uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 872 570
  • Obserwuję820
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 108 869

Thomas Berger - Wielka draka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :674.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Thomas Berger - Wielka draka.pdf

uzavrano EBooki T Thomas Berger
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 278 stron)

Thomas Berger WIELKA DRAKA Tłumaczył Wiesław Marcysiak ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO Tytuł oryginału THE FEUD Copyright © 1983 by Thomas Berger Copyright © 1996 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c, Poznań Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko- Kwiatkowska Fotografia na okładce Piotr Chojnacki

Redaktor serii Tadeusz Zysk Redaktor Aleksandra Wójcik Wydanie I ISBN 83-7150-108-0 Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. ul. Wielka 10, 61-774 Poznań fax 526-326 Dział handlowy tel./fax 532-751 Redakcja tel. 532-767 Printed in Germany by Elsnerdruck-Berlin Thomas Berger jest autorem tak głośnych powieści jak: Mały wielki człowiek, Czyli nigdzie, Who is Teddy Villanova? oraz cyklu o Re- inharcie (Crazy in Berlin, Reinhart in Love, Vital Parts, Reinhart 's Womeń). Krytyka literacka określiła go mianem „najdowcipniejsze-go i najbardziej eleganckiego" pisarza amerykańskiego. Berger na kartach swych powieści stworzył unikatowy świat, zabarwiony ironią, pełen komizmu, świat widziany w krzywym zwierciadle. Berger to pisarz o wspaniałym poczuciu humoru, wyostrzonym wzroku, który postrzega rzeczywistość na sposób „bergerow-ski". Dzięki indywidualnemu stylowi nieodparcie przyciąga czytelników zdumionych i zarazem rozkochanych w jego prozie. W powieści Wielka draka w perfekcyjny niemal sposób oddał atmosferę i ducha amerykańskich miasteczek lat trzydziestych, kreując niezapomniane postacie.

Dla Micka Mooneya Rozdział 1 Pewnego sobotniego ranka w połowie października Dolf Beeler, krzepki brygadzista z brzuchem piwosza, pracujący w fabryce w Millville, lecz zamieszkały w pobliskim miasteczku Hornbeck, tudał się do Składu Artykułów Metalowych Buda, by zakupić rozpuszczalnik oraz wiórki metalowe potrzebne do zdrapania kilku warstw politury z toaletki, najprawdopodobniej wykonanej z litego drewna orzechowego. Kilka lat temu, w chwili wylewności po dobrym posiłku, Dolf obiecał żonie, że odnowi toaletkę już nazajutrz wieczorem. Niezbyt pospieszne spełnianie obietnic było dla niego dość typowe, chociaż jednocześnie, co charakterystyczne, nie zapominał o danym słowie ani nie rezygnował z

przyrzeczenia i w końcu spełniał je, mężem bowiem był dobrym, a człowiekiem miłym i dlatego jego żona — imieniem Bobby, od Roberty — nie naprzykrzała mu się w tej sprawie ani w żadnej innej. — Rozpuszczalnik — odezwał się na zapleczu składu kościsty chłopak w wieku licealnym. — Chce pan ćwiartkę czy połówkę? Dolf przez chwilę przeżuwał nie zapalone cygaro. Nigdy w życiu nie zdzierał lakieru z mebla, więc nie miał pojęcia, ile rozpuszczalnika potrzebuje. Jakiś rodzaj dumy nie pozwalał mu zapytać pryszczatego pacholęcia. Wolałby już, aby obsługiwał go starszy mężczyzna, który stał przy drugim końcu lady, najprawdopodobniej Bud ze sklepowego szyldu, jednakże ów zajęty był rozmową ze szczupłym jegomościem o bladej twarzy, którego tytułował —jak Dolf słyszał na własne uszy — „reverend", czyli „wielebny". Chociaż Dolf od wielu lat pracował w tym mieście, a mieszkał w Hornbeck, niecałą milę stąd, nie zawarł bliższych znajomości z ważniejszymi osobistościami. Nie znał nikogo z duchowieństwa, spośród oficerów policji, lekarzy, prawników, a także nauczycieli, poza praktykantką zastępującą kogoś w szkole podstawowej, której mąż pracował jako jego podwładny w fabryce. Dolf przyjechał dzisiaj do sklepu w Millville, ponieważ skład materiałów żelaznych w Hornbeck był zamknięty z powodu niedawno popełnionego samobójstwa przez jego właściciela, George'a Wiedemeyera, z przyczyn jak dotąd nie znanych. — Dajże no zerknąć na te puszki — zwrócił się Dolf do chłopaka. — Wiem, co ćwiartka albo połówka, ale lepiej jak się przyjrzę... — Pewnie — odparł młodzieniec, który był bystry i szybki w obejściu, co u młodych osób Dolfowi nigdy się nie podobało; wręcz zakrawało na

bezczelność. — Tylko będę musiał prosić pana o wyrzucenie cygara. — Nie jest zapalone — powiedział przez zęby Dolf. Uprzednio, kiedy zastanawiał się nad ilością potrzebnego rozpuszczalnika, wyjął cygaretkę z ust. Teraz włożył ją z powrotem. — Cóż — odparł chłopak — fakt, że nie widać dymu, ale rozumie pan... — To już jest moja sprawa — warknął Dolf. Nie po to przeżył pół wieku, żeby krytykował go jakiś pryszczaty dzieciuch. — Rób, co do ciebie należy, i pokaż mi ten rozpuszczalnik. — Na zapleczu może wybuchnąć pożar. To nie jest mój wymysł. .. — Tym razem chłopak obruszył się. — O co chodzi? — zapytał mężczyzna rozmawiający do tej pory z kaznodzieją, z którym właśnie się pożegnał. Podszedł teraz do Dolfa i stanął naprzeciw niego z drugiej strony lady. — Potrzeba mi rozpuszczalnika — rzucił zaczepnie Dolf. — Jak nie chcecie mi sprzedać, to kupię u konkurencji. — Synu, czemu pana nie obsłużysz? Toć mamy w magazynie wszystek rozpuszczalnik, jaki jest na świecie — przemówił z wyrzu- tem do chłopaka właściciel składu, łysy na czubku głowy, ubrany w kitel, wełnianą kamizelkę i czarną muszkę. — Pewno, że mamy — odparł chłopak. — Tylko że w magazynie nie wolno palić. — Och! — Łysol zagryzł górną wargę. — Coś mi się zdaje, że chłopak ma rację — powiedział do Dolfa, chociaż wzrok wbił w blat lady. — Ubezpieczenie stawia wymóg całkowitego zakazu palenia. Dolf westchnął ciężko, nie wyjmując cygaretki, która, jak każdy widział, nie paliła się. Nie był z niego gaduła.

— Pan mówi, że nie jest zapalona, tato. To tak, jakby nie palił. — Chłopiec wydał się nagle bardzo zmartwiony. Dolf odwrócił ciężko głowę i uśmiechnął się zirytowany, chociaż nie miał się komu użalić. Dostrzegł, że w drzwiach zatrzymał się kaznodzieja, by obserwować sprzeczkę. Sprzedawca, jak Dolf się domyślał, to Bud- właściciel, zwrócił się do syna lekko zirytowany: — No, to po co, Junior, robisz tyle hałasu? — Bo jest bezczelny — odezwał się Dolf. Bud (jeśli to był on) wzdrygnął się lekko, ale nie zareagował, co wytłumaczyć można troską o interes. Za to chłopiec postanowił potraktować to jako zniewagę. — Ach, tak?—wypalił.—To pan... — W tym momencie ojciec trzepnął go w twarz. — Nigdy nie pyskuj — upomniał go Bud głosem zapalczywym, ale dziwnie spokojnym. Nawet Dolf uznał to za zbyt mocne. Zaczął żałować, że po dwóch latach wybrał ten akurat dzień, na odnawianie starej toaletki Bobby, która może wcale nie była z litego orzecha, a kiedy Bud upierał się, aby syn przeprosił go, Dolf odszedł od lady. — Nie — powiedział. — Wszystko w porządku. Nieważne. — Nie, panie szanowny! — zawołał Bud, a muszka podskakiwała mu na jabłku Adama. — Przez złe wychowanie nie będziemy tracić klienteli, gwarantuję. — Przyglądał się uparcie synowi, który miał czerwony policzek w miejscu uderzenia, a oczy zamieniły mu się w szparki z upokorzenia. Podszedł do nich pastor. Miał na sobie czarny garnitur i filcowy

kapelusz. Świdrował wzrokiem Dolfa przez chwilę, a potem powiedział: — Jakbyś wyrzucał niedopałki przed wejściem do sklepu, to by nie było z nimi kłopotu, obojętnie: zapalone czy nie. Tego było już zbyt wiele. Wszystkich kaznodziejów Dolf uważał za darmozjadów i nawet w Hornbeck nie chodził do kościoła, mimo że jego żona chodziła. — Wsadzaj nos w nie swoje sprawy, to ci go przytną — wycedził. — A jużci — odezwał się złowieszczo pastor. — Lepiej uważaj, do kogo mówisz. — Oj, do diabła z tobą! — powiedział Dolf i chciał wyjść, ale kaznodzieja, chociaż znacznie mniejszy, stanął w rozkroku, blokując przejście. — Ty, lumpie, ty — powiedział stanowczo. — Mamy w tym mieście prawo na włóczęgów. — Reverton, jestem pewien, że on nie miał złych zamiarów. — Teraz Bud postanowił sprowadzić bieg wydarzeń na rozsądną drogę. — Panie szanowny, zaraz przyniosę ten rozpuszczalnik. — Nie wykonał jednak żadnego ruchu. Więc ten facet nie jest nawet kaznodzieją. — No, Reverton, to tak się, cholera, nazywasz — odezwał się Dolf. — Zejdź mi z drogi, bo cię kopnę w dupę. — W moim sklepie nie wolno używać plugawego języka! — krzyknął Bud z uniesieniem. Reverton zarzucił połę surduta i wyciągnął rewolwer z holstra. — Ty skurwielu — zwrócił się do Dolfa. — Cofaj się pod ladę, obesrańcze. Wiem, jak się z takimi obchodzić.

Dolf nie mógł uwierzyć w sekwencję wydarzeń. Wychodzisz kupić rozpuszczalnik, a tu mierzą do ciebie z rewolweru? Teraz on starał się zachowywać rozsądnie. — Posłuchaj — rozpoczął — nie przychodzę tutaj bić się ani nic w tym rodzaju. — Jednak na widok wycelowanej w niego broni słowa uwięzły mu w gardle. To, co dobiegło jego uszu, przynajmniej dla niego wydało się niezrozumiałym mamrotaniem. 10 — Ty parszywy skurwielu — Reverton cedził przez zaciśnięte zęby. Najwyraźniej się wściekł. Kciukiem odciągnął kurek rewolweru, czemu towarzyszył dźwięk przyprawiający Dolfa o mdłości. Dolf padł na kolana na drewnianą podłogę, krzyżując ręce na wydatnym brzuchu, ale zaraz uniósł je w błagalnym geście. — Och, proszę, na Boga, nie zabijaj mnie — szlochał i mazgaił się, degradując swoją osobę tak doszczętnie, że później, kiedy to wspominał, zbierało mu się na wymioty. Reverton nie dał się udobruchać. — Wstawaj — rzucił. — Ty lumpie, myślisz, że możesz se ze mnie żartować przy krewnych? Zabić cię? Odszczekasz te słowa, czekaj no! Wyciągaj łapy! — Spod marynarki wyciągnął kajdanki. Co to miało znaczyć? Dolf z trudem wstał i wyciągnął przed siebie ręce. — Jesteś gliną? Reverton zatrzasnął kajdanki. — A jak myślisz, bracie? — szydził Dolfowi prosto w twarz. — To czemu nie jesteś w mundurze? — Nadejdzie dzień, że wszystko ci wyjaśnię... — Reverton powiedział tylko tyle.

— Panie władzo, jestem brygadzistą tutaj w fabryce, w samiuś-kim Millville — zawodził Dolf. — Mieszkam w Hornbeck. Tam mnie wszyscy znają... jestem Dolf Beeler. Niech no tylko będzie poniedziałek, to ktoś już za mnie poświadczy. Dzisiaj w fabryce wszystko pozamykane, jest tylko stróż, staruszek, Jim Watney. Słuchaj, jestem w porządku, nie szukam kłopotów. Jestem drugim kuzynem ze strony żony burmistrza Hornbeck. Horace Hemple? Może znasz? Reverton spoglądał na niego nijako. Po założeniu Dolfowi kajdanków, schował pistolet do kabury. — Każdy może tak powiedzieć — powiedział w końcu lakonicznie. — Zdaje mi się, że mówi prawdę, Rev. — Bud wyszedł zza lady. — To wszystko można łatwo sprawdzić, więc po co by kłamał. Przyniosę ten rozpuszczalnik. Przecież źle nie chciał, no nie? 11 Reverton sięgnął do prawej kieszonki w czarnej kamizelce i wyciągnął kluczyk. Trzymając go uniesiony między dwoma palcami, zaprezentował kluczyk Dolfowi. Zmrużył oczy, osadzone bardzo blisko siebie, i odsłonił wilcze zęby. — Nooo... — Napawał się chwilą. — Jakbyś przeprosił, to lepiej bym o tobie pomyślał. Dolf był zmuszony uczynić gest obiema dłońmi, zupełnie jakby się modlił. Sam nie wiedział właściwie, za co ma żałować, ale powiedział: — Dobra, przepraszam, jeżeli narobiłem kłopotów. — Od tej pory nie smarcz się. — Reverton wzruszył ramionami i rozpiął kajdanki. Dolf skinął głową bez słowa, rozcierając nadgarstki. Nie pojmował tego,

co mu się przytrafiło. Jak w najnormalniejsze sobotnie przedpołudnie mógł przeżyć coś tak okropnego? Mógłby wrócić do domu i opowiedzieć o wszystkim Bobby, lecz z drugiej strony chyba spaliłby się ze wstydu. Na szczęście, nikt znajomy nie był świadkiem zajścia. — Zajdę tylko do magazynu — odezwał się Bud — i przyniosę ten rozpuszczalnik. Chyba będzie potrzeba z pół galonu. — Dolf przypomniał sobie później, że zabrzmiało to jak stwierdzenie, nie pytanie, cholerny skunks. Reverton pożegnał się z Budem i jego synem. Wyszedł ze sklepu, nawet nie patrząc na Dolfa. Kiedy Bud zniknął na zapleczu, Dolf zapytał dzieciaka: — Ten gliniarz chyba nie jest na służbie? — To sokista, i tyle — odparł Junior. — Nie prawdziwy glina? — Kolejowy detektyw — tłumaczył chłopak. — Pracuje w Hamburgu. Łapie tam sporo włóczęgów. — To co robi tutaj? — Jest kuzynem taty, przyjechał w odwiedziny. Dolf podszedł do drzwi magazynu. Właśnie pojawił się w nich Bud, dźwigając puszkę ze specyfikiem. — Chcę, żeby pan powiedział temu skurwielowi, kuzynowi — 12 obwieścił Dolf— który nawet nie jest prawdziwym policmajstrem, że dopadnę go jeszcze. — Palcem wskazującym, niczym pistoletem, wycelował w twarz Buda. — Dorwę go. Nie będzie wiedział, jak i kiedy, ale go dorwę.

— To było prawdziwe nieporozumienie. — Twarz Buda oblała się rumieńcem. Postawił puszkę na podłodze. — Rzecz w tym, że Rev obcuje z typami, których trzeba traktować ostro, bo inaczej wlezą na głowę. On nie rozpoznaje szanownych klientów. Wszystkich, których nie zna, traktuje jak włóczęgów. Ma charakter jak luźny cyngiel; wybucha na zawołanie. Chce dobrze, ale czasami posuwa się za daleko. — Wsadził ręce głęboko do kieszeni, kopnął wyimaginowany przedmiot leżący obok puszki rozpuszczalnika. — Dam dobrą cenę na ten rozpuszczalnik. Obetnę zysk. — Uśmiechnął się wyczekująco do Dolfa. — Obetnij sobie włosy na dupie i chodź tyłem — wypalił Dolf. — Będziesz ładniejszy. Odwrócił się i ciężkim krokiem podszedł do drzwi. Szarpnął za klamkę, wyszedł na zewnątrz i zatrzasnął drzwi za sobą. Szyba zadrżała, ale nie pękła. Zlustrował oba chodniki szukając Revertona, planując — jeśliby go spostrzegł — zakraść się do niego z tyłu, złapać za gardło i podnieść go, a drugą ręką zabrać broń. Dalszych szczegółów nie obmyślił, chociaż nie planował go zabić. Może wyjmie naboje z rewolweru, a potem roztrzaska go o betonowy chodnik i na koniec publicznie kopnie Revertona w tyłek ciężkim butem. Robocze obuwie nosił nawet w sobotę. Jednak nie odnalazł swej ofiary wśród przechodniów przemysłowej dzielnicy Millville, ograniczonej do jednej przecznicy. — Dolf, co tutaj robisz w sobotę? — Usłyszał czyjś głos. Odwrócił się i ujrzał faceta nazwiskiem Walt Huff, który pracował w magazynie fabrycznym. Huff miał na sobie brezentową marynarkę i sztruksową, myśliwską czapkę. Przez ramię przerzucił strzelbę, kaliber dwanaście, przełamaną w połowie.

— Znasz takiego jednego, który kręci się w sklepie żelaznym, sokista, na imię ma Reverton? — zapytał Dolf, nie odpowiadając na powitanie. 13 — Byłem właśnie na wysypisku postrzelać do szczurów. Tę nową strzelbę właśnie kupiłem u Buda. — Huff wyszczerzył się w uśmiechu. — W Składzie Artykułów Metalowych Buda? — Nic ze szczura nie zostaje, jak mu się zrobi dwa zera z tej spluwy. Rozchlapałem parę gnojków w terenie — Huff mówił dalej. — Skład Buda sprzedaje broń? — Wszędzie sprzedają, no nie? Dolf nigdy nie miał strzelby, nawet wiatrówki. Sport na świeżym powietrzu nie interesował go. Grał w kule. — Trzymam tę strzelbę na króliki — powiedział Huff. — Używam grubego śrutu na szczury, żeby przestrzelać broń. Było dzisiaj parę dzieciaków z dwudziestką dwójką, ale w nic nie mogły trafić. Mówię ci, skichali się, jak rozpieprzyłem szczura... Reverton, hę? Czy to nie ten kuzyn Buda, co? — Ten sam, facet z oczkami jak paciorki, chodzi w garniturze, w koszuli i krawacie, i kowbojskim kapeluszu. — Chyba go gdzieś widziałem. Nie wiedziałem, że to sokista. — Tak twierdzi — powiedział Dolf. — Jak go zobaczysz, powiedz, że go szukam. — Reverton to jego imię — przypominał sobie Huff. — To syn wuja Buda ze strony matki. Na nazwisko ma Kirby. — No, to go znasz? — Dolf zniecierpliwił się. — Tylko ździebko. Żona Buda i moja to siostry. Bud Bullard to mój

szwagroszczak, ale specjalnie to się z nim nie kumpluję. Tak oto człowiek znikąd, facet znany Dolfowi jedynie z pracy, a i to nie za dobrze, okazuje się być całkiem blisko spokrewniony z jego wrogiem. Huff teraz wejdzie do sklepu i wysłucha od szwagra i siostrzeńca opowieści o tym, jak poniżono Dolfa Beelera. — Mam mu coś przekazać? — zapytał Huff. — A może to tajemnica? — Nie. — No, to mu powiem. — Znasz go dobrze? — Dolf rozbudzał w sobie nienawiść do Huffa. — Zapomniałem. Razem z nim byłem na meczu softballu na stadionie legionistów. — Nie dziwię się — odparł Dolf— skoro jesteście sobie tacy bliscy. — Niiie, gdzie tam. — Huff zaczynał się uśmiechać, jednak opanował odruch. — Tak dobrze go nie znam. Dolf zastanawiał się, czy zrobić go w konia. — Słuchaj — powiedział — muszę mu dać pięć dolców. — Ojej, to się Rev ucieszy. — Huff aż zagwizdał. Dolf skinął głową i wsiadł do samochodu zaparkowanego nie opodal krawężnika. Jeżeli Huff wejdzie do sklepu i dowie się o incydencie, to w poniedziałek rano będzie o tym huczeć w całej fabryce. Kiedy dojechał do domu, zostawił samochód na podjeździe przed garażem; mycie wozu należało do sobotnich obowiązków jego syna. Tony, mocno zbudowany siedemnastolatek, noszący okulary, grabił akurat liście, które pospadały z wiązu rosnącego w narożniku ogrodu. Był odpowiedzialnym chłopcem i nigdy nie sprawiał Dolfowi żadnych kłopotów, być może dlatego, że miał słaby wzrok. Chłopcy, którzy mieli

jakąś fizyczną przypadłość, prawie bez wyjątku ciężko pracowali i byli dobrzy z natury. Dolf był o tym święcie przekonany. — Tony, słuchaj no — zawołał Dolf i podszedł do syna. — Znasz sporo dzieciaków z Millville? Zdaje mi się, że znasz; pracowałeś tam latem w fabryce. A może grałeś z nimi w piłkę? Pomimo okularów Tony grał na lewej obronie w szkolnej drużynie. Na okulary zakładał maskę i przyklejał taśmą do skroni. Był tęgim graczem i przeciwnej drużynie potrafił napędzić strachu. — Paru znam — odpowiedział ojcu. — Któryś cię interesuje? — Tak sobie myślałem, czy nie znasz przypadkiem kogoś o nazwisku Bullard? ;— Będąc młodym chłopakiem, miał podobną budowę do swojego syna, a teraz, kiedy stawał obok Tony'ego, prostował się i wciągał brzuch, chociaż wiedział, że jest za stary i gruby, aby to robiło jakąś różnicę. Przepełniała go duma i jednocześnie złość, kiedy myślał, że Tony prawdopodobnie mógłby go pokonać. 14 15 Chociaż nie dorównywał jeszcze ojcu wzrostem, Tony był bardziej muskularny dzięki codziennym ćwiczeniom z ciężarami. — Muszę się zastanowić — powiedział Tony. Za okularami kryła się twarz matki, bardziej subtelna niż Dolfa. Uderzył grabiami 0 ziemię, aby zrzucić z nich liście. Grabie nie były przeznaczone do zbierania liści, lecz do spulchniania gleby. — Musi to być chłopak? — zapytał Tony. — Chyba nie. — Dolf uniósł brwi. — No, to była taka dziewczyna—przypomniał sobie Tony. Jego oczy,

widziane przez najgrubszą część soczewki, zawsze zdawały się bacznie spoglądać. — Dziewczyna? — W piątki w Millville są tańce w parku — odparł Tony. — Poszedłem tam ze dwa razy. — Jak się nazywa? — Dolf pochylił głowę. — Możliwe, że Bullard. — Ach, tak? — Dolf postanowił, że kobiety z tej rodziny nie będą go interesować. — Chyba tak, Eva Bullard. — Nie wiesz, czyjej ojciec jest właścicielem sklepu żelaznego, co? — Nie wiem. — Nie zabierałeś jej nigdzie, czy coś w tym rodzaju? — zapytał nagle ostro Dolf. — Tylko raz z nią zatańczyłem. — Tony spuścił wzrok i czubkiem trampka rył ziemię. Dolf raptownie podniósł mu brodę. — Nie próbowałeś... — nie dokończył. — Nie, nic z tych rzeczy. — Tony nagle się zarumienił. — Nie wiem, czyś ty kiedykolwiek słyszał o chorobie kawalerskiej, tak to nazywają — powiedział Dolf. — Mówię ci, jeśli chcesz być sportowcem, chcesz dostać się do Annapolis, chcesz, żeby cię szanowano, to musisz się mieć na baczności. Przepraszam, że używam takiego języka, ale powinieneś dowiedzieć się, co to jest gumka 1 jak jej używać. — Dolf poczuł, że się rumieni i rozeźlił się. — Cholera, Tony, musisz wiedzieć, że Bullardzi to nic dobrego!

16 — Znasz ich? — Miałem z nimi utarczkę przed chwilą. — Dolf nakazał sobie spokój. Nie chciał tracić godności przed synem. — Nic wielkiego, ale są podstępni i używają brudnych chwytów. Naplują ci w oczy i uderzą poniżej pasa. — Oddychał ciężko przez moment i patrzył gdzieś w dal. — To wstrętne małpy, chytre i przebiegłe. — Co ci zrobili? Forma pytania uraziła Dolfa, sugerowała, że mu się oberwało. — Nic im nie uszło na sucho, ale — pogroził palcem — dam im jeszcze nauczkę, którą na długo popamiętają. Tony wahał się przez chwilę. — Tato, przepraszam za tę dziewczynę od Bullardów, ale nie wiedziałem... — Tony, jeszcze wtedy nic się nie działo. — Dolf poklepał syna po szerokich plecach. — Aż do dzisiaj rano nie wiedziałem o ich istnieniu, chociaż, jak się okazało, są spokrewnieni z Waltem Huf-fem, takim jednym, co robi u nas w fabryce, w magazynie. — Huff? — zapytał Tony. — A czy ma może syna w moim wieku? — Ten facet jest dosyć młody, więc chyba nie, ale może mieć starsze rodzeństwo. — Zeszłej zimy biłem się z Alem Huffem — wyznał Tony. — Na pustym placu za szkołą po meczu w kosza z MilMlle. Wpadł na mnie, jak wychodziliśmy wszyscy, i przezwał mnie: poczwórne oczko i fujara. — Dałeś wpierdol skurwielowi? — Dolf wściekł się. — Chyba oberwał. Nie za dobrze widzę bez okularów. Parę razy dobrze

mu wyrżnąłem, na pewno. Jego kumple przerwali walkę. — Tony wyglądał na zmartwionego. — Ciekawe, czy jest spokrewniony z Bullardami? — Mam nadzieję — powiedział Dolf. — Cholerne tałatajstwo! Tony, jesteś dobrym chłopakiem. Dam ci trochę drobnych. Może umówisz się na randkę z jakąś miłą dziewuszką. Nie taką świnią od Bullardów, ale jakąś naprawdę porządną, taką jak Mary Catherine Lutz. — Wskazał na ukos przez alejkę na dom Lutzów, stojący na 17 tyłach ogrodu. Na podwórku stała pusta psia buda. Ich airedale terier, wartościowe zwierzę, pewno z rodowodem, urwał się z łańcucha w zeszłym roku i pognał za kundlowatą suką w rui, po czym nigdy nie wrócił. Dolf znalazł w kieszeni banknot jednodolarowy i wręczył go synowi. Tony cofnął się. — Bierz, należy ci się. — Dolf wcisnął mu pieniądz. — Jesteś dobrym chłopcem i jestem dumny, że mam takiego syna. — Reakcja Tony'ego połechtała go przyjemnie; dzisiaj nie spotykało się zbyt wielu chłopców w tym wieku mających zasadę, aby nie przyjmować pieniędzy od rodziców. Tony w końcu wziął dolara i wymamrotał podziękowanie. Dolf wymierzył synowi czułego kuksańca w biceps. Poczuł, że jest twardy jak wiejska szynka. Szkoda, że Tony ma taki słaby wzrok, byłby z niego bokser pierwsza klasa. Dolf wszedł po tylnych schodkach i miał właśnie otworzyć drzwi do kuchni, kiedy stanęła w nich jego żona. Przestraszyła się. — Miałam w sam raz wołać na obiad.

Jedzenie nagle wydało się Dolfowi nieznośne, jemu, który normalnie pałaszował wszystko w mgnieniu oka. — Słuchaj, Bobby — zaczął opowiadać Dolf — jak w końcu zabrałem się do odnawiania twojej toaletki, to wiesz, co się stało? Wplątałem się w bójkę. — Nic ci nie jest? — Bobby wsparła ręce na szerokich biodrach. — Mnie nie! Zobaczyłabyś tamtego drania. — Po raz kolejny wykorzystał ten sam wybieg. Podszedł do stołu przykrytego ceratą i zajął miejsce u szczytu. Zakrył twarz dłońmi, a potem odsłonił, aby popatrzeć na żonę, która cały czas uważnie mu się przyglądała. Opowiedział prawdę o incydencie w składzie Bullarda. — No — odezwała się Bobby spokojnym i przynoszącym ulgę głosem — to nie była żadna bójka. Co mogłeś zrobić, jak ci wetknęli lufę w brzuch? — Święta prawda — przyznał Dolf. — Pewno, że to nie moja wi- 18 na, nic a nic, ale, niech to cholera, czuję się paskudnie. Jakby ktoś wrzucił mnie do gnoju i to bez powodu. Muszę im za to odpłacić, Bobby. — Zastanawiam się — mówiła Bobby, stojąc na środku wielkiej kuchni — czy to po prawie, że ktoś, nawet nie prawdziwy policjant, grozi bronią człowiekowi, który nic złego nie uczynił? — Myślisz, że muszę wynająć adwokata? — Dolf potrząsnął głową. — Nie mam takich pieniędzy. Pewnie za samo takie pytanie wyciągnąłby ze mnie pięć dolców. A po prawdzie, sądy są dobre dla tchórzy. — Chodzi mi o to — rzekła Roberta—że mógłbyś iść na policję w Millville, na prawdziwą policję, i wnieść skargę. — Powiem ci, jak to by się skończyło — odparł Dolf, bezradnie

rozkładając ręce. — Ich słowo przeciw mojemu, a ich było dwóch, nie licząc szczeniaka. W każdym razie miejscowa policja zawsze popiera swojego kupca; tak to jest. — Potrząsnął głową. — A na dodatek, mogą mieć krewniaka we władzach. Bobby założyła na piersiach wielkie ręce, rękawy zsunęła do łokci. Z wyjątkiem niedziel nosiła luźne fartuchy, które sama szyła. We włosach miała już sporo siwizny, ale poliki miała pulchne, wiecznie piegowate, a piwne oczy błyszczały młodzieńczo. — Ale ty mówiłbyś prawdę. — Ojej, Bobby, sam nie wiem. — Jednak rozmowa z żoną, jak zawsze, przyniosła mu ulgę, i kiedy Bobby powiedziała: „Podam ci zupę, zanim zrobisz cokolwiek", nagle wrócił mu apetyt. Roberta poszła zawołać z góry ich drugiego syna. Tymczasem z dworu wrócił Tony. Widząc jak syn żwawo myje ręce w zlewie, Dolf przypomniał sobie, że też musi dokonać ablucji. Zanurzył dłonie w wodzie i wziął od cierpliwie czekającego Tony'ego szorstki, zbyt duży ręcznik, który utracił już biel, a został uszyty z worka po mące. Bobby wróciła do kuchni i nalała na cztery głębokie talerze gęstą zupę warzywną, w której roiło się od żółtych klusek. Czekała cierpliwie, aż jej porcja ostygnie, ale Dolf i Tony, gorliwie dmuchając 19 na łyżkę, połknęli połowę swoich porcji, zanim zjawił się drugi syn. Oficjalnie miał na imię Adolf Junior, jednak dla uniknięcia pomyłek od dzieciństwa wołano nań Jack. Należał do tych, którzy lubią się uczyć i większość czasu spędzał czytając książki, a na dodatek, tak to już w życiu sprawia los, cieszył się doskonałym wzrokiem. W wieku lat piętnastu był

średniego wzrostu, parę cali tylko niższy od brata. Do jego prac domowych, które sam wybrał, najchętniej w pomieszczeniach, należało sprzątanie piwnicy i temu podobne zajęcia, chociaż także wynosił śmieci. Między nim a Tonym, jako że posiadali inne temperamenty, układało się dobrze. Rzadko widywano ich razem, chyba że przy takich okazjach jak ta. Sam Dolf co najwyżej rzucił okiem na gazetę, nie cierpiał czytelniczej obsesji Jacka. Przeważnie denerwował się na niego, choć skrycie. W odróżnieniu od Tony'ego, Jack nigdy nie miał tak dużej ochoty najedzenie, żeby zjawiać się na posiłek bez przywoływania. Gdy jednak go wołano, zjawiał się prawie natychmiast, więc nikt go nie winił za ociąganie się. Tony'emu zaparowały okulary od gorącej zupy. Zdjął je i wyczyścił złożonym we czworo kawałkiem toaletowego papieru, który w tym celu nosił zawsze przy sobie w kieszeni. Jego twarz wyglądała na dziwnie rozmytą, jak zawsze u osób ciągle chodzących w okularach; zupełnie jakby okulary nosiła osoba na niego patrząca. Dolfowi przyszła do głowy myśl, że w takich sytuacjach jego chłopak jest bezbronny, ale skoro dał wycisk temu szczeniakowi od Huffów, to nie jest widać aż tak źle. — Przypomniał mi się jeszcze ktoś z Millville, ten okulista, który robi mi okulary — Tony zwrócił się do ojca, mrużąc oczy. — Racja. Tylko jaki on ma z tym związek, nie rozumiem. — Dolf przełknął zupę nie żując warzyw. To był luksus; nie miał już wszystkich zębów w należytym porządku. — Chyba należy do tej rodziny. — Tony z powrotem założył okulary. — Doktor Adams? — Dolf dobrze znał to nazwisko, ponieważ płacił rachunki. — Wżenił się w Huffów — odparł Tony.

— Niech mnie diabli.—Ten facet sporo zarobił na Tonym, który często wykonywał prace fizyczne, i chociaż był ostrożny, tłukły mu się okulary. — Mógłbyś znaleźć lepsze słowo. — Bobby delikatnie zganiła męża. — Przepraszam — powiedział Dolf — nie pomyślałem. — Spojrzał na Jacka. Nie trzeba było się martwić, że Tony zrobi się ordynarny, ale Jack to już inna sprawa. Jacka zainteresowała jednak inna kwestia, ta ważniejsza. — Jaki związek? — spytał. — Co to znaczy, tato? Dolf zanurzył łyżkę w zupie. — Oj, to długa historia, Jack. — Opowiedzenie jej młodszemu synowi byłoby jak zdradzenie obcemu żenującej informacji. — Ale Tony najwyraźniej coś wie. — Jack nie dawał spokoju. — Szanuj ojca, bardzo proszę. — Tym razem matka zrobiła mu wymówkę. — Tata będzie mówił, co chce i komu chce, ponieważ to on was karmi. — Ależ szanuje mnie. — Dolfowi przypadła niezwykła i wzniosła rola obrońcy młodszego syna. — Nie o to mu chodziło, prawda? Chłopak ma rację. — Uśmiechnął się do Jacka. — Masz prawo wiedzieć. To sprawa rodzinna. — Dolf nagle poczuł silne więzy krwi między nimi i przeszedł do podania mniej poniżającej wersji nieszczęśliwego zajścia w składzie artykułów żelaznych. Tej nocy sklep Buda spalił się doszczętnie pomimo usilnych starań strażaków, nie tylko z miej scowej ochotniczej straży pożarnej, lecz także brygady zawezwanej z Hornbeck. Po prostu w budynku znajdowało się zbyt wiele łatwopalnych materiałów, głównie pod postacią cieczy, takich jak farby, terpentyna i temu podobne, ale najbardziej podsyciła ogień

amunicja sportowa, której eksplozje skutecznie zniechęciły dzielnych sikawkowych do normalnej dla nich walki z żywiołem. 20 21 ,,,( Rozdział 2 Kiedy syn Buda Bullarda, Bud Junior, powiedział Dolfowi Bee-lerowi o ubezpieczeniu od pożaru, którego wymagano w przypadku magazynowania łatwopalnych materiałów, powtarzał jedynie to, co usłyszał od ojca. Prawda jednak wyglądała inaczej. Skład Artykułów Metalowych nie posiadał polisy. — Nie miałem pieniędzy na dodatkowe wydatki — mówił Bud. — Myślałem, że jak będziemy należycie ostrożni, to uda nam się przeczekać aż do spłacenia długów. — Stał w niedzielny poranek przy zgliszczach składu, z pogorzeliska unosiła się jeszcze smuga dymu. Druga zmiana ochotników straży pożarnej w Millville — ci, którzy nie byli osiągalni w nocy — zastąpili kolegów pracujących przed pomocą, kiedy to ich zawezwano, i pompujących wodę aż do samego rana. Brygady straży pożarnych z sąsiednich miast —jedna z Beewix, odległego o osiem mil — właśnie odjechały. Bud pojawił się na miejscu pożaru o czwartej czternaście rano, kiedy komuś się o nim przypomniało i zadzwonił po niego. Spod kufajki, takiej jaką noszą drwale, wystawał pognieciony kołnierz piżamy w prążki. Rozmawiał ze szwagrem, Waltem Huffem, który — chociaż pracował jako strażak — nie przyjechał z załogą w nocy, ponieważ brał udział w zawodach kręglarzy w Medford, stolicy okręgu, i po meczu chłopaki do

późna pili piwo w zajeździe, by uczcić moralne zwycięstwo nad drużyną, która pokonała ich z kretesem we wszystkich kategoriach, z wyjątkiem posiadania jaj. Buda piekły oczy od dymu; poza tym nie zdradzał się z niczym. Sam nie wiedział, dlaczego zachował tak stoicki spokój. Ten sklep to były nie tylko jego oszczędności, lecz także — jako że bank odrzucił podanie — znaczne pożyczki od krewnych i powinowatych. Kuzyn Reverton, na przykład, kawaler, dopomógł mu sumą przyznaną mu w rozprawie przeciw międzystanowej firmie autobusowej, której to pojazd kilka lat temu staranował jego samochód, złamał mu prawą nogę i lewy obojczyk. Nawet ciotka Ethel Murdal dołożyła wdowi grosz. Brat Buda, Herman, chociaż ojciec czworga dzieci, też nie poskąpił, podobnie jak jego siostra Ada i drugi kuzyn Buda ze strony matki, Charley Hoople. Bud doszedł do wniosku, że powinien się zabić. Prawdopodobnie nie wypłaci się do końca życia. Przed pożarem sklep nie był oszałamiającym sukcesem, a to z powodów, które nie tak od razu stały się zrozumiałe; jedynym wyjaśnieniem mającym jakikolwiek sens wydawało się to, że sklep był nowy, podczas gdy podobny skład w Hornbeck prosperował już od długiego czasu i oferował ceny, którym Bud nie mógł dorównać, jednocześnie na tym zarabiając. Walt Huff nie zainwestował żadnych pieniędzy w sklep, twierdząc, że nie ma takowych na zbyciu, co potwierdzała hipoteka wzięta na dom i inne zobowiązania, chociaż z drugiej strony na tyle dobrze mu się powodziło, że mógł kupować sporo sprzętu sportowego, do czego to Bud miał

mieszane uczucia... a jednak Walt przynajmniej nabył u niego strzelbę, wędkę, kołowrotek i amunicję, u niego, a nie u konkurencji, która wzięłaby mniej; tak więc handel był bardziej satysfakcjonujący niż jakiekolwiek pożyczki. Walt miał hełm nieco za duży, schodził mu nisko na czoło i nieomal całkowicie zakrywał oczy. — Żal mi ludzi, którzy wsadzili w to pieniądze, o Jezu! — powiedział do niego Bud. Prędzej czy później będzie musiał im się przyznać do braku ubezpieczenia, co do tej pory skrywał. Tymczasem chciał sprawdzić, jak zareaguje Walt, który nic nie zainwestował. — Nie zazdroszczę ci, gdy będziesz im to mówił — stwierdził Walt. — Ta odrobina pieniędzy, to było wszystko, co miał Rev, wiesz. — Mówiąc to, Bud stawał w obliczu najgorszego. — Toć on nawet nie ma prawdziwego domu, tylko umeblowany pokój przy dworcu w Hamburgu. Jest sam od dzieciaka. Jego stary zapił się na śmierć, a matka zmarła na gruźlicę. Rev wychował się w sierocińcu. — Słuchaj — odezwał się Walt — mówisz o twoim kuzynie Revertonie? Wczoraj pytał o niego taki jeden gościu z fabryki. Mówił, że chce mu dać pięć dolców. 22 23 Bud wzruszył ramionami. W takiej sytuacji pięć dolców na wiele się zdać nie może. — O wilku mowa — powiedział Walt, wskazując głową na kogoś za plecami Buda. Bud odwrócił się i zobaczył Revertona, ubranego jak zwykle w granatowy

garnitur z serżu, białą koszulę, kapelusz, krawat i czarne buty. Reverton, jak zwykle, zdawał się mieć skwaszoną minę, a to przez kościsty nos i bruzdy na twarzy, sięgające do kącików ust. Powszechnie znany był z uzewnętrzniania silnych emocji, które nie zawsze szły w parze z jego fizjonomią. — Jadłem sobie właśnie niedzielne naleśniki w dworcowym barze — zaczął opowiadać — kiedy jakiś mechanik wszedł i spytał, czy ktoś już słyszał najświeższe wiadomości. — Nie wiem, jak to się zaczęło, ale kurzyło się na dobre, kiedy zaczęli sikać wodą — odezwał się Bud. Na widok Revertona poczuł się jeszcze paskudniej. Walt przywitał się z Revertonem, którego nawet dobrze nie znał, i wrócił do strażaków, grabiących teraz zgliszcza w poszukiwaniu żarzących się części; kiedy takie znajdowali, natychmiast zalewali wodą. Ze składu pozostał jedynie sterczący komin z cegły i półtorej poszczerbionej ściany. Na szczęście, w nocy nie wiał za silny wiatr, a budynek stał między dwoma pustymi placami na skraju dzielnicy rzemieślniczej. Pobudowano go jeszcze przed wojną z przeznaczeniem na mleczarnię, która jednak przez dwadzieścia lat rozwinęła się i przeniesiono ją do innego budynku. — Te ubezpieczenia to jedno oszukaństwo! — wrzasnął Rever-ton do kuzyna. — Nie zapłacą ani centa. Zapamiętaj moje słowa. Będą chcieli udowodnić, że sam spaliłeś sklep. — To chyba wina starej instalacji. — Bud nie miał odwagi wyjaśniać sytuacji w tym momencie. — Mówię ci, te ubezpieczenia trzeba by polikwidować — Re-vertona nadal pochłaniało nadgorliwe zrzędzenie. — Po kiego są, skoro nie płacą