uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Thomas Berger - Żyć, nie umierać

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Thomas Berger - Żyć, nie umierać.pdf

uzavrano EBooki T Thomas Berger
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 498 stron)

Thomas Berger, urodzony w 1924 roku w Cincinnati, to znakomity pisarz, ceniony zarówno przez krytyków literackich, jak i przez czytelników. Jego twórczość znana jest polskiemu czytelnikowi m.in. z cyklu powieści Wariat w Berlinie, inicjującego słynną tetralogię o Carlo Reinharcie, bohaterze bezbronnym wobec agresywności współczesnego świata; ze wspomnień Jacka Crabba, żywej kroniki Dzikiego Zachodu (Mały Wielki Człowiek, Powrót Małego Wielkiego Człowieka); z opowieści o małomiasteczkowej Ameryce lat trzydziestych (Wielka draka); ze wspaniale opowiedzianej legendy o królu Arturze (Artur Rex); oraz parodi klasycznego dreszczowca szpiegowskiego (Czyli nigdzie).

Thomas Berger ŻYĆ, NIE UMIERAĆ! Tłumaczył Tomasz Bieroń ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO Tytuł oryginału VITAL PARTS Copyright © 1970 by Thomas Berger Ali rights reserved Copyright © 2004 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Opracowanie graficzne seri i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska Fotografia na okładce Piotr Chojnacki Redaktor serii Tadeusz Zysk Postaci i zdarzenia w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żyjących lub zmarłych, jest przypadkowe i nie zamierzone przez autora. Wydanie I ISBN 83-7298-238-4 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90 sklep@zysk.com.pl www.zysk.com.pl Druk i oprawa: WZDZ - Drukarnia „LEGA” 45-301 Opole, Małopolska 18 Mojemu przyjacielowi i wydawcy, Richardowi W. Baronowi Reinhart wysupłał się z frotowego szlafroka i powiesił go na drzwiach łazienki za wyszywaną metkę („Wielgas”, nazwa firmy wysyłkowej zaspokajającej potrzeby ludzi o dużych gabarytach), zasłaniając tym samym widoczny w lustrze komiczny i nieestetyczny obraz swej nagości. Poczłapał do muszli klozetowej, umieścił swe wielkie pośladki na turkusowym pokrowcu deski, wsparł podbródek na dłoniach i przystąpił do przeglądu wybranych wydarzeń dnia, począwszy od

incydentu, do którego doszło w porze lunchu w męskiej toalecie restauracji Gino’s. Stojąc nad jednym z porcelanowych naczyń, przeczytał na-bazgrane długopisem tuż nad chromowym przyciskiem spłuczki wezwanie: „Make love not war i zrób to ze mną”, podpisane „Chuck”. „PS: Jeśli jesteś zainteresowany, zostaw swój numer”. Reinhart potoczył wokół nerwowym spojrzeniem i zobaczył tylko pewnego rzeczowego jegomościa, który wypłukał pod kranem okulary, otrzepał z wody i wytarł do sucha papierowym ręczniczkiem. Założywszy czarne plastikowe zauszniki, szerokości szpatułek, z powrotem na swoje miejsce, nieznajomy obrzucił Reinharta przenikliwym, surowym spojrzeniem. Reinhart postanowił huknąć go pięścią w twarz, gdyby okazał się nachalnym „Chuckiem”. A może ten człowiek żywił podejrzenia co do Reinharta? Okularnik zreflektował się podczas wychodzenia i, już w drzwiach, wsadził z powrotem głowę pod dziwnym kątem, aby spytać: — Czy my się skądś nie znamy? ^Oo — pomyślał natychmiast Reinhart, złapany na przygotowaniach do oddania moczu — no to pięknie”, stwierdził jednak, z obrzydzeniem do siebie, że zamiast przyjąć postawę wrogości i moralnego oburzenia, czuje się słaby i pełen winy. Domniemany pedryl zrobił dwa kroki wstecz i znalazł się z powrotem w ubikacji. — Jasne, że tak: jesteś Reinhart. Bob Sweet. Chodziliśmy razem do ogólniaka. Po paru drinkach Sweet uparł się, że postawi mu lunch. Reinhart nie jadł śniadania. Był sporadycznym odchudzaczem i korzystał z nadarzających się okazji, takich jak poranne nud-ności. Dwie Krwawe Mary szybko uderzyły mu do głowy. Patrząc na gładkie oblicze Sweeta, przypomniał sobie trądzik z lat szkolnych. Nie zostało po nim ani śladu, lecz był czas, że Sweet słynął ze swoich pryszczy. Reinhartowi zrobiło się nieznośnie smutno i zamówił kolejnego drinka w kolorze posoki. Sweet mówił o interesach. Reinhart już od

dawna był świadom tego, że jego młodzieńcze marzenie o syntezie przedsiębiorczości i kultury poszło w te same diabły, co wysportowana sylwetka. Sweet umiał zarabiać pieniądze (z tego, co mówił), był szczupły i zakrztusiłby się swoim porterem na wzmiankę o Boskiej komedi . Do której Reinhart zresztą nie zaglądał w po-naddwudziestoletnim okresie od ukończenia studiów. Jednak Reinhart był również pod kreską. Jeśli więc można się było z kogoś śmiać, to nie ze Sweeta. — Zupełnie przypadkowo mnie tutaj znalazłeś — powiedział Sweet, tak jakby Reinhart go szukał; cóż, taki styl miał ten człowiek sukcesu. — Czysty przypadek — powtórzył. — Zatkał mi się gaźnik w comanche. W przeciwnym razie jadłbym lunch w Nowym Jorku. — Słusznie podejrzewając, że Reinhart nie do końca zrozumiał, Sweet dodał: — W moim samolocie. — Tak. Tłok na naszych lotniskach jest skandaliczny. Czekanie i załatwianie formalności czasem trwa dłużej niż sam lot. — Nie załapałeś. — Sweet wycelował w niego zakrwawionym koniuszkiem noża do steku. — Nie mówię o komercyjnych przewoźnikach. Mam własny samolot. — To rzeczywiście dobrze ci się powodzi. Własny aeroplan. — Przepraszam cię, ale fachowcy nigdy nie mówią „aeroplan”, tylko „samolot”. Posłuchaj pilota, jak następnym razem polecisz. Reinharta z jakiegoś powodu uraziło, że został poprawiony, chociaż zdał sobie sprawę, że każda dziedzina ma swój żargon. Sweet, którego biznesowy radar był nastrojony na wykrywanie emocji okazywanych przez dowolnego interlokutora, podczas gdy na jego własnych rysach malowała się strategiczna, z pozoru niczego nieświadoma pewność siebie, postanowił szybko uśmierzyć ból: — Nie bierz tego osobiście. Zastosowany środek był niewłaściwy, aczkolwiek Reinhart potrafił docenić motywację, która się za nim kryła. Z pewnością wolał to, niż gdyby Sweet okazał się człowiekiem niewrażliwym na uczucia innych. Jednak

właśnie ów akt, żeby się tak wyrazić, uprzejmej delikatności Sweeta, przypomniał Reinhartowi o sprawie znacznie poważniejszej niż rozziew pomiędzy doczesnymi osiągnięciami Sweeta a jego własnymi. Zerkając znad kurczaka z jarzynami w cieście, z którego skórki zielony groszek gapił się na niego niby wyłupiaste oko ropuchy, powiedział: — Sweetie. — To szkolne przezwisko mimowolnie wyszło mu z ust. — Coś ci powiem, Sweetie. Nie ma nic, co nie byłoby osobiste. — Mój Boże, już od lat nikt się tak do mnie nie zwrócił. Starzejemy się, Reinhart. Reinhart oślepił wyimaginowanego gada widelcem, nadział nań trochę rzekomego kurczaka, zaniósł go do kontenera ust, umieścił tam, przeżuł i połknął to niepotrzebne przypomnienie, że w Gino’s znośne są tylko steki, lecz stek okazał się zbyt twardy dla wyjmowanego mostka Reinharta. Przezwisko Sweetie magicznie otworzyło zasoby pamięci Reinharta. Nie dość, że Sweet zajmował pierwsze miejsce w klasie w kategorii najobfitszego trądziku, skutkiem czego powszechnie uchodził za fanatycznego onanistę, to jeszcze Sandy 0’Connel , mniejszy od niego chłopiec, podczas jakiejś utarczki przy poidełku uderzył go w klatkę piersiową i Sweetie, który miał wtedy ze czternaście lat, zgiął się w pół i rozszlochał jak dziewczyna. Po tym wydarzeniu przez całe lata był częstym celem ataków na obszar mostkowy, chociaż do napastników w żadnym razie nie zaliczał się Reinhart, w którym bojące się własnego cienia wymoczki budziły raczej obrzydzenie niż sadyzm. Gdyby zadano mu pytanie: „No to co ma zrobić kiepsko zbudowany facet?”, odpowiedziałby: „Ćwicz mięśnie”, tak jak on to robił. W owych czasach Reinhart nie kwestionował amerykańskiej zasady samodoskonalenia, z tej prostej przyczyny, że w jego przypadku zasada ta była skuteczna. Sprowadź sobie hantle z Yorku, Pensylwania, używaj ich regularnie, a po kilku latach staniesz się muskularnym monolitem. Potem nie ćwicz przez parędziesiąt lat i pozwól, by wysoka temperatura życia

stopiła mięśnie i zamieniła cię w zwały tłuszczu. — Słucham? — zdziwił się Sweet. Reinhart wywnioskował z tego, że „Reinhart” powiedział coś na głos, jak miał w zwyczaju, gdy alkohol rozszczepiał jego jaźń na dwoje. Na sąsiedzkich przyjęciach „Reinhartowi” zdarzało się zabłąkać do kuchni i pomięsić tyłek gospodyni, podczas gdy Reinhart siedział spokojnie w kącie salonu z przyklejonym do twarzy uśmiechem wyższości odróżniającym go od tych wszystkich nudziarzy, którzy rozmawiali o trawnikach i bejsbolu, oraz nudziarek, które rozmawiały o potomstwie, planach wakacyjnych i budzących w nim przerażenie osobach publicznych. — Szedłem za tokiem swojego myślenia — powiedział teraz do Sweeta. Ten poręczny zwrot usłyszał kiedyś w jakimś angielskim filmie i od tej pory nosił go przy sobie, aby móc zastoso- 10 wać w takich sytuacjach, które bynajmniej nie należały do rzadkich. — Trądzik — przypomniał mu Sweet. — Użyłeś słowa „trądzik”. Wspominałeś mnie z czasów szkolnych. — Podniósł na widelcu kawałek steku i pomachał Reinhartowi przed oczyma jego prążkowaną czerwienią. — Nie, nie przepraszaj. Wcale mnie to nie boli. Bez problemu potrafię cię przebić: byłem najbardziej godnym politowania młodzieńcem w dziejach świata. Nie mogłem patrzeć na siebie w lustrze. I byłem śmierdzącym tchórzem. Pamiętasz, jak ty i inni chłopcy spuszczaliście mi manto. — Nigdy cię nie dotknąłem — zaprotestował Reinhart. Ani on, ani nikt inny poza Sandym 0’Connel em, chyba że prywatnie, a to było zupełnie nie w stylu tych nastolatków, dla których znęcanie się nad jakimś słabeuszem służyło wyłącznie popisaniu się, więc nigdy nie robili tego na poważnie. — Posłuchaj — powiedział jowialnie Sweet. — O takich sprawach się nie zapomina, jeśli ktoś był ofiarą. — Energicznie międlił kęs mięsa pięknymi białymi siekaczami, które ponad wszelką wątpliwość były jego

własne. — Nie obawiaj się jednak, że będę chciał z takim opóźnieniem wyrównać rachunki. Kiedy to mówił, zawładnęły nim inne emocje niż życzliwa kordialność. Jego wzrok przemknął po włosach Reinharta, które mimo upływu lat wciąż nosił obcięte najeża, ale były gęste, o tak, włosy miał gęste, tego jednego nie stracił, a jako że był blondynem, pełzające siwienie nie naruszyło równowagi kolorystycznej. Reinhart bez przekonania obrzucił go spojrzeniem twardziela. — Wydaje ci się, że teraz mógłbyś mi podskoczyć? Sweet na powrót zrobił się dobrotliwy. — Mógłbyś mnie wsadzić do więzienia, gdybym cię choć dotknął palcem. Podpadam pod przepisy obowiązujące bokserów. W zeszłym roku zdobyłem czarny pas kung-fu. Reinhart skinął głową i dokończył trzecią Krwawą Mary, 11 w której zagubił się już smak sosu tabasco. Reinhart czuł się tak, jakby pił czysty kwas siarkowy. — To jest chińska szkoła karate — wyjaśnił Sweet. — W niektórych stanach zakazana. Twoje ciało staje się śmiercionośną bronią. — Pokazał Reinhartowi dłoń. — Potrafię tym roztrzaskać cegłę. Reinhart pochylił się do przodu, aby dokonać inspekcji dłoni, i musiał się przytrzymać swoimi miękkimi łapami, bo inaczej zaryłby twarzą w kurczaka w cieście. — Nie widzę warstwy stwardniałego naskórka. — Bzdury szerzone przez telewizję — prychnął Sweet. — Nakładają lalusiowatym aktorom modelinę. Mój mistrz ma dłonie kobiety, a potrafi złamać dużym palcem pięć calowych desek naraz. — Posłuchaj, Sweet — powiedział głośno Reinhart, po czym wyszczerzył zęby w wielkim głupkowatym uśmiechu. Miał mglistą świadomość, że konsumujący w pobliżu klienci restauracji, zaalarmowani jego groźną wypowiedzią, teraz odwracają wzrok uspokojeni tym mimicznym pokazem niewinnych intencji. Wkrótce jednak mieli zaznać uczucia obrzydzenia na widok Reinharta wstającego i wymiotującego

na podłogę. Wzbudził zatem w zupełnie obcych ludziach trzy odrębne emocje. Wciąż dysponował pewną władzą, nawet jeśli mało imponującą i będącą w zasięgu każdego bezpańskiego psa. Myśl ta zachęciła go do tego, żeby posiedzieć jeszcze chwilę i ponapawać się swoim nieudacznictwem wyłącznie na użytek Sweetiego. — Posłuchaj — powtórzył. — Muszę się przyznać, że nie pamiętam, jak ci na imię. Nie mogę ciągle nazywać cię Sweetie, bo nie masz już trądziku i jesteś bogaty i silny i masz swój własny samolot… — Bob — poinformował go Sweet, który siedział niewzruszenie konkretny za wirującą zasłoną wątpliwości Reinharta, czy ta rozmowa naprawdę się odbywa. — Ja jestem Carl, chociaż rodzice dali mi na imię Carlo, 12 ale mojej żonie, którą być może zapamiętałeś jako Genevieve Raven —jest młodsza od nas i w dzieciństwie tutaj nie mieszkała, ale pracowała po wojnie u Claude’a Humbolda, handlarza nieruchomościami — nie podobało się imię Carlo, mówiła, że brzmi pedalsko… — Okej, Carl — przerwał mu Sweet z kpiącym uśmiechem. Były czasy, że alkohol nie rozkładał Reinharta, który nawet zalany w trupa potrafił panować nad emocjami, o czym informowali go nazajutrz znajomi. Sweet, który jeszcze niedawno był dla Reinharta załatwiającym potrzebę fizjologiczną anonimowym człowiekiem w średnim wieku, wyglądał coraz młodziej i młodziej. Miał jednolitą opaleniznę. Jego mocno rzucające się w oczy okulary nie budziły skojarzeń z niedołężno-ścią. Kiedy Sweet i Reinhart byli młodzi, szkiełka nadawały chłopcom lalusiowaty wygląd. Reinhart prawie o tym zapomniał. Stale powracał do kamienia probierczego swej młodości i pocierał o niego elementy rzeczywistości, aby sprawdzić ich wartość. — Bob — wybełkotał — nie musisz mi wyjeżdżać z tym całym karote… — Bardzo mi przykro, że muszę cię znowu poprawić, ale to się nazywa „ka-ra-te”, a nie

„ka-ro-te”, z akcentem na wszystkie trzy sylaby i lekko wibrującym „r”, jeśli potrafisz. Kara — pusta. Te — dłoń. Ale w ustach amerykańskich aktorów rzeczywiście wychodzi z tego „karote”. — No cóż, Bob, telewizja to wszystko, co mam. Zawdzięczam jej jedyne emocje w swoim życiu. I nie martw się, nawet jeśli wciąż byłbyś pryszczatym i chudym jak szkielet Sweetiem, rozłożyłbyś mnie jedną ręką. Mógłbyś mnie też kupić za pieniądze, które nosisz przy sobie. Przyjąwszy tę bezwarunkową kapitulację, Sweet był teraz równie wspaniałomyślny, co jego kraj wobec pokonanych wrogów. — Nie uważasz, że powinieneś wrzucić coś na ruszt? — 13 spytał współczująco. — Może każę zabrać precz to paskudztwo i zamówię ci stek? — Nie zdołałbym go przeżuć, Bob. Muszę rozdrobnić mięso, zanim je połknę, a zęby mam w fatalnym stanie. — Dobre czerwone mięso — powiedział Sweet, pochłaniając resztkę swojej porcji, na którą w rzeczywistości składała się głównie żółta chrząstka: widok jej mielenia za błyskającymi siekaczami Sweeta nie podziałał korzystnie na procesy trawienne u Reinharta. — Dobre czerwone mięso jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło. — Jesteś żonaty, Bob? — Byłem — odparł Sweet i zaatakował lśniącą olejem sałatkę. — Na starość może znowu się ożenię. Nawet w fazach użalania się nad sobą Reinhart kłamał na temat swego wieku, którego to zwyczaju nabawił się wiele lat wcześniej. — Ja jestem stary. Mam czterdzieści lat. Sweet w pierwszej chwili dał się nabrać na rozpacz Reinharta. — To dziwne — stwierdził, marszcząc brwi za rogowymi oprawkami. — Byliśmy w tej samej klasie, a ja w listopadzie skończę czterdzieści pięć. Reinhart nie miał zamiaru się zawstydzić.

— Dobra, niech będzie czterdzieści cztery. Co za różnica? Jestem skończony, panie kolego. Jestem żywym trupem. — Strzelił palcami na przechodzącą obok kelnerkę. — Hej tam, jeszcze jedną. Pośliznęła się, złapała równowagę i powiedziała spokojnym tonem: — Nie pozwolę sobie na takie traktowanie, proszę pana. Nie może mi pan rozkazywać, jakbym była pańską służącą. Co gorsza, nie była zagonioną brzydulą w jego wieku, a takie przyjął założenie, nie dokonawszy wcześniej oględzin. Była młoda, miała piękne, jędrne piersi i chociaż zbeształa go, był dla niej tylko abstrakcyjnym przejawem chamstwa. 14 — Jestem człowiekiem — dodała zbędnie. Próbował się uśmiechnąć, kiedy mówił: — Ja nie jestem. Podwinięta warga jeszcze dodawała jej powabu. Reinhart, któremu ta wymiana zdań sprawiła jakąś chuligańską satysfakcję, uśmiechnął się szyderczo do pleców oburzonej kelnerki i mruknął do Sweeta: — Bezczelna jędza. — Opanuj się, Carl — powiedział ostro jego chwilowy mecenas. — Nic ci z tego nie przyjdzie. Ciężka dłoń dotknęła ramienia Reinharta. Odwrócił głowę i zobaczył bujny mech czarniawych włosów, spośród których migotało złoto niemal schowanego pośród gęstwiny pierścionka. Wysoko w górze zamajaczyła mafijna twarz z sinym odcieniem gładko ogolonego zarostu, należąca do Giną, właściciela restauracji. — Chciałbym z panem porozmawiać na osobności, sir — powiedział Gino z szarmanckością oprycha. — Jasne, Gino. Reinhart był dumny, że został wyróżniony przez właściciela popularnej restauracji. W tych stronach wpływowi ludzie nadskakiwali restauratorom, szefom sali i barmanom. Zwracać się do takich osobistości po imieniu i

usłyszeć w zamian swoje własne imię — to okrywało prestiżem. Chociaż Reinhart nabił już sobie trochę długu, to jeszcze nie wszedł z Ginem na najwyższe szczeble zażyłości, lecz teraz najwyraźniej przyszedł na to czas. I to w chwili, kiedy się wydawało, że sięgnął dna. Przeprosił Sweeta, zdążywszy już pożałować, że obnażył duszę przed pryszczatym kolegą szkolnym, który przeszedł taką metamorfozę. Ruszył za krępą postacią i zdołał utrzymać pion, kiedy sla-lomował między stołami, zza których prawie każdy klient pozdrawiał Giną. Reinhart rozpoznawał twarze wielu spośród tych ludzi. Przeżył w tej okolicy całe życie, a większość miejscowych biznesmenów stołowała się w tym lokalu. Do niektórych 15 kiwał głową, innym rzucał jakieś słowo, od czasu do czasu dotykał czyjegoś ramienia. Reakcje nie były entuzjastyczne. Wąsko myśląca, prowincjonalna zgraja — w przeciwnym razie mieszkaliby w Nowym Jorku albo Chicago — lecz bez wątpienia na tyle spostrzegawczy, że uchwycili pewność siebie kryjącą się za powierzchownymi uprzejmościami Reinharta, znowu zmierzał on bowiem do góry po seri strąceń, które złamałyby człowieka słabszego ducha. W biurze Giną kłębił się chłód nawiewany przez warkoczący okienny klimatyzator. Gino był niższy od Reinharta, ale równie szeroki i nie obrośnięty sadłem w tych miejscach, gdzie ma to znaczenie. Stał bardzo blisko, ziejąc zapachem cygar i pikantnym wspomnieniem swojego słynnego sosu do spaghetti. — W dzisiejszych czasach trudno o dobrą kelnerkę, a lepszej od June ze świecą szukać — zaczął. — Gdybyś nie był w towarzystwie tego dżentelmena, to bym ci wybił z trepa twoje cuchnące zęby, ty parszywa flejo. Nie chcę cię więcej widzieć w moim lokalu. Reinhart po męsku zapanował nad wzburzeniem. — Zaszło nieporozumienie, Gino. Ta młoda dama źle usłyszała moje słowa. Na sali jest duży gwar i… Gino zamknął oczy i otworzył je dopiero po zakończeniu pierwszej części swojej wypowiedzi:

— Każdy mężczyzna, który nieładnie odnosi się do kobiety, jest zasranym śmierdzielem, kropka. — Powieki szybko powędrowały do góry z niemal słyszalnym szmerem. — A teraz wypieprząj stąd. — Mam pomysł — nie poddawał się Reinhart. — Dopiszę większy niż zwykle napiwek. Gino, który niezliczoną ilość razy widział Reinharta w porze lunchu, witał go codziennie przy wchodzeniu i żegnał sakramentalnym pytaniem, czy smakowało, teraz dał wyraz swemu osłupieniu. — Większy niż zwykle? Pierwszy raz widzę cię na oczy, ty menelu. — Chwycił Reinharta za poły niemnącego garnituru i wcisnął go w krzesło. — Nie ruszaj się stąd, gnoju. Złapał za jeden z dwóch aparatów telefonicznych i potrząsnął nim Reinhartowi przed nosem, a potem obnażył do słuchawki kanciaste zęby. — Nazywam się Carl Reinhart, na litość boską! — zawołał człowiek, który składał oświadczenie tej treści na dziesiątkach rachunków podpisywanych w tej restauracji. Gino trzasnął słuchawką. — Reinhart! Więc to ty jesteś Reinhart, nąjpierwszy dłużnik na liście. — Zarechotał okropnie. — Reinhart, Jezu Chryste, Reinhart. — Z zadumą zwrócił się do oprawionej w skórzaną ramkę fotografi na biurku; Reinhart znajdował się za nią, więc nie widział, co przedstawia. — Jest mi winien sto osiemdziesiąt trzy dolary. Komornicy nie mogą go znaleźć. A gdzie on jest? W mojej, kurwa, restauracji, obżera się moim jedzeniem i podpisuje kolejne rachunki! Twarz Giną była melanżem kilku kolorów, a jego głos głosem maszyny, której poskąpiono smaru. — Dostanie pan te pieniądze co do centa. Moim gościem jest pan Robert Sweet, znany magnat przemysłowy. Omawiamy przedsięwzięcie, które w niedalekiej przyszłości przyniesie mi duże zyski. Dyszenie Giną zagłuszało hałas klimatyzatora. Gino wziął do ręki przycisk do papieru, który miał kształt aligatora bądź krokodyla, i złamał go na dwie mniej więcej równe części. W końcu powiedział, jakby głośno

myślał: — Zabiję go i pójdę siedzieć za morderstwo. Czy to mi się naprawdę opłaca? — Ponownie zamknął oczy i wyszeptał chrapliwie: — Nie zjesz już u mnie ani kęsa, kapujesz? Nie wypijesz ani łyka wody z lodem i nie wytrzesz rąk w moją serwetkę. Nie weźmiesz sobie po drodze wykałaczki albo czekoladki miętowej. I w ciągu pięciu minut cię tu nie ma. Reinhart się zmobilizował. 16 17 — Dobrze, Gino, skoro takie ma pan życzenie. Oszczędzę sobie w ten sposób niejednej zgagi. Kiedy był w drzwiach, połówka krokodyla lub aligatora z brązu obtłukła framugę, bardzo blisko jego prawego ramienia, z siłą pocisku. Po powrocie do stołu z ulgą zauważył, że Sweet skończył już swój posiłek. — Bardzo cię przepraszam — powiedział Reinhart — ale właśnie odebrałem telefon z przypomnieniem, że byłem umówiony na spotkanie za piętnaście druga, a jest już później. Kiedy Sweet, zgodnie z obietnicą, uregulował rachunek, Reinhart ponownie odwiedził toaletę i wybrawszy pisuar na prawo od „Chucka”, napisał na czystej ścianie powyżej: „Gino to szemrany makaroniarz”. Tracąca myszką frazeologia była z gruntu obca usposobieniu Reinharta— jego najlepszy przyjaciel w wojsku był Amerykaninem włoskiego pochodzenia, a co jeszcze zabawniejsze, Reinhart dopomógł mu kiedyś w pobiciu faceta, który nazwał go makaroniarzem — epitet zaś dobrany pod kątem tego, jaki napis na ścianie toalety własnej restauracji najboleśniej zrani Giną; zemsta nie jest bowiem nic warta, jeśli nie ugodzi prosto w serce. Ledwo skończył, do ubikacji wszedł inny klient i podszedł do sąsiedniego pisuaru. Przeczytawszy ogłoszenie „Chucka”, zobaczył długopis znikający w kieszeni Reinharta i doszedł do wniosku, co można było poznać po stalowym wyrazie jego tęczówek, że to Reinhart jest nieuchwytną ciotą. Tłumaczenie się nic by nie dało. Reinhart wyszedł do Sweeta, który czekał na niego na zewnątrz. Wokół nich

ciągnęły się ogromne połacie asfaltu, parkingu gigantycznego domu handlowego, który odbijał promienie słoneczne swymi białymi i pastelowymi fasadami, asfalt zaś je magazynował, potęgując tropikalny upał, jaki panował w lipcu w południowym Ohio, na co nakładały się rozgrzane spaliny tysiąca samochodów, jak również siarczyste wyziewy niezliczonych konsumentów gotowanych potraw. 18 Sweet spojrzał na czarną tarczę swojej omegi, której podróbkę za piętnaście dolarów posiadał Reinhart. — Powinni już skończyć naprawę mojego samolotu, więc jadę prosto do hangaru. Miał na sobie piękny, perłowoszary garnitur z lekkiego jak muślin materiału, ze zdatnymi do użytku dziurkami od guzików w mankietach, a jak przeczytał kiedyś Reinhart, w opublikowanych w kobiecym żurnalu wspomnieniach emerytowanego lokaja z luksusowych hoteli szwajcarskich, jest to najpewniejszy znak, że strój został uszyty na miarę. Starcie z Ginem i duszący upał na zewnątrz zaczęły wypa-cać z Reinharta alkohol. Już pojawiły się poczerniałe obszary wilgoci pod pachami, co zaowocowałoby niemiłymi konsekwencjami, gdyby uniósł górne kończyny. Zatem kiedy wyciągał dłoń na pożegnanie do Sweeta, trzymał łokieć przy ciele. — Nie masz pojęcia, Bob, jak mi było przyjemnie. Musimy to niedługo powtórzyć. Dłoń Sweeta była mocna, lecz zdawkowa. Wyraźnie należał do ludzi, którzy nie tracą czasu na konwenanse. — Szkoda, że przerwał nam telefon, właśnie kiedy docieraliśmy do sedna sprawy — powiedział Sweet. — Carl, ja potrafię też być sentymentalny. To centrum handlowe mnie przygnębia, kiedy sobie pomyślę, że w czasach naszego dzieciństwa były tutaj pola. Jednak w życiu co sześćdziesiąt sekund coś się zmienia. Ja nie jestem już taki niepozbierany, jak wtedy, więc nawet jeżeli tamten krajobraz już nie istnieje, per saldo wychodzę na plus. Człowiek musi tak patrzeć na rzeczywistość, bo inaczej utonie w zmianach niesionych przez czas. Zawsze ktoś przegrywa, a ktoś wygrywa. Nikt nie może stać w miejscu.

Trzeźwiejący Reinhart znowu pożałował, że był taki szczery. — Miałem swoje wzloty i upadki — powiedział. — W tym również jest jakiś rytm. Od czasu do czasu za dużo wypiję i tracę wtedy poczucie miary. Jeszcze raz dziękuję, Bob, i do zobaczenia. 19 Gdyby miał samochód, to wskoczyłby do niego i odpalił, lecz jego pojazd zajął bank, a drugim jeździła Genevieve. — Zaczekaj — zastopował go Sweet. — Wymieńmy się wizytówkami. Podrzuciłbym cię, ale raczej nie przyszedłeś tutaj piechotą… A jednak przyszedł, w każdym razie z przystanku autobusowego. — Mój cadil ac stoi pod firmą. Pracownik mnie tu przywiózł. Zamierzałem wziąć taksówkę. — No to sprawa załatwiona — orzekł Sweet. — Będziemy mogli spędzić ze sobą jeszcze kilka minut. Ponownie spojrzał na zegarek, po czym rzucił okiem nad olbrzymim parkingiem ku ryczącej autostradzie. Reinhart zastanawiał się, czemu magnat przemysłowy zwleka z odjazdem. — Gdzie twoja bryka? — spytał. Między rzędami wielobarwnych setek pojazdów ustawionych na asfaltowej płycie kobiety pchały druciane wózki na zakupy, ciągnąc za sobą zdrowo wyglądające, opalone dzieci, które ssały lizaki albo pogryzały cętkowane, wiotkie kawałki pizzy w kolorze żółtym lub krwistoczerwonym. Mężczyźni toczyli elektryczne kosiarki, aluminiowe taczki, wózki golfowe albo miniaturowe pługi śnieżne, sprzedawane w ramach przed- sezonowej promocji za półdarmo, ze stratą, co miało skusić klientów do wydawania gór pieniędzy na inne artykuły. Rein-hartowi strategia ta była boleśnie znajoma, wypróbował ją bowiem niegdyś na stacji benzynowej, której był właścicielem. Krzepki pracownik, typ dobrotliwego osiłka z bicepsami wielkości melonów, dźwigał kolorowy telewizor z pobliskiego sklepu AGD do kombi nabywcy, pojemnego jak niegdysiejsze autobusy miejskie. Trochę dalej

inny sklep przeżywał run na klimatyzatory, wieże stereo, kostiumy kąpielowe i kiełbasę salami, sądząc po wielkich planszach przesłaniających witryny i objuczonych jak woły klientach, którzy zataczając się, wychodzili automatycznie otwieranymi drzwiami. — Będzie za minutkę — powiedział zagadkowo Sweet. Skinął generalizuj ąco głową w stronę tłumu konsumentów i zakupionych przez nich towarów. — Spójrz na to, Carl. Oto pieniądze w ruchu, w miejscu, gdzie bawiliśmy się kiedyś w kowbojów i Indian. Sweet zastąpił szkła okularami przeciwsłonecznymi w tego samego typu oprawkach. Jego niewielkie zakola można było zinterpretować jako wysokie, znamionujące silnego człowieka czoło. Skronie miał lekko przyprószone siwizną. Młoda matka człapała przed siebie, zamknięta w swoim świecie jakże doniosłych spraw, z dwiema torbami zakupów i dwójką małych dzieci. Tego gatunku istoty nieodmiennie wpadały na Reinharta, ona jednak z szacunkiem ominęła Sweeta, gubiąc podczas tego manewru kilka pomarańcz. Reinhart podniósł je, a kobieta podziękowała Sweetowi, który nawet nie zauważył tego zdarzenia. Reinhart dyszał po wysiłku, jakim było dla niego schylanie się, i przez chwilę miał wrażenie, że patrzy na świat przez ciemną partię negatywu. — Czy tutaj można wynająć helikopter? — spytał Sweet zniecierpliwionym tonem. — Nie sądzę. To tylko małe prywatne lotnisko. Sweet klepnął Reinharta w ramię. — Zadzwoń do nich w moim imieniu, dobra? Na pewno ktoś ma helikopter, który można tam posłać. Muszę się dostać do Nowego Jorku bez opóźnień. Reinhart być może spełniłby tę prośbę — mimo że wymagałoby to ponownego zmierzenia się z Ginem — ze względu na ekscytującą oryginalność całej sprawy: helikopter z hukiem ląduje na asfalcie niby deus ex machina, by unieść jego przyjaciela na finansowy Olimp, on zaś, wierny dworzanin, stoi wrośnięty w ziemię pośród huraganu fruwających opakowań i rachunków z supermarketu.

Tymczasem srebrnoszara limuzyna, ze zderzakami w nasyconym kolorze kasztanowym, wybrała sobie ten moment, aby 20 21 cichutko przebrnąć przez dookolne bezguście i zatrzymać się obok nich. — Dobry Boże! — zakrzyknął. Jego snobistyczne oczekiwania okazały się nastrojone zbyt nisko, na cadillaca, continen-tala albo imperiała. — Czy to jest rol s? — Bentley — odparł zdawkowo Sweet, unieruchamiając jednocześnie Reinharta, który usiłował otworzyć mu drzwi. Powód tej brutalnej interwencji zjawił się w osobie szofera w liberi , niezbyt żwawego starszego pana, który wyszedł zza samochodu, aby obsłużyć swego szefa. Z tyłu klimatyzowanej kabiny Sweet wyjaśnił: — Nie sposób dzisiaj zatrudnić na szofera młodego człowieka albo Murzyna. I bardzo dobrze. Al ison jest za stary, żeby się wozić limuzyną, kiedy mnie nie ma, i nie próbuje przejeżdżać na czerwonym świetle. Z pośladkami zanurzonymi w luksusie, wdychając bukiet zapachowy delikatnej skóry obić, Reinhart usiłował zatrzeć wrażenie wywołane instynktownym lokajstwem, z którym chwycił za klamkę. — Tak, dzisiaj w ogóle ciężko o porządną służbę. Każdy uważa, że to poniżej jego godności — byle gówniarz czy debil. — To dobrze — stwierdził Sweet z mocą. — Przestaję się złościć, kiedy sobie pomyślę, że dzięki takiemu stanowi rzeczy sam odniosłem sukces. Trzeba być elastycznym. Nie jesteś w stanie zatrudnić małolata do skoszenia trawnika, więc kupujesz kosiarkę i robisz to sam. A potem idziesz krok dalej: sprzedajesz kosiarki w warunkach popytu przewyższającego podaż. Każdy potrzebuje kosiarkę. — Rozumiem. — To tylko jeden z wielu możliwych przykładów. Od szofera dzieliła ich szklana tafla, a pod nią przegroda z politurowanego orzecha z

kilkoma dyskretnymi drzwiczkami. Sweet otworzył teraz jedne z nich i oczom Reinharta ukazał się aparat telefoniczny. Po chwili Sweet rozmawiał z Nowym Jorkiem: 22 — Charlie powiedział, że ma chorą ciotkę i nie może lecieć do Rzymu, ale zawsze sąPyramids czy nawet Grand Teton National Park, gdzie można dostać cygara. Czy coś w tym guście. Reinhart ocenił, że jest to szyfr, którym Sweet zleca zakup albo sprzedaż papierów wartościowych lub być może komunikuje się ze szpiegami przemysłowymi. Wielka szycha z tego Sweeta, wielka szycha. — Gdzie cię podrzucić, Carl? — spytał go Sweet, odłożywszy słuchawkę. — Biuro masz w starej dzielnicy handlowej? Ty, pamiętasz cukiernię Mol y Kruger? Czy ta kobieta jest jeszcze na chodzie? — Dawno umarła. Stwierdził, że Sweet, który wyjechał z miasta, aby zbić fortunę, ma znacznie bardziej nostalgiczny od niego stosunek do zabytków dawnych czasów. Bardzo osobliwa różnica postaw. On tęsknił za swoimi dawnymi możliwościami psychofizycznymi; Sweet za minionymi walorami architektonicznymi i krajobrazowymi. — Mógłbyś mnie wysadzić na rogu Al en, jeśli pamiętasz, gdzie to jest, potem pojedziesz prosto jak strzelił na autostradę, na którą jest wjazd z Main Street. — Tuż koło siedziby legionu amerykańskiego. — Niestety, jej też już nie ma. First National postawił tam nowy budynek. Bank drive-in. O ile wiem, to nie obsłużą cię, jeśli przyjdziesz na piechotę. Sweet skrzywił się w wyrazie smutku i spoglądał przez zamknięte okno po swojej stronie. — Przynajmniej ta dzielnica wiele się nie zmieniła. — Ciemnoskóre osoby zajmowały się swoimi sprawami na chodnikach przed sklepami z tanią biżuterią i telewizorami. — West Side dalej jest kolorowa? — Odwrócił się do Reinharta. — To jest nowy rynek, Carl. Zwłaszcza na towary konsumpcyjne.

Zawsze był dobry, ale zwyżkuje. Murzyn wydaje więcej na głowę niż biały. — Przy ich obecnym nastawieniu nie chcą białego biznesu. 23 — Bzdura. Nie daj się nabrać na szumną propagandę i pia-rowskie nawijanie. Pieniądz to pieniądz, nie pyta o kolor skóry ani o płeć, wiek też guzik go obchodzi. Kto sprytny, ten robi kokosy na tak zwanej rewolucji młodzieżowej. Ale innym powodzi się jeszcze lepiej na rynku geriatrycznym. Reinhart skinął głową. — Tak, moja matka mieszka w Senior City i nieźle ją skubią. — Jednak prawdziwa rewolucja dokonała się, i nadal się dokonuje, w nauce. Nie uwierzyłbyś, jakie rzeczy są teraz możliwe. Nagle otaksował Reinharta wzrokiem, jakby — co za niedorzeczna myśl; nie należało tyle pić podczas lunchu ani obrażać kelnerki, ani grać człowieka wpływowego wobec Giną — jakby był lekarzem, nie, przedsiębiorcą pogrzebowym oceniającym, jaki powinien być rozmiar trumny. W obecnym stadium życia Reinhart był już jednak przyzwyczajony do perwersyjno-ści swej wyobraźni, w której prawdziwa diabelskość rzadko się pojawiała jako taka, natomiast życzliwość czy nawet obojętność nie budziły zaufania. — Bardzo się interesujesz techniką? — spytał Reinhart, ponieważ wiedział, że tutaj na pewno czeka wielki łup. Inspekcja Sweeta dotarła do głowy Reinharta. — Widzę, że wciąż jesteś zaprzysięgłym zwolennikiem fryzury na jeża. Reinhart ucieszył się, była to bowiem osobista uwaga, a Sweet nie wygłosił ich wiele. — Czułbym się sztucznie, gdybym po tylu latach ją zmienił. Powiem ci, co… — Przepraszam cię, Carl, ale niedługo będziemy na miejscu. Wybacz mi, że od razu przejdę do sedna sprawy. Wyznam ci, że cię nienawidziłem, jak chodziliśmy do szkoły. Ty byłeś duży, a ja mały. Nieraz mnie potarmosiłeś.

— Nie, Bob, nigdy — zaprotestował Reinhart. — Mówię ci, że… — Nie, nie. — Sweet pokręcił głową. — Było, minęło. Czas nigdy nie zawraca. Jedyna rzeczywistość jest teraz. A ty wmówiłeś sobie, że jesteś na wylocie. — Za mało o mnie wiesz. Sweet wykonał zniecierpliwiony gest ręką. — Potrafię się domyślić. Po pierwsze, nadal wyglądałbyś całkiem nieźle, gdybyś przestał się garbić. Masz wszystkie włosy i nie potrzebujesz nosić okularów. Parę wizyt u dentysty i zęby masz jak nowe. Potem włóż czystą koszulę i oddaj garnitur do prasowania. Ten tak zwany niemnący materiał potrzebuje żelazka, wbrew temu, co mówią reklamy. Nie wierz w słowo drukowane: to jest dla maluczkich. Są ci, którzy mówią, i ci, którzy słuchają.. Uważaj, żeby się nigdy nie znaleźć pośród tych drugich. Nie wierz w te modne ostatnio brednie, że gówniarze to arystokraci wyłącznie z racji swojego wieku, a klasy średnie są stetryczałe. To znane szachrajstwo. W dalszym ciągu godzina dla każdego trwa sześćdziesiąt minut. Nie traktuj poważnie gadania o „barierach pokoleniowych”, chyba że możesz na tym zarobić. W każdej grupie wiekowej są frajerzy. Zastukał w szklaną przegrodę i srebrzystowłosy kierowca podjechał pod krawężnik. — Jesteśmy na miejscu — powiedział Sweet do Reinharta, który zaczął się desperacko gramolić na zewnątrz. Mało przyjemna sprawa słuchać mobilizujących gadek od człowieka, któremu się w życiu powiodło. Niedzielne dodatki do gazet zawsze publikują krzepiące przesłania mężów stanu, rekinów przemysłowych i gwiazd rozrywki. Jeśli się jednak nad tym zastanowimy, a Reinhart się zastanowił, to dojdziemy do wniosku, że ludzie sukcesu nie mają powodu wydźwigiwać tłumu ponad przeciętność. Przesłania te są czystymi przechwałkami, których celem jest utrzymanie, a nie zmiana stanu posiadania: nadawca komunikatu nadal

obrasta w pieniądze, sławę i władzę, natomiast odbiorca, gruby, nie ogolony Reinhart, moczący ciastko w niedzielnej kawie, bez żadnej nadziei na lepszy los czyta puste slogany. 25 Sweet złapał go za ramię dłonią wyszkoloną japońskimi technikami na narzędzie walki. — Chwileczkę. Uznasz mnie za sentymentalnego… — Jezu, boli. Był to protest dziewczyński, jednak zgodny z prawdą. Sweet trochę rozluźnił uścisk, ale nie puścił ramienia Rein-harta. — Przygnębiasz mnie — powiedział. — W końcu jesteś częścią mojej przeszłości. W trzydzieści lat zamieniliśmy się miejscami. Słuchaj, czy nie masz w sobie choć tyle dumy, żeby mi pozwolić, abym ci pomógł? Nie miał. Próbował się wyrwać. — Powodzi mi się zupełnie dobrze na moją małą skalę. Dla ciebie, tam wysoko, może to jest nic, ale prowadzę fajny interes, mam dom i wspaniałą rodzinę. — Jesteś na skraju bankructwa — stwierdził Sweet z pozbawioną wyrazu miną. — Twoje dzieci są w takim wieku, że dają ci w kość. Twoja żona… — Będę cię musiał uderzyć, jeśli obrazisz moją żonę — ostrzegł Reinhart. Potem oczywiście ułożył usta w rozlewny uśmiech na myśl o swym bezbronnym honorze. — A ty mnie zabijesz ciosem karate. Sweeta nie rozbawiło to jednak. — Kiedy czekaliśmy na samochód, gapiłeś się na nastolatki wzrokiem maniaka seksualnego. Teraz nie było już sensu ukrywać zawstydzenia i Reinhart przestał się wyrywać z uścisku Sweeta. — A może bym z tobą pojechał do Nowego Jorku? — spytał służalczym tonem. — Masz tam kierowcę? Mam małe wymagania finansowe. — Nie próbuj unikać tematu za pomocą udawanego lo-kajstwa — powiedział Sweet, uwalniając go. — Nie

potrzebuję masować sobie ego, zatrudniając byłego kolegę ze szkoły jako sługusa. Zupełnie nie to miałem na myśli. Ale dla- 26 czego nastolatki? Jesteś w sidłach jakiejś fantazji. Nastolatki są fatalne w łóżku. Mają twarde ciało, są samolubne i suche. Są… — Proszę cię — przerwał mu Reinhart, którego zawsze zbijało z tropu świntuszenie. — Ze wszystkich rzeczy, na które człowiek może zmarnować życie, nie ma nic bardziej bezużytecznego niż seks. Nawet picie jest lepsze, bo przynajmniej można je uprawiać samemu. — Myślisz, że nie czuję się samotny, kiedy się łajdaczę? Reinhart nie powiedział tego z litości nad sobą: zależało mu na ścisłej nomenklaturze. Sweet kojarzył mu się z jakimś czarownikiem albo dżinem, zwłaszcza odkąd schował oczy za okularami przeciwsłonecznymi. Gdyby Reinhart próbował wyobrazić sobie Boga, Sweet z pewnością znalazłby się wśród kandydatów do tej roli — człowiek w wieku Reinharta, który wyszedł z tego samego środowiska, ale sprawiał wrażenie wszechmocnego i wszechwiedzącego. Reinhart miał zaborczy stosunek do swoich bóstw, podobnie jak ci Meksykanie, którzy lokują Matkę Bożą na Gwadelupie. Nie pamiętał, żeby się wślepiał w młode dziewczyny koło centrum handlowego, chociaż już dawno zauważył u siebie nigdy niezaspokojoną obsesję na punkcie nastolatek, która zatruła chyba jego podświadomość i drążyła go podskórnie, podczas gdy świadomy umysł zmagał się z zewnętrznymi pozorami rzeczywistości. — Chodziło mi o godność — wyjaśnił Sweet. — Ze wszystkich mani najgorsza jest erotomania, ponieważ uzależnia od innych, a w stadiach krańcowych nawet z ludźmi nie da się jej zaspokoić. W końcu seks staje się zupełnie nieludzki. Na litość boską, czy w ostatecznym rozrachunku to się nie sprowadza do pęcznienia tkanek? Zaryzykowałbym tezę, że nie chodzi ci o żadną konkretną dziewczynę, tylko o

gatunek — nawet wolisz zupełnie obcą osobę, anonimową parę cycków i krągły tyłek podrygujący przez park. 27 — Haniebnym marnotrawstwem sił ducha i ciała jest żądza* — przypomniał sobie Reinhart. — Czemu haniebnym? — zawołał Sweet. — Zakładam, że nie molestujesz seksualnie dzieci. Jeśli są wystarczająco duże, to nie są za młode. Jeśli jest się czego wstydzić, to tego, że nie udaje ci się załapać. Wstyd bogatych odczuwają tylko biedni. Wstydzenie się za siebie jest tylko usprawiedliwianiem się z porażki. W stosunku do innych to tylko forma zazdrości. — Ty pewnie masz tyle nastolatek, ile zechcesz? — Westchnął Reinhart. Odpowiedź Sweeta była ostra. — Wiek jest ostatnią rzeczą, którą biorę pod uwagę u kobiety. Zresztą wszystkie kłamią w tej sprawie, i słusznie. Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby mi stanął na widok daty urodzenia. Ale jeśli mam wybór, trzymam się z daleka od niedoświadczonych. Nie mam czasu szkolić dziewczyny. — To jest właśnie to: wszystkie pieprzą się dzisiaj jak króliki. — Bzdura. Nie wierz w to. Ostrzegam cię, nie buduj swojego obrazu rzeczywistości na informacjach zaczerpniętych ze środków masowego przekazu, bo cię to sparaliżuje i będziesz miał w głowie pełno zupełnie arbitralnego śmiecia. Jest rzeczywistość i jest jej przedstawienie. Jedno z drugim nie ma prawie nic wspólnego, poza tym że ludzie zaczynają kierować się w działaniach tym, co usłyszą, ale prawie nigdy nic im z tego nie wychodzi. Większość nastolatek wciąż siedzi sama i majstruje sobie przy piczkach. — Twoją pasją są pieniądze — powiedział Reinhart z taką miną, jakby dokonał wielkiego odkrycia. — Nawet jeśli tak, to nie ich gromadzenie. Próbuję ci wyjaśnić, że nie uprawiam kultu statystyki. Od tego mam księgo- * Wil iam Shakespeare, Sonet 129, w: tegoż, Sonety, przekład, wstęp i opracowanie Stanisław Barańczak,

Wydawnictwo a5-Wydawnictwo CiS, Poznań-War-szawa 1996, s. 157. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). 28 wych. Tylko ludzie przegrani myślą pod kątem liczb. Nie ma czegoś takiego. — W takim razie na czym polega twoja tajemnica? — Znasz ten tekst Morgana, kiedy go spytano, ile kosztuje utrzymanie jachtu? Reinhart był oczywiście chodzącą księgą cytatów. — Skoro musisz o to pytać, to cię nie stać. — Jak się czujesz, kiedy coś takiego słyszysz? — Paskudnie. — I o to właśnie chodziło. Jednym ze sposobów na uniknięcie tego uczucia jest świadoma rezygnacja z wszelkich pragnień. Mnich nie jest przegrany. — Niestety, nie jestem religijny. — Podobnie jak większość z nich. To nie ma nic wspólnego z religijnością. Mówimy o rozmaitych strategiach. Znowu się gapisz, Carl. Ciężki z ciebie przypadek. Sweet roześmiał się i stuknął w wierzch dłoni Reinharta stalowym prętem swego palca. Nad ramieniem Sweeta Reinhart patrzył na młodą dziewczynę, która przechodziła przez ulicę. Miała na sobie dżersej w marynarskie pasy i była bez stanika. Spódniczka sięgała jej ledwo za futerko, a włosy do ramion i dalej; oczy wyrażały przekonanie, że samochody rozstąpią się na okoliczność jej przejścia, co oczywiście wkrótce uczyniły, na przekór Reinhar-towi, który modlił się o to, żeby została rozjechana. Lubieżność Reinharta miała również aspekt morderczy. Sweet nacisnął guzik, który sprawił, że szyba bezszelestnie zjechała w dół. — Koleżanko! — zawołał. — Czy mogłabyś tu podejść? Serce Reinharta buczało jak wentylator starego typu. — Nie, Bob, proszę cię, nie rób zamieszania. Wiedział bowiem, że wina spadnie na niego. Sweet zignorował go i czekał, aż dziewczyna podejdzie. Kiedy ulokowała swoją krągłą jak księżyc twarz, udrapowaną włosami, na poziomie oczu, cofnąwszy kibić, skutkiem czego

29 jej piersi zadyndały jak sery we włoskim sklepie spożywczym, powiedział: — Zgubiłem się. Szukam miejscowego lotniska. Zrobiła coś z językiem. — To dwadzieścia mil stąd, za rzeką. Rytualnie przyznała, że to absurd, trzepocząc ramionami jak nietoperz skrzydłami. — Nie myślisz — odparł chłodno Sweet. — Chyba widać, że nie może mi chodzić o lotnisko komercyjne. — Przesłonięte ciemnymi okularami oczy powędrowały po kabinie, prześlizgując się po Reinharcie jak po pustym siedzeniu. Dziewczyna wyglądała na jakieś piętnaście lat. — Latam własnym samolotem — wyjaśnił Sweet. — Stoi na prywatnym lotnisku. Skoro już przekłułaś sobie uszy, to nie powinnaś nigdy chodzić bez kolczyków. Dotknęła prawego płatka usznego. Oba były zresztą ukryte pod bursztynową kaskadą włosów, toteż Reinhart uznał, że Sweet blefował. — Jak masz na imię? — spytał Sweet oskarżycielskim tonem. Potem nagle zdecydował się na szczery i ciepły uśmiech. — Nie, nie mów mi. Spróbuję zgadnąć po pewnych cechach twojego wyglądu. Masz włosy Susan, długie, piękne i świetliste. Ale twoja twarz to zdecydowanie twarz Debby: nos kotki. Oczy, no, oczy bardzo egzotyczne, rzekłbym, hiszpańskie, jak oczy dziewczyny, którą poznałem kiedyś w nowym Meksyku, wykapana Rosarita… Dziewczyna wyglądała na zainteresowaną. Oczywiście poczucie smaku Reinharta nie pozwoliłoby mu na takie występy. Nawet za młodu nigdy nie bałamucił dziewcząt, chyba że w listach, ale patrzeć dziewczynie w twarz i opowiadać niestworzone brednie — to nie była jego metoda. Dziewczyna z pewnością wiedziała, że jest atrakcyjna. Dlaczego nie można było złożyć prostego oświadczenia: „Pożądam cię”? Reinhart uparcie trzymał się tej zasady, mimo że doskonale sobie uświadamiał jej praktyczne usterki. Nawet wiele lat temu, kiedy