteau — zawołał nędzarz. — A autorką nie jest Maria Antonina. 21 Ukłuła mnie ta zaczepka. Odwróciłem się powoli, panicznie poszukując w umyśle czegoś, czegokolwiek, co mogłoby posłużyć jako riposta. Nim jednak zdołałem wydać z siebie dźwięk, mój dręczyciel zbliżył się na niewielką odległość i powiedział, głosem spokojnym lecz autorytatywnym, bez wy-kolejeńczej pompatyczności: — Pójdź za mną. Jam jest z Nich. Nie wiem dlaczego, ale zaufałem mu, prawdopodobnie po prostu mi zaimponowała jego erudycja, znacznie wykraczająca poza horyzont myślowy przeciętnego wy-kolejeńca. Przecisnął się obok mnie jak w pijanym widzie, nie rezygnując ze swego incognito, i ruszył zygzakiem w stronę rogu Trzeciej Alei. Ja szedłem z tyłu. Aleja była opustoszała, jako że cała lokalna ludzkość przeniosła się na miejsce eksplozji na Lexing-ton. Mój przewodnik zatoczył się w stronę krawężnika i zstąpił do rynsztoka pomiędzy zaparkowanym volks-wagenem garbusem a zdezelowaną szarą furgonetką, gdzie, z rękami w kroku, zdawał się czynić przygotowania do oddania moczu, lecz w rzeczywistości sprawdzał, jaka jest widoczność na morzu. Uznawszy, że satysfakcjonująca, zaskrobał do drzwi furgonetki. Wkrótce się odsunęły, mój przewodnik wstąpił do środka, a ja poszedłem w jego ślady. Przez pierwszych kilka chwil po zasunięciu drzwi wewnątrz panował mrok, toteż nie widziałem nawet, kto nas wpuścił — dopiero wtedy zastanowiła mnie dwuznaczność sformułowania „z Nich”. „Oni” mogli się równie dobrze okazać ludźmi, którzy wysadzili w powietrze mój dom. Lecz potem zapaliły się światła, a ja natychmiast zrozumiałem, dlaczego były wcześniej wyłączone: wnętrze pojazdu okazało się istnym laboratorium elektronicznym, z tarczami zegarowymi, przełącznikami i urządzeniami pomiarowymi na ścianach oraz plątaniną kabli 22 na podłodze. Tę ograniczoną przestrzeń dzielił ze mną i „wykolej eńcem” skwaszony mężczyzna w nieskazitelnym kombinezonie i słuchawkach na uszach. Zadałem konieczne pytanie. — Coście za jedni, panowie? Mój nędzarz — który, nawiasem mówiąc, nawet w pełnym zbliżeniu zdawał się mieć autentycznie niezdrową cerę i napuchłe oczy, chyba że był to majstersztyk charakteryzacji — powiedział:

— Chyba pan wie, że tego rodzaju spraw nigdy się do końca nie dopowiada, to raczej kwestia smaku czy stylu, a nie jakiejś wielkiej konspiracji. W końcu wszyscy wiedzą, że jeśli jakaś organizacja działa bez nazwy, to muszą być właśnie „Oni”, a nie na przykład Ministerstwo Rolnictwa. Muszę powiedzieć, że poczułem ulgę. — A, więc jesteście… — Firma — powiedział szybko. — Czasami szajka, a nawet brygada. Rzadziej ferajna, lecz niekiedy, żartobliwie, gang. Prócz tego… Człowiek w słuchawkach zrzędliwie wpadł mu w słowo: — Powinienem już mieć przerwę, Rasmussen. — Dobrze, ty idź już więc — odparł Rasmussen, stosując frazeologię, którą w Nowym Jorku podchwytują wszyscy przyjezdni, nawet tajni agenci. Wziął od drugiego mężczyzny słuchawki i założył sobie na głowę. Potem usiadł na stołeczku przed tablicą, która była prawdziwą elektroniczną feerią i wyłączył światła w środku, podczas gdy drugi mężczyzna wysiadał tylnymi drzwiami. Kiedy światła znów się zapaliły, Rasmussen powiedział: — Teraz chętnie bym usłyszał, co pan ma do powiedzenia. — Jeżeli pan mi powie, po co te słuchawki. 23 Spojrzał na mnie krzywym okiem. — Muszę pana ostrzec, Wren: w pracy podziemia nie obowiązuje zasada coś za coś. — Wie pan, jak się nazywam? Spojrzał na mnie, jakby zamierzał spiec raka, lecz jego cera była już zbyt zróżnicowana, aby wyodrębnić jakieś dodatkowe odcienie. — No więc dobrze, dopuściłem się wścibstwa. Sądzę, że i tak by się pan niedługo dowiedział. Żyjemy w czasach, kiedy dotrzymywanie tajemnic jest niemodne; dotyczy to szczególnie pracowników tajnych służb. Weźmy Wilcoxa, który właśnie wyszedł na kawę i eklera: skądinąd wiem, że sprzedaje wszystko, co usłyszy, Syl-vesterowi Swanowi, interwencyjnemu publicyście. — To nie ma nic do rzeczy — odparłem. — Na podstawie ustawy o swobodnym dostępie do informacji, żądam, aby mi pan powiedział wszystko, co pan wie, na temat wysadzenia w powietrze mojego domu, jak również kim naprawdę jest osobnik, który zadzwonił do mnie i przedstawił się jako Front Wyzwolenia Sebas-tianu, jak również dlaczego otrzymałem ostrzeżenie i uniknąłem śmierci, jak również dlaczego gliniarze i telewizja

zignorowali moje propozycje, że im zrelacjonuję, co się wydarzyło. Rasmussen patrzył na mnie z szelmowskim uśmieszkiem. — Wren, mój drogi przyjacielu, musi się pan jeszcze wiele nauczyć. Pewnie nie zdaje pan sobie sprawy, że właśnie się pan nieroztropnie wyzbył wszystkich swoich atutów. Nie zachował pan nic, czego mógłby pan użyć jako elementu przetargowego. Przypuśćmy, że znalazłby się pan teraz w rękach wroga. Byłby pan ugotowany na miękko! — Niech pan przestanie, Rasmussen, to nie jest zabawa. — Ależ to znakomita zabawa, mój kochany, zaraz widać, że pan nie czyta bestsellerowych powieści sen-24 sacyjnych. W życiu nie mieliśmy takiej uciechy. Poza tym… Chwileczkę! Poprawił słuchawki i pokręcił kilkoma gałkami. Jego uśmiech robił się coraz szerszy i bardziej obleśny. — Bardzo pikantne — szepnął. — Jego narzeczony właśnie wrócił z baletu, trzy godziny spóźniony. Są teraz w łóżku i zaczyna się niezła awanturka. Zaraz poleją się łzy i ktoś będzie się musiał pokajać. Wzdrygnąłem się. — Jaki jest pożytek z tego typu podsłuchiwania, Ras-mussen? No dobrze, więc jakiś rosyjski dyplomata jest homoerotyczny: czy to aż taki skandal w dzisiejszych czasach? — Rosyjski? — zaśmiał się szyderczo. — To jest… — Podane przez niego nazwisko, które muszę oczywiście zachować do własnej wiadomości, należało do czołowego amerykańskiego męża stanu. — Jezusie malusieńki, to jeszcze gorsze! Jak może pan twierdzić, że coś takiego jest usprawiedliwione obronnością kraju, czy jak tam wy to uzasadniacie? Rasmussen nachmurzył się. — Nie odgrywaj mi tu pan świętoszka, Wren. Chce pan, żeby pańska ojczyzna była administrowana jak pedalska łaźnia? — Lecz na jego twarz wkrótce powrócił sprośny uśmieszek, w reakcji na to, co słyszał. — Nie mogę się doczekać kaset wideo. — Macie tam zainstalowaną kamerę? — Nad łóżkiem — pysznił się. — W atrapie wylotu klimatyzacji. A w łóżku z tą starą ciotą jest oczywiście nasz chłopiec. — Czy wasze zbydlęcenie nie ma granic? — spytałem z niedowierzaniem. — Nie jestem nawet pewien, czy aprobuję przynęty, jakie zastosowano w aferze Abscam, a przecież tam odwoływano się do tak naturalnego ludzkiego instynktu, jakim jest chciwość. Ale seks! Spojrzał na mnie podejrzliwie. 25

— Jest pan czysty w tym temacie, mam nadzieję. — Jak pan śmie wątpić! Ale co to ma wspólnego z… — Wren — powiedział Rasmussen, zdejmując słuchawki — niech pan tu usiądzie. Wskazał na przymocowany do połogi zwój kabla. Skorzystałem z jego sugestii, nie mając nic lepszego do roboty. Znalazł gdzieś fajkę i nabił ją z kapciucha, po czym zapalił z namaszczeniem. — Mieliśmy pana na oku od jakiegoś czasu — powiedział wreszcie, wypuszczając kłąb dymu w moją stronę. — Z przyjemnością mogę panu powiedzieć, że przeszedł pan pozytywnie wszystkie testy. Testy? Na jego twarzy pojawił się ten pełen wyższości, dobrotliwy uśmiech człowieka, który dla twojego własnego dobra wyrządził ci coś przykrego — lekarza, wychowawcy szkolnego, policjanta. — W tej fazie już nie zaszkodzi ujawnić, że Ben Rothman pracuje dla nas. — W swoich delikatesach? Sprzedając wędzoną i peklowaną wołowinę? Rasmussen odjął fajkę od ust i dmuchnął snopem gęstego dymu. — Podobnie jak człowiek, który dał panu dolara przed restauracją francuską. — No nie, w jakim celu? — Niech pan rzuci okiem na banknot. Wyjąłem dolara z kieszeni, gdzie jak u Pana Boga za piecem przetrwał atak dziewczynek. Rozprasowałem banknot i obejrzałem dokładnie awers, spodziewając się znaleźć w miejscu Jerzego Waszyngtona głowę kocz-kodana albo coś w tym rodzaju. Nie zauważyłem jednak niczego szczególnego. — Niech pan odwróci — powiedział Rasmussen, kierując ku mnie kolejny strumień dymu. — Niech pan spojrzy na rewers Wielkiej Pieczęci. . .J^ Jest to okrąg po lewej, wewnątrz którego ukazana jest ścięta piramida zwieńczona okiem w trójkącie, nad którą, już na samym banknocie, wypisany jest łukowato łaciński zwrot Annuit Coeptis. Poniżej piramidy, na falistym zwoju papirusu, normalnie widnieją słowa No-vus Ordo Seculorum. Na posiadanym przeze mnie banknocie nad piramidą zawisły słowa Omne Animal, zaś pod spodem można było przeczytać Post Coitum Triste. — Bardzo śmieszne — powiedziałem ponuro. — No dobrze,

dowiedliście, że potraficie nawiązać ze mną kontakt w sposób tak subtelny, że nawet ja sam o tym nie wiem. Ale w jakim celu? Gdy osłabiłem nieco czujność, capnął za dolara, aby móc się z niego rozliczyć w firmie. Zaciągając się fajką, która furczała obrzydliwie, schował banknot do kieszeni, a potem podjął swą opowieść. — W chwili największego niebezpieczeństwa, a mianowicie tuż przed wybuchem bomby, nie tylko ocalił pan siebie, lecz zachował wystarczającą przytomność umysłu, by wynieść tę małą dziwkę poza obszar zagrożenia. — Nie powie mi pan chyba, że Bobbie również dla was pracuje? Potrząsnął głową, ziejąc dymem. — Tu pana zaskoczę: nie. O ile wiemy, jest zwyczajną kurwą, chyba że pracuje dla konkurencji. Mam nadzieję, że nie, bo zdarzało mi się korzystać z jej usług, a nie zniósłbym myśli, że w porywach erotycznego uniesienia mogłem ujawnić jakieś ściśle tajne informacje. — Rozumiem, że kiedyś usłyszę wytłumaczenie, dlaczego postawiliście mnie przed tymi wszystkimi wyzwaniami. Szczerze mówiąc, wolałbym móc w nie uwierzyć. Tył furgonetki, szczelnie odizolowany od kabiny kierowcy przegrodą bez szyby, wypełniał się dymem, choć 27 ja, usadowiony na podłodze, najgorsze miałem dopiero przed sobą. Rasmussen spytał: — Czy mówi coś panu nazwa San Sebastian? — Czy osoba o tym imieniu, o ile w ogóle istniała, nie została tak podziurawiona przez wrogów strzałami z łuku, że została świętym patronem producentów szpilek? Rasmussen żachnął się. — San Sebastian, o którym ja mówię, to niewielkie państewko… — A! Front Wyzwolenia Sebastianu! Cierpiętniczo zamknął oczy. — Obawiam się, że do niczego nie dojdziemy, jeśli będzie mi pan nieustannie przerywał. — Ale tak właśnie powiedział głos przez telefon. Jedyny powód, dla którego wydostałem się z budynku, zanim został wysadzony w powietrze, to że na minutę przed eksplozją zadzwonił telefon: mężczyzna z wyraźnym akcentem, chyba słowiańskim, lecz także elementami niemieckiego i Bóg wie czego jeszcze. Chociaż, z drugiej strony, akcent mógł być podrobiony. Przygwoździłem Rasmussena spojrzeniem: on i jego kolesie z pewnością byliby do tego zdolni.

— Nie jest to dla nas żadną nowiną — powiedział lekceważąco. — Ma się rozumieć, założyliśmy panu podsłuch. Telefonował do pana członek podziemnej organizacji pod nazwą Front Wyzwolenia San Sebastian. Ci ludzie są teraz w Stanach Zjednoczonych, organizują kampanię, której celem jest zdobycie funduszy i poparcia dla ich sprawy. — Rzeczywiście, metody, jakie sobie obrali, chwycą wszystkich za serce — powiedziałem, obnażając zęby. — Jak śmią przyjeżdżać tutaj, podkładać bomby i jeszcze prosić o pomoc! Czy nie mamy wystarczającej ilości rodzimych szumowin do takich przedsięwzięć? Rasmussen oparł się o ścianę furgonetki i poczęstował mnie odrobinę szyderczym uśmiechem. 28 1 — Czy przypadkiem nie robi się pan co nieco stet-ryczały, Wren? Czy to nie nasz własny rodak Tom Jefferson powiedział, że drzewo wolności trzeba podlewać krwią tyranów? — Ale kto ma prawo ustalać, kto jest tyranem? No, iluż tyranów można znaleźć w domach irlandzkiej klasy robotniczej, londyńskich domach towarowych, izraelskich przedszkolach i na skrzyżowaniu autostrad koło Nyack w stanie Nowy Jork? Dopuszczono się tam wszędzie niewypowiedzianych okrucieństw! Rozumiem, że dla sprawy, w której służbę oddały się te terrorystyczne hieny, znalazłoby się być może jakieś usprawiedliwienie, lecz mordować w jej imię obcych ludzi? Rasmussen wzruszył ramionami. — Dla zawodowca to chleb powszedni, Wren. Jakby się człowiek roztkliwiał nad każdą byle masakrą, nigdy by do niczego nie doszedł. — Uchwycił za główkę fajki i wycelował we mnie cybuchem. — Pozwoli pan, że uzupełnię luki w pańskim wykształceniu i opowiem panu o San Sebastian. To niewielkie księstwo, wciśnięte w coś w rodzaju bocznej kieszeni pomiędzy Austrią, Niemcami i Czechosłowacją. — Nigdy nie słyszałem, żeby w tym miejscu było jakieś państwo. Jest, oczywiście, Liechtenstein, ale to chyba raczej koło Szwajcarii? I San Marino we Włoszech… — Zamknij pan jadaczkę, Wren! — powiedział szorstko Rasmussen. — W tajnych służbach odzywamy się tylko, gdy mamy do przekazania jakąś informację, a nie w celach towarzyskich. Wracając do tematu. Państwem rządzi książę Sebastian XXIII, anachronizm, dinozaur, absolutysta z gatunku, jakiego nie znajdziesz dziś nigdzie, ni dudu. — Bez ostrzeżenia uderzył w swojską nutę: może są ludzie, którzy uważają to za urocze. — Upiekło mu się może dlatego, że nikogo nie obchodzi maleńki kraj o powierzchni może siedemdziesięciu mil

29 kwadratowych, wszystkiego jakieś trzydzieści tysięcy dusz, żadnych surowców mineralnych o strategicznym znaczeniu, prócz tego nie leżący przy żadnej głównej drodze, otoczony wysokimi górami. Znaczy się, jest to miejsce zapomniane przez czas, panie dobrodzieju. Wzdrygnąłem się na tę bezsensowną poufałość, lecz jednocześnie uświadomiłem sobie, że użyte przez niego sformułowanie stosowałem niekiedy ja sam, w odniesieniu do mej rodzinnej miejscowości, sennej wioski nad górnym Hudsonem, gdzie urzędnicy w sołtystwie pewnie do dziś noszą o cal za krótkie portki. Rasmussen kontynuował swą opowieść, dmuchnąwszy w moją stronę chmurą dymu tak toksycznego, że mógłby pochodzić z rury wydechowej miejskiego autobusu. — Ten książę ma ponoć trochę poprzestawiane w głowie, sądząc z opinii uzyskanych od kilku informatorów, jakich udało nam się znaleźć, garstki turystów, którzy odwiedzili San Sebastian, i pewnego starego reportera, nazwiskiem Clyde McCoy, który pracuje dla jakiejś agencji prasowej. McCoy mieszka tam, zdaje się, od wielu lat, ze względu na niskie koszty utrzymania i duży spust do alkoholu, który w San Sebastian jest tani. Nie należy on, jak rozumiem, do zawadiaków w trenczach, nie mówiąc już o tym, że nie miało tam miejsca zbyt wiele godnych odnotowania zdarzeń. — Ja osobiście w ogóle pierwsze słyszę, że istnieje takie państwo — powtórzyłem, choć miałem pełną świadomość, że może to być dla Rasmussena irytujące. Przez krótką chwilę lornetował mnie wzrokiem, rozchylając nieco wargi, lecz nie wyjmując fajki z ust, przy czym obnażył dwa rzędy dość szpiczastych zębów: należał zapewne do gatunku ludzi, którzy ostatecznie wygryzają dziurę w ustniku z twardej gumy. W moim instynktownym braku zaufania do fajczarzy zdaję się odróżniać ich od reszty rodzaju ludzkiego. 30 — Z drugiej strony, czy tak dużo słyszymy o San Marino i Andorze? — skierował pytanie w sufit furgonetki (w którym, nawiasem mówiąc, nie dostrzegałem coraz bardziej niezbędnego wywietrznika). — I wreszcie, w ubiegłym miesiącu, w pewnych miastach amerykańskich rozpoczęły się zamachy bombowe. Mam na myśli tylko te, do których przyznaje się Front Wyzwolenia Sebastianu, a nie zamachy będące samozwań-czym dziełem różnych innych ugrupowań terrorystycznych. Co do paru eksplozji istnieją jednak wątpliwości, gdyż przypisują je sobie dwie organizacje, na pierwszy rzut oka nie mające ze sobą nic wspólnego. Na przykład gdy seria małych ładunków rozsadziła genitalia rzeźbiarskich aktów męskich w Galerii Narodowej, publicznie przypisała sobie tę akcję zarówno Armia Amazonek, której motywacja jest oczywista, jak i Stowarzyszenie Miłośników Testosteronu, sojusz wojowniczych mężczyzn o wysokim poziomie libido, którzy, jak twierdzą, dokonali masakry marmuru,

aby poddać pod powszechną rozwagę codzienne odrąbywanie prawdziwych gonad przez społeczeństwo. Rasmussen wykazał się zupełnym brakiem dobrego smaku i uśmiechnął się w tym miejscu. Podejrzewałem, że ostatni przykład jest li tylko facecją, nieudolnym popisem dowcipu. Żachnąłem się, a on wrócił do tematu. — Może się pan obruszać na akcje terrorystyczne podejmowane w imię jakiegoś uczniowskiego hasła o możliwości udoskonalenia natury ludzkiej, lecz prawda jest taka, że przemoc stanowi bodaj jedyny środek, który potrafi wyrwać ludzi z odrętwienia. Sam pan wie, jak bardzo wszyscy zamykamy się dziś w sobie, widząc dokoła tyle narkomanii, wagarowania i psów bez kagańców, bojąc się podać rękę naszemu młodszemu bratu, aby nie dostać AIDS, niemal codziennie będąc świadkami powstania jakiejś nowej choroby społecznej, jak… — Wydał z siebie bolesne westchnienie; współczesność 31 najwyraźniej wzbudzała w nim równie silne zatroskanie, co w każdym z nas. — Do licha, człowieku, inaczej jak bombą nie rozwalisz tego całego szamba! Znów zadałem sobie pytanie, które nurtowało mnie już od dawna: czy nasi najlepsi ludzie biorą w swe jęce ster rządów w kraju, czy też wolą bardziej lukratywną dziedzinę pornograficznych kaset wideo. — Rasmussen — spytałem — czy mógłby pan otworzyć drzwi albo włączyć jakiś wentylator? — Kaszlnąłem i zatrzepotałem dłońmi. — Dym z pańskiej fajki jest zabójczy. — Aha, ujawnił pan swój słaby punkt. — Tak. No właśnie. Oddycham powietrzem. Westchnął i oparł fajkę o tablicę ze wskaźnikami i wyłącznikami. — Do czego zmierzam: jeżeli ugrupowanie Front Wyzwolenia Sebastianu uważa, że rzecz jest warta zachodu i należało tłuc się aż tutaj i wysadzić w powietrze ruderę, w której miał pan to swoje obskurne mieszkanie, być może powinniśmy się im odwzajemnić i dobrze się zastanowić, przeciwko czemu oni właściwie protestują. A potem opowiemy się po stronie, która rokuje większe nadzieje na zwycięstwo, zamiast grzęznąć w ideologiach, co jest zabawą dla frajerów. Ja mówię tak: przyjrzyjmy się temu gościowi z bliska, temu księciu Sebastianowi. Co go rusza? Może, jeśli Sebastian okaże się czysty, przywrócimy władzę królewską z Bożego nadania. Światu przydałoby się jakieś nowe spojrzenie na ten cały polityczny mętlik i powtórka ze staromodnego despotyzmu oświeconego jest być może rozwiązaniem, którego wszyscy szukamy. Z drugiej strony, może korzystniej będzie finansować tę zgraję Wyzwoleńców, co może wywrzeć korzystne wrażenie na fanatycznych potentatach naftowych z Bliskiego Wschodu. — Rasmussen

złapał za fajkę i zaciągał się zachłannie. — Dobra, Wren — wyartykułował wokół cybucha — będzie pan miał okazję poszukać odpowiedzi na te pytania. 32 — Ja? — Postanowiliśmy pana tam posłać. Czy węszenie nie jest pana zawodem? Skoro zdołał pan przeżyć w Nowym Jorku, musi pan umieć kłamać, oszukiwać i podszywać się. Szpiegostwo powinno być dla pana chlebem powszednim. Przez chwilę roztrząsałem tę niezwykłą ofertę, po czym odparłem: — Niech pan nie myśli, że pańska propozycja mi nie pochlebia, Rasmussen, lecz w tej chwili naprawdę nie mogę opuszczać miasta. Muszę znaleźć nowe mieszkanie, a potem zrekonstruować moją sztukę. To prawda, że mam pewne doświadczenia jako detektyw, lecz od tego jeszcze bardzo daleko do szpiegostwa, jeśli się pan zastanowi. Podstawowa różnica polega na tym, że jeśli prywatny detektyw spartaczy robotę, nie ma reguły, że go powieszą. Nie poddał się logice mojego wywodu. — Oto pański glejt: jest pan amerykańskim dramato-pisarzem, który pojechał do San Sebastian, ponieważ jest to sympatyczne, zaciszne miejsce, gdzie można się zaszyć i pokonać problemy drugiego aktu. Muszę powiedzieć, że jego informacje na temat moich trudności dramaturgicznych były niezwykle ścisłe. Nie miałem pojęcia, jak je zdobył. A może mówiłem przez sen w moim okablowanym pokoju? — Dobrze, przemyślę sprawę, skoro tak to pan ujmuje. Prawda jest taka, że skoro fucha u Rothmana była spalona, nie miałem perspektyw na jakiekolwiek zatrudnienie. Zresztą trudno byłoby mi wskazać okres, kiedy byłem zasypywany propozycjami. — Nie chcę być przyziemny — powiedziałem — ale nie jest chyba z mojej strony naiwnością sądzić, że płacicie wolnym strzelcom jakieś honorarium? Rasmussen nagle wstał ze swego krzesła turystycznego i rzucił się ku tylnym drzwiom. Poszedłem w jego 33 ślady, ale otworzył prawy segment, wyskoczył na zewnątrz i trzasnął mi drzwiami przed nosem. Co więcej, zamknął je na klucz. Najpierw zacząłem dobijać się do drzwi, być może trochę desperacko, a potem przypuściłem szturm na pozbawioną okien metalową ścianę, która oddzielała tył furgonetki od kabiny. Silnik zastar-tował z warkotem i auto ruszyło z dzikim piskiem opon. Upadłem do tyłu, uderzając głową o coś twardego.

Zbudziły mnie wstrząsy pojazdu; odnosiłem wrażenie, że jadę po wertepach, którymi upstrzone są ulice Manhattanu… tyle że nie byłem w furgonetce ani w ogóle na ulicy, lecz w samolocie, w górze, a wstrząsy były spowodowane turbulencjami powietrza! Był to samolot liniowy, a zbliżająca się stewardesa, solidnej budowy blondynka, miała na sobie krótką wełnianą sukienkę w kolorze zielonym. Przyniosła mi tackę, na której był kubek cafe au lait i pulchny rogalik. — Dzień dobhry — powiedziała. — Witamy w Sebas-tiańskich Khrólewskich Liniach Lotniczych, panie Whren! Gdy pochyliła się z tacką, dekolt sukienki też się odchylił. Próbowałem pozbierać myśli, a tymczasem zapuściłem żurawia, oceniając jej bujne kształty. — Chciałby pan pomacać piehrsi? — spytała. Rzekłbym, że jej uśmiech był w tym momencie raczej uprzejmy aniżeli zmysłowy. — Och, nie, dziękuję pani — odparłem, a ponieważ miałem hopla na punkcie uprzejmości, nawet poza granicami kraju, uznałem za stosowne dodać: — Może innym razem. Wyglądają wspaniale. — O tak — odrzekła z wigorem. — Moje ciało jest piękne. 34 Trudno to wytłumaczyć, lecz jej stwierdzenie wcale nie brzmiało jak przechwałka. Mój wrodzony gust skłania mnie raczej ku blondynkom szczuplejszego typu, muszę jednak powiedzieć, że w towarzystwie tej posągowej osoby czułem się swobodnie, a w każdym razie znacznie swobodniej niż za jej nieobecności. — Proszę pani, niech mnie pani nie weźmie za wariata, ale muszę spytać, gdzie my właściwie jesteśmy? Gdzie ja jestem? Powiedziała pani „Sebastiańskie Królewskie Linie Lotnicze”? Czy nie mylę się sądząc, że chodzi o niewielkie księstwo San Sebastian? Uśmiechnęła się majestatycznie rozległymi różanymi ustami, ukazując rząd mocnych, białych zębów. Była istnym okazem zdrowia. — Zahraz tam wylądujemy. Wypiłem łyk kawy, która okazała się gorąca i pyszna, co dodało mi otuchy. — Może mi pani nie uwierzy, ale nie mam pojęcia, jak się tu dostałem. Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to że znajdowałem się w samochodzie na ulicy Nowego Jorku. Pokiwała współczująco głową.

— Myślę, że throchę pan wypił, zanim pana znajomi przyphrowadzili pana na pokład. Poszedł pan spać i do-piehro tehraz się pan obudził. Co mnie zaskakuje, phro-szę pana, to że wytrzymał pan do hrana z pełnym pęcherzem. — Słucham…? Zmarszczyła brwi. — Nie chce się panu siusiu? Nie byłem przygotowany na jej szczerość, która, jak zacząłem podejrzewać, stanowiła u niej nawyk. Potrząsnąłem przecząco głową. Nic nie piłem od czasu taniego sikacza (wcale nie nomen omen) do owej nieszczęsnej kolacji. Wydawało się jak najbardziej oczywiste, że ten bydlak Rasmussen uśpił mnie jakimiś prochami, postanowiłem więc dać wyraz mojemu oburzeniu, gdy 35 tylko samolot wyląduje. Tymczasem nie pozostawało mi nic innego, jak zjeść śniadanie. Zarówno kawa, jak i rogalik były wyśmienite. Stewardesa powiedziała, że ma na imię Olga. Wydawało się, że pracuje sama. Spytałem, czy są na pokładzie jacyś inni pasażerowie. — Już nie. Pana znajomi wysiedli w Wiedniu. — Czy jeden z nich miał brzydką cerę? — Był taki — odparła Olga i energicznym ruchem usiadła na fotelu przy przejściu. Sukienkę miała tak kusą, że kolumnowe uda były teraz zupełnie nagie. — Nie spodobał mi się, pan wybaczy! — Mnie też — przyznałem ochoczo. Podniosła dzielącą nas podpórkę pod łokieć, oparła się o mnie i zajrzała mi w twarz. Oczy miała bardzo niebieskie. — Cudzoziemcy czasem nie hrozumieją naszych obyczajów. Nie mamy obowiązku dać się wyhruchać w każdych okolicznościach. I tak na przykład niegrzeczne zachowanie może być przyczyną odmowy. Dalej: rozpięcie spodni, wulgahrny język, bhrutalne obłapianie! Wszystko to może być przyczyną odmowy i wszystko to zhrobił ten pana znajomy, pan wybaczy. — Pozwoli pani, że przeproszę za niego — powiedziałem. — Dzięki Bogu nie jest on typowym przedstawicielem mego narodu. — Sposobność wyrażenia patriotycznych uczuć poprawiła mi samopoczucie. — Przeciętny Jankes, którego być może nie miała pani szczęścia poznać, to pracowity domator. Zadowalają go proste przyjemności w rodzaju pieczenia mięsa na węglu drzewnym. Z całą pewnością nie jest kryptofaszystowskim fanatykiem religijnym i podżegaczem wojennym, chociaż nie jest także pracoholikiem w stylu japońskim. W kontekście przemysłowym można nawet powiedzieć, że ma w sobie coś z bumelanta, lecz… — Pan oczywiście może mnie wyhruchać — powiedziała Olga. Chwyciła za brzeg swej

śladowej spódniczki 36 i podciągnęła do góry, unosząc pupę nad siedzenie. Zdaje się, że nie miała nic pod spodem. Pobudliwość cielesna nigdy wcześniej nie sprawiła mi zawodu, lecz w tym stanie rzeczy organizm nie był dla mnie łaskawy. — Powiem pani — odparłem jej, instynktownie wyczuwając, że nie zostanie mi to poczytane jako odrzucenie — że w tej chwili wolałbym wypić jeszcze jedną kawę i zjeść drugiego rogalika. Miałem słuszność: zerwała się — spódniczka opadła po długiej i wcale przyjemnej chwili — i, jak zawsze, ze słodkim uśmiechem na ustach poszła spełnić moją prośbę. Tym razem rogalikowi towarzyszył puszysty, jasny kłębuszek (a nie, jak zazwyczaj, jaskrawo-żółte maź-nięcie) niesolonego masła i miśnieński słoiczek niezwykle aromatycznego miodu. Dostarczywszy repetę, Olga ponownie usiadła obok mnie. Ona również roztaczała wokół siebie miodowonny bukiet. Gdy zwróciłem jej na to uwagę, odrzekła, że zarówno miód, jak i pachnidło mają swój początek w dzikim kwiecie, który rośnie tylko na górskich halach w jej kraju. Muszę powiedzieć, że skojarzenia, jakie budziła we mnie nazwa San Sebastian, były teraz znacznie przyjemniejsze aniżeli poprzedniego wieczoru. Nie mogłem wybaczyć Rasmussenowi, że mnie tak sponiewierał, lecz kończąc śniadanie przypomniałem sobie fuchę, do której zostałem wynajęty. — Pani Olgo — zagadnąłem, wymachując połową rogalika — niech mi pani opowie o swoim księciu. — Co pana intehresuje? Przełknąłem następny kęs. — Czy cieszy się miłością swego ludu? — Dlaczegóż by nie? — Zaśmiała się ha, ha, ha! — Mhm. Ale proszę mnie dobrze zrozumieć: czy jest naprawdę lubiany, podziwiany i tak dalej, czy też po prostu utrzymuje się przy władzy brutalną siłą? 37 — A — westchnęła. — Ja tego nie mogę wiedzieć. Wie pan, ja jestem stewahrdesą, a nie socjologiem. Przyszło mi do głowy, żeby zapytać: — Czy w ogóle macie wybory? — Boże, nie, i na całe szczęście! — Entuzjazm, z jakim zaprzeczyła, wydawał się szczery. Przełknąłem resztkę rogalika z masłem i miodem oraz dopiłem kawę. Zdało mi się teraz, że zaczyna to na mnie wywierać usypiające działanie. Ledwo starczyło mi energii, by zadać następne pytanie. — Jest pani chyba świadoma istnienia opozycji, organizacji

przeciwksiążęcej? W istocie, ugrupowania terrorystycznego, które wysadza w powietrze nowojorskie budynki, aby zwrócić uwagę świata na swój program? Frontu Wyzwolenia Sebastianu? Olga cały czas uśmiechała się do mnie uroczo, uśmiechem charakterystycznym dla ankietowanych, których bawią jakieś osobiste refleksje dotyczące ankietera, natomiast nie zwracają większej uwagi na merytoryczną zawartość pytań. Zastanawiałem się, czy jest nimfomanką, czy tylko słodką idiotką: spotkałem się z oboma typami, czasem nawet w połączeniu, lecz nigdy nie wywarły na mnie tak cudownie uzdrawiającego wpływu. Wyznaję, że mój stosunek do Olgi był w tym momencie nieco dziwny: wolałbym zostać jej trenerem sportowym, niż wziąć ją do łóżka. Pomachałem jej dłonią przed oczyma. — Słyszy mnie pani? Nabrała powietrza w swe ogromne płuca, po czym wypuściła z radosnym westchnieniem. — Jestem zbyt piękna do takich rzeczy. Zostałam wybhrana do tej phracy, gdy tylko zaczęły mi hrosnąć piehrsi. Rozległ się przyjemny dla ucha sygnał, który towarzyszy napisowi „Zapiąć pasy”. Olga poinformowała mnie, że samolot zaraz wyląduje. Podeszła do chowanego 38 w ścianie stołeczka koło drzwi kabiny pilota, znów uraczywszy mnie widokiem zbieżnych linii swych wspaniałych ud. Niechętnie odwróciłem wzrok, aby spojrzeć przez okno. Zobaczyłem w dole regularną szachownicę pól uprawnych, w różnych ziemistych odcieniach, po czym wkrótce znaleźliśmy się nad zbitymi w gromady zabudowaniami mieszkalnymi, krętymi uliczkami i uwolnionymi od wszelkich geometrycznych rygorów kształtami zieleni, z których kilka otaczało akweny wodne odbijające modre niebo, a na sporym wzniesieniu znajdowała się chyba blankowana kamienna twierdza. Samolot pochylił się, zatoczył potężny łuk, gładko opadł na pas lądowania o czarnej nawierzchni i zatrzymał się w znacznej odległości od budynku terminalu, który zresztą wyglądał na zbyt mały, aby mógł być wyposażony w dostawiane rękawy. Olga otworzyła drzwi, a ja podszedłem do niej, aby wyjrzeć na zewnątrz. Musiałem wychylić się obok niej — wspaniałego okazu młodej kobiecości — gdyż co najmniej dorównywała mi wzrostem. Za lotniskiem rozpoczynały się pola uprawne leżące w tej części osiedla, a w oddali zobaczyłem pasmo