Kara odpowiada winie: skazany na utratę wszelkiej chęci życia, na najwyższy stopień znużenia życiem.
Kierkegaard
Umówiony z Regerem w Kunsthistorisches Museum dopiero o wpół do dwunastej, przyszedłem tam już o wpół
do jedenastej, po to by móc bez przeszkód, tak jak to sobie zaplanowałem dużo wcześniej, obserwować go z
możliwie idealnej perspektywy, pisze Atzbacher. Ponieważ jego przedpołudniowe miejsce znajdowało się w tak
zwanej sali Bordona naprzeciw Siwobrodego mężczyzny Tintoretta, na obitej aksamitem ławce — na której
siedząc wczoraj, objaśniwszy mi tak zwaną Sturmsonate, kontynuował wykład o Kunst der Fuge, według jego
własnego określenia, zaczynając przed Bachem, kończąc po Schumannie, przy czym bardziej był usposobiony
mówić o Mozarcie niż Bachu — musiałem teraz zająć pozycję w tak zwanej sali Sebastiana; to znaczy
musiałem, choć wcale nie było mi to w smak, tolerować Tycjana, aby móc obserwować Regera przed
Siwobrodym mężczyzną Tintoretta, i to obserwować w pozycji stojącej, co zresztą z mojego punktu widzenia
miało swoje zalety, jako że wolę stać niż siedzieć, zwłaszcza kiedy obserwuję ludzi, i już od bardzo dawna
lepiej mi się obserwuje w pozycji stojącej, niż kiedy siedzę, a ponieważ patrząc z sali Sebastiana do sali
Bordona, wytężając wzrok do maksimum, faktycznie miałem w jego zasięgu całą, zwróconą do mnie bokiem,
niezasłoniętą nawet oparciem ławki, postać Regera, który siedział, przez cały czas nie zdejmując z głowy
czarnego kapelusza, z całą pewnością dokuczliwie odczuwając skutki nagłego skoku ciśnienia poprzedniej
nocy, a zatem widziałem całą postać Regera z boku, a tym samym uwieńczony został powodzeniem mój plan,
aby bez przeszkód przyjrzeć się Regerowi. Ponieważ Reger (w zimowym płaszczu), oparty na lasce, którą
ściskał kolanami, bez reszty, jak mi się wydawało, skupił się na oglądaniu Siwobrodego mężczyzny, absolutnie
nie musiałem się obawiać, że przyłapie mnie na tym, iż mu się przyglądam. Pilnujący sali Irrsigler (Jenoe!), z
którym Regera łączyła już ponad trzydziestoletnia znajomość, z którym i ja (też już od ponad dwudziestu lat)
zawsze utrzymywałem życzliwe kontakty, został już przeze mnie uprzedzony skinieniem ręki, że chcę bez
przeszkód przypatrywać się Regerowi, więc kiedy tylko Irrsigler wchodził do sali, a pojawiał się w niej z
regularnością zegarka, zachowywał się tak, jakby mnie wcale tam nie było, podobnie jak zachowywał się tak,
jakby i Regera tam nie było, kiedy on, Irrsigler, wykonując swoje czynności służbowe, lustrował wzrokiem, w
zwykły sobie, dla każdego, kto go nie znał, nieprzyjemny sposób, zwiedzających galerię, których zresztą tym
razem, w bezpłatną sobotę, nie wiadomo czemu, przyszło tak niewielu. Irrsigler ma natrętne, karcące spojrzenie,
typowe dla strażników w muzeach, którzy lustrują zwiedzających muzeum, nieraz, jak wiadomo, niestosownie
się zachowujących, aby ich onieśmielić — jego metoda pojawiania się nieoczekiwanie tudzież bezgłośnie w
rogu sali, obojętnie której, aby lustrować ludzi wzrokiem, faktycznie jest obrzydliwa dla każdego, kto go nie
zna; w szarym, źle skrojonym, a przecież na wieczne czasy pomyślanym uniformie, który, zapięty na duże
czarne guziki, wisi na jego wychudzonym ciele jak na drągu, tudzież w uszytej z tego samego szarego materiału
czapce na głowie, przypomina raczej strażników z naszych zakładów karnych niż zatrudnionego przez państwo
stróża dzieł sztuki. Od kiedy go poznałem, Irrsigler, choć nie chorował, zawsze był taki blady, Reger określał go
przez dziesiątki lat jako państwotrupa, który od trzydziestu pięciu lat jest na państwowej posadzie w
Kunsthistorisches Museum. Reger, który od ponad trzydziestu sześciu lat przychodzi regularnie do
Kunsthistorisches Museum, zna Irrsiglera, począwszy od jego pierwszego dnia w pracy, i utrzymuje z nim
całkiem przyjacielskie stosunki. Bardzo niepozorna łapówka wystarczyła, bym dożywotnio załatwił sobie
miejsce na ławce w sali Bordona, oświadczył przed laty Reger. Z Irrsiglerem łączą Regera stosunki, które w
ciągu trzydziestu lat nabrały u nich charakteru obopólnej rutyny. Kiedy Reger chce, co nie należy do rzadkości,
bez świadków przypatrywać się Siwobrodemu mężczyźnie Tintoretta, Irrsigler po prostu zamyka dla
publiczności całą salę Bordona, staje w wejściu i nikomu nie pozwala przejść. Wystarczy, żeby Reger skinął
ręką, a Irrsigler od razu zamyka dla publiczności salę Bordona, nie waha się nawet wypraszać z sali Bordona
zwiedzających, którzy już tam są, tego bowiem życzy sobie Reger. Irrsigler był na nauce stolarstwa w Brucku
nad Leithą, ale porzucił stolarkę jeszcze przed uzyskaniem dyplomu pomocnika stolarza, ponieważ chciał
wstąpić do policji. Na policji nie przyjęli wszakże Irrsiglera do pracy z powodu niewydolności fizycznej. Jego
wuj, brat matki, był strażnikiem w Kunsthistorisches Museum już od roku dwudziestego czwartego i załatwił
mu posadę najgorzej płatną, ale najbardziej pewną, jak mówi Irrsigler. Do policji też chciał Irrsigler pójść tylko
dlatego, że wydawało mu się, iż praca na policji raz na zawsze rozwiąże mu problem ubraniowy Idealne
wyjście, jak mu się wydawało, przez całe życie będzie mógł dostawać gotową odzież i w dodatku jeszcze ani
razu za tę odzież na całe życie nie będzie musiał zapłacić, no bo daje mu ją do dyspozycji państwo, i tak też
myślał wuj, ten, który sprowadził go do Kunsthistorisches Museum, zresztą z punktu widzenia tej idealnej
sytuacji nie widział najmniejszej różnicy, czy przyjmą go do pracy na policji, czy w Kunsthistorisches Museum,
nawiasem mówiąc, policja płaciła lepiej, Kunsthistorisches Museum gorzej, no ale służby w Kunsthistorisches
Museum nie można było porównywać do służby policyjnej; odpowiedzialniejszej, a zarazem lżejszej służby niż
w Kunsthistorisches Museum nie mógł sobie on, Irrsigler, wyobrazić. Wiadomo, że służba na policji dzień w
dzień jest groźna dla życia, oświadczył Irrsigler, a służba w Kunsthistorisches Museum nie. Co do monotonii w
jego zawodzie, to nie ma co się tym przejmować, on nawet taką monotonię lubi. Na dzień to on ze czterdzieści
do pięćdziesięciu kilometrów przejdzie, lepsze to dla zdrowia niż, dajmy na to, służba na policji, gdzie całe
życie siedzi się głównie na twardym posterunkowym krześle. Już woli mieć oko na zwiedzających muzeum niż
na normalnych ludzi, bo zwiedzający muzeum to mimo wszystko ludzie wyżej postawieni, którzy mają jakiś
zmysł sztuki. On sam z czasem wyrobił w sobie taki zmysł sztuki, w każdej chwili mógłby oprowadzić ludzi po
Kunsthistorisches Museum, w każdym bądź razie po galerii malarstwa, powiada, no ale po co mu to. Do ludzi
przecież w ogóle nie dociera to, co się im mówi, mówi Irrsigler. Przez dziesiątki lat słyszy się od przewodników
muzealnych wciąż jedno i to samo, i, jak mówi pan Reger, rzecz jasna bardzo wiele bez sensu, powiada do mnie
Irrsigler. Historycy sztuki zasypują zwiedzających wyłącznie własnymi bredniami, powiada Irrsigler, który z
biegiem czasu, jeżeli nie wszystko, to wiele z tego, co mówił Reger, słowo w słowo od Regera przejął. Irrsigler
jest tubą Regera, wszystko niemal, co mówi Irrsigler, mówił już Reger, od ponad trzydziestu lat Irrsigler mówi
to, co już mówił Reger. Kiedy się dobrze wsłucham, usłyszę, że przez Irrsiglera mówi Reger. Kiedy wsłuchamy
się w to, co mówią przewodnicy, usłyszymy wyłącznie działające nam na nerwy brednie o sztuce, te same
nieznośne brednie historyków sztuki, powiada Irrsigler, ponieważ tyle razy już mówił to Reger. Wszystkie te
malowidła są wspaniałe, żadne jednak nie jest doskonałe, twierdzi Irrsigler za Regerem. Ludzie tylko dlatego
przychodzą do muzeum, że powiedziano im, iż człowiek kulturalny powinien tam chodzić, nie przychodzą z
zainteresowania, ludzie absolutnie nie interesują się sztuką, a w każdym razie dziewięćdziesiąt dziewięć procent
ludzi absolutnie nie interesuje się sztuką, powtarzał za Regerem słowo w słowo Irrsigler. On, Irrsigler, miał
trudne dzieciństwo, chorą na raka matkę, umarła w wieku lat czterdziestu sześciu, a ojca — kobieciarza,
wiecznie pijanego. A Bruck nad Leithą to też miejscowość równie szkaradna, jak większość miejscowości w
Burgenlandzie. Kto tylko da radę, daje z Burgenlandu nogę, mówi Irrsigler, większości jednak to się nie udaje,
większość skazana jest dożywotnio na Burgenland, co jest co najmniej równie okropne, jak dożywotnie
więzienie w Stein nad Dunajem. Burgenlandczycy to więźniowie, powiada Irrsigler, a ich ojczyzna to więzienie.
Sami wmawiają sobie, że mają całkiem piękny ojczysty kraj, jednak w rzeczywistości Burgenland jest mdły i
szpetny. W zimie ludzie dławią się śniegiem, w lecie zżerają ich komary. A wiosną i jesienią brną po kolana we
własnym brudzie. W całej Europie nie ma już biedniejszego ani brudniejszego kraju, cytuję Irrsiglera.
Wiedeńczycy wciąż wmawiają Burgenlandczykom, że Burgenland to piękny kraj, wiedeńczycy są bowiem w
burgenlandzkim brudzie i w burgenlandzkiej głupocie po uszy zakochani, ponieważ tak brud burgenlandzki, jak
burgenlandzką głupotę uważają za romantyczne. Burgenland niczego, oprócz pana Haydna, jak mówi pan
Reger, nigdy nie wydał, oświadczył Irrsigler. Powiedzieć: pochodzę z Burgenlandu, to nic innego niż
powiedzieć: pochodzę z więzienia Austrii. Z zakładu karnego albo z domu wariatów, twierdzi Irrsigler. Do
Wiednia Burgenlandczykom równie pilno jak do kościoła, powiedział. Największym życzeniem
Burgenlandczyka jest wstąpić do wiedeńskiej policji, powiedział parę dni temu, mnie się to nie udało, bo
wydolny nie byłem, z powodu niewydolności fizycznej. Mimo to jestem strażnikiem w Kunsthistorisches
Museum, czyli na służbie państwowej. Wieczorem, po szóstej, powiedział, nie zamykam przestępców, tylko
dzieła sztuki, Rubensa i Bellotta zamykam. Jego wujowi, który zaraz po pierwszej wojnie światowej wstąpił na
służbę w Kunsthistorisches Museum, wszyscy w rodzinie zazdrościli. Kiedy go raz na parę lat w
Kunsthistorisches Museum odwiedzali, w bezpłatne soboty czy niedziele, szli za nim zawsze w całkowitym
onieśmieleniu przez te sale z wielkimi mistrzami i ciągle podziwiali jego uniform. Wuj oczywiście bardzo
szybko został strażnikiem wyższym rangą, z mosiężną gwiazdką na rewersie uniformu, stwierdził Irrsigler.
Przejęci uszanowaniem i podziwem, niczego nie rozumieli z tego, co im mówił, kiedy przeprowadzał ich przez
te sale. Zresztą nie było sensu wyjaśniać im Veronesa, stwierdził Irrsigler przed paroma dniami. Dzieci siostry
wpatrywały się w osłupieniu w moje białe buty, powiedział Irrsigler, siostra stanęła, jakby ją wryło, przed
Renim, akurat przed tym najbardziej bez gustu ze wszystkich wystawionych tu malarzy. Reger nienawidzi
Reniego, więc i Irrsigler nienawidzi Reniego. Irrsigler wzniósł się już na mistrzowskie wyżyny w
przywłaszczaniu sobie Regerowskich zdań, wypowiada je niemal perfekcyjnie w charakterystycznym tonie
Regera, myślę. Moja siostra przychodzi nie do muzeum, tylko do mnie, powiedział Irrsigler. Siostry sztuka nic a
nic nie obchodzi. Ale jej dzieci, kiedy je po salach prowadzę, wpatrują się z podziwem we wszystko, co tylko
zobaczą. Przed Velazquezem stają jak wryte, tak że nie można ich wprost od niego oderwać, powiedział
Irrsigler. Pan Reger raz zaprosił mnie z rodziną na Prater, powiedział Irrsigler, on to ma gest, pan Reger, w
sobotę wieczorem zaprosił. Jak żyła jeszcze jego żona, powiedział Irrsigler. Stałem, obserwując Regera, który
wbił, jak to się mówi, wzrok w Siwobrodego mężczyznę Tintoretta, a jednocześnie widziałem Irrsiglera, którego
przecież nie było w sali Bordona, jak opowiada mi o swoim życiu, zatem widziałem obrazy z Irrsiglerem sprzed
tygodnia, patrząc jednocześnie na Regera, siedzącego na obitej aksamitem ławce, który mnie jeszcze, rzecz
jasna, nie zauważył. Irrsigler powiedział, że już od dzieciństwa nie miał większego marzenia, niż żeby wstąpić
do wiedeńskiej policji i zostać wachmistrzem. O innym zawodzie nigdy nie marzył. Kiedy wówczas, a miał
akurat dwadzieścia trzy lata, zaświadczono w koszarach Rossauer jego fizyczną niewydolność, faktycznie w
jednej chwili runął cały jego świat. Z tej sytuacji bez wyjścia wyratował go wówczas dopiero wuj, załatwiając
mu pracę strażnika w Kunsthistorisches Museum. Przyjechał do Wiednia z jedną sfatygowaną torbą pod pachą,
do mieszkania wuja, który pozwolił mu u siebie zamieszkać na cztery tygodnie, a potem wprowadził się, on,
Irrsigler, do podnajmowanego pokoiku przy Molkerbastei. W tym podnajmowanym pokoiku zamieszkał na lat
dwanaście. W pierwszych latach w ogóle nie widział Wiednia, wczesnym rankiem, już koło siódmej był w
Kunsthistorisches Museum, a wieczorem dopiero po szóstej wracał do domu, przez wszystkie te lata w południe
zjadał posiłek złożony z kanapki z kiełbasą lub serem i popijał szklanką wody z kranu w małej przebieralni za
szatnią dla zwiedzających. Burgenlandczycy to ludzie o najskromniejszych wymaganiach, ja sam w młodości
pracowałem z Burgenlandczykami na różnych budowach, mieszkałem z nimi w najprzeróżniejszych barakach,
wiem, jak skromne mają wymagania, zadowolą się czymś najbardziej niezbędnym i do końca miesiąca
faktycznie potrafią odłożyć osiemdziesiąt procent pensji, nawet więcej. Kiedy tak przypatrywałem się Regerowi
i naprawdę wnikliwie go obserwowałem, tak uważnie jak nigdy dotąd, ujrzałem Irrsiglera sprzed tygodnia,
którego słuchałem, kiedy stał ze mną w sali Battoniego. Mąż jednej z jego prababek pochodził z Tyrolu, stamtąd
też, powiadał, wzięło się nazwisko Irrsigler. Miał dwie siostry, młodsza jeszcze w latach sześćdziesiątych
wyemigrowała z pomocnikiem fryzjera z Mattersburga do Ameryki i umarła tamże, z tęsknoty za starym
krajem, w wieku lat trzydziestu pięciu. Trzech miał braci, wszyscy robotnicy niewykwalifikowani, mieszkają w
Burgenlandzie. Dwóch przyjechało, jak on, do Wiednia, aby wstąpić na służbę na policji, ale ich nie przyjęli. A
do służby w muzeum to przecież koniecznie trzeba posiadać już jakąś inteligencję. Od Regera wiele się nauczył.
Niektórzy uważają, że Reger jest obłąkany, tylko obłąkany bowiem chodziłby co drugi dzień, oprócz
poniedziałków, do galerii malarstwa w Kunsthistorisches Museum, jednak on tak nie uważa, pan Reger to
człowiek mądry i wykształcony, twierdzi Irrsigler. Tak, powiedziałem Irrsiglerowi, pan Reger to człowiek nie
tylko mądry, wykształcony, ale i sławny, studiował przecież muzykę w Lipsku i Wiedniu i pisał recenzje
muzyczne do „Timesa”, do dziś zresztą do „Timesa” pisze, powiedziałem. To nie żaden tuzinkowy pismak,
powiedziałem, nie wypisuje bredni, tylko jest muzykologiem w całym sensie tego słowa, człowiekiem
znaczącym, o wielkim autorytecie. Regera nie powinno się porównywać do całej tej bredzącej zgrai krytyków
muzycznych, którzy dzień w dzień zanieczyszczają tylko swoimi bredniami nasze dzienniki. Reger faktycznie
jest filozofem, powiedziałem Irrsiglerowi, filozofem w pełnym znaczeniu tego terminu. Od ponad trzydziestu
lat Reger pisze do „Timesa” recenzje, a właściwie krótkie rozprawy filozoficzno-muzyczne, które z pewnością
złożą się pewnego dnia na książkę. Przebywanie w Kunsthistorisches Museum jest niewątpliwie jednym z
czynników pozwalających Regerowi pisać do „Timesa” tak właśnie, jak do „Timesa” pisze, powiedziałem
Irrsiglerowi, obojętnie czy Irrsigler akurat mnie zrozumiał, czy nie, prawdopodobnie Irrsigler mnie nie
zrozumiał, pomyślałem wówczas, a i teraz tak samo myślę. O tym, że Reger pisze recenzje muzyczne do
„Timesa”, w Austrii nikt nie wie, najwyżej parę osób wie o tym, powiedziałem Irrsiglerowi. Mógłbym też
powiedzieć: Reger jest piywatnym filozofem, powiedziałem Irrsiglerowi, nie zważając na to, że może głupio
mówić coś takiego Irrsiglerowi. W Kunsthistorisches Museum Reger znajduje to, czego nie znalazłby nigdzie
indziej, powiedziałem Irrsiglerowi, wszystko, co ważne, wszystko, co pożyteczne dla jego myślenia i dla jego
pracy Zachowanie Regera ludzie mogą określić mianem obłąkanego, ale to nieprawda, powiedziałem
Irrsiglerowi, tutaj w Wiedniu i w Austrii Regera się nie dostrzega, powiedziałem Irrsiglerowi, lecz w Londynie i
w Anglii, nawet w Stanach Zjednoczonych ludzie wiedzą, kim jest Reger, z jakim autorytetem mamy do
czynienia w przypadku Regera, powiedziałem Irrsiglerowi. I niech pan nie zapomina o idealnej temperaturze,
która tu, w Kunsthistorisches Museum, panuje przez okrągły rok, powiedziałem też Irrsiglerowi. Irrsigler skinął
tylko głową. Reger jest osobowością bardzo cenioną w całym muzykologicznym świecie, powiedziałem
wczoraj Irrsiglerowi, jedynie tu, w rodzinnym kraju, nikt nie chce o tym słyszeć, przeciwnie, tu, we własnym
domu, Regera, który przecież pozostawił wszystkich innych w swojej dyscyplinie daleko w tyle, och, to
obrzydliwe prowincjonalne partactwo, wręcz się nienawidzi, w rodzimej Austrii po prostu się go nienawidzi, to
nie za mocne słowo, powiedziałem Irrsiglerowi. Geniusza takiego jak Reger tutaj się nienawidzi, powiedziałem
Irrsiglerowi, nie dbając o to, że Irrsigler zupełnie nie zrozumiał, co miałem na myśli, mówiąc mu, że geniusza
takiego jak Reger tu się nienawidzi, tudzież nie zważając na to, czy faktycznie powinno się mówić o Regerze
jako o geniuszu, naukowym geniuszem, a nawet czysto ludzkim, pomyślałem, jest Reger niewątpliwie. Geniusz
i Austria wzajemnie się wykluczają, powiedziałem. W Austrii, żeby ktoś doszedł do głosu i żeby go traktowano
poważnie, musi być przeciętniakiem, musi to być prowincjonalny i zakłamany partacz, człowiek z absolutnie
ciasnopaństwową głową. Geniusza czy choćby wyjątkowy umysł zawsze prędzej czy później w upokarzający
sposób tu się zamorduje, powiedziałem Irrsiglerowi. Tylko ludzie tacy jak pan Reger, których w tym strasznym
kraju zliczyłoby się na palcach jednej ręki, potrafią przetrwać w tym stanie poniżania i nienawiści, ignorowania
i wywierania presji, powszechnej, wrogiej duchowi niegodziwości, która tu w Austrii panoszy się na każdym
kroku, jedynie ludzie tacy jak Reger, ludzie wspaniałego charakteru, obdarzeni doprawdy przenikliwą i
nieprzekupną umysłowością. Chociaż pan Reger utrzymuje z panią dyrektor tego muzeum całkiem niezłe
stosunki, chociaż zna ją dobrze, nie śniłoby mu się nawet prosić ją o coś, co tyczy się jego czy muzeum. Akurat
wtedy, kiedy Reger miał zawiadomić dyrekcję, to znaczy panią dyrektor, o złym stanie obić ławek w salach
muzealnych i ewentualnie skłonić ją do zmiany obić na nowe, ławki zostały na nowo obite — i to wcale
gustownie, powiedziałem Irrsiglerowi. Nie wydaje mi się, powiedziałem Irrsiglerowi, żeby dyrekcji
Kunsthistorisches Museum wiadomo było, iż pan Reger już od ponad trzydziestu lat co drugi dzień przychodzi
do muzeum i zajmuje miejsce na ławce w sali Bordona, nie wydaje mi się. Wyszłoby to niechybnie na jaw
podczas jednego ze spotkań Regera z panią dyrektor, ale, o ile mi wiadomo, pani dyrektor nic o tym nie wie,
ponieważ pan Reger nigdy o tym nie mówił i ponieważ pan, panie Irrsigler, potrafił zachować milczenie,
ponieważ pan Reger życzy sobie, żeby pan milczał o tym, że pan Reger od ponad trzydziestu lat co drugi dzień,
z wyjątkiem poniedziałków, przychodzi do Kunsthistorisches Museum. Umiejętność milczenia to pana mocna
strona, powiedziałem Irrsiglerowi, pomyślałem, przypatrując się przypatrującemu się Siwobrodemu mężczyźnie
Tintoretta Regerowi, któremu z kolei przyglądał się Irrsigler. Reger to niezwykły człowiek, a z niezwykłymi
ludźmi trzeba obchodzić się ostrożnie, powiedziałem wczoraj Irrsiglerowi. Wydawałoby się nie do pomyślenia,
żebyśmy mieli naraz — Reger i ja — przychodzić do muzeum akurat przez dwa dni z rzędu, powiedziałem
wczoraj Irrsiglerowi, a przecież przyszedłem właśnie dzisiaj, właśnie dlatego, że i Reger tego właśnie sobie
zażyczył, nie wiem, z jakiego powodu Reger jest tu dzisiaj, pomyślałem, niedługo się przekonam. Irrsigler
również był bardzo zdumiony, widząc mnie dzisiaj, wczoraj mu bowiem powiedziałem, iż wykluczone, żebym
miał przychodzić do Kunsthistorisches Museum przez dwa kolejne dni, tak jak było to dotąd wykluczone w
przypadku Regera. A tu naraz dzisiaj znowu obaj, tak Reger, jak i ja, zjawiamy się w Kunsthistorisches
Museum, w którym byliśmy przecież wczoraj. Musiało to chyba poirytować Irrsiglera, pomyślałem, myślę
teraz. Możliwe, że ktoś się raz pomyli i już dzień później pójdzie do Kunsthistorisches Museum, pomyślałem,
od razu jednakże, po zastanowieniu się, pomyślałem, że tylko wtedy, kiedy tylko Reger się pomyli, bądź ja
tylko się w tym pomylę, ale nie, że się w tym pomylimy obaj, Reger i ja. A Reger wyraźnie powiedział mi
wczoraj: proszę tu przyjść jutro, wciąż jeszcze słyszę jego słowa. Rzecz jasna jednak, Irrsigler nic o tym nie
słyszał i nic o tym nie wiedział, naturalnie zatem zdziwiło go, że już dzisiaj zjawiliśmy się obaj, Reger i ja, w
muzeum. Gdyby Reger nie powiedział mi wczoraj: proszę tu przyjść jutro, nie przyszedłbym do
Kunsthistorisches Museum dzisiaj, tylko możliwe, że dopiero w przyszłym tygodniu, w odróżnieniu bowiem od
Regera, który rzeczywiście przychodzi do Kunsthistorisches Museum co drugi dzień, i to od wielu lat, ja nie
chodzę do Kunsthistorisches Museum co drugi dzień, tylko wtedy, kiedy mam na to ochotę i jestem w nastroju.
Jeśli zechcę spotkać się z Regerem, to nie muszę przecież koniecznie chodzić do Kunsthistorisches Museum,
wystarczy, żebym wybrał się do hotelu Ambasador, do którego on przecież zawsze idzie po wyjściu z
Kunsthistorisches Museum. W Ambasadorze spotykam się przecież z Regerem, jeżeli mam ochotę, to i
codziennie. Reger ma w Ambasadorze własne miejsce przy oknie, a dokładnie stolik obok tak zwanego
żydowskiego stolika, który stoi przed tak zwanym stolikiem węgierskim, stojącym za tak zwanym stolikiem
arabskim, patrząc od stolika Regera w kierunku drzwi sali. Rzecz jasna, bardziej odpowiada mi Ambasador niż
Kunsthistorisches Museum, jednakże kiedy nie mogę czekać, aż Reger zjawi się w Ambasadorze, już około
jedenastej idę do Kunsthistorisches Museum, żeby się z nim zobaczyć, z moim ojcem intelektualnym. Przed
południem jest Reger w Kunsthistorisches Museum, popołudnia spędza w Ambasadorze, około wpół do
jedenastej idzie do Kunsthistorisches Museum, około wpół do trzeciej do Ambasadora. Do południa odpowiada
mu temperatura osiemnastu stopni w Kunsthistorisches Museum, po południu lepiej się czuje w ciepłym
Ambasadorze, w którym ma zawsze temperaturę dwudziestu trzech stopni. Po południu nie myślę już z takim
zapałem i już nie tak intensywnie, mówi Reger, mogę zatem pozwolić sobie na Ambasadora. Kunsthistorisches
Museum to dla niego miejsce produkcji duchowej, oświadczył, Ambasador jest natomiast warsztatem obróbki
myśli, w Kunsthistorisches Museum czuję się odsłonięty, w Ambasadorze osłonięty. Ta para przeciwieństw,
Kunsthistorisches Museum i Ambasador, potrzebna jest mi do myślenia bardziej niż cokolwiek innego, z jednej
strony odsłonięcie, z drugiej strony osłonięcie, drogi panie Atzbacher; tajemnica mego myślenia zawiera się w
tym, powiedział, że przed południem jestem w Kunsthistorisches Museum, a popołudnia spędzam w
Ambasadorze. A czy istnieje coś bardziej przeciwstawnego niż to Kunsthistorisches Museum, to znaczy galeria
malarstwa w Kunsthistorisches Museum, i Ambasador! Kunsthistorisches Museum stało się dla mnie w równym
stopniu nawykiem duchowym, jak Ambasador, powiedział. Jakość mojej krytyki muzycznej w „Timesie”, z
którym, nawiasem mówiąc, współpracuję już od czterdziestu trzech lat, powiedział, faktycznie jest owocem
tego, że chodzę do Kunsthistorisches Museum i do Ambasadora, do Kunsthistorisches Museum w co drugie
przedpołudnie, do Ambasadora w każde popołudnie. Jedynie ten nawyk uratował mnie po śmierci żony Drogi
panie Atzbacher, gdyby nie ten nawyk dawno bym już umarł, powiedział wczoraj Reger. Każdy człowiek
potrzebuje takiego nawyku, aby przetrwać, powiedział. Potrzebuje go, choćby to miał być nawyk najbardziej
obłąkany Reger wydaje się w zdecydowanie lepszej kondycji, znowu mówi tak, jak przed śmiercią żony.
Powiada wprawdzie, że ruszył, jak to mówią, z martwego punktu, mimo to do końca życia będzie cierpiał, że
opuściła go żona. Powiada wciąż, że przez całe życie był w błędzie, sądząc, że to on pozostawi żonę, że to on
wcześniej od niej umrze, ponieważ jej śmierć nastąpiła tak nagle, jeszcze kilka dni wcześniej był święcie
przekonany, niewzruszenie wierzył, że to ona jego przeżyje, że to ona jest dobrego zdrowia, to ja byłem tym
chorym, tak, w tym przekonaniu i w tej wierze wciąż żyliśmy, powiedział. Nie było na świecie zdrowszej istoty
niż moja żona, ona przez całe życie żyła w zdrowiu, podczas gdy ja zawsze wiodłem egzystencję w chorobie,
tak, w śmiertelnej wręcz chorobie, powiedział. Ona była tą zdrowa, była przyszłością, ja zawsze byłem tą chorą
istota, byłem przeszłością, powiedział. To, że będzie musiał kiedyś żyć bez żony, naprawdę sam, nie przyszło
mu nigdy na myśl, ani razu nie zaświtało mu w głowie, oświadczył. A jeśli nawet ona umrze przede mną, to ja
zaraz po niej, możliwie szybko, zawsze sobie myślał. A teraz musiał uporać się tak ze swym błędnym
przekonaniem, że ona umrze po nim, jak i z faktem, że po jej śmierci sam nie odebrał sobie życia, nie umarł
zaraz po niej. Ponieważ żyłem w przekonaniu, że jest ona dla mnie wszystkim, nie byłem, rzecz jasna,
przygotowany na dalszą egzystencję po niej, drogi panie Atzbacher, powiedział. Z tej ludzkiej, faktycznie
nieludzko upokarzającej słabości, z tego tchórzostwa, nie umarłem zaraz po niej, zaraz po jej śmierci nie
odebrałem sobie życia, wręcz przeciwnie, jak mi się teraz wydaje, oświadczył wczoraj, zacząłem z tego czerpać
siłę, ostatnio wydaje mi się nie raz, że obecnie mam więcej siły niż kiedykolwiek przedtem. Może pan w to
wierzyć lub nie, ale teraz jeszcze bardziej niż przedtem przywiązany jestem do życia, trzymam się go wręcz
kurczowo, oświadczył wczoraj. Nie przyznaję się do tego, ale jeszcze bardziej intensywnie żyję niż przed jej
śmiercią. Zgoda, cały rok był mi na to potrzebny, żeby w ogóle dopuścić taką myśl, ale teraz absolutnie się nią
nie krępuję, oświadczył. Tylko niezmiernie mnie przygnębia, że istota tak chłonna jak moja żona odeszła wraz z
całą niesamowitą wiedzą, którą jej przekazałem, a zatem tę niesamowitą wiedzę zabrała wraz z sobą w śmierć,
to niesamowite, to jeszcze znacznie bardziej niesamowite od faktu, że umarła, oświadczył. Dla takiej istoty
dajemy z siebie wszystko, całkiem ją wypełniamy, a ona nas opuszcza, odchodzi w śmierć, na zawsze,
oświadczył. Do tego dochodzi jeszcze owo bez uprzedzenia, że śmierci tej istoty nie przewidzieliśmy, ja jej ani
przez chwilę nie przepowiedziałem, tak jakby miała żyć wiecznie, tak się jej przypatrywałem, nigdy nie myśląc
o jej śmierci, powiedział, tak jakby w nieskończoność rzeczywiście miała żyć z moją wiedzą w nieskończoność,
oświadczył. Rzeczywiście, śmierć przynaglona, powiedział. Bierzemy takiego człowieka na całą wieczność i to
jest błąd. Gdybym wiedział, że odejdzie w śmierć, zupełnie inaczej bym postąpił, ale nie wiedziałem, że
odejdzie ode mnie w śmierć i umrze przede mną, i postąpiłem całkiem niedorzecznie, tak jakby miała istnieć
nieskończenie w nieskończoność, gdy tymczasem wcale nie była stworzona na nieskończoność, tylko
skończoność, tak jak my wszyscy Tylko wtedy, kiedy kochamy człowieka tak niepohamowaną miłością, jak ja
kochałem żonę, naprawdę wierzymy w to, że będzie żył wiecznie i w nieskończoność. Jeszcze nigdy nie
zdarzyło się, żeby, siedząc na ławce w sali Bordona, Reger nie zdjął z głowy kapelusza, tak samo jak
zaniepokoił mnie fakt, że umówił się ze mną w muzeum, fakt ten bowiem w rzeczy samej był, jak sądziłem,
zaiste niezwykły, zaniepokoił mnie fakt, że siedział na ławce w sali Bordona, nie zdejmując z głowy kapelusza,
niezwykły zaiste, abstrahując od całej serii związanych z tym innych niezwykłych faktów. Do sali Bordona
wszedł teraz Irrsigler i podszedłszy do Regera, coś mu wyszeptał do ucha, a następnie od razu z sali Bordona
wyszedł. Wiadomość od Irrsiglera nie zrobiła na Regerze żadnego wrażenia, przynajmniej w oczach
zewnętrznego obserwatora, Reger siedział po wiadomości od Irrsiglera dokładnie tak samo, jak przed
wiadomością od Irrsiglera. Niemniej zaintrygowało mnie, co takiego mógł powiedzieć Regerowi Irrsigler. Od
razu jednak przestałem zastanawiać się, co takiego powiedział mu Irrsigler, i obserwowałem Regera, słysząc
jednocześnie, jak mówi on do mnie: ludzie przychodzą do Kunsthistorisches Museum, ponieważ po prostu tak
wypada, z żadnego innego powodu, przyjeżdżają do Wiednia nawet z Hiszpanii i Portugalii i idą do
Kunsthistorisches Museum, aby po powrocie móc u siebie w Hiszpanii i Portugalii powiedzieć, że byli w
Wiedniu w Kunsthistorisches Museum, co jest wprost śmiechu warte, Kunsthistorisches Museum bowiem to
przecież nie Prado ani muzeum w Lizbonie, do tego jeszcze Kunsthistorisches Museum daleko. Widziałem
przed sobą Regera, a obserwując go, słyszałem jednocześnie to, co powiedział mi w przeddzień.
Kunsthistorisches Museum nie ma nawet jednego Goi, nie ma jednego nawet El Greca. Może, rzecz jasna,
zrezygnować z El Greca, El Greco nie należy bowiem do rzeczywiście wielkich malarzy, nie należy do tych
najlepszych, powiedział Reger, ale nie mieć nawet jednego Goi to dla muzeum takiego jak Kunsthistorisches
Museum zaiste zgubne. Ani jednego Goi, powiedział, jakie to typowe dla Habsburgów, którzy, jak pan wie,
absolutnie nie znali się na sztuce, owszem, czuli muzykę, ale absolutnie nie znali się na sztuce. Beethovena
słyszeli, ale nie widzieli Goi. Nie chcieli mieć Goi. Beethovenowi dali błazeńską wolność, muzyka nie była
bowiem dla nich niebezpieczna, Goya jednak nie miał prawa wstępu do Austrii. Tak, tak, Habsburgowie
obdarzeni byli tym wątpliwym katolickim guścikiem, który do tego muzeum pasuje jak ulał. Całe
Kunsthistorisches Museum to ten wątpliwy habsburski guścik do sztuk upiększanych, wstrętny Prawimy
cokolwiek ludziom, z którymi absolutnie nic nas nie łączy, powiedział, potrzebujemy bowiem słuchaczy.
Potrzebni są nam słuchacze, potrzebna jest tuba, powiedział. Przez całe życie pragniemy tej idealnej tuby, ale
nie możemy jej znaleźć, dlatego że idealna tuba nie istnieje. Mamy jednego Irrsiglera, powiedział, a przecież
przez cały czas poszukujemy jeszcze jednego Irrsiglera, Irrsiglera idealnego. Z całkiem prostego człowieka
robimy sobie tubę, a kiedy tylko z tego całkiem prostego człowieka zrobimy sobie tubę, zaczynamy szukać
kogoś innego, innej tuby, nadającego się na naszą tubę człowieka, powiedział. Po śmierci żony mam
przynajmniej Irrsiglera, powiedział. Irrsigler, zanim trafił na mnie, był przecież tylko, tak jak wszyscy
Burgenlandczycy, burgenlandzkim głupim, powiedział Reger. Potrzeba nam głupka na tubę. Burgenlandzki
głupek pasuje jak ulał na tubę, powiedział Reger. Proszę mnie dobrze zrozumieć, cenię sobie Irrsiglera, a teraz
nawet tak potrzebny stał się mi do życia jak chleb powszedni, potrzebowałem go przez wiele lat, całe
dziesięciolecia, ale tylko głupi w typie Irrsiglera nadaje się na tubę, powiedział wczoraj Reger. Rzecz jasna,
wykorzystujemy takiego głupiego jako człowieka, powiedział. Z drugiej wszakże strony właśnie przez to, że go
wykorzystujemy, robimy z takiego głupka człowieka, przez to, że robimy z niego naszą tubę, wtłaczamy w
niego nasze myśli, przyznaję, że początkowo dosyć bezwzględnie robimy z takiego burgenlandzkiego głupiego,
jakim był Irrsigler, burgenlandzkiego człowieka. Zanim natknął się na mnie, Irrsigler nie miał, na przykład,
zielonego pojęcia o muzyce, o sztuce żadnego, w gruncie rzeczy o niczym w ogóle, nawet o swojej głupocie.
Teraz jest dalej niż wszystkie te historyczno-sztuczne gaduły, które przychodzą tu dzień w dzień po to, by
szpikować ludziom uszy tymi swoimi historyczno-sztucznymi bredniami. Irrsigler jest dalej, prześcignął już te
historyczno-sztuczne gadatliwe świnie, które swymi bredniami dzień w dzień doszczętnie niszczą dziesiątki
przyganianych tu całymi klasami wycieczek szkolnych. Historycy sztuki to istni gładziciele sztuki, powiedział
Reger.
Historycy sztuki tak długo gadają o sztuce, aż zagadają ją na śmierć. Sztuka ulega śmiertelnej zagładzie,
zagadana przez historyków sztuki. Mój Boże, ile to razy myślę sobie, siedząc tu, na tej ławce, kiedy historycy
sztuki przeganiają przede mną te bezradne hordy, jak mi żal wszystkich tych ludzi, z których ci właśnie
historycy sztuki wyganiają sztukę, i to wyganiają na całe życie, powiedział Reger. Zajęcie historyka sztuki to
najniecniejszy proceder, jaki istnieje, bredzącego zaś historyka sztuki, a istnieją przecież wyłącznie bredzący
historycy sztuki, należałoby przegonić batem, przegnać ze świata sztuki, powiedział Reger, przegnać ze świata
sztuki należałoby wszystkich historyków sztuki, ponieważ historycy sztuki to istni gładziciele sztuki, nie wolno
nam wręcz dopuścić do zagłady sztuki przez historyków sztuki, czyli sztuki gładzicieli. Kiedy słuchamy
historyka sztuki, robi się nam niedobrze, powiedział, słuchając historyka sztuki, zaczynamy rozumieć, jak
sztuka, o której on bredzi, ulega zagładzie, jednocześnie z bredniami historyka sztuki kurczy się sztuka i ulega
zagładzie. Tysiące, ba, dziesiątki tysięcy historyków sztuki, bredząc, dokonują zagłady sztuki, powiedział.
Historycy sztuki to rzeczywiście zabójcy sztuki, słuchając historyka sztuki, przyłączamy się do zagłady sztuki,
tam, gdzie zabiera głos historyk sztuki, sztuka ulega zagładzie, taka jest prawda. Ja w swoim życiu mało czego
nienawidziłem bardziej niż historyków sztuki, powiedział Reger. Wielką radość sprawia mi przysłuchiwanie się
Irrsiglerowi, kiedy wyjaśnia on jakiś obraz komuś niemającemu o nim pojęcia, powiedział Reger, Irrsigler
zawsze bowiem potrafi wyjaśnić jakieś dzieło sztuki bez nadmiernego gadulstwa, nie bredzi, tylko skromnie
wyjaśnia i zdaje sprawę, swoim gadulstwem nie zamyka, tylko otwiera dzieło sztuki na spojrzenie
oglądającego. To ja jego, Irrsiglera, przez długie lata uczyłem, jak wyjaśniać dzieła sztuki w oglądzie. Rzecz
jasna jednak, wszystko to, co Irrsigler mówi, pochodzi ode mnie, powiedział wówczas Reger, naturalnie nic nie
pochodzi od niego samego, no ale przecież to najlepsze, co oferuje moja głowa, nawet jeśli wyuczone, w
pewnych sytuacjach zawsze się na coś przyda. Dla muzykologa, takiego jak ja, tak zwane sztuki plastyczne są
wysoce przydatne, powiedział Reger, im bardziej koncentrowałem się na muzykologii i, prawdę mówiąc, im
bardziej zagalopowywałem się w muzykologię, tym wnikliwiej zajmowałem się tak zwanymi sztukami
plastycznymi; z drugiej strony uważam, że dla malarza na przykład jest bardzo korzystne zwrócić się ku
muzyce, to znaczy, że po nakazaniu sobie, iż będzie do końca życia malował, również do końca życia uprawia
on studia muzyczne. Sztuki plastyczne cudownie uzupełniają sztuki muzyczne, jedne są zawsze dobre na
drugie, powiedział. Moich studiów muzycznych nie potrafię sobie zupełnie wyobrazić bez dialogu z tak
zwanymi sztukami plastycznymi, zwłaszcza z malarstwem, powiedział. Dlatego tak dobrze uprawiam ten mój
muzyczny proceder, że jednocześnie i z nie mniejszym entuzjazmem, tudzież absolutnie nie mniejszą
intensywnością zajmuję się malarstwem. Nie bez powodu już od ponad trzydziestu lat przychodzę tu, do
Kunsthistorisches Museum. Inni idą przed południem do gospody wypić sobie trzy, cztery kufle piwa, ja zaś
przychodzę tutaj popatrzeć na obraz Tintoretta. Może to i obłąkane, jak pan pewnie pomyśli, inaczej jednak nie
potrafię. Jeden swym drogim zwyczajem przez dziesiątki lat wypija sobie rano w knajpie trzy, cztery kufle
piwa, a ja idę do Kunsthistorisches Museum. Ktoś bierze koło jedenastej rano kąpiel w wannie, aby sforsować
barierę dnia, a ja idę do Kunsthistorisches Museum. Kiedy do tego jeszcze znajdziemy sobie jakiegoś Irrsiglera,
mamy naprawdę komfortową sytuację. Tak naprawdę to już od dzieciństwa niczego bardziej nie nienawidziłem
niż muzeów, powiedział, z usposobienia jestem naturą nienawidzącą muzeów, prawdopodobnie jednak właśnie
z tego powodu od ponad trzydziestu już lat tu przychodzę, pozwalam sobie na ten absurd, niewątpliwie
duchowej natury. Jak panu wiadomo, nie przychodzę do sali Bordona z powodu Bordona, nawet nie z powodu
Tintoretta, choć Siwobrodego mężczyznę uważam za jedno z największych malowideł w ogóle kiedykolwiek
namalowanych, przychodzę do sali Bordona z powodu tej ławki i z powodu idealnego wpływu światła na moje
władze umysłowe, tak naprawdę to z powodu idealnych warunków, ze względu na temperaturę w sali Bordona
właśnie, no i z powodu Irrsiglera, który tylko w sali Bordona jest Irrsiglerem idealnym. Prawdę powiedziawszy,
nie wytrzymuję też nigdy w pobliżu na przykład Velazqueza. Nie mówiąc już o takich malarzach jak Rigaud czy
Largilliere, których unikam jak zarazy. Tu w sali Bordona mam najlepsze warunki do medytacji, a gdybym miał
kiedyś ochotę poczytać sobie tu na ławce, na przykład mojego ulubionego Montaignea lub mojego jeszcze
bardziej ulubionego Pascala, czy też mojego jeszcze bardziej ulubionego Voltairea, jak pan widzi, moi ulubieni
autorzy to sami Francuzi, ani jednego Niemca, mogę to tutaj uczynić z największą przyjemnością i z
największym pożytkiem. Sala Bordona to zarówno moja czytelnia, jak i myślarnia. A kiedy mam ochotę na łyk
wody, Irrsigler przynosi mi szklankę wody, nie muszę nawet wstawać. Czasami ludzie są zdumieni, widząc, że
tak tu sobie siedzę na ławce i czytam Voltairea, pijąc ze szklanki czystą wodę, dziwią się, potrząsają głową i
przechodzą dalej, tak jakby brali mnie za obłąkanego ze specjalnym państwowym zezwoleniem na błazeńską
wolność. Już od lat nie przeczytałem w domu ani jednej książki, natomiast tu, w sali Bordona, przeczytałem
setki książek, nie znaczy to jednak, że tu, w sali Bordona, wszystkie te książki przeczytałem kompletnie, w
życiu nie przeczytałem jednej książki kompletnie, czytam książki na modłę nadzwyczaj utalentowanego
kartkującego, to znaczy jestem kimś, kto woli kartkować niż czytać, kto zatem dziesiątki, w niektórych
okolicznościach i setki stron kartkuje, nim choć jedną przeczyta; kiedy jednak tę jedną stronę czyta, czyta ją tak
gruntownie jak nikt inny i z największą pasją czytelniczą, jaką można sobie wyobrazić. Musi pan wiedzieć, że
jestem typem nie tyle czytającego, ile kartkującego, kartkowanie uwielbiam na równi z czytaniem, w życiu
kartkowałem miliony razy więcej, niż czytałem, a kartkowanie dawało mi tyle radości, co czytanie, i faktycznie
tak samo dodawało mi ducha. W sumie przecież lepiej przeczytać niechby i trzy strony trzystustronicowej
książki, za to tysiąc razy gruntowniej niż normalny czytelnik, który wszystko niby przeczyta, ale nawet jednej
strony gruntownie, powiedział. Lepiej przeczytać dwanaście linijek książki z najwyższą intensywnością, czyli,
jak można by powiedzieć, przebić się do Całości, niż gdybyśmy przeczytali całą książkę tak jak normalny
czytelnik, który w końcu przeczytaną przez siebie książkę zna równie powierzchownie, jak lecący samolotem
pasażer krajobraz, nad którym leci samolot. Nie postrzega nawet zarysu terenu. A dzisiaj wszyscy czytają
wszystko w locie, czytają wszystko, niczego nie znają. Ja, wszedłszy do książki, zaraz się do niej wprowadzam,
proszę sobie wyobrazić, zapieram się rękami i nogami i siłą trzeba mnie z niej wyrywać, wkraczam na dwie,
trzy strony tekstu filozoficznego, tak jakbym wkraczał na jakiś teren, w przyrodę, na terytorium państwa, część
świata, niech panu będzie, aby w ową część świata wedrzeć się nie zaledwie niecałą siłą i niecałym sercem, lecz
całkowicie, aby ją zbadać, a następnie, po zbadaniu jej tak gruntownym, jak to tylko jest w mojej mocy — móc
dojść do konkluzji o Całości. Kto wszystko czyta, niczego nie pojął, powiedział. Nie trzeba koniecznie czytać
całego Goethego, całego Kanta, niekoniecznie też całego Schopenhauera —wystarczy parę stron Wertera, parę
stron Powinowactw z wyboru, a więcej już wiemy o obu tych książkach, niż gdybyśmy je przeczytali od deski
do deski, co tak czy inaczej i tak pozbawia nas czystej przyjemności. Zdobycie się jednak na owo drastyczne
samoograniczenie wymaga wiele odwagi i tyle siły ducha, że człowiek niezmiernie rzadko może ją w sobie
znaleźć, i my sami rzadko ją w sobie znajdujemy; człowiek czytający jest ohydnie żarłoczny, jak mięsożerca, i
jak mięsożerca psuje sobie żołądek, zdrowie w ogóle, i psuje sobie głowę wraz z całą duchową egzystencją.
Nawet rozprawę filozoficzną lepiej rozumiemy nie wtedy, gdy pożremy ją doszczętnie w Całości za jednym
zamachem, tylko wtedy, gdy wybierzemy sobie jeden szczegół, od którego wychodząc, w szczęśliwym
wypadku dotrzemy do Całości. Szczyt przyjemności dają nam przecież fragmenty, tak jak i w życiu osiągamy
szczyt przyjemności, przyglądając mu się we fragmentach, a jaką grozę budzi w nas Całość i w gruncie rzeczy
też to, co doskonałe, kompletne. Dopiero kiedy w szczęśliwym wypadku zdołamy sprowadzić Całość, to, co
kompletne, dokonane, do fragmentu, przystąpiwszy do lektury, możemy osiągnąć wyżyny, w pewnych
okolicznościach wręcz szczyty rozkoszy. Nasza epoka jako Całość od dawna jest już przecież nie do
wytrzymania, powiedział, jest znośna tylko wtedy, kiedy widzimy ją we fragmencie. Całość i skończona
perfekcja są dla nas nieznośne, powiedział. Tak samo w gruncie rzeczy nieznośne są dla mnie wszystkie te
obrazy, tu, w Kunsthistorisches Museum, uczciwie mówiąc, są dla mnie okropne. Żeby je móc znieść, na
każdym z nich i w każdym szukam tak zwanego kardynalnego błędu, procedura ta zawsze, jak dotąd,
prowadziła mnie do mojego celu, a mianowicie, by każde z tych tak zwanych skończonych, perfekcyjnych dzieł
sztuki sprowadzić do fragmentu, powiedział. Skończona perfekcja nie tylko nieprzerwanie grozi nam zagładą,
lecz wręcz tę zagładę na nas sprowadza, wszystko to, co opatrzone mianem arcydzieła, wisi tutaj na ścianach,
powiedział. Wychodząc od tego, że doskonała perfekcja, że Całość w ogóle nie istnieje, posuwam się o krok za
każdym razem, kiedy tylko każde wiszące tu na ścianie tak skończone perfekcyjnie dzieło sztuki sprowadzę do
fragmentu, szukając, dopóki się w nim nie doszukam, w tymże dziele sztuki, jakiegoś kardynalnego błędu,
punktu rozstrzygającego o klęsce artysty, który je stworzył. I w każdym z tych obrazów, z tych tak zwanych
arcydzieł, odnajdywałem i odkrywałem zawsze jakiś kardynalny błąd, potrafiłem doszukać się klęski jego
twórcy. I przez ponad trzydzieści lat sprawdzała się ta moja, haniebna, pomyśli pan może, rachuba. Żadne z
tych arcydzieł światowej sławy, obojętnie czyje, nie jest w rzeczy samej całe i doskonałe. I to mnie uspokaja,
powiedział. To mnie w gruncie rzeczy uszczęśliwia. Tylko wciąż na nowo przekonując się, że Całość nie
istnieje, że nie ma skończonej perfekcji, jesteśmy w stanie żyć dalej. Całość i Perfekcja są dla nas nie do
wytrzymania. Musimy pojechać do Rzymu i stwierdzić, że Bazylika św. Piotra to tandetne bezguście, zaś ołtarz
Berniniego jest debilny architektonicznie, powiedział. Papieża musimy ujrzeć twarzą w twarz i stwierdzić
osobiście, że koniec końców również i on jest równie groteskowym bezradnym człowiekiem, jak wszyscy inni
— żeby móc wytrzymać. Musimy słuchać Bacha i usłyszeć, jak Bach ponosi klęskę, Beethovena słuchać i
usłyszeć, jak Beethoven ponosi klęskę, nawet Mozarta słuchać i usłyszeć, jak i Mozart ponosi klęskę. I tak samo
należy postępować z tak zwanymi wielkimi filozofami, nawet jeśli są oni naszymi ukochanymi artystami ducha,
powiedział. Pascala nie kochamy przecież dlatego, że jest wielkim dokonaniem, tylko dlatego, że w gruncie
rzeczy jest tak bezradny, tak samo Montaignea kochamy ze względu na jego całe życie, poszukującą, choć
nieznajdującą bezradność, i Voltairea z powodu jego bezradności. W ogóle przecież kochamy filozofię i ogólnie
całą humanistykę w sumie jedynie dlatego, że jest tak bezradna. Tak naprawdę to kochamy tylko te książki,
które nie są Całością, które są chaotyczne, bezradne. Tak jest z wszystkimi i z każdym z osobna, powiedział
Reger, także jakiś człowiek szczególnie nas pociąga tylko dlatego, że jest bezradny i że nie jest cały, dlatego, że
jest chaotyczny, a nie doskonały. Dobrze, powiadam, El Greco, pięknie, niech będzie, ale ten poczciwiec nie
potrafił namalować ręki, pięknie, powiadam, Veronese, niech będzie, ale ten poczciwiec nie potrafił namalować
naturalnej twarzy. A to, co powiedziałem dzisiaj panu o fudze? powiedział wczoraj, żaden z tych
kompozytorów, nie wyłączając największych, nie skomponował skończonej fugi, nawet Bach, który był
przecież uosobieniem spokoju, kompozytorem najczystszej przejrzystości. Nie istnieje żaden skończony obraz,
żadna skończona książka, żaden skończony utwór muzyczny, powiedział Reger, taka jest prawda i prawda ta
pozwala umysłom takim jak mój, które przecież dożywotnio są wyłącznie umysłami w rozpaczy, trwać w ist-
nieniu. Głowa powinna być głową, która szuka, szuka błędów, głową szukającą błędów ludzkości, poszukującą
klęski głową. Ludzka głowa jedynie wtedy, gdy poszukuje błędów ludzkości, jest ludzką głową. Ludzka głowa
nie jest ludzką głową, dopóki nie wyruszy na poszukiwanie błędów ludzkości, powiedział Reger. Dobra głowa
to głowa w poszukiwaniu błędów ludzkości, wyjątkowa głowa to głowa, która te błędy ludzkości znajduje,
natomiast genialna głowa to głowa, która na te odnalezione błędy po ich znalezieniu zwraca uwagę tudzież
wszelkimi dostępnymi jej środkami owe błędy ukazuje. W tym sensie również, powiedział Reger, sprawdza się
zawsze przecież wypowiadane bez głowy powiedzenie szukajcie, a znajdziecie. Kto tu, w tym muzeum, w
setkach tych tak zwanych arcydzieł szuka błędów, ten je i znajdzie, powiedział Reger. Powiadam panu: nie ma
w tym muzeum jednego dzieła bez błędu. Może się pan z tego podśmiewać, powiedział, może to pana
przestraszyć, mnie osobiście to uszczęśliwia. Nie bez powodu przecież już od ponad trzydziestu lat przychodzę
tu, do Kunsthistorisches Museum, a nie vis a vis do Naturhistorisches Museum. Siedział wciąż na ławce, w
czarnym kapeluszu na głowie, praktycznie w bezruchu, było jasne, że dawno już przestał wpatrywać się w
Siwobrodego mężczyznę i że teraz wpatrywał się w coś zupełnie innego, z tyłu za Siwobrodym mężczyzną, nie
w Tintoretta, tylko w coś daleko poza murami muzeum, w czasie, kiedy ja obserwowałem wprawdzie Regera i
Siwobrodego mężczyznę, ale przecież z tyłu widziałem innego Regera, który wczoraj wyjaśniał mi fugi. Tak
często słuchałem, jak mi wyjaśniał fugi, że wczoraj niespecjalnie chciało mi się słuchać go uważnie, podążałem
wprawdzie za tym, co mówi, co zresztą było wielce interesujące, przykładowo o próbach z formą fugi u
Schumanna, ale myślami byłem już gdzie indziej. Widziałem Regera siedzącego na ławce, a za nim
Siwobrodego mężczyznę, widziałem też Regera, który raz jeszcze próbował wyjaśnić mi sztukę fugi, z jeszcze
większym entuzjazmem niż uprzednio, słysząc jednocześnie, co mówił Reger wczoraj, i naraz ujrzałem też
moje dzieciństwo i usłyszałem głosy mojego dzieciństwa, głosy rodzeństwa, głos matki, głosy dziadków na wsi.
Jako dziecko byłem na wsi całkiem szczęśliwy, choć szczęśliwszy byłem jednak w mieście, tak jak i później, no
i tak jak i teraz jestem dużo szczęśliwszy w mieście niż na wsi. Tak jak zawsze znacznie szczęśliwszy byłem w
sztuce niż w naturze, w naturze przez całe życie czułem się nieswojo, sztuka zawsze dawała mi osłonę. Już w
dzieciństwie, które dane mi było spędzić w dużej mierze pod opieką dziadków ze strony matki i w którym
naprawdę byłem w sumie szczęśliwy, czułem się osłonięty, czułem, że jestem w dobrych rękach w tak zwanym
świecie sztuki, a nie w naturze, która wprawdzie mnie zawsze wprawiała w zdumienie, ale której w równym
stopniu się lękałem, do dziś się to nie zmieniło, ani na moment nie czuję się u siebie w naturze, zawsze
natomiast — w świecie sztuki, najbardziej osłonięty — w świecie muzyki. Jak tylko sięgam pamięcią, niczego
w świecie nie wielbiłem bardziej niż muzyki, pomyślałem, a moje oczy, przechodząc przez Regera poza mury
muzeum, patrzyły w moje dzieciństwo. Nadal uwielbiam to patrzenie w dawno minione dzieciństwo, oddaję się
mu z prawdziwym zapamiętaniem i wykorzystuję je, kiedy tylko mogę, żebym tak zawsze mógł patrzeć we
własne dzieciństwo, wciąż sobie myślę. A jakie było dzieciństwo Regera, pomyślałem, niewiele o nim wiem, w
kwestii dzieciństwa Reger nie jest zbyt rozmowny. A Irrsigler? Niechętnie o nim mówi, niechętnie w nie patrzy.
Koło południa przychodzi do muzeum coraz więcej grup, ostatnimi czasy szczególnie liczne są grupy
wschodnioeuropejskie, wiele razy z rzędu widziałem grupy z Gruzji, pędzone po galerii przez przewodników
mówiących po rosyjsku, pędzone jest tu właściwym słowem, grupy te bowiem nie tyle przez muzeum przecho-
dzą, ile pędzą na wyścigi, niczym się nie interesując, zbyt wyczerpane natłokiem dotychczasowych wrażeń z
podróży do Wiednia. W ubiegłym tygodniu obserwowałem mężczyznę z Tyfusu, który odłączył się od
kaukaskiej grupy i sam chciał obejść muzeum, jak się okazało, malarza, który zapytał mnie o Gainsborough,
skwapliwie wyjaśniłem mu, gdzie znajdzie Gainsborough. W końcu, kiedy jego grupa opuściła już muzeum,
podszedł do mnie, by zapytać o drogę do hotelu Wandl, w którym zatrzymała się jego grupa. Spędził pół
godziny przed Okolicami Suffolk, ani przez chwilę nie myśląc o grupie, jest, powiedział, pierwszy raz w
Europie Środkowej i po raz pierwszy widzi Gainsborough w oryginale. Ten Gainsborough, powiedział dziwnie
poprawnym niemieckim, jest głównym punktem jego podróży, po czym odwrócił się i wyszedł z muzeum.
Chciałem pomóc mu w poszukiwaniu hotelu Wandl, ale odmówił. Młody, może trzydziestoletni malarz z Tyflisu
wyjeżdża z grupą do Wiednia, ogląda Okolice Suffolk i mówi, że głównym punktem jego podróży jest
obejrzenie Okolic Suffolk Gainsborough. Fakt ten nastroił mnie refleksyjnie na resztę popołudnia, aż do
wieczora. Jak ten malarz z Tyfusu maluje? zastanawiałem się przez cały czas, a w końcu, uznawszy to za
bezsensowne, przestałem. Ostatnimi czasy do Kunsthistorisches Museum przychodzi więcej Włochów niż
Francuzów, więcej Anglików niż Amerykanów. Obdarzeni wrodzonym zrozumieniem sztuki, Włosi zachowują
się zawsze tak, jakby od urodzenia wprowadzeni byli w arkana sztuki. Francuzi przemierzają muzeum raczej ze
znudzeniem, Anglicy sprawiają wrażenie, jakby wszystko znali i o wszystkim wiedzieli. Rosjanie są pełni
podziwu. Polacy przyglądają się wszystkiemu wyniośle. Niemcy w Kunsthistorisches Museum, przechodząc
przez sale, wpatrują się cały czas w katalog, wyjątkowo tylko w wiszące na ścianach oryginały, wczepiwszy się
w ten katalog, z nosem w katalogu przechodzą przez muzeum, dopóki nie dotrą do ostatniej strony tego
katalogu, to znaczy dopóki nie wyjdą z muzeum na ulicę. Austriaków, zwłaszcza wiedeńczyków, niewielu
zagląda do Kunsthistorisches Museum, wyjąwszy tysiące uczniów, którzy całymi klasami przychodzą, rok w
rok muszą odbębnić obowiązkową wycieczkę do Kunsthistorisches Museum. Wycieczki szkolne oprowadzają
po muzeum nauczyciele i nauczycielki, ze zgubnym wprost wpływem na uczniów, nauczyciele bowiem na
każdej wycieczce do Kunsthistorisches Museum swoim belferskim ograniczeniem tępią w uczniach wszelką
wrażliwość na malarstwo i jego twórców. Tępy, jak to na ogół bywa, nauczyciel bardzo szybko zabija u
powierzonych mu uczniów wszelką wrażliwość, nie tylko na sztukę malarską, zaś owa wycieczka do muzeum,
po którym nauczyciele ciągną swoje, że tak powiem, niewinne ofiary, wskutek tępoty nauczycielskiej, wskutek
tego ich tępego gadulstwa, dla każdego na ogół ucznia okazuje się jego ostatnią wizytą w muzeum w ogóle. Raz
jeden poszedłszy z nauczycielami do Kunsthistorisches Museum, uczniowie nie pójdą już tam ani razu do końca
życia. Pierwsza wizyta dla tych młodych ludzi, i to wszystkich, jest jednocześnie ostatnią w ogóle. Tymi
wizytami nauczyciele niszczą na zawsze u powierzonych im uczniów wszelkie zainteresowanie sztuką, takie są
fakty. Nauczyciele psują uczniów, taka jest prawda, to fakt znany już od wieków, zwłaszcza nauczyciele
austriaccy od samego początku psują uczniom gust w sztuce; młodzi ludzie, i to wszyscy, są przecież
początkowo otwarci na wszystko, a zatem i na sztukę, wszakże nauczyciele doszczętnie wybijają im sztukę z
głowy; i dziś jeszcze w większości tępogłowi nauczyciele austriaccy bezwzględnie rozprawiają się z tęsknotą za
sztuką u własnych uczniów, za artyzmem w ogóle, którym początkowo całkiem naturalnie zafascynowani są i
zachwyceni ci młodzi ludzie. Nauczyciele jednak, drobnomieszczańscy aż do szpiku kości, instynktownie
występują przeciw owej fascynacji sztuką, zachwytowi nad sztuką u swoich uczniów, spychając sztukę i artyzm
w ogóle na własny poziom przygnębiająco głupiego dyletantyzmu i redukując w szkole sztukę i wszystko w
ogóle, co łączy się ze sztuką, do ohydnych gierek na prostackim flecie tudzież tak ohydnych, jak partackich
chóralnych pień, co musi być dla uczniów odrażające. W ten sposób nauczyciele już na samym początku
wzbraniają uczniom dostępu do sztuki. Nauczyciele nie wiedzą, czym jest sztuka, a zatem i swoim uczniom nie
są w stanie powiedzieć, ani ich nauczyć, czym jest sztuka, nie wprowadzają ich w sztukę, tylko z niej
wyprowadzają, z całym tym ohydnym sentymentalnym wokalno instrumentalnym artystycznym geszeftem,
który dla uczniów musi być odrażający. Nie ma równie taniego gustu w sztuce, jak gust nauczycielski. Już w
podstawówce nauczyciele psują smak artystyczny uczniów, od samego początku wypędzają swoich uczniów ze
sztuki, zamiast im sztukę, a zwłaszcza muzykę, objaśnić i obrócić w radość życia. Nauczyciele wszak nie tylko
sztukę udaremniają i unicestwiają, lecz w sumie przecież nauczyciele zawsze udaremniali życie i egzystencję w
ogóle, zamiast młodych ludzi nauczyć życia, rozszyfrować je dla nich, sprawić, by rozwinęli w życiu faktycznie
niewyczerpane bogactwo własnego charakteru, zabijają je w nich, czynią wszystko, by je w nich zabić. Nasi
nauczyciele to w większości żałosne kreatury, których zadanie życiowe polega, jak się wydaje, na tym, żeby
barykadować młodym ludziom życie, a w końcu wpędzić ich w ciężką depresję na całe życie. Do zawodu
nauczycielskiego garną się też przecież wyłącznie sentymentalne i perwersyjne półgłówki z niższej warstwy
klasy średniej. Nauczyciele to bezwolni pomagierzy państwa, a tam, gdzie, tak jak w wypadku tego tu
dzisiejszego państwa austriackiego, ma się do czynienia z państwem pod względem duchowym i moralnym
kompletnie kalekim, państwem, które uczy wyłącznie zdziczenia i zepsucia tudzież groźnego dla ogółu chaosu,
naturalnie również nauczyciele są kalecy duchowo i moralnie, zdziczali, zepsuci i chaotyczni. To katolickie
państwo nie ma pojęcia o sztuce, nie mają go zatem i nauczyciele w tym państwie, wręcz muszą go nie mieć, to
jest najbardziej deprymujące. Nauczyciele ci uczą tego, czym jest owo katolickie państwo, do nauki czego owo
państwo ich wynajmuje: ciasnogłowia i brutalności, niegodziwości i nikczemności, niecności i chaosu. Po
swoich nauczycielach uczniowie nie powinni niczego oczekiwać oprócz zakłamania owego katolickiego
państwa i katolickiej władzy państwowej, pomyślałem, obserwując Regera, a jednocześnie poprzez
Siwobrodego mężczyznę Tintoretta patrząc ponownie w moje dzieciństwo. Sam miałem przecież takich
okropnych nauczycieli bez skrupułów, wpierw nauczycieli wiejskich, potem miejskich, wciąż na zmianę
miejskich i wiejskich nauczycieli, i przez wszystkie te lata wszyscy ci nauczyciele mnie niszczyli, jeszcze nawet
dobrze w średnim wieku, na dziesiątki lat naprzód zniszczyli mnie owi nauczyciele, jak myślę. I mnie, a także
mojemu pokoleniu, dali tylko i wyłącznie obrzydliwości państwa tudzież zepsutego i zniszczonego przez to
państwo świata. I mnie dali tylko i wyłącznie ohydę tego państwa tudzież przez owo państwo skalanego świata.
I mnie, podobnie jak młodym ludziom dzisiaj, przekazywali jedynie swoją bezrozumność, niezdolność, swoją
tępotę, bezduszność. I mnie nauczyciele przekazali jedynie swoją niezdolność, myślę. I nie nauczyli mnie
niczego prócz chaosu. Z góry na dziesiątki lat i we mnie z najwyższą bezwzględnością wszystko to zniszczyli,
co od urodzenia istniało we mnie po to, bym się rozwinął, z całym potencjałem mojej inteligencji, w zgodzie z
moim wewnętrznym światem. Sam też miałem takich grozę budzących, ciasnogłowych nauczycieli łajdaków,
którzy mają w pogardzie człowieka i świat ludzki, w absolutnej pogardzie, w myśl zadekretowanego przez
państwo pojęcia, a mianowicie, że dla celów państwa należy kategorycznie zdławić i złamać, a ostatecznie i
uśmiercić naturę u świeżych młodych ludzi. I ja miałem takich nauczycieli perwersyjnie dmuchających we flet
tudzież brzdąkających perwersyjnie na gitarze, którzy zmuszali mnie do nauczenia się na pamięć idiotycznego
szesnastozwrotkowego wiersza Schillera, co było w moim odczuciu najstraszniejszą karą. I ja miałem takich
nauczycieli, stosujących przeciw bezsilnym uczniom metodę skrytej pogardy dla człowieka, tych pokazujących
palcem sentymentalno-patetycznych, bezwolnych pomagierów państwa. I ja miałem tych debilnych
pośredników państwowych, którzy mnie wiele razy na tydzień kijem leszczynowym bili po rękach, dopóki nie
obrzmiały, i ciągnęli za uszy, podnosząc głowę do góry, tak że kiedy byłem sam, nie mogłem powstrzymać się
od konwulsyjnego płaczu. Dzisiaj nauczyciele nie ciągną już za uszy, nie biją po palcach leszczynowym kijem,
lecz są równie bezduszni; patrząc na nauczycieli, którzy przeciągają z uczniami po muzeum przed tak zwanymi
dawnymi mistrzami, jedynie to dostrzegam, to ci sami, myślę, których i ja miałem, ci sami, którzy zniszczyli
mnie na całe życie i na całe życie unicestwili. I tak ma być, tak jest, mówią nauczyciele i nie tolerują
najmniejszego sprzeciwu, ponieważ to katolickie państwo nie toleruje najmniejszego sprzeciwu, nie
pozostawiając swym uczniom niczego, a już na pewno niczego własnego. Tych uczniów szpikuje się wyłącznie
państwowym śmieciem, tylko to im się wpycha do głowy, jak gęsiom kukurydzę, i zapycha się ich głowy tym
państwowym śmieciem, dopóki te głowy się nie zaduszą. Państwo myśli, że dzieci są dziećmi państwa, i
zgodnie z tą myślą postępuje, już od wieków wywierając tu swój niszczący wpływ. Tak naprawdę to państwo
rodzi dzieci, tylko państwu rodzą się dzieci, taka jest prawda. Wolne dziecko nie istnieje, istnieje tylko dziecko
państwowe, państwo może z nim robić, co tylko zechce, to państwo wydaje dzieci na świat, matkom wmawia
się tylko, że wydają na świat dzieci, to z brzucha państwa wychodzą dzieci, taka jest prawda. Rok w rok z
brzucha państwa wychodzą setki tysięcy państwowych dzieci, taka jest prawda. Z państwowego brzucha
wychodzą na świat państwowe dzieci i idą do państwowej szkoły, gdzie na naukę biorą je państwowi
nauczyciele. Państwo rodzi swoje dzieci w państwo, taka jest prawda, państwo rodzi swoje dzieci w państwo i
nigdy już ich nie wypuści. Gdziekolwiek spojrzeć, widzi się same dzieci państwowe, państwowych uczniów,
państwowych robotników, państwowych urzędników, państwowych starców, państwowe trupy, taka jest prawda.
Państwo produkuje wyłącznie państwowych ludzi i daje im istnieć, taka jest prawda. Nie ma już ludzi
naturalnych, są już tylko ludzie państwowi, zaś tam, gdzie jeszcze są naturalni ludzie, prześladuje się ich,
zastrasza na śmierć albo robi się z nich państwowych ludzi. Dzieciństwo miałem równie piękne, jak okropne i
okrutne, myślę, w dzieciństwie u dziadków mogłem być naturalnym, natomiast w szkole musiałem być
państwowym człowiekiem, w domu u dziadków byłem naturalnym, w szkole byłem państwowym, przez pół
dnia byłem naturalnym, przez pół dnia byłem państwowym człowiekiem, przez pół dnia, czyli po południu
byłem naturalnym, a przez to i szczęśliwym, przez pół dnia, czyli przed południem byłem państwowym, a przez
to i nieszczęśliwym człowiekiem. Po południu byłem najszczęśliwszym, przed południem jednakże
najnieszczęśliwszym człowiekiem, jakiego można sobie wyobrazić. Przez długie lata byłem po południu
najszczęśliwszym, przed południem najnieszczęśliwszym człowiekiem w świecie, myślę. W domu u dziadków
byłem człowiekiem naturalnym szczęśliwym, w szkole w miasteczku nienaturalnym nieszczęśliwym. Schodząc
na dół do miasteczka, szedłem w nieszczęście (państwowe!), wchodząc na górę do dziadków, do domu, szedłem
w szczęście. Wchodząc do dziadków, wchodziłem w naturę i szczęście, schodząc do miasteczka i do szkoły,
schodziłem w antynaturę i nieszczęście. Z samego rana wkraczałem prosto w nieszczęście, w południe zaś bądź
wczesnym popołudniem wracałem w szczęście. Szkoła to państwowa szkoła, w której młodych ludzi zamienia
się w ludzi państwowych, to znaczy w nic innego niż bezwolnych pomagierów państwa. Schodząc do szkoły,
wchodziłem w państwo, a ponieważ państwo gładzi człowieka, szedłem do zakładu zagłady ludzi. Przez długie
lata chodziłem tak od szczęścia (dziadków!) do nieszczęścia (państwa!), tam i z powrotem, z natury w
antynaturę i z powrotem, całe moje dzieciństwo niczym innym nie było niż tylko owym tam i z powrotem.
Wzrastałem w tym dziecięcym tam i z powrotem. W tej diabelskiej grze nie wygrała jednak natura, tylko
antynatura, nie dom dziadków, tylko szkoła i państwo. Jak we wszystkich innych, państwo wtłoczyło się we
mnie na siłę, zmuszając do niego, państwa, zrobiło ze mnie państwowego człowieka, człowieka atestowanego,
reglamentowanego, rejestrowanego, trenowanego, zdeprawowanego i zdeprymowanego, jak wszyscy. Patrząc
na ludzi, widzimy tylko ludzi państwowych, sługi państwa, jak to się trafnie określa, nie widzimy ludzi
naturalnych, a jedynie na wskroś wynaturzonych państwowych ludzi, z których zrobiono sługi państwa,
służących zatem przez całe życie państwu, a tym samym przez całe życie służących antynaturze. Patrząc na
ludzi, widzimy tylko ludzi państwowych, czyli antynaturalnych, którzy stali się łupem państwowej tępoty.
Patrząc na ludzi, widzimy tylko wydanego na łup państwa i państwu służącego człowieka, który padł ofiarą
państwa. Ludzie, na których patrzymy, są ofiarami państwa, ludzie, na których patrzymy, są tylko karmą dla
państwa, którą karmione jest owo coraz żarłoczniejsze państwo, niczym innym. Ludzkość jest już tylko
ludzkością państwową i od wieków już, a zatem odkąd istnieje państwo, nie posiada ludzkiego oblicza.
Ludzkość jest dziś już tylko i wyłącznie nieludzka, tak jak państwo, myślę. Dzisiaj człowiek jest już wyłącznie
człowiekiem państwowym, a zatem jest dziś już tylko i wyłącznie unicestwionym człowiekiem i człowiekiem
państwowym, jedynym człowiekiem ludzkomożliwym, myślę. Człowiek naturalny jest już zupełną
niemożliwością, myślę. Gdy patrzymy na stłoczone w wielkich miastach miliony państwowych ludzi, robi się
nam niedobrze, ponieważ gdy patrzymy na państwo, robi się nam niedobrze. Codziennie, kiedy się budzimy, od
tego naszego państwa robi się nam niedobrze, a kiedy wyjdziemy na ulicę, robi się nam niedobrze od tych
państwowych ludzi, którzy owo państwo zaludniają. Ludzkość to gigantyczne państwo, od którego, kiedy
budzimy się, jeśli jesteśmy uczciwi, za każdym razem robi się nam niedobrze. Jak wszyscy ludzie, mieszkam w
państwie, od którego robi mi się niedobrze, kiedy się budzę. Nauczyciele, których mamy, uczą ludzi państwa,
uczą ich strachu i grozy państwa, kłamstw państwa, tylko nie tego, że państwo samo w sobie jest strachem,
zgrozą, kłamstwem. Nauczyciele od wieków biorą uczniów w państwowe kleszcze i całymi latami męczą ich,
męczą i miażdżą przez dziesiątki lat. Na zlecenie państwa nauczyciele ciągają uczniów po muzeach i swoją
tępotą zohydzają im sztukę. No a ta sztuka, tu na tych ścianach, pomyślałem, czymże jest innym niż sztuką
państwową? Reger mówi tylko o sztuce państwowej, kiedy tylko mówi o sztuce, zaś kiedy tylko mówi o tak
zwanych dawnych mistrzach, zawsze mówi tylko o dawnych mistrzach państwowych. Ponieważ sztuka tu na
tych ścianach nie jest przecież niczym innym niż sztuką państwową, przynajmniej tu, w galerii malarstwa
Kunsthistorisches Museum. Wszystkie wiszące tu na ścianach obrazy nie są przecież niczym innym niż
obrazami państwowych artystów. Usłużnych katolickiej sztuce państwowej, nic poza tym, nic więcej. Zawsze
tylko oblicze, jak powiada Reger, ale bez twarzy. Zawsze tylko czoło, ale bez głowy. W sumie tylko zawsze
front na pokaz, nic za nim, zawsze przecież tylko kłamliwe i zakłamane, a nie rzeczywiste i prawdziwe.
Wszyscy ci malarze byli przecież na wskroś artystami państwowymi, którzy podporządkowali się żądzy
schlebiania swoim zleceniodawcom, nawet Rembrandt nie jest tu wyjątkiem, powiada Reger. Niech pan się
przyjrzy Velazquezowi, wyłącznie sztuka państwowa, tak samo Lotto, Giotto, przecież to tylko sztuka
państwowa, tak jak ten straszny pra i prenazista Durer, który na płótnie umieszczał i zabijał naturę, ten
przerażający Durer, jak powiada często Reger, bez reszty bowiem nienawidzi Durera, tego artystycznego
cyzelatora z Norymbergi. Reger określa wiszące tu na ścianach obrazy mianem sztuki na państwowe zlecenie,
do której zalicza się nawet Siwobrody mężczyzna. Tak zwani dawni mistrzowie pracowali zawsze tylko w
służbie państwa lub Kościoła, na jedno wychodzi, mówił często Reger, cesarza czy papieża, hercoga czy
arcybiskupa, stąd bierze się jej nikczemność. Tak jak tak zwany wolny człowiek jest tylko utopią, również tak
zwany wolny artysta zawsze był tylko utopią, to szaleństwo, mówił często Reger. Artyści, tak zwani wielcy
artyści, twierdził Reger, myślę, są ponadto ludźmi najbardziej pozbawionymi skrupułów, znacznie bardziej bez
skrupułów niż politycy. Artyści są najbardziej zakłamani, znacznie bardziej niż politycy, artystyczni artyści są
jeszcze znacznie bardziej zakłamani niż artyści państwowi, wciąż słyszę, jak mi to mówił Reger. Sztuka ta,
odwracając się od świata, zwraca się zawsze ku Wszechmożnemu i możnym tego świata, najmożniejszym,
twierdził często Reger, i na tym polega jej nikczemność. Sztuka ta jest żałosna, nic więcej, znowu słyszę, jak
mówił wczoraj Reger, obserwując go dzisiaj z sali Sebastiana. Czemu właściwie malarze malują, kiedy jest
jeszcze natura? zastanawiał się wczoraj ponownie Reger. Nawet najbardziej wyjątkowe dzieło sztuki to przejaw
żałosnego trudu, całkowicie bez celu i sensu, żeby imitować naturę, ba, małpować, powiedział. Czymże jest
namalowana przez Rembrandta twarz jego matki wobec faktycznej twarzy mojej matki? pytał dalej. Czym są
naddunajskie łąki, po których mogę sam chodzić i na które mogę sam patrzeć, wobec namalowanych?
powiedział. Nie ma dla mnie większej obrzydliwości, powiedział wczoraj, niż namalowane towarzystwo.
Malarstwo towarzyskie, nic innego, powiedział. Ludzie mówią utrwalić, udokumentować, ale przecież
utrwalone i udokumentowane zostaną, jak wiadomo, jedynie zakłamanie i nieprawda, tylko to, co nieprawdziwe
i zakłamane zostanie utrwalone i udokumentowane, potomność ma na tych ścianach tylko nieprawdę i
zakłamanie, tylko nieprawda i zakłamanie są w książkach zostawionych nam przez tak zwanych wielkich
pisarzy, tylko nieprawda i zakłamanie na wiszących tu na ścianach obrazach. Ten, który tu wisi na ścianie, to
przecież w żaden sposób nie ten, którego malował malarz, powiedział wczoraj Reger. Ten, który tu wisi na
ścianie, to nie jest ten, który żył, powiedział. Powie pan, rzecz jasna, powiedział, takie jest spojrzenie artysty,
który ten obraz namalował, dobrze, niech będzie, choć przecież to spojrzenie zakłamane, i tak jest to,
przynajmniej jeśli idzie o obrazy w tym muzeum, zawsze tylko katolickie spojrzenie państwowe danego artysty,
wszystko bowiem, co zostało tu powieszone, to przecież wyłącznie katolicka sztuka państwowa, nic innego, a
przez to również, muszę to powiedzieć, sztuka niegodziwa, niechby i była tak wspaniała, za jaką chce uchodzić,
a i tak przecież pozostanie tylko niegodziwą sztuką katolicko państwową. Tak zwani dawni mistrzowie,
zwłaszcza jeżeli wielu z nich oglądać po kolei, to znaczy oglądać po kolei ich dzieła, są jedynie pasjonatami
zakłamania, którzy narzucili się i zaprzedali katolickiemu państwu, to znaczy narzucili się i zaprzedali
katolicko-państwowemu gustowi, oświadczył Reger. Tym samym mamy tu do czynienia wyłącznie z na wskroś
deprymującą katolicką historią sztuki, z do głębi deprymującą katolicką historią malarstwa, która tematy dla
siebie zawsze tylko znajdowała w niebie i w piekle, i na tym się kończyło, nigdy na ziemi, powiedział. Malarze
ci nigdy nie malowali tego, co powinni byli malować, tylko to, co im zlecono, bądź to, co przysporzyło im
pieniędzy lub sławy albo na nie naprowadziło, powiedział. Malarze ci, wszyscy ci dawni mistrzowie, od których
najczęściej zbiera mi się bardziej niż od czegokolwiek innego na wymioty i od których zawsze miałem mdłości,
powiedział, służyli zawsze tylko jednemu panu, nigdy sobie samym, a tym samym ludzkości. Zawsze przecież
malowali wywiedziony przez nich z siebie udawany obłudny świat, po którym obiecywali sobie pieniądze i
sławę, wszyscy malowali, mając tylko to na oku, z żądzy pieniędzy i z żądzy sławy, nie dlatego, że chcieli być
malarzami, dlatego wyłącznie, że chcieli zdobyć sławę bądź pieniądze, bądź i pieniądze, i sławę. W Europie
zawsze swoje obrazy wciskali w katolicką rękę 1 zdawali się na łaskę swego katolickiego boga tudzież
katolickich bożyszczy. Każde pociągnięcie pędzla u owych tak zwanych dawnych mistrzów, choćby naznaczone
geniuszem, to kłamstwo, powiedział. Wczoraj nazwał tych z gruntu znienawidzonych — ale przecież i zawsze,
przez całe jego żałosne życie dla niego fascynujących — malarzy upiększaczami świata. Bigoteryjni pomocnicy
dekoratorzy wysoko postawionego europejsko katolickiego doborowego towarzystwa, nic poza tym — ci dawni
mistrzowie, zobaczy pan to na najdrobniejszej plamce, bez najmniejszego zażenowania naniesionej przez tych
artystów na płótno, drogi panie Atzbacher, powiedział. Trzeba, rzecz jasna, przyznać, że jest to wielki kunszt
malarski, powiedział wczoraj, ale niech pan nie zapomni przy tym wspomnieć lub chociaż pomyśleć w duchu,
że jest to haniebny kunszt malarski, a jego haniebność bierze się z jego religijnego charakteru, i to właśnie jest
najwstrętniejsze. Kiedy przez godzinę posiedzi pan, tak jak ja przedwczoraj, przed Mantegną, nagle stwierdzi
pan, że najchętniej zerwałby tego Mantegnę po prostu ze ściany, naraz bowiem zaczyna on się panu jawić jako
olbrzymia malarska niegodziwość. Albo kiedy odstał już pan jakiś czas przed Bilivertim lub Campagnolą.
Ludzie ci malowali przecież tylko po to, żeby przeżyć, żeby zarobić pieniądze i żeby pójść do nieba, bo
przecież nie do piekła, którego przez całe życie jak ognia się bali, choć niby głowy mieli pojętne, to niestety
również byli słabego charakteru. Malarze w ogóle nie mają dobrego charakteru, wręcz przeciwnie, zawsze mają
zły charakter, dlatego też w gruncie rzeczy zawsze mieli bardzo zły gust, powiedział wczoraj Reger, nie
znajdzie pan choćby jednego tak zwanego wielkiego artysty malarza, czy tez, powiedzmy, tak zwanego
dawnego mistrza, który byłby dobrego charakteru i zarazem miał też dobry gust, przy czym dobry charakter
znaczy tu dla mnie po prostu nieprzekupny. Wszyscy ci artyści byli jako dawni mistrzowie przekupni, przez to
tak odstręczająca jest dla mnie ich sztuka, oświadczył Reger. Wszystkich ich rozumiem, ale są oni dla mnie do
głębi odstręczający. Do wszystkiego, co namalowali, mam głęboki wstręt, do wszystkiego, co tutaj wisi na
ścianach, często o tym myślę, powiedział wczoraj, a mimo to już od wielu lat wciąż to studiuję, nie mogę się
powstrzymać. Najstraszliwsze jest to, powiedział wczoraj, że wszyscy ci dawni mistrzowie są mi wstrętni, a
mimo to wciąż nieprzerwanie ich studiuję. Ale są odrażający, to całkiem oczywiste, powiedział wczoraj. Owi
dawni mistrzowie, jak nazywa ich się od stuleci, wybronią się tylko wtedy, kiedy ktoś przyjrzy im się
powierzchownie, jeżeli przyjrzymy się im wnikliwie, stopniowo zaczną tracić blask, w końcu zaś kiedy rzeczy-
wiście ich przestudiujemy, prawdziwie, to znaczy jak najgruntowniej, przez dłuższy czas, rozpadną się na
naszych oczach na szczątki, zostawiając po sobie w naszej głowie jedynie mdły, najczęściej też przykry
posmak. Największe, najwybitniejsze dzieło sztuki pozostaje nam w głowie w końcu tylko jako stek
niegodziwości i kłamstwa, ciążący w niej jak ochłap mięcha w brzuchu. Dzieło sztuki fascynuje nas
początkowo, po to by na końcu okazać się już tylko śmiechu warte. Kiedy zada sobie pan trud i znajdzie czas na
to, by przeczytać Goethego wnikliwiej niż zazwyczaj i z o wiele większą niż zazwyczaj intensywnością, tudzież
z o wiele większą niż zazwyczaj zuchwałością, to, co pan przeczytał, w końcu wyda się jedynie śmiechu warte,
obojętnie co, wystarczy, żeby czytał to pan częściej niż zazwyczaj, a niechybnie okaże się śmiechu warte, nawet
największa mądrość stanie się w końcu głupotą. Biada panu, jeżeli czyta pan wnikliwiej, zrujnuje pan sobie
wszystko, co czyta. Obojętnie co pan czyta, i tak w końcu okaże się to śmiechu warte i będzie w końcu całkiem
bez wartości. Niech się pan wystrzega wnikliwego patrzenia na dzieła sztuki, powiedział, wszystko sobie pan
bez wyjątku obrzydzi, nawet to, co najbardziej pan wielbi. Niech pan się zbyt długo nie przygląda jakiemuś
obrazowi, niech pan nie czyta książki zbyt wnikliwie, utworu muzycznego niech pan nie słucha zbyt
intensywnie, wszystko pan sobie zniszczy, również to, co dla pana najpiękniejsze, najpożyteczniejsze w świecie.
Niech pan czyta to, co pan uwielbia, ale niech pan w to nie wnika totalnie, niech pan słucha tego, co pan
uwielbia, ale niech pan nie słucha tego totalnie, niech pan ogląda to, co pan uwielbia, ale totalnie niech pan tego
nie ogląda. Ponieważ ja zawsze wszystko oglądałem totalnie, zawsze tylko totalnie słuchałem, wszystko zawsze
totalnie czytałem, a przynajmniej zawsze usiłowałem totalnie słuchać, wszystko totalnie czytać i oglądać,
ostatecznie wszystko do końca sobie obrzydziłem, całkowicie obrzydziłem sobie przez to sztuki piękne, całą
muzykę i całą literaturę, powiedział wczoraj. Tak jak w końcu sobie ostatecznie tą metodą obrzydziłem cały
świat, po prostu wszystko sobie obrzydziłem. Latami wszystko sobie po prostu obrzydzałem, najbardziej żałuję,
że i własną żonę sobie obrzydziłem. Latami, powiedział, mogłem istnieć w i dzięki tej metodzie obrzydzania.
Teraz wiem jednak, że jeżeli chcę dalej żyć, nie wolno mi czytać ani słuchać, ani patrzeć, ani przyglądać się
totalnie. To sztuka nie czytać totalnie, totalnie nie słuchać ani totalnie nie patrzeć czy się nie przyglądać,
powiedział. Jeszcze nie całkiem opanowałem tę sztukę, powiedział, takie już bowiem mam usposobienie, że do
wszystkiego zabieram się totalnie, jak również totalnie wszystko przetrzymuję, tudzież totalnie doprowadzam
do końca, to, powinien pan wiedzieć, jest moim nieszczęściem, powiedział. Latami, przez dziesiątki lat,
chciałem wszystko robić totalnie, to było nieszczęście, powiedział. Ten mechanizm rozkładania, jakże osobisty,
zawsze nakierowany na totalność, powiedział. Dawni mistrzowie nie malowali dla takich jak ja, dla takich jak ja
nie komponowali wielcy dawni kompozytorzy, nie pisali wielcy dawni pisarze, nie dla takich jak ja oczywiście,
nigdy w życiu ktoś taki jak oni nie malowałby, pisał czy komponował dla takiego jak ja, powiedział. Sztukę nie
po to stworzono, by ją oglądać totalnie, czytać totalnie i totalnie jej słuchać, powiedział. Ta sztuka została
stworzona dla mizernej części ludzkości, codziennej, normalnej, tak, przyznaję, dla ludzi łatwowiernych, nic
innego. Weźmy jakiś wspaniały gmach, jakże szybko zmniejsza się, gdy spocznie na nim oko takie jak moje,
choćby najsłynniejszy gmach, akurat wtedy i właśnie dlatego prędzej czy później kurczy się do śmiechu wartej
architekturki. Wiele odbyłem podróży, powiedział, aby zobaczyć wielką architekturę, naturalnie wpierw do
Italii, Grecji i Hiszpanii, jednakże katedry pod moim spojrzeniem niebawem zaczęły się kurczyć do najwyżej
bezradnej, więcej, nawet śmiechu wartej próby przeciwstawienia niebu czegoś w rodzaju drugiego nieba, od
jednej katedry do następnej, wciąż coraz świetniejsze drugie niebo, powiedział, a przecież kończyło się to
partactwem. Zwiedziłem naturalnie największe muzea, i to nie tylko w Europie, przestudiowałem ich zbiory,
niech mi pan wierzy, z największą intensywnością przestudiowałem, no i po niedługim już czasie wydało mi się,
że w tych zbiorach, w tych muzeach zgromadzono tylko namalowaną bezradność, namalowaną nieudolność,
namalowane nieudanie, nic innego, zawarto partacką część świata, wszystko w tych muzeach jest przecież
nieudane i partackie, powiedział wczoraj, wejdzie pan do muzeum, obojętnie którego, i zacznie przyglądać się i
studiować, będzie pan studiować wyłącznie nieudanie i partactwo. Mój Boże, powiedział, Prado, niby
najważniejsze muzeum w świecie, z pewnością, jeśli idzie o dawnych mistrzów, a mimo to zawsze, siedząc
naprzeciw u Ritza i pijąc herbatę, myślę przecież, że również w Prado zgromadzono tylko to, co niedoskonałe,
nieudane, koniec końców wyłącznie śmiechu warte i dyletanckie. Niektórych artystów w pewnych czasach,
kiedy nastanie taka moda, powiedział, nadyma się po prostu do rozmiarów jakiejś niesamowitej sensacji
światowej, a wtedy naraz jakaś nieprzekupna głowa w tę niebywałą sensację światową wbija szpikulec i owa
niebywała sensacja pęka nagle jak balon i staje się sensacją byłą, równie szybko, powiedział. Velazquez,
Rembrandt, Giorgione, Bach, Haendel, Mozart, Goethe, powiedział, tak samo Pascal, Voltaire, same nadęte
niesamowite sensacje. Choćby ten Stifter, powiedział wczoraj, którego sam zawsze tak niesamowicie czciłem,
że przewyższyło to niemal mój kult sztuki, jest przecież, kiedy mu się uważnie przyjrzeć, tak samo złym
pisarzem, jak Bruckner, wnikliwie słuchany, złym kompozytorem, jeśli nie całkowitą miernotą. Stifter pisze
okropnym stylem, w dodatku jeszcze gramatycznie poniżej krytyki, tak samo jak Bruckner w tym swoim
chaosie dzikiego galopu nut, w sędziwym wieku unoszony do tego jeszcze jak młokos religijnym pędem. Przez
długie lata byłem czcicielem Stiftera, ale nie zajmowałem się nim naprawdę precyzyjnie i radykalnie. Kiedy
wreszcie rok temu zająłem się Stifterem precyzyjnie i radykalnie, nie mogłem uwierzyć własnym oczom ani
uszom. Z równie niepoprawną i nieporadną niemczyzną, czy austriacczyzną, niech panu będzie, nie spotkałem
się w lekturze w całym moim intelektualnym życiu, i to akurat u autora, faktycznie dziś słynącego z precyzyjnej
i przejrzystej prozy. Proza Stiftera nie jest w żadnym wypadku precyzyjna, przeciwnie, jest też najmniej
przejrzystą znaną mi proza, aż roi się w niej od wypaczonych obrazów oraz fałszywych i pokrętnych myśli, ja
naprawdę zastanawiam się, skąd bierze się dzisiaj ten bezkrytyczny kult tego prowincjonalnego dyletanta, który
był mimo wszystko inspektorem szkolnym w Górnej Austrii, i to akurat u pisarzy młodych i bynajmniej nie
najmniej znanych i wcale nie niepozornych. Sądzę, że wszyscy oni nigdy Stiftera nie przeczytali naprawdę,
tylko zawsze ślepo wielbili, o Stifterze zawsze tylko słyszeli, ale rzeczywiście nigdy go nie przeczytali tak jak
ja. Kiedy rok temu rzeczywiście przeczytałem Stiftera, tego arcymistrza prozy, za jakiego się go uważa, miałem
wstręt do samego siebie za to, że wcześniej tak go czciłem, tego partacza pismaka wręcz ubóstwiałem.
Czytałem Stiftera w młodości i zachowałem o nim wspomnienie pozostawione przez wrażenia z lektury.
Czytałem Stiftera w wieku dwunastu, potem szesnastu lat, w całkowicie u mnie pozbawionym krytycyzmu
okresie. A potem już nigdy Stiftera ponownie nie zbadałem. W najdłuższych fragmentach jest Stifter w prozie
gadułą nie do wytrzymania, pisze stylem partacza tudzież, co najbardziej naganne, niechluja, poza tym,
doprawdy, to najnudniejszy i najbardziej zakłamany autor, jakiego wydała literatura niemiecka. Proza Stiftera,
znana jako trafna, precyzyjna i przejrzysta, jest w rzeczywistości mętna, bezradna i nieodpowiedzialna, tak po
drobnomieszczańsku sentymentalna tudzież po drobnomieszczańsku nieporadna, że przy lekturze czegoś
takiego jak Witiko czy Mappe meines Urgrossvaters żołądek się człowiekowi wywraca. Akurat Mappe meines
Urgrossvaters to od pierwszego wiersza partacka próba ukazania tej pełnej beztroskich dłużyzn, sentymentalnej,
mdłej prozy, rojącej się od wewnętrznych i zewnętrznych błędów, jako dzieła sztuki, choć to przecież tylko
drobnomieszczańska poroniona tandeta z Linzu, nic poza tym. Nie do pomyślenia zresztą, żeby Linz, ta
drobnomieszczańska prowincjonalna dziura, Linz, który od czasów Keplera pozostaje naprawdę wołającą o
pomstę do nieba dziurą, gdzie jest opera, w której nikt po ludzku nie potrafi zaśpiewać, teatr, w którym nikt nie
potrafi zagrać jak człowiek, gdzie malarze nie potrafią malować, a pisarze pisać, miał naraz z siebie wydać
geniusza, za jakiego przecież powszechnie uważa się Stiftera. Stifter to żaden geniusz, Stifter jest tylko
zasklepionym w sobie filistrem w życiu i równie zasklepionym w pisaniu drobnomieszczańskim zatęchłym
szkolnym belfrem, co to nie potrafił nawet sprostać elementarnym wymaganiom języka, a co dopiero mówić o
umiejętności stworzenia dzieła sztuki, powiedział Reger. W sumie Stifter jest wręcz, powiedział, jednym z
największych rozczarowań artystycznych mojego życia. Co trzecie, w najlepszym wypadku co czwarte zdanie
Stiftera to fałsz, co drugi lub trzeci obraz w jego prozie to katastrofa, esprit Stiftera, przynajmniej w pismach
literackich, to w ogóle sama mierność. Stifter tak naprawdę jest jednym z najbardziej pozbawionych fantazji
pisarzy, jacy kiedykolwiek chwycili za pióro, a jednocześnie jednym z najbardziej anty i apoetyckich. Jednakże
czytelnicy tudzież literaturoznawcy zawsze dawali się na tego Stiftera nabrać. To, że w końcu człowiek sam
odebrał sobie życie, nic nie zmienia w jego absolutnej przeciętności. Nie znam żadnego pisarza na świecie,
który byłby takim dyletantem i partaczem, do tego tak głupio zawziętym jak Sifter, a jednocześnie taką
światową sławą. Podobnie z Antonem Brucknerem, powiedział Reger, przyjechał z Górnej Austrii do Wiednia,
opętany katolicyzmem z powodu perwersyjnego lęku przed Bogiem, i oddał się całkowicie Cesarzowi i Bogu.
Również Bruckner to żaden geniusz. Jego muzyka jest mętna, równie nieprzejrzysta, równie partacka jak proza
Stiftera. Jeśli jednak Stifter jest dziś, ściśle mówiąc, wyłącznie tylko martwą literą germanistów, to Bruckner
porusza wszystkich do łez. Bruckneriański potok dźwięków podbił cały świat, można powiedzieć,
sentymentalizm i zakłamana pompatyczność święcą w Brucknerze triumfy. Jako kompozytor Bruckner jest
równym niechlujem, jak Stifter jako pisarz, obu wspólna jest owa górnoaustriacka niechlujność. Obaj uprawiali
tak zwaną bogobojną, niebezpieczną dla ogółu sztukę, powiedział Reger. Nie, Kepler był zabawnym typem,
powiedział wczoraj Reger, ale nie był przecież żadnym Górnym Austriakiem, tylko pochodził z Wirtembergii.
Adalbert Stifter i Anton Bruckner wyprodukowali koniec końców tylko literackie i muzyczne śmiecie. Kto ceni
Bacha, Handla i Haydna, powiedział, ten musi najoczywiściej w świecie ludzi takich jak Bruckner odrzucić, nie
musi nimi gardzić, ale musi ich odrzucić. Kto ceni Goethego i Kleista, i Noyalisa, i Schopenhauera, ten musi
odrzucić Stiftera, choć też nie musi Stifterem gardzić. Kto wielbi Goethego, nie może jednocześnie wielbić
Stiftera, Goethe nigdy nie unikał trudności, Stifter zawsze szedł na łatwiznę. Najgorsze, powiedział wczoraj
Reger, że właśnie Stifter, straszący w szkole belfer, w dodatku na wysokim belferskim stanowisku, sam pisał z
niechlujnością, która nie uszłaby na sucho żadnemu z jego uczniów. Jedna strona Stiftera pokazana Stifterowi
przez jego własnego ucznia zostałaby przez Stiftera całkowicie pokreślona na czerwono, powiedział, taka jest
prawda. Kiedy zaczynamy czytać Stiftera z czerwonym ołówkiem w ręku, bez końca byśmy mogli poprawiać,
powiedział Reger. Tu nie chwycił za pióro żaden geniusz, powiedział, tylko lichy partacz. Jeżeli istniało w ogóle
pojęcie literatury bezguścia, mętniactwa, sentymentalizmu i bezcelowości, stosuje się ono dokładnie do tego, co
pisał Stifter. Pisanie Stiftera nie jest sztuką, a to, co ma on do powiedzenia, jest obrzydliwie nieuczciwe. Nie bez
powodu Stiftera czytają przede wszystkim znudzone w swoich mieszkaniach, ziewające ze znużenia nudą dnia
żony urzędników i wdowy po nich, powiedział, tudzież pielęgniarki w czasie wolnym
od pracy oraz zakonnice w klasztorze. Ktoś naprawdę myślący nie może czytać Stiftera. Uważam, że ludzie tak
wysoko ceniący sobie Stiftera, niesamowicie wysoko, nie mają o Stifterze żadnego pojęcia. Nasi pisarze,
wszyscy bez wyjątku, mówią i piszą o Stifterze wciąż z entuzjazmem i tak się go zawsze muszą uczepić, jakby
był jakimś pisarskim bożkiem dzisiejszych czasów. Albo to sami idioci, pozbawieni elementarnego gustu w
sztuce i nierozumiejący ani na jotę literatury, albo, co trzeba raczej przyjąć, nigdy nie czytali Stiftera,
powiedział. O Stifterze i Brucknerze proszę mitu nie wspominać, powiedział, w każdym razie nie w związku ze
sztuką i z tym, co ja przez sztukę rozumiem. Jeden zmętniał prozę, powiedział, drugi zmętniał muzykę. Biedna
Górna Austria, powiedział, faktycznie wierzy, że wydała dwóch wielkich geniuszy, tymczasem w
rzeczywistości wyprodukowała tylko dwa bez miary przeceniane niewypały, jednego literackiego, drugiego
muzycznego. Na myśl o tym, że austriackie nauczycielki i zakonnice na swoich katolickich szafkach przy łóżku
postawiły sobie Stiftera jak święty obrazek na chwałę sztuki, obok grzebienia i obok cążków do paznokci u nóg,
oraz na myśl o tym, że głowy państwa zalewają się łzami na dźwięk symfonii Brucknera, robi mi się niedobrze,
powiedział. Sztuka jest czymś najwyższym, a jednocześnie najwstrętniejszym, powiedział. Musimy jednak
wmawiać sobie, że sztuka wysoka i najwyższa istnieje, powiedział, inaczej bowiem popadniemy w rozpacz.
Choć zdajemy sobie sprawę, że wszelka sztuka jako nieporadna i śmiechu warta skończy na śmietniku historii,
jak zresztą wszystko w ogóle, z absolutną pewnością siebie musimy wierzyć w tę wysoką, najwyższą sztukę,
powiedział. Wiemy, jaka jest, partacka, nieudana, ale nie musimy tego wciąż przyznawać, bo wtedy zginiemy z
kretesem, powiedział. A wracając do Stiftera, powiedział, dziś wielu pisarzy powołuje się na Stiftera. Pisarze ci
powołują się na absolutnego dyletanta w pisaniu, który w czasie swego pisarskiego życia ustawicznie tylko
wykorzystywał naturę. Stifterowi trzeba postawić zarzut absolutnego nadużycia natury, powiedział wczoraj
Reger. Jako pisarz chciał być tym, który widzi, powiedział Reger, w rzeczywistości jednak był ślepcem jako
pisarz. U Stiftera wciąż te ceregiele, wszystko jest pełne nieporadnego zaaferowania, skrzętne jak stara panna.
Prowincjonalną, wytykającą palcem prozę Stifter pisał, nic poza tym, powiedział Reger. U Stiftera chwali się
opis natury. A natura jeszcze nigdy nie została równie fałszywie skonstruowana jak w opisach Stiftera, nigdy też
nie jest równie nudna jak ta, w którą mamy niby uwierzyć, papier jest cierpliwy, powiedział Reger. Stifter jest to
tylko literacki administrator okolicznościowych obrazków, którego wyzute z artyzmu pióro nawet tam
paraliżuje naturę, a przez to naturalnie i czytelnika, gdzie w rzeczywistości kipi ona życiem i roi się od zdarzeń.
Stifter na wszystkim położył swoją drobnomieszczańską zasłonę, niemalże wszystko dusząc, taka jest prawda.
Naprawdę nie potrafi opisać nawet drzewa, śpiewu ptaka, wartkiej rzeki, taka jest prawda. Niby chce nam jakąś
rzecz ukazać, a tylko ją paraliżuje, chce wyostrzyć, a przytępia, taka jest prawda. Stifter robi z natury coś
monotonnego, z ludzi zaś ubogich duchem, bez iskry życia, na niczym się nie zna, niczego nie odkrywa, a jak
coś opisuje, jest bowiem wyłącznie tylko opisywaczem, robi to jak poczciwy fajtłapa. Ma w sobie coś ze złego
malarza, powiedział Reger, ma cechy złych malarzy, którzy z jakiejś niepojętej przyczyny zdobyli sławę i
którzy przecież i w tym budynku wszędzie wiszą na ścianach, niech pan weźmie choćby Durera czy całe setki
tych miernych produktów, których ramy, w jakie są oprawione, mają większą wartość niż one same. Ludzie z
podziwem patrzą na wszystkie te obrazy, ale podziwiacze ci nie wiedzą dlaczego, tak jak Stiftera czyta się i
podziwia, choć jego czytelnicy nie wiedzą dlaczego. Największą zagadką jest dla mnie sława Stiftera,
powiedział Reger, bo w jego prozie nie znajdzie się niczego zagadkowego. Tak zwanych wielkich
rozpuszczamy, z czasem rozkładamy na kawałki, znosimy, powiedział, wielkich malarzy, wielkich muzyków,
wielkich pisarzy, bo z ich wielkością nie możemy żyć, albowiem myślimy, i myślimy o wszystkim gruntownie,
powiedział. Stifter jednak ani nie był, ani nie jest wielki, więc nie jest przykładem tego procesu. Stifter jest
jedynie przykładem tego, jak jakiś artysta przez dziesiątki lat może być przez kogoś czczony, nawet wielbiony,
jako wielki, przez kogoś żądnego, by czcić i wielbić, a mimo to nie jest wielki. W rozczarowaniu, które
odczuwamy, kiedy okaże się, że wielkość kogoś, kogo czcimy i podziwiamy, nie jest żadną wielkością ani nigdy
taką wielkością nie była, tylko że jest wielkością urojoną, naprawdę zaś czymś małym, wręcz przyziemnym,
odczuwamy najbezwzględniej w świecie ból oszukanego. Kiedy z całkowitym oddaniem zaczynamy jakiś
przedmiot ślepo akceptować, w dodatku jeszcze latami, przez dziesiątki lat, a może i przez całe życie, wręcz
oddajemy mu cześć i wielbimy, nie wystawiając tego od czasu do czasu na próbę, mści się to na nas po prostu,
powiedział Reger. Gdybym tylko kiedyś od czasu do czasu, powiedzmy, przed trzydziestu, choćby dwudziestu
laty, niech będzie i piętnastu, wystawił Stiftera na próbę, zaoszczędziłoby mi to owego późnego rozczarowania.
Nie wolno nam mówić, że tak to właśnie ten czy tamten i już na zawsze, wszystkich artystów powinniśmy od
czasu do czasu poddawać próbie, człowiek bowiem przez cały czas pogłębia swe rozumienie sztuki i swój gust
w sztuce, to nie ulega wątpliwości. U Stiftera dobre są tylko listy, powiedział Reger, wszystko inne jest nic
niewarte. Literaturoznawstwo wszakże z pewnością jeszcze długo będzie zajmować się Stifterem, wręcz
opętane pisarskimi idolami takimi jak Adalbert Stifter, którzy, nawet jeśli nie przejdą do prozatorskiej
wieczności, to niemniej pomogą znawcom w miły sposób i na długi czas zarabiać twardą kromkę chleba. Nieraz
zadawałem sobie trud i dawałem rozmaitym ludziom, bardzo inteligentnym lub nie tak bardzo, bardzo dobrze
wyczuwającym lub mniej, jakąś książkę Stiftera do przeczytania, taką jak na przykład Bunte Steine, Kondor czy
Brigitta, czy wspomnianą Mappe meines Urgrossvaters, a następnie pytałem owych ludzi, czy podobało im się
to, co przeczytali, żądając uczciwej odpowiedzi. Zmuszeni przeze mnie do uczciwej odpowiedzi, wszyscy
powiedzieli, że to im się nie podoba, że są niepomiernie rozczarowani i że w gruncie rzeczy wszystko to
niczego, ale to w ogóle niczego im nie powiedziało, wszyscy tylko się dziwili, że człowiek wypisujący takie
rzeczy, zupełnie bez głowy, który w dodatku jeszcze nic nie ma do powiedzenia, może się cieszyć taką sławą.
Ów eksperyment stifterowski, powiedział, fakt, że przeprowadziłem tę, jak to nazwałem, próbę Stiftera, przez
pewien czas dawał mi dużo przyjemności. Tak samo pytam nieraz ludzi, czy rzeczywiście podoba im się Tycjan,
na przykład Madonna z wiśniami. Nawet jednemu z zapytanych obraz ten się nie spodobał, wszyscy patrzyli na
niego z podziwem tylko dlatego, że był taki słynny, podziwiali go wyłącznie ze względu na sławę, jaką się
cieszył, ale do nikogo rzeczywiście nie przemówił. Nie powiem jednak, że chcę porównywać Stiftera z
Tycjanem, byłby to czysty absurd, powiedział Reger. Literaturoznawcy nie tylko gustują w Stifterze, lecz są w
nim wręcz zadurzeni. Wydaje mi się, że literaturoznawcy przykładają do niego całkowicie nieodpowiednią
miarę. Piszą wciąż o Stifterze więcej niż o jakimkolwiek innym pisarzu jego czasów, a kiedy czytamy, co też o
Stifterze piszą, musimy przyjąć, że o Stifterze w ogóle nic nie wiedzą, a przynajmniej, że czytali go zawsze
całkowicie powierzchownie. Natura jest teraz w cenie, powiedział wczoraj Reger, z tego powodu i Stifter jest
teraz w cenie. Wszystko, co ma związek z naturą, jest teraz w modzie, powiedział Reger wczoraj, więc i Stifter
jest teraz w modzie, zrobiła się naraz wielka moda na Stiftera. Las jest teraz w modzie, górskie potoki są teraz w
modzie, więc i Stifter zrobił się teraz modny. Stifter zanudza wszystkich na śmierć, ale stał się teraz, istna
katastrofa, bardzo modny. W ogóle wszystko, co sentymentalne, jest teraz, to straszne, w modzie, jak zresztą
wszystko, co zatrąca o kicz, jest teraz w modzie, począwszy od połowy lat siedemdziesiątych aż do dzisiaj, do
połowy lat osiemdziesiątych, sentymentalizm i kicz są teraz w modzie, zrobiła się na nie moda w literaturze,
malarstwie, również w muzyce. Nigdy jeszcze nie pisano tyle sentymentalnego kiczu, co dziś, w latach
osiemdziesiątych, nigdy jeszcze nie malowano równie kiczowato a zarazem sentymentalnie, kompozytorzy
prześcigają się wzajemnie w kiczu i sentymentalizmie. Pójdzie pan do teatru, a nie zobaczy pan tam niczego
oprócz kiczu, niebezpiecznego wręcz dla ogółu kiczu, nic tylko sentymentalizm, nawet wtedy, kiedy teatr ma
być brutalny i pełen gwałtu, mamy do czynienia wyłącznie z ordynarnym kiczowatym sentymentalizmem.
Pójdzie pan na koncert do filharmonii, a usłyszy pan tam wyłącznie kicz i sentymentalizm. Książki są dzisiaj
nafaszerowane kiczem i sentymentalizmem, dlatego też zrobiła się naraz taka moda na Stiftera. Stifter to mistrz
kiczu, powiedział Reger. Na dowolnej stronie Stiftera tyle jest kiczu, że starczyłoby na nakarmienie i nasycenie
nim całego pokolenia głodnych i nienasyconych, złaknionych poezji zakonnic i pielęgniarek, powiedział. I w
rzeczy samej, również Bruckner jest przecież tylko sentymentalny i kiczowaty, Bruckner to wyłącznie głupawy,
monumentalny wosk orkiestrowy. Młodzi tudzież tak zwani młodsi pisarze, którzy dzisiaj zajmują się pisaniem,
produkują dzisiaj przeważnie tylko bezduszny i bezmyślny kicz oraz rozwijają w swoich książkach napuszony
patosem sentymentalizm, wręcz nie do wytrzymania, całkowicie zrozumiałe przeto, że również wśród nich
zapanowała naraz wielka moda na Stiftera. Stifter, który wprowadził do wielkiej, wysokiej literatury bezduszny
i bezmyślny kicz i który zakończył życie kiczowatym samobójstwem, jest naraz w modzie, powiedział Reger.
Zresztą nie jest wcale takie niepojęte, że teraz, kiedy słowa las tudzież chory las zrobiły się naraz modne, kiedy
las stał się w ogóle pojęciem, którego jakże często się używa i nadużywa, stifterowski górski las sprzedaje się
jak nigdy dotąd. Ludzie dzisiaj tęsknią, jak nigdy dotąd, za naturą, a ponieważ wszyscy sądzą, że Stifter
opisywał naturę, wszyscy biegną za Stifterem. Stifter wszakże nie opisywał wcale natury, tylko ją obracał w
kicz. Cała głupota ludzka wyraża się w tym, że wszyscy teraz ruszają tysiącami na pielgrzymkę do Stiftera i
padają na kolana przed każdą jego książką, jakby każda z nich była jakimś ołtarzem. Ogarnięta takim
pseudoentuzjazmem ludzkość wydaje mi się obrzydliwa, powiedział Reger, absolutnie odrażająca. Ostatecznie
wszystko okazuje się w końcu śmiechu warte, a przynajmniej żałosne, obojętnie jak wielkie czy ważne,
powiedział. Stifter naprawdę każe mi wciąż myśleć o Heideggerze, owym śmiechu wartym narodowosocjali-
stycznym kołtunie w pumpach. Tak jak Stifter najbezczelniej w świecie najwyższą literaturę sprowadził do
najniższego kiczu, tak Heidegger, filozof ze Szwarcwaldu Heidegger, sprowadził do kiczu filozofię, Heidegger i
Stifter, każdy z osobna i na swój sposób rozpaczliwie, nieodwołanie i nieuleczalnie, sprowadzili do kiczu filo-
zofię i literaturę. Heideggera, za którym uganiały się całe pokolenia wojenne i powojenne i którego jeszcze za
życia te pokolenia pochowały na wieczność w odrażających i głupkowatych doktoratach, osobiście postrzegam
zawsze jako filozofa siedzącego na swojej szwarcwaldzkiej ławeczce, obok żony, która, ogarnięta
perwersyjnym entuzjazmem dla robienia na drutach, nieprzerwanie robi mu na drutach zimowe skarpety z
wełny własnoręcznie przez nią uzyskanej z Heideggerowskich owiec. Heideggera nie mogę sobie inaczej
wyobrazić niż na swej ławeczce przed swym szwarcwaldzkim domkiem, obok żony, która na całe życie
całkowicie nad nim zapanowała i która robiła mu na drutach wszystkie skarpety, i która mu wszystkie mycki
dziergała szydełkiem, i która dla niego piekła chleb i tkała pościel, i która dla niego sama szyła sandały.
Heidegger był, tak samo jak Stifter, kiczowaty, z tą swoją kiczowatą Heideggerowską główką, powiedział
Reger. Tylko że Heidegger był jeszcze bardziej śmiechu wart od Stiftera, który był przecież naprawdę tragiczną
postacią, w odróżnieniu od Heideggera, który był zawsze tylko komiczny, równie drobnomieszczański jak
Stifter, jednako zabójczą ogarnięty manią wielkości jak Stifter, przedalpejski słabomyśliciel, jak sądzę, nadający
się jak ulał na niemiecką zupę filozoficzną. Przez dziesiątki lat Heideggera, jak żadnego innego, przełykali
wszyscy z wilczym apetytem, zapychając sobie nim bez reszty swoje niemieckie germanistyczno-filozoficzne
żołądki. Heidegger miał pospolitą twarz, absolutnie nieuduchowioną, powiedział Reger, był człowiekiem na
wskroś pozbawionym ducha, bez krztyny fantazji, ani krztyny wrażliwości, praniemiecki filozoficzny przeżu-
wacz z drugiej ręki, nieprzerwanie cielna filozoficzna krowa, powiedział Reger, na niemieckiej filozofii pasio-
na, apotem swoimi kokieteryjnymi kupami pstrząca cały Szwarcwald. Heidegger był, że tak powiem, filozoficz-
nym oszustem matrymonialnym, powiedział Reger, który wielu zwiódł i uwiódł, któremu udało się nabrać, po-
stawić na głowie, że tak powiem, całe pokolenie niemieckich humanistów. Heidegger to odstręczający epizod w
niemieckiej historii filozofii, powiedział wczoraj Reger, w którym uczestniczyli wszyscy niemieccy uczeni i do
dziś dnia jeszcze uczestniczą. Do dziś dnia nie przejrzano jeszcze Heideggera na wylot, heideggerowska krowa
jest wprawdzie wychudzona, wciąż jednak się ją doi. Heidegger w swoich sfilcowanych pumpach przed swym
zakłamanym kanciastym domem w Todtnauberg pozostaje dla mnie wyłącznie postacią z tej demaskującej go
fotografii, myśliciel-filister w czarnej szwarcwaldzkiej mycce na głowie, w której pichcono wciąż na nowo
niemiecką głupotę, oświadczył Reger. Z wiekiem możemy powiedzieć, że przeszliśmy już przez wiele
zabójczych mód, wszystkie te zabójcze mody na sztukę czy filozofię, czy artykuły użytkowe. Heidegger jest
dobrym przykładem tego, jak z mody na filozofię, która niegdyś ogarnęła całe Niemcy, nie pozostało nic prócz
garstki śmiechu wartych fotografii tudzież garstki zasługujących na wyśmianie pism. Heidegger był
filozoficznym kramarzem, a może paserem, który na swój stragan przynosił wyłącznie kradzione towary,
wszystko u Heideggera jest z drugiej ręki, jako myśliciel był i do dziś dnia pozostaje prototypem
wtórnomyśliciela, ściągacza, którego w myśleniu nie stać było absolutnie na coś własnego. Metoda Heideggera
polegała na tym, że wielkie myśli innych bez najmniejszych skrupułów redukował do własnego formatu, tak
właśnie sprawy się mają. Heidegger zmniejszył wszystko to, co wielkie, do tego stopnia, że sprowadził to do w
miarę możności niemieckiej miary, rozumie pan, niemieckiej miary. Heidegger to drobny ciułacz niemieckiej
filozofii, który niemieckiej filozofii nałożył swoją kiczowatą szlafmycę, kiczowatą czarną myckę, którą
przecież zawsze wkładał, na każdą okazję. Heidegger to niemiecki filozof pantoflowo-szlafmycowy, nic poza
tym, nic więcej. Nie wiem, powiedział wczoraj Reger, kiedy tylko pomyślę o Stifterze, przychodzi mi do głowy
Heidegger, i vice versa. Przecież nie przypadkiem Heidegger, tak samo jak Stifter, wciąż przypadał do gustu, i
przypada do dziś dnia, przede wszystkim zasuszonym skostniałym paniusiom; pełne zaaferowania zakonnice i
pielęgniarki spożywają jako ulubione danie, tak jak Stiftera, również Heideggera. W Niemczech Heidegger jest
do dziś dnia ulubionym filozofem w damskim towarzystwie. Heidegger to damski filozof, na niemiecki apetyt
filozoficzny szczególnie apetyczny obiadowy filozof prosto z patelni uczonych. W towarzystwie drobnych
ciułaczy, ale i w arystokratyczno-mieszczańskim, jakże często już na przystawkę podają wam Heideggera,
ledwie zdejmie się wierzchnie okrycie, nawet wcześniej, częstują was Heideggerem, nim się usiądzie,
gospodyni już częstuje Heideggerem, przynosi plasterek na srebrnej tacy, że tak powiem, razem z sherry.
Heidegger to zawsze dobrze przyrządzone filozoficzne danie, można je podawać wszędzie i o każdej porze,
powiedział Reger, w każdym domu. Nie znam żadnego filozofa równie zdegradowanego jak Heidegger, po-
wiedział Reger. Dla filozofii Heidegger także jest skończony, jeszcze przed dziesięcioma laty takim wielkim był
myślicielem, a teraz straszy tylko, że tak powiem, po pseudointelektualnych dworach, w pseudointelektualnym
towarzystwie, i do całego ich naturalnego zakłamania dodaje jeszcze sztuczności. Tak jak Stifter, Heidegger to
czytelniczy pudding, wprawdzie niesmaczny, ale jakże lekkostrawny dla przeciętnie niemieckiej duszy. Z du-
chem ma Heidegger równie niewiele wspólnego, jak Stifter z poezją, proszę mi wierzyć, w dziedzinie filozofii
oraz poezji obaj są praktycznie nic niewarci, przy czyni osobiście Stiftera stawiam wyżej od Heideggera, który
był dla mnie zawsze odstręczający, bo u Heideggera wszystko zawsze wydawało mi się wstrętne, nie tylko
szlafmyca na głowie i zimowe kalesony na nogach, własnoręcznie utkane przy własnoręcznie przez niego
ogrzewanym piecu, nie tylko własnoręcznie przez niego wystrugana laska szwarcwaldzka, lecz również
własnoręcznie przez niego wystrugana szwarcwaldzka filozofia, wszystko w tej tragikomicznej postaci
wydawało mi się wstrętne, zawsze, kiedy tylko o tym pomyślałem, bez reszty mnie odstręczało. Wystarczyło,
bym zastanowił się nad choćby linijką spośród tego, co Heidegger napisał, a już mnie to odstręczało, i to już
przy samym czytaniu, powiedział Reger; Heideggera odbierałem zawsze jako szarlatana, który wszystko i
wszystkich wokół zawsze tylko wykorzystywał, a potem siedział sobie w najlepsze w zamyślonej pozie na
ławeczce w Todtnauberg. Na myśl o tym, że nawet arcymądrzy — wielkie intelekty — dali się nabrać na
Heideggera, a jedna z moich najlepszych przyjaciółek napisała nawet dysertację o Heideggerze, i to napisała z
całą powagą, jeszcze dziś robi mi się niedobrze, powiedział Reger. Owo nic nie jest bez przyczyny jest już
najbardziej śmiechu warte, oświadczył Reger. Ale Niemcom imponuje cała ta niezdrowa afektacja, Niemcy od-
czuwają owej niezdrowej afektacji potrzebę, jest to jedna z jakże dla nich charakterystycznych cech. Co zaś
tyczy się Austriaków, to ci są w tym względzie jeszcze dużo gorsi. Oglądałem całą serię fotografii, które zrobiła
Heideggerowi bardzo utalentowana artystka, na których Heidegger wygląda jak emerytowany oficer sztabowy z
brzuszkiem, powiedział Reger, i które panu kiedyś pokażę; na tych fotografiach Heidegger wstaje z łóżka,
Heidegger kładzie się do łóżka, Heidegger śpi, budzi się, wkłada kalesony, podwija podkolanówki, połyka łyk
młodego wina, wychodzi ze swego kanciastego domu i wpatruje się w horyzont, struga sobie kijek, zdejmuje z
głowy szlafmycę, trzyma szlafmycę w rękach, rozstawia nogi, podnosi głowę, opuszcza głowę, wkłada prawą
dłoń w lewą dłoń żony, żona wkłada lewą dłoń w jego prawą, Heidegger chodzi przed domem, chodzi za
domem, idzie do domu, idzie od domu, czyta, je, miesza łyżką w zupie, kroi sobie kawałek (własnoręcznie
upieczonego) chleba, otwiera (własnoręcznie napisaną) książkę, zamyka (własnoręcznie napisaną) książkę,
pochyla się, napręża, rozpręża, prostuje i tak dalej, powiedział Reger. Zbiera się od tego na wymioty. Jeśli
wagneryści są nie do wytrzymania, to co mówić o heideggerystach, oczywiście jednak nie ma mowy o
porównywaniu Heideggera z Wagnerem, który był prawdziwym geniuszem, do którego faktycznie bardziej niż
do kogokolwiek stosuje się pojęcie geniuszu, podczas gdy Heidegger to przecież tylko niepozorny i nieważny
filozofek. Heidegger był najbardziej rozpieszczonym dzieckiem niemieckiej filozofii w tym stuleciu, a
jednocześnie najmniej znaczącym. Pielgrzymowali do Heideggera przede wszystkim ci, którzy mylili filozofię
ze sztuką kucharską, ci, którzy filozofię brali za sztukę gotowania, wysmażania i zapiekania, co zresztą całkiem
jest w zgodzie z niemieckim smakiem. Heidegger utrzymywał w Todtnauberg swój dwór, stawiał siebie na
swym szwarcwaldzkim cokole i jak świętą krowę, kazał się łaskawie podziwiać gawiedzi. Nawet wzbudzający
podziw i napawający lękiem wydawca pisma z północy Niemiec w nabożnym skupieniu ukląkł przed
Heideggerem z rozdziawioną gębą, jakby o zachodzie słońca chciał od siedzącego na ławeczce Heideggera
jakiegoś duchowo-intelektualnego sakramentu. Wszyscy ci, którzy pielgrzymowali do Todtnauberg do
Heideggera wystawili się na pośmiewisko, powiedział Reger. Pielgrzymowali, że tak powiem, do filozoficznego
Szwarcwaldu, aby na świętej górze Heideggerberg uklęknąć przed swym idolem. O tym, że ten ich idol był
zupełnym zerem na planie duchowo-intelektualnym, nie mieli, rzecz jasna, przy całej swej tępocie zielonego
pojęcia. Nie mieli nawet najmniejszego przeczucia, powiedział Reger. Epizod heideggerowski pozwala wszakże
wyciągnąć pouczające wnioski jako przykład panoszącego się wśród Niemców czołobitnego kultu filozofii.
Muszą się zawsze uczepić niewłaściwych, powiedział Reger, podobnych do nich, głupich i wątpliwej sławy.
Najstraszniejsze jednak, powiedział wówczas, że obaj to moi krewni, Stifter ze strony matki, Heidegger ze
strony ojca, zakrawa to wprost na groteskę, powiedział Reger wczoraj. Nawet Bruckner to mój krewny, choć,
jak to się mówi, dziesiąta woda po kisielu, ale krewny. Nie jestem jednak na tyle głupi, żeby wstydzić się tych
krewnych, byłby to szczyt głupoty, powiedział Reger, nawet jeśli nie zachwycam się tym pokrewieństwem, tak
jak moi rodzice i tak jak moja rodzina. Większość moich przodków, obojętnie czy z górnoaustriackiej, w ogóle
austriackiej czy z niemieckiej linii, powiedział, to byli kupcy, przemysłowcy, jak mój ojciec, naturalnie i chłopi
we wcześniejszych czasach, częściej pochodzili z Czech niż z innych stron, rzadziej z Alp, częściej z regionów
przedalpejskich, mieli mocną domieszkę krwi żydowskiej. Pośród moich przodków był też arcybiskup i
podwójny morderca. Nie, zawsze sobie powtarzałem, nie będę bliżej badał, skąd pochodzę, bo z czasem może
dokopałbym się przeraźliwych okropieństw, których, przyznaję, się lękam. Ludzie grzebią się w poszukiwaniu,
kopią w kopie swoich przodków, aż wszystko przekopią, i wtedy dopiero okazuje się, jak bardzo się zawiedli, aż
do desperacji porażeni i urażeni zarazem, powiedział. Nigdy nie byłem typem kopacza wśród przodków, nie
mam takiego usposobienia, ale z czasem i przed takim jak ja wyrastają naraz wielce osobliwe egzemplarze
własnych przodków, tej okoliczności nie uniknie żaden człowiek, może się owemu odkopywaniu przodków
sprzeciwiać, niemniej kopie i kopie. W sumie jestem produktem bardzo interesującej mieszanki, jestem, że tak
powiem, przekrojem przez wszystko. W każdym wypadku w tym względzie lepiej byłoby wiedzieć mniej, niż
wiem, ale z wiekiem, choć o to nie zabiegamy, i tak wiele wychodzi na jaw, powiedział. Najbardziej podoba mi
się terminator stolarza, który w 1848 roku w Cattaro nauczył się czytać i pisać i który donosił o tym z dumą w
liście do rodziców, powiedział. Ten terminator, krewny ze strony matki, stacjonował w twierdzy Cattaro,
obecnie Kotor, w artylerii, jestem w posiadaniu listu, który ten osiemnastolatek, jak to się mówi, nie posiadając
się z radości, napisał z Cattaro do rodziców w Linzu, na którym to liście urzędową pieczęcią poczty cesarskiej
poświadcza się, że treść budzi zastrzeżenia. Jesteśmy wszystkim, co mamy po przodkach, powiedział Reger,
wszystkim, co wspólne, a do tego jeszcze tym, co nasze własne. Przez całe życie pokrewieństwo ze Stifterem
było dla mnie czymś smakowitym, a zarazem niesamowitym, dopóki nie odkryłem, że Stifter nie jest tym
wielkim pisarzem czy poetą, nieważne, za którego go przez całe życie brałem i jako którego czciłem.
Wiedziałem od dziecka o naszym pokrewieństwie z Heideggerem, rodzice bowiem przy każdej okazji nie o-
mieszkali o tym rozpowiadać. Stifter to nasz krewny, Heidegger to również nasz krewny, jak również Bruckner,
powtarzali przy lada okazji rodzice, wywołując tym we mnie uczucie zażenowania. Być krewnym Stiftera
uchodzi, przynajmniej w Górnej Austrii, za coś niezwykłego, w ogóle w całej Austrii, to tak jakby ktoś powie-
dział w towarzystwie, że jest spokrewniony z cesarzem Franciszkiem Józefem, jednakże być spokrewnionym ze
Stifterem i z Heideggerem naraz jest w Austrii, a i w Niemczech, czymś ledwo wyobrażalnym, zupełnie
niesłychanym, co wprawia ludzi w osłupienie. A kiedy do tego jeszcze w odpowiednim momencie, powiedział
Reger, wspomni się mimochodem o pokrewieństwie z Brucknerem, ludzi nie można wprost z tego osłupienia
wyrwać. Mieć pośród przodków słynnego poetę to już coś wyjątkowego, mieć pośród przodków słynnego filo-
zofa to, naturalnie, jest jeszcze bardziej niesamowite, powiedział Reger, a w dodatku być spokrewnionym z An-
tonem Brucknerem, to wprost szczyt szczytów. Moi rodzice często grali tą kartą i rzecz jasna wyciągali z tego
korzyści. Należało tylko wspomnieć o owym pokrewieństwie we właściwym miejscu, samo przez się
zrozumiałe, rzecz jasna, było, że wspominali o swym krewnym Adalbercie Stifterze, kiedy chcieli uzyskać jakąś
korzyść od władz lokalnych, od których uzależniony jest każdy mieszkaniec Górnej Austrii, bądź o Antonie
Brucknerze, na którego powoływali się w związku z jakąś sprawą do załatwienia w Wiedniu, oświadczył Reger,
a kiedy mieli coś do załatwienia w Linzu, albo w Wels, albo w Eferdingen, czyli jakąś sprawę w Górnej Austrii,
wspominali, rzecz jasna, że spokrewnieni są ze Stifterem; kiedy mieli jakąś sprawę do załatwienia w Wiedniu,
ich krewnym był Bruckner, kiedy natomiast jechali do Niemiec, sto razy na dzień mogli powtarzać, że
Heidegger to ich bliski krewny, nie mówiąc uczciwie, jak blisko naprawdę są spokrewnieni z Heideggerem,
Heidegger faktycznie jest bowiem z nimi spokrewniony, a przez to i ze mną, ale przecież to pokrewieństwo, jak
to się mówi, dalekie. Pokrewieństwo ze Stifterem jest jednak bardzo bliskie, z Brucknerem też bliższe,
powiedział wczoraj Reger. O tym, że spokrewnieni byli również z podwójnym mordercą, który pierwszą
połowę swego dorosłego życia spędził w Stein nad Dunajem, drugą zaś w Garsten koło Steyr, to znaczy w
dwóch największych w Austrii zakładach karnych, nikomu naturalnie słowem nie wspomnieli, choć o tym też
właściwie należałoby ludzi poinformować. Ja nigdy nie wstydziłem się informować ludzi, że jeden z moich
krewnych siedział w Stein i w Garsten, choć to chyba najgorsze, co Austriak może powiedzieć o swojej
rodzinie, przeciwnie, wspominałem o tym częściej, niż było to konieczne, co znowu można interpretować jako
słabość charakteru, powiedział Reger. Nigdy też nie przemilczałem, że choruję na płuca i że zawsze
chorowałem na płuca, powiedział, w życiu nie musiałem się lękać defektów i wad. Jestem spokrewniony ze
Stifterem, Heideggerem, Brucknerem i z podwójnym mordercą, który odsiedział karę w Steyr i w Stein,
informowałem często, nawet nie-pytany, powiedział Reger wczoraj. Musimy żyć z naszą rodzina, jakakolwiek
by ona była, powiedział. Sami jesteśmy tą rodziną, powiedział, noszę w sobie wszystkich krewnych. Reger
wielbi mgłę i mrok, ucieka od światła, dlatego też chodzi do Kunsthistorisches Museum i dlatego też chodzi do
Ambasadora, w Kunsthistorisches Museurn panuje równy mrok jak w Ambasadorze, podczas gdy przed
południem w Kunsthistorisches Museum może delektować się idealną dla siebie temperaturą osiemnastu stopni
Celsjusza, w Ambasadorze delektuje się idealną dla siebie po południu temperaturą dwudziestu trzech stopni
Celsjusza, niezależnie od innych rzeczy, przypadających mu do gustu z jednej strony w Kunsthistorisches
Museum, z drugiej w Ambasadorze, przedstawiających dla niego, jak mówi, jakąś wartość. Słońcu równie
trudno jest wedrzeć się do Kunsthistorisches Museum, jak do Ambasadora, Regerowi to odpowiada, nie lubi
bowiem promieni słonecznych. Schodzi słońcu z drogi, od niczego nie ucieka tak jak od słońca. Nienawidzę
słońca, wie pan, niczego w świecie nie nienawidzę tak jak słońca, mówi. Najbardziej lubi mgliste dni, w mgliste
dni bardzo wcześnie wychodzi z domu, chodzi nawet na spacery, czego poza tym nigdy nie czyni, w gruncie
rzeczy bowiem nienawidzi spacerów. Nienawidzę spacerów, mówi, wydają mi się bez sensu. Wychodzę na
spacer i cały czas tylko myślę, że nienawidzę chodzenia na spacer, o niczym innym nie myślę, tylko że
nienawidzę chodzenia na spacer, zupełnie nie rozumiem, jak ludzie mogą chodzić na spacer i myśleć o czymś
innym niż o tym, że chodzenie na spacer jest bez sensu i bezcelowe, powiada. Już wolę chodzić po pokoju, tam
i z powrotem, powiada, przychodzą mi wtedy do głowy najlepsze pomysły. Całymi godzinami potrafię stać w
oknie i patrzeć w dół na ulicę, to przyzwyczajenie jeszcze z dzieciństwa. Patrzę w dół na ulicę, obserwuję ludzi
i pytam się, co to za ludzie tam w dole na ulicy, co nimi porusza, co trzyma ich w ruchu, na tym, że tak powiem,
polega moje główne zajęcie. Zawsze zajmowałem się wyłącznie ludźmi, natura sama w sobie nigdy mnie nie
interesowała, wszystko we mnie odnosiło się zawsze do ludzi, jestem, że tak powiem, fanatykiem ludzi,
powiedział, choć rzecz jasna żadnym fanatykiem ludzkości, tylko fanatykiem ludzi. Zawsze interesowali mnie
tylko ludzie, powiedział, ponieważ z natury rzeczy mnie odpychają, nic nie przyciąga mnie intensywniej niż
ludzie, z drugiej strony nic mnie mocniej niż ludzie nie odpycha. Nienawidzę ludzi, ale jednocześnie są oni
jedynym sensem mojego życia. Kiedy wracam do domu wieczorem z koncertu, często do pierwszej czy drugiej
nad ranem stoję w oknie, patrzę w dół na ulicę i obserwuję przechodzących na dole ludzi. Z tej obserwacji z
wolna zaczyna się rozwijać moja praca. Stoję w oknie, patrzę w dół na ulicę, a jednocześnie pracuję nad
artykułem. Około drugiej nie idę jeszcze spać, powiedział, tylko siadam przy biurku i piszę artykuł. Około
trzeciej nad ranem kładę się spać, lecz wstaję już około wpół do ósmej. W moim wieku człowiek nie potrzebuje
naturalnie wiele snu. Czasami śpię zaledwie trzy, cztery godziny i to mi W zupełności wystarcza.
Każdy człowiek potrzebuje chlebodawcy, powiedział nieszczerze, moim chlebodawcą jest „ Times”. Dobrze jest
mieć chlebodawcę, a jeszcze lepiej mieć tajnego chlebodawcę, „Times” jest moim tajnym chlebodawcą, powie-
dział wczoraj. Przez dłuższy czas obserwowałem go, nie widząc go właściwie. Powiedział wczoraj, iż w
dzieciństwie nie miał może wszelkich możliwości, niemniej rozliczne miał możliwości w dzieciństwie i w
młodzieńczym wieku zaraz po dzieciństwie, a w końcu nie wybrał żadnej z tych możliwości jako drogi
zawodowej. Ponieważ nie musiał zarabiać na życie, odziedziczył bowiem po rodzicach majątek nie do
pogardzenia, przez długie lata mógł bez przeszkód oddawać się swoim ideom, upodobaniom, skłonnościom. Od
samego początku wśród tychże nie było natury, nie pociągała go wcale, przeciwnie, kiedy tylko mógł, unikał
natury, pociągała go sztuka, wszystko‚ co sztuczne, oświadczył wczoraj, wyłącznie wszystko, co sztuczne.
Malarstwo wcześnie go rozczarowało, pośród wszystkich sztuk to w nim widział najmniej ducha. Czytał wiele i
z zapałem, ale nigdy nie przyszło mu na myśl, że sam miałby pisać, nie czuł się na siłach. Muzykę uwielbiał od
początku, ostatecznie znalazł w niej to, czego mu brakowało w malarstwie i literaturze. Nie pochodzę
bynajmniej z muzykalnej rodziny, oświadczył, wręcz przeciwnie, wszyscy moi krewni byli niemuzykalni i,
wszystko zważywszy, w sumie totalnie wrodzy sztuce. Dopiero po śmierci rodziców mogłem oddać się sztuce,
mojemu pierwszemu zamiłowaniu. Rodzice musieli umrzeć, abym naprawdę mógł robić to, co chciałem,
zawsze wzbraniali mi wstępu do tego, co mnie pasjonowało. Mój ojciec był człowiekiem niemuzykalnym, po-
wiedział, matka była muzykalna, nawet bardzo, jak sądzę, ale mąż z czasem wygnał z niej tę jej muzykalność.
Moi rodzice byli przerażającym małżeństwem, powiedział, nienawidzili się skrycie, nie mogli się jednak
rozstać. Trzymali się razem ze względu na pieniądze i majątek, taka jest prawda. Mieliśmy wiele pięknych i
drogich obrazów na ścianach, lecz całymi latami, przez dziesiątki lat, ani razu im się nie przyjrzeli, mieliśmy na
regałach tysiące książek, ale przez całe dziesięciolecia ani jednej nawet nie przeczytali, mieliśmy w domu
bósendorfera, ale całymi latami, przez dziesiątki lat, nikt na nim nie zagrał. Gdyby ktoś przyspawał wieko do
fortepianu, przez całe lata by tego nie zauważyli, powiedział. Rodzice mieli uszy, ale niczego nie słyszeli, mieli
oczy, ale niczego nie widzieli, mieli chyba też serce, ale niczego nie czuli. Wychowałem się w tym chłodzie,
powiedział. Niczego mi nie brakowało, a przecież dzień w dzień pogrążałem się w głębokiej rozpaczy. Całe
moje dzieciństwo było wyłącznie czasem rozpaczy. Rodzice mnie nie kochali, ja też ich nie kochałem. Nie
mogli mi wybaczyć, że mnie wydali na świat, przez całe życie mi nie wybaczyli, że mnie wyprodukowali. Jeśli
istnieje piekło, a piekło, rzecz jasna, istnieje, powiedział, to było nim moje dzieciństwo. Dzieciństwo
prawdopodobnie zawsze jest jakimś piekłem, tak, dzieciństwo to istne piekło, powiedział, obojętnie jakie
dzieciństwo, to zawsze piekło. Ludzie mówią, że mieli piękne dzieciństwo, ale było to przecież piekło. Ludzie
wszystko fałszują, fałszują także dzieciństwo, które przeżyli. Mówią, miałem piękne dzieciństwo, a przeżyli
naprawdę tylko piekło. Im starsi są ludzie, tym łatwiej mówią, że mieli piękne dzieciństwo, choć było to istne
piekło. Piekło nie nadejdzie, piekło już było, powiedział, piekło bowiem to dzieciństwo. Ileż mnie kosztowało
wydostanie się z tego piekła! powiedział wczoraj. Dopóki żyli rodzice, było to dla mnie piekło. Moi rodzice
wszystko we mnie i u mnie udaremniali. Poddając mnie ustawicznie swemu mechanizmowi uciskania, niemal
mnie unicestwili tym swoim ochranianiem, powiedział. Rodzice musieli umrzeć, abym ja mógł żyć, kiedy
rodzice umarli, ja odżyłem. W końcu jednak to muzyka naprawdę przywróciła mnie do życia, powiedział
wczoraj. Nie chciałem jednak ani, rzecz jasna, nie mogłem być artystą twórcą ani też artystą odtwórcą,
powiedział, w każdym razie nie tworzącym ani nie odtwarzającym artystą muzykiem, tylko artystą krytycznym.
Jestem artystą krytykiem, powiedział, przez całe życie byłem artystą krytykiem. Już w dzieciństwie byłem
artystą krytykiem, powiedział, okoliczności mojego dzieciństwa w całkiem naturalny sposób zrobiły ze mnie
artystę krytyka. Uważam się całkowicie za artystę, właśnie za owego artystę krytyka i jako artysta krytyk jestem
naturalnie również artystą tworzącym, to całkiem jasne, a zatem odtwarzający i tworzący artysta krytyk,
powiedział. Do tego jeszcze tworzący i odtwarzający artysta krytyk „Timesa”, powiedział. Uważam moje
krótkie artykuły do „Timesa” za teksty w pełni artystyczne, sądzę też, że jako autor tych tekstów artystycznych
zawsze jestem malarzem, muzykiem i pisarzem w jednej osobie. To dla mnie szczyt rozkoszy wiedzieć, że jako
autor tych tekstów artystycznych do „Timesa” jestem malarzem, muzykiem i pisarzem w jednej osobie, to moja
szczytowa rozkosz. Nie jestem zatem, powinien pan wiedzieć, tak jak malarze, wyłącznie malarzem, i nie
jestem, tak jak muzycy, wyłącznie muzykiem, i nie jestem, tak jak pisarze, pisarzem wyłącznie, jestem
malarzem, muzykiem, pisarzem w jednej osobie. Odczuwam to mimo wszystko jako szczyt szczęścia, powie-
dział, być artystą we wszystkich sztukach, a przecież tylko w jednej. Niewykluczone, powiedział, że artysta
krytyk to ten, co we wszystkich sztukach uprawia swoją jedną i jest tego świadomy, w pełni świadomy.
Świadomy tego, jestem szczęśliwy. W tym sensie już od ponad trzydziestu lat jestem szczęśliwy, powiedział,
chociaż z natury jestem człowiekiem nieszczęśliwym. Człowiek myślący jest z natury nieszczęśliwym
człowiekiem, powiedział wczoraj. Jednakże nawet ten nieszczęśliwy człowiek może być człowiekiem
szczęśliwym, powiedział, wciąż na nowo w najprawdziwszym sensie tego słowa i tego pojęcia, dla zabicia
czasu. Dzieciństwo to mroczny loch, do którego wtrącili nas rodzice i z którego musimy się wydostać, zdani
tylko na własne siły. Ludziom w większości nie udaje się już jednak z tego lochu, z własnego dzieciństwa,
wydostać, pozostaną w tym lochu na całe życie, nie wydostaną się już z niego i są zgorzkniali. Dlatego ludzie w
większości, nie mogąc wydostać się z tego lochu dzieciństwa, są zgorzkniali. Żeby wydostać się z tego lochu,
potrzeba nadludzkich wysiłków. A jeśli odpowiednio wcześnie nie wydostaniemy się z tego lochu dzieciństwa,
w ogóle z tego lochu nigdy już się nie wydostaniemy. Rodzice musieli umrzeć, żebym z tego mrocznego lochu
dzieciństwa mógł się wydostać, powiedział, musieli raz na zawsze umrzeć, naprawdę na zawsze, wie pan,
żebym mógł wrócić z lochu dzieciństwa. Rodzice najchętniej zaraz po moim narodzeniu zamknęliby mnie wraz
ze swoją biżuterią i papierami wartościowymi w szafie pancernej, powiedział. Miałem zgorzkniałych rodziców,
powiedział, którzy przez całe życie chorowali na zgorzknienie. Na każdym z portretów rodziców w moim
posiadaniu, kiedy tylko na nich spojrzę, widzę ich zgorzknienie. Teraz są niemal tylko dzieci zgorzkniałych
rodziców, dlatego rodzice wyglądają na takich zgorzkniałych. Wszystkie te twarze naznaczone są
zgorzkniałością i rozczarowaniem, nie sposób niemal znaleźć inną, może pan całymi godzinami chodzić po
Wiedniu, przykładowo, a zobaczy pan jedynie zgorzkniałość i rozczarowanie, a nie lepiej jest na wsi, również
wiejskie twarze pełne są zgorzkniałości i rozczarowania. Moi rodzice mnie wyprodukowali, a jak zobaczyli, co
takiego wyprodukowali, przestraszyli się i mieli ochotę powiedzieć, że to się wcale nie zdarzyło. A ponieważ
nie mogli mnie zamknąć w szafie pancernej, wtrącili mnie w mroczny loch dzieciństwa, z którego już się za ich
życia nie wydostałem. Rodzice w najbardziej nieodpowiedzialny sposób produkują dzieci, a kiedy zobaczą, co
wyprodukowali, są przestraszeni, przecież zawsze, kiedy urodzą się dzieci, widzimy tylko przestraszonych
rodziców. Wyprodukować dziecko, dać życie, jak się to obłudnie nazywa, to nic innego niż wydać na świat i
wprowadzić w świat przytłaczające nieszczęście, a tym przytłaczającym nieszczęściem wszyscy są wtedy
wystraszeni. Natura zawsze przecież potrafiła zrobić z rodziców wariatów i zrobić tym wariatom nieszczęśliwe
dzieci w mrocznych lochach dzieciństwa. Ludzie mówią, wcale się tym nie krępując, że mieli szczęśliwe
dzieciństwo, tymczasem dzieciństwo mieli nieszczęśliwe i tylko nadludzkim wysiłkiem mu umknęli; właśnie z
tego powodu mówią, że mieli szczęśliwe dzieciństwo, ponieważ umknęli dziecięcemu piekłu. Umknąć
dzieciństwu nie znaczy przecież nic innego niż umknąć piekłu, a potem mówi się, że ten czy ów miał szczęśliwe
dzieciństwo, oszczędzając tym tych, co go wyprodukowali, czyli rodziców, których nie ma co oszczędzać,
powiedział. Powiedzieć, że się miało szczęśliwe dzieciństwo, a tym samym oszczędzić rodziców, to przecież nic
innego niż społeczno polityczna niegodziwość, powiedział. Oszczędzamy rodziców zamiast ich przez całe życie
oskarżać o zbrodnię wyprodukowania człowieka, powiedział wczoraj. Przez trzydzieści pięć lat zamknięty
byłem w lochu dzieciństwa, powiedział. Przez trzydzieści pięć lat uciskali mnie wszelkimi możliwymi
środkami, dręczyli swymi przeraźliwymi metodami. Wobec rodziców nie muszę okazywać najmniejszej
wyrozumiałości, nie zasługują na najmniejszą wyrozumiałość, powiedział. Dopuścili się wobec mnie dwóch
zbrodni, dwóch najcięższych zbrodni, powiedział, spłodzili mnie i uciskali, nie pytając mnie, spłodzili mnie, a
jak mnie spłodzili i wrzucili w świat, uciskali mnie, dopuścili się wobec mnie przestępstwa spłodzenia oraz
przestępstwa uciskania. I wtrącili mnie z największą rodzicielską bezwzględnością w mroczny loch dzieciństwa.
Miałem, jak pan wie, siostrę, przedwcześnie zmarłą, powiedział, która umknęła rodzicom tylko dzięki
przedwczesnej śmierci, i ją rodzice traktowali równie bezwzględnie jak mnie, uciskali mnie i moją siostrę z
powodu wywołanego ich rozczarowaniem traumatyzmu, siostra nie wytrzymała tego długo, nagle pewnego
kwietniowego dnia im umarła, całkowicie nieoczekiwanie, jak to możliwe jest tylko u niedorosłych, miała
dziewiętnaście lat, na tak zwane natychmiastowe zatrzymanie akcji serca, wie pan, w czasie kiedy matka na
pierwszym piętrze przygotowywała wszystko do urodzinowego przyjęcia, biegała tam i z powrotem po
pierwszym piętrze, żeby tylko nie popełnić błędu w urodzinowych przygotowaniach, biegała tam i z powrotem
z przeróżnymi talerzami, kieliszkami, serwetami i wypiekami, doprowadzając mnie i siostrę niemal do rozpaczy
tymi swoimi przygotowaniami do przyjęcia urodzinowego, czym od samego rana obsesyjnie była opanowana;
jak tylko ojciec wyszedł z domu, matka rozpoczęła z niewyobrażalną wprost histerią tę swoją dobrze już nam
znaną gonitwę urodzinowych przygotowań, posyłając mnie i siostrę biegiem po schodach na górę i na dół, i do
piwnicy, i do rozmaitych westybuli, tam i z powrotem, bacząc tylko bez przerwy, by nie popełnić żadnego
błędu, więc goniła mnie i moją siostrę po całym domu tam i z powrotem w czasie tych przygotowań do
przyjęcia urodzinowego, doskonale sobie to przypominam, a ja przez cały czas zastanawiałem się, czy to pięć-
dziesiąte ósme urodziny ojca, czy pięćdziesiąte dziewiąte; przez cały czas biegałem po całym domu po wszyst-
kich pokojach, zastanawiając się, czy to pięćdziesiąte ósme, pięćdziesiąte dziewiąte, czy może już sześćdziesią-
te urodziny ojca, nie, jeszcze nie, były to pięćdziesiąte dziewiąte urodziny ojca, powiedział Reger. Dostałem
polecenie, aby otworzyć wszystkie okna i wpuścić świeże powietrze, już wtedy, już w dzieciństwie i młodości
nienawidziłem przeciągów, a musiałem na rozkaz matki co chwila otwierać wszystkie okna, by wpuścić świeże
powietrze, powiedział, czyli wciąż musiałem robić to, czego nienawidziłem, a niczego bardziej nie nienawidzi-
łem niż wpuszczania do domu świeżego powietrza przez wszystkie okna, niczego bardziej niż wdzierającego się
ze wszystkich stron przeciągu, powiedział, naturalnie jednak nic nie mogłem tu wskórać, wobec rodzicielskich
rozkazów byłem bezbronny, wszelkie rodzicielskie rozkazy zawsze skrupulatnie wykonywałem, nigdy bym się
nie odważył nie wykonać rodzicielskiego rozkazu, czy był to rozkaz matki, czy ojca, nie miało znaczenia,
rozkaz rodziców automatycznie wykonywałem z wielką skwapliwością, powiedział Reger, chciałem bowiem
umknąć rodzicielskiej karze, rodzicielska kara była zawsze przeraźliwa, okrutna, bałem się rodzicielskiej
tortury, dlatego naturalnie z wielką skwapliwością wykonywałem rozkaz rodziców, powiedział, obojętnie jaki,
choćby był, w moim mniemaniu, najbardziej niedorzeczny, oczywiste było więc również to, że mam w owe
urodziny ojca otworzyć wszystkie okna i wpuścić do środka powietrze, robiąc wielki przeciąg. Matka
wyprawiała zawsze nasze urodziny, ani razu nie zdarzyło się, żeby nie wyprawiła naszych urodzin,
nienawidziłem tego wyprawiania urodzin, nie wyobraża pan sobie jak bardzo, w ogóle nienawidzę wszelkich
uroczystości, do dziś nienawidzę tego, co uroczyste i odświętne, nie ma dla mnie czegoś równie obrzydliwego
jak uroczystości i obchodzenie uroczystości, jestem nienawistnym przeciwnikiem odświętności, powiedział, od
dzieciństwa nienawidziłem świętowania i ucztowania, zwłaszcza zaś nienawidziłem ucztowania urodzinowego,
obojętnie czyje były urodziny, a już najbardziej nienawidziłem, kiedy świętowano urodziny rodziców, jak
można ucztować z okazji jakichś urodzin, własnych urodzin, zawsze myślałem, kiedy to przecież wielkie
nieszczęście być na świecie, tak, zawsze myślałem, gdyby ludzie uczcili chwilą refleksji swoje urodziny, że tak
powiem refleksji nad występkiem, jakiego dopuścili się na nich ci, którzy ich spłodzili, mógłbym to zrozumieć,
ale żeby taki dzień świętować! powiedział. A urodziny ojca świętowano z całą obrzydliwą pompą, na przyjęcia
zapraszano zawsze wszelkich możliwych nienawistnych mi ludzi, dużo się przy tym jadło i piło, a najbardziej
odrażające były, rzecz jasna, wszelkiej maści mowy, wygłaszane na cześć obchodzących urodziny, tudzież
prezenty, które były tymże wręczane. Nie ma przecież czegoś bardziej zakłamanego niż te urodzinowe przyję-
cia, na które ciągną ludzie, czegoś wstrętniejszego niż owo urodzinowe zakłamanie oraz owa urodzinowa obłu-
da, powiedział. Były to faktycznie pięćdziesiąte dziewiąte urodziny ojca, dzień, w którym zmarła moja siostra,
powiedział Reger. Stałem gdzieś w kącie na pierwszym piętrze i obserwowałem, jednocześnie próbując osłonić
się przed zimnym przeciągiem, matkę biegającą z histerycznourodzinową szybkością po wszystkich pokojach,
raz transportowała z pokoju do pokoju wazon, to znowu cukiernicę z jednego stołu na drugi, zdejmowała jeden
obrus, nakrywała stół innym, jedna książka tu, druga tam, bukiet kwiatów tu, inny tam, kiedy naraz doszedł do
mnie z dołu, z parteru, jakiś stłumiony trzask, powiedział Reger. Matka gwałtownie zastygła w bezruchu, tam
gdzie akurat stała, do niej też doszedł stłumiony trzask, a twarz jej zbladła jak kreda, powiedział Reger. Stało się
coś straszliwego, w jednej chwili dotarło to do nas obojga, tak do mnie, jak do matki. Zszedłem z pierwszego
piętra do westybulu i znalazłem siostrę martwą, leżała na podłodze w westybulu. Tak, tak, powiedział Reger, za-
trzymanie akcji serca, takiej śmierci można tylko pozazdrościć. Gdyby nam miało się zdarzyć zatrzymanie akcji
serca, mielibyśmy wielkie szczęście, powiedział. Życzymy sobie szybkiej, bezbolesnej śmierci, ale nieraz
marniejemy całymi latami obłożnie chorzy, powiedział wczoraj Reger, dodając, że to mimo wszystko pociesze-
nie, że jego żona nie cierpiała długo, nie latami, jak się nieraz zdarza, powiedział, tylko parę tygodni. Ale po
stracie człowieka, który był dla kogoś przez całe życie najbliższą istotą, nie ma, rzecz jasna, żadnego pociesze-
nia. To też metoda, powiedział wczoraj, podczas gdy teraz, to znaczy dzień później, przyglądałem mu się z
boku, a z tyłu za nim stał Irrsigler, który na chwilę zajrzał do sali Sebastiana, nawet mnie nie zauważywszy, to
znaczy podczas gdy wciąż obserwowałem Regera, który wciąż przyglądał się Siwobrodemu mężczyźnie
Tintoretta, tak, to też metoda, powiedział, robić z wszystkiego karykaturę. Wielki, ważny obraz będzie dla nas
czymś do wytrzymania dopiero wtedy, kiedy zrobimy z niego karykaturę, wielki człowiek czy tak tak zwana
ważna osobistość — jeden jest dla nas jako wielki człowiek nie do wytrzymania, drugi jako ważna osobistość,
musimy ich obrócić w karykaturę, powiedział. Kiedy przez dłuższy czas przypatrujemy się jakiemuś obrazowi,
choćby był najpoważniejszy, musimy z niego zrobić karykaturę, powiedział, żeby móc wytrzymać, zatem
również z rodziców musimy zrobić karykaturę, karykaturę z przełożonych, jeżeli mamy takowych, z całego
świata karykaturę, powiedział. Niech pan przez dłuższy czas popatrzy na autoportret Rembrandta, obojętnie
który, z całą pewnością zrobi pan z niego z czasem karykaturę i odwróci się pan od niego. Niech pan przez
dłuższy czas popatrzy na twarz własnego ojca, stanie się ona dla pana karykaturą i odwróci się pan od niej.
Niech pan poczyta sobie Kanta, wnikliwie, coraz wnikliwiej, a niechybnie przejmie pana naraz dziki śmiech,
powiedział. Każdy oryginał jest już sam w sobie falsyfikatem, powiedział, rozumie pan, co mam na myśli. W
świecie, w naturze, istnieją, rzecz jasna, zjawiska, których nie można ośmieszyć, wszakże w sztuce można
wszystko ośmieszyć, każdego człowieka można ośmieszyć i zrobić z niego karykaturę, powiedział Reger, kiedy
tego chcemy, kiedy jest to dla nas niezbędne, powiedział. Kiedy jesteśmy w stanie ośmieszyć, a nie zawsze
jesteśmy w stanie, i wtedy bierze nas rozpacz, a potem i diabli biorą, powiedział. Dzieło sztuki, obojętnie jakie,
można ośmieszyć, powiedział‚ ukazuje się ono panu jako wielkie, a pan z chwili na chwilę zamienia je w
śmiechu warte, i podobnie z ludźmi, których musi pan ośmieszać, bo inaczej pan nie potrafi. Większość ludzi i
tak już jest przecież śmieszna, jak i większość dzieł sztuki i tak jest przecież śmieszna, powiedział Reger, nie
ma nawet potrzeby ich ośmieszać i robić z nich karykatury. Większość ludzi nie jest jednak zdolna do
karykaturowania, patrzą na wszystko bez końca z okropną powagą, powiedział, nie przyjdzie im nawet na myśl,
żeby karykaturować, powiedział. Idą na papieską audiencję, powiedział, i biorą poważnie papieża i audiencję, i
to na całe życie; śmiechu warte, ile jest przecież karykatury w dziejach papiestwa, powiedział. Święty Piotr jest
oczywiście wielki, powiedział, ale przecież to śmiechu warte. Niech pan wejdzie do Świętego Piotra i niech pan
się uwolni całkowicie od owych tysięcy i milionów kłamstw historii katolickiej, nie musi pan długo czekać, a
cały Święty Piotr wyda się panu śmiechu wart. Niech pan pójdzie na audiencję prywatną i czeka na papieża,
jeszcze zanim on nadejdzie; wyda się śmiechu wart, i jest przecież śmiechu wart, kiedy występuje w kiczowatej
bieli tej swojej sutanny z czystego jedwabiu. Może pan się rozejrzeć, gdziekolwiek się tylko panu podoba,
wszystko w Watykanie jest śmiechu warte, kiedy uwolni się pan od kłamstw katolickiej historii i od
sentymentalizmu katolickiej historii, od pełnej zaaferowania katolickiej historii świata, powiedział Reger. Widzi
pan katolickiego papieża, siedzi sobie ta uszminkowana kukła w podróży dookoła świata pod swoim szklanym
kuloodpornym kloszem, w otoczeniu swych uszminkowanych i wycwanionych kukieł wyższych i niższych
rangą, jakie to odstręczające, śmiechu warte. Rozmawia pan z jednym z naszych ostatnich lamentujących
królów, śmiechu warte, z jednym z naszych ograniczonych przywódców-komunistów, śmiechu warte. Idzie pan
na noworoczne przyjęcie do rozgadanego prezydenta tego naszego państwa, który swymi sklerotycznymi
bredniami wszystkich by zagadał na śmierć, mąż stanu, śmiechu warte, aż się od tego robi niedobrze. Krypta
Kapucynów, Hofburg, śmiechu warte, jakie to niesmaczne, powiedział. Idzie pan do kościoła Kawalerów
Maltańskich, przyjrzy się pan kawalerom maltańskim, których białe pseudoarystokratyczne głupie głowy
wystające z czarnych maltańskich płaszczy błyszczą w świetle kościelnych lamp, śmiechu warte, nic innego pan
nie odczuje. Idzie pan na wykład katolickiego kardynała, ogląda pan inaugurację na uniwersytecie, jakież to
śmiechu warte. Na cokolwiek człowiek dziś w tym kraju spojrzy, spoziera w czeluść śmieszności, powiedział
Reger. Codziennie rano od takiej masy śmieszności czerwienimy się ze wstydu, drogi panie Atzbacher, taka jest
prawda. Idzie pan, panie Atzbacher, na wręczanie nagrody, jakież to śmiechu warte, godne wyśmiania postaci; z
im większą pompą występują, tym są śmieszniejsi, powiedział, wszystko to karykatura, nic innego, powiedział,
po prostu wszystko. Nazywa pan jakiegoś gościa przyjacielem, a ten nagle daje z siebie zrobić profesora honoris
causa i zaczyna się nazywać Profesorem i każe sobie wydrukować Profesora na wizytówkach, a jego żona u
rzeźnika naraz występuje jako Pani Profesorowa, żeby nie czekać zbyt długo w kolejce, jak te, które nie mają
profesora za męża. Jakież to śmiechu warte, powiedział. Złocone schody, złocone fotele, złocone ławki w
Hofburgu, powiedział, a na nich ci sami pseudodemokratyczni idioci, bez wyjątku, śmiechu warte. Idzie pan
Kartnerstrasse i wszystko wydaje się panu śmiechu warte, wszyscy są jedynie śmiechu warci, nic więcej, może
pan obejść wzdłuż i wszerz cały Wiedeń, powiedział, a cały Wiedeń naraz wyda się panu śmiechu wart,
wszyscy ludzie, którzy pana mijają, są śmiechu warci, wszystko, co pan mija, jest śmiechu warte, człowiek żyje
w na wskroś śmiechu wartym świecie i w rzeczywistości też podupadłym, powiedział. Naraz musi pan z całego
świata zrobić karykaturę. I ma pan siłę zrobić ze świata karykaturę, największą potęgą ducha, powiedział, do
tego niezbędną; tę jedyną konieczną, aby przeżyć, siłę, powiedział. Tylko nad tym panujemy, co w końcu
uznamy za śmiechu warte, wyłącznie wtedy, kiedy świat i życie na nim uznamy za śmiechu warte, jesteśmy w
stanie posunąć się dalej, nie ma innej metody, lepszej, powiedział. Przejęci podziwem nie wytrzymamy długo,
zginiemy z kretesem, jeśli w odpowiednim momencie nie zdołamy tego stanu przerwać, powiedział. Przez całe
życie z daleka się trzymałem od podziwiania, nie należę do tych, co podziwiają, obcy jest mi podziw, nie ma co
się dziwić, podziw zawsze był mi obcy i nic nie odpycha mnie tak, jak obserwacja tych, którzy podziwiają,
ogarnięci chorobą podziwiania. Idzie pan do kościoła, ludzie podziwiają, idzie pan do muzeum, ludzie
podziwiają. Idzie pan na koncert, ludzie podziwiają, to odrażające. Prawdziwy umysł nie zna w ogóle podziwu,
przyjmuje do wiadomości, potrafi uszanować, patrzy z uwagą, to wszystko, powiedział. Ludzie idą do
wszystkich tych kościołów, do wszystkich tych muzeów, objuczeni podziwem jak plecakiem, to z tego powodu
chodzą zawsze tacy wstrętnie pochyleni, wszyscy chodzą po kościołach i po muzeach tacy pochyleni,
powiedział. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś wszedł do kościoła czy muzeum całkiem normalnie, a już
najwstrętniejszy jest widok ludzi w Knossos czy Agrigento u celu swej wyprawy szlakiem podziwu, ludzie ci
bowiem odbywają po prostu podróż szlakiem podziwu, powiedział, nic innego. Podziw oślepia, powiedział
wczoraj Reger, otępia podziwiającego. Ludzie w większości, raz wszedłszy w podziw, nie mogą już wyjść z
podziwu, a przez to tępieją. Większość ludzi na całe życie jest otępiona wyłącznie dlatego, że podziwia. Nie ma
czego podziwiać, powiedział wczoraj Reger, zupełnie. Ponieważ respekt i uwaga są dla ludzi zbyt trudne,
podziwiają, to jest dla nich łatwiejsze, to ich mniej kosztuje, powiedział Reger. Podziw łatwiejszy jest od
respektu i uwagi, podziw to cecha głupich, powiedział Reger. Tylko głupi podziwia, mądry nie podziwia, potrafi
uszanować, patrzy z uwagą, rozumie, to wszystko. Ale poszanowanie, uwaga i zrozumienie— to wymaga
ducha, a tego ducha ludzie nie mają, bez ducha i faktycznie całkiem bezdusznie podróżują do piramid i do
kolumn sycylijskich czy przed perskie świątynie i upajają się z całą swoją tępotą tym swoim podziwem,
powiedział. Podziw to stan uwiądu ducha, powiedział Reger wczoraj, w owym stanie uwiądu ducha egzystują
niemal wszyscy. W owym stanie uwiądu ducha wchodzą też wszyscy do Kunsthistorisches Museurn,
powiedział. Ludzie dźwigają w sobie jak ciężar ten swój podziw, nie mają odwagi zostawić tego swojego
podziwu, tak jak zostawiają swój płaszcz w szatni na dole. Wleką się więc mozolnie, obładowani tym całym
bagażem podziwu przez wszystkie te sale, powiedział Reger, tak że aż wywraca się żołądek. Wszakże podziw
ów nie jest li tylko cechą charakterystyczną u tak zwanych niewykształconych, wręcz przeciwnie,
charakteryzuje on w dużej, straszliwej mierze, faktycznie wręcz budzącej zgrozę, również i przede wszystkim
tak zwanych wykształconych, co jest jeszcze znacznie bardziej odstręczające. Niewykształcony podziwia, bo
jest po prostu zbyt głupi, żeby nie podziwiać, natomiast wykształcony jest na to zbyt perwersyjny, powiedział
Reger. Podziw u tak zwanych niewykształconych jest czymś całkiem oczywistym, natomiast podziw u tak
zwanych wykształconych jest perwersją wręcz perwersyjną, powiedział Reger. Weźmy Beethovena, chroniczny
depresjonat, państwowy artysta, totalny kompozytor państwowy, tak go ludzie podziwiają, w gruncie rzeczy
jednak Beethoven to zjawisko z gruntu odstręczające, wszystko u Beethovena jest ni mniej, ni więcej tylko
komiczne, słuchając Beethovena, nieustannie słyszymy komiczną bezradność. Gniewne pohukiwanie,
gigantomania, tępy marsz wojskowy nawet w muzyce kameralnej. Słuchając Beethovena, słyszymy więcej
trzasku niż muzyki, państwowotępy marsz nut, powiedział Reger. Słucham przez dłuższy czas Beethovena, na
przykład Eroiki, słucham z uwagą i faktycznie wchodzę w jakiś stan filozoficzno matematyczny i trwam tak w
tym filozoficzno-matematycznym stanie przez dłuższy czas, powiedział Reger, aż naraz zaczynam twórcę
Eroiki widzieć, i wszystko się dla mnie rozbija, rozpada na kawałki, ponieważ w Beethovenie faktycznie
wszystko maszeruje jak wojsko, słucham Eroiki, która przecież faktycznie jest muzyką filozoficzną, jest z
gruntu filozoficznomatematyczna, powiedział Reger, i naraz wszystko mi zostaje obrzydzone i zostaje rozbite,
kiedy bowiem filharmonicy jakże naturalnie to grają, jaz chwili na chwilę zaczynam słyszeć u Beethovena
klęskę, słyszę jego klęskę, widzę jego głowę w marszu wojskowym, rozumie pan, powiedział Reger. Wtedy
muzyka Beethovena staje się dla mnie nieznośna, tak samo jak jest dla mnie nieznośna, kiedy słyszę, jak jakiś
nasz śpiewak z dużym albo małym brzuchem na śmierć katuje Podróż zimową, bo wie pan, śpiewak ubrany we
frak i oparty o fortepian wyśpiewujący Wronę, jest dla mnie nie do wytrzymania i śmiechu wart, z góry już
można przewidzieć, że to karykatura, nic przecież nie jest bardziej śmiechu warte, powiedział Reger, niż stojący
przy fortepianie we fraku śpiewak, wykonawca arii i pieśni. Jakże wspaniała jest muzyka Schuberta, kiedy nie
widzimy tego, jak się ją gra, kiedy nie widzimy tych wykonawców, ulegających bezdennie debilnej próżności,
rzecz jasna jednak, gdy jesteśmy w sali koncertowej, zawsze ich widzimy, a przez to wszystko jest tylko
żenujące i śmiechu warte, wszystko jest jedną wielką słuchowo-wzrokową katastrofą. Nie wiem, powiedział
Reger, czy pianiści są bardziej śmiechu warci i żenujący od śpiewaków przy fortepianie, to kwestia stanu ducha,
w którym akurat się znajdujemy. To, co widzimy, kiedy muzyka jest wykonywana, jest, rzecz jasna, śmiechu
warte, karykaturalne, a w następstwie tego również żenujące. Śpiewak to ktoś śmiechu wart i żenujący,
obojętnie co śpiewa, czy jest tenorem czy basem, i wszystkie śpiewaczki są zawsze tylko śmiechu warte i
żenujące, obojętnie jak są ubrane i jak śpiewają, powiedział. Ktoś na podium przeciąga smyczkiem czy skubie
gitarę, jakież to żenująco śmiechu warte, powiedział. Nawet Bach, gruby i śmierdzący przy organach u
Świętego Tomasza, był wyłącznie tylko śmiechu wartym i bez reszty żenującym zjawiskiem, nie ma o czym
mówić. Nie, nie, artyści, choćby i ci najważniejsi, najwięksi, są wszyscy wyłącznie kiczowaci, żenujący i
śmiechu warci. Toscanini, Furtwangler, jeden za mały, drugi za duży, warci śmiechu i kiczowaci. A niech pan
pójdzie do teatru, to zrobi się panu od tej śmieszności, żenady i kiczu po prostu niedobrze. Co ci ludzie mówią i
jak wymawiają, zrobi się panu od tego niedobrze. Czy będą grali klasykę, czy sztuki popularne, zrobi się panu
niedobrze. Czymże są bowiem wszystkie te klasyczne, wszystkie te nowoczesne sztuki, te tak zwane wysokiego
lotu czy popularne, jeżeli nie teatralnym pośmiewiskiem i żenującym kiczem, powiedział. Cały świat jest dzisiaj
śmiechu wart, do tego jeszcze na wskroś żenujący i kiczowaty, taka jest prawda. Irrsigler podszedł do Regera i
ponownie szepnął mu coś do ucha. Reger wstał, popatrzył wokół i wyszedł z Irrsiglerem z sali Bordona.
Spojrzałem na zegarek, było dwadzieścia po jedenastej. Przyszedłem do muzeum już o wpół do jedenastej,
ponieważ chciałem być punktualny, Reger bowiem niczego nie wymaga bardziej niż punktualności, tak jak i ja
zawsze niczego bardziej nie wymagam niż punktualności, dla mnie naprawdę w stosunkach międzyludzkich
najważniejsza jest punktualność. Znoszę tylko ludzi punktualnych, nie znoszę niepunktualnych. Punktualność to
zasadnicza cecha Regera, tak samo jak i jedna z moich zasadniczych cech, jeśli się z kimś umówię, to
faktycznie przychodzę punktualnie, tak jak i Reger, kiedy się z kimś umówi, przychodzi punktualnie, na temat
punktualności wygłosił już przede mną wiele wykładów, podobnie jak o niezawodności, u człowieka
najważniejsze są punktualność i niezawodność, bardzo często twierdził Reger. Mogę o sobie powiedzieć, że jest
ze mnie człowiek na wskroś punktualny, niepunktualności zawsze nienawidziłem, nigdy zresztą bym sobie na
nią nie pozwolił. Reger jest najpunktualniejszym człowiekiem, jakiego znam. W swoim życiu, jak mówi, ani
razu nie przyszedł spóźniony, przynajmniej z własnej winy, tak samo jak ja w moim życiu nigdy, przynajmniej
w dorosłym, nie spóźniłem się z własnej winy, niepunktualni są dla mnie najwstrętniejsi, nie chcę mieć nic
wspólnego z niepunktualnymi, z niepunktualnymi nie utrzymuję stosunków, z niepunktualnymi w ogóle nie
mam do czynienia, nie chcę mieć do czynienia. Niepunktualność to grubiańskie lekceważenie, którym gardzę i
którym się brzydzę, które kończy się u ludzi wyłącznie opuszczeniem i nieszczęściem. Niepunktualność to
choroba, kończąca się śmiercią niepunktualnego, oświadczył raz Reger. Reger wstał teraz i wyszedł z sali
Bordona, akurat w momencie, kiedy do sali Bordona weszła grupa starszych mężczyzn, Rosjan, co natychmiast
udało mi się stwierdzić, prowadzona, co również szybko udało mi się stwierdzić, przez ukraińską tłumaczkę.
Przeszli przede mną tak, że zepchnęli mnie na bok i wepchnęli w róg sali. Ludzie wpychają się do sali i
spychają kogoś, nie mówiąc nawet przepraszam, pomyślałem, widząc, że zostałem zepchnięty pod ścianę.
Reger wyszedł z sali Bordona, po tym jak Irrsigler szepnął mu coś do ucha, akurat w tym momencie do sali
Bordona weszła rosyjska grupa i tam się ustawiła, tak weszli do sali Bordona itak się w sali Bordona ustawili,
że nie widziałem już z sali Sebastiana sali Bordona, rosyjska grupa całkowicie przesłoniła mi widok na salę
Bordona. Widziałem tylko plecy tej grupy Rosjan i słyszałem to, czym raczyła ich ukraińska tłumaczka,
wygadywała, jak wszyscy inni przewodnicy w Kunsthistorisches Museum, same brednie, to, czym szpikowała
głowy swych rosyjskich ofiar, niczym nie różniło się od zwykłych bredni o sztuce. Tu, proszę państwa,
widzicie, powiedziała, te usta, widzicie państwo, o tutaj, powiedziała, te jakże odstające uszy, oproszę, widzicie
ten delikatny róż, anielski policzek, a na dalszym planie horyzont, tak jakby bez tych idiotycznych uwag ludzie
sami by tego na obrazach Tintoretta nie zauważyli. Przewodnicy w muzeach wciąż przecież tylko traktują
powierzonych im ludzi jak głupich, wciąż mają ich za największych głupców, gdy tymczasem oni aż tacy głupi
nie są, przewodnicy wyjaśniają im zawsze zwłaszcza to, co i tak przecież całkiem wyraźnie widać, a zatem
czego wcale nie trzeba wyjaśniać, no ale wyjaśniają i wyjaśniają, pokazują i pokazują, mówią i mówią.
Przewodnicy muzealni to sami zarozumialcy, bredzące maszyny, które włączają się na czas oprowadzania grupy
po muzeum, taka bredząca maszyna gada zawsze to samo, od początku roku do końca. Przewodnicy muzealni
to tylko bredzący o sztuce zarozumialcy, którzy o sztuce nie mają najmniejszego pojęcia, którzy sztukę tylko na
swój obrzydliwie rozgadany sposób bez skrupułów wykorzystują. Przez okrągły rok chrapliwym głosem prawią
brednie o sztuce, zarabiając na tym niezłe pieniądze. Wepchnięty w róg przez rosyjską grupę, nie widziałem już
nic prócz rosyjskich pleców, to znaczy same ciężkie rosyjskie jesionki, które wydawały przenikliwy odór
naftaliny, grupa ta musiała chyba zjawić się w muzeum prosto z autobusu, przez mżawkę odbyć drogę do galerii
obrazów. Ponieważ już od wielu, wielu lat trudno mi oddychać, wielokrotnie w ciągu dnia wydaje mi się, że
zaraz się uduszę, nawet na wolnym powietrzu, te chwile za plecami rosyjskiej grupy, a właściwie całe minuty,
były dla mnie wstrętne, we„pchnięty w róg sali Sebastiana wdychałem bez przerwy cuchnące naftaliną
powietrze, stanowczo za ciężkie dla moich słabych płuc. I tak już przecież w normalnych warunkach ciężko mi
w Kunsthistorisches Museum oddychać, tym bardziej więc w takich, jakie stworzyło wejście rosyjskiej grupy.
Ukraińska przewodniczka zwracała się do rosyjskiej grupy, mówiąc tak zwanym klasycznym moskiewskim
rosyjskim, który w większej części rozumiałem, a kiedy mówiła coś po niemiecku, miała okropną wymowę,
niemal przeszywającą, sposób, w jaki powiedziała anielska głowa, przeszywał aż do zgrozy Początkowo trudno
mi było powiedzieć, czy tłumaczka przyjechała z rosyjską grupą z Rosji, czy też była to jedna z owych
emigrantek rosyjskich, które przybyły do Wiednia po wojnie i które dziś jeszcze do Wiednia przyjeżdżają,
owych rosyjsko-żydowskich emigrantek, obdarzonych wysoką inteligencją, które za kulisami nadawały w
Wiedniu ton, co zawsze wychodziło na dobre wiedeńskiemu życiu intelektualnemu. Owe rosyjsko żydowskie
emigrantki to właściwie intelektualne korzenie wiedeńskiego życia towarzyskiego, zawsze tak było, bez nich
życie towarzyskie w Wiedniu nie byłoby ciekawe. To prawda, że osoby takie, jeśli ogarnie je, że tak powiem,
mania wielkości i chcą wszystkimi i wszystkim rządzić, często zaczynają nam działać na nerwy, jednakże akurat
ta tłumaczka nie jest tu najlepszym przykładem rosyjskich emigrantek, o których tu mówię, jeżeli w ogóle, tak
jak powiedziałem, jest taką rosyjską emigrantką, wydaje mi się raczej, że przyjechała do Wiednia z Rosji z
rosyjską grupą, to, jak do rosyjskiej grupy mówiła po rosyjsku, nie pozwala przypuszczać, że miałaby być
rosyjską emigrantką, tylko raczej, że przyjechała do Wiednia z rosyjską grupą, możliwe nawet, że tego samego
dnia przyjechała prosto z Rosji do Wiednia, do takiego przynajmniej skłaniałem się przekonania, przyjrzawszy
się tylko jej ubraniu, zwłaszcza butom, faktycznie nie miała na sobie niczego z Zachodu, to prawdopodobnie
komunistka z wykształceniem historyka sztuki, pomyślałem, lustrując ją w chwili, kiedy miałem do tego
sposobność, że tak powiem, od stóp do głowy. Rosyjskie emigrantki z Wiednia, o których wspomniałem
wcześniej, ubierają się na ogół raczej na zachodni sposób, nawet jeśli może nie tak zachodni jak sami ludzie z
Zachodu, to jednak zachodni. Nie, ta tłumaczka nie jest rosyjską emigrantką, pomyślałem, przejechała przez
granicę z rosyjską grupą ubiegłej nocy, całą noc nie zmrużyła oka, tak jak powierzona jej rosyjska grupa,
przybyli prosto z Rosji, że tak powiem, z brudnego autobusu prosto do muzeum, pomyślałem, na to mi wygląda
w jej przypadku, tłumaczki, no i grupy. Nie widziałem nawet teraz obitej aksamitem ławki w sali Bordona,
zasłoniła mi widok rosyjska grupa, tym samym nie widziałem, czy Regera wciąż nie było w sali, czy też już tam
wrócił. Sala Sebastiana, w której zepchnięto mnie pod ścianę, ma najgorszą w całym Kunsthistorisches Museum
wentylację, a ja akurat w sali Sebastiana musiałem zostać zepchnięty pod ścianę przez rosyjską grupę, po-
myślałem, i akurat przez takich ludzi cuchnących czosnkiem, błotem i wilgocią, pomyślałem. Zawsze nienawi-
dziłem ludzkich zbiorowisk, przez całe życie ich unikałem, ze względu na nienawiść do mas nie zdarzyło mi się
nigdy uczestniczyć w jakimkolwiek ludzkim zgromadzeniu, tak samo zresztą jak Regerowi, niczego nie
nienawidzę bardziej niż masy, tłumu, ustawicznie mam uczucie, choć przecież nigdy się do mas czy tłumów nie
przyłączam, że masa czy tłum zaraz mnie zgniecie. Już w dzieciństwie schodziłem im z drogi, masom,
nienawidziłem tłumów, ludzkich zbiorowisk, skoncentrowanej niegodziwości, bezmyślności i kłamstwa. Na
tyle, na ile powinniśmy kochać każdego z osobna, myślę, na tyle nienawidzimy masy. Rosyjska grupa nie była
jednak, rzecz jasna, pierwszą, którą spotkałem w Kunsthistorisches Museum i która na mnie, że tak powiem, w
Kunsthistorisches Museum natarła i zepchnęła pod ścianę, ostatnimi czasy od rosyjskich grup w
Kunsthistorisches Museum aż się roi, ostatnio, jak się wydaje, przychodzi do Kunsthistorisches Museum więcej
rosyjskich grup niż włoskich. Rosjanie i Włosi chodzą po Kunsthistorisches Museum zawsze w grupach,
Anglicy natomiast nigdy, zawsze chodzą sami, także Francuzi zawsze chodzą sami. W niektóre dni rosyjscy i
włoscy przewodnicy obu płci przekrzykują jeden drugiego, jakby ścigali się, kto potrafi głośniej, przez co z
Kunsthistorisches Museum robi się muzeum wrzasku. Najczęściej dzieje się to na szczęście w sobotę, czyli w
dzień, kiedy ani Reger, ani ja nigdy nie chodzimy do Kunsthistorisches Museum, to bowiem, że dziś, w sobotę,
ja i Reger, obaj przyszliśmy do Kunsthistorisches Museum, jest wyjątkiem od reguły i jak widać, dobrze, że
nigdy nie chodziliśmy do Kunsthistorisches Museum w soboty, choć w sobotę można zwiedzać bezpłatnie,
podobnie jak w niedzielę. Wolę już zapłacić za bilet dwadzieścia szylingów, oświadczył raz Reger, i nie mieć do
czynienia z tymi okropnymi grupami. Mieć do czynienia ze zwiedzającymi grupowo muzea to skaranie boskie,
nie znam nic straszliwszego, oświadczył Reger. To, że akurat w tę sobotę umówił się ze mną w
Kunsthistorisches Museum, było dla niego z pewnością karą boską, choć sam sobie zawinił, pomyślałem,
zadając sobie jednocześnie pytanie, w jakim to celu? i nie mogąc udzielić sobie na nie odpowiedzi. Chętnie bym
się, rzecz jasna, dowiedział, co też Irrsigler już po raz drugi szepnął do ucha Regerowi, za pierwszym razem
coś, co, jak się wydaje, w najmniejszym stopniu go nie poruszyło, za drugim wszakże coś, co sprawiło, że
Reger wstał i wyszedł z sali Bordona. Irrsigler powiada przy każdej okazji, że ma pozycję zaufanego, to
przejmujące, kiedy tak mówi, a mówi tak często, tak że z czasem staje się to jeszcze bardziej przejmujące.
Irrsigler ma w zwyczaju skinąć głową, kiedy zauważa, jak Reger wchodzi, nie robi tego, kiedy ja wchodzę i
kiedy mnie zobaczy. Już trzykrotnie otrzymał Irrsigier od Regera wieloletni kredyt na urządzenie mieszkania,
którego potem nie musiał Regerowi spłacać. Reger wielokrotnie podarował Irrsiglerowi nienoszone już ubrania,
naprawdę pierwszorzędne i kosztowne, z tweedu najlepszych gatunków, jak mi raz powiedział Reger, wszystko,
co mam na sobie, pochodzi z Hebrydów. Irrsigier nie ma jednak prawie okazji nosić kosztownych
Regerowskich ubrań, ponieważ przez cały tydzień pracuje w Kunsthistorisches Museum w swoim uniformie,
oprócz poniedziałku, przez cały poniedziałek zaś łazi po domu w kombinezonie roboczym, ponieważ cały
poniedziałek zajmują mu różne prace w domu. Sam wszystko robi. Sam maluje, sam piłuje, sam przybija i
wierci, nawet spawa sam. Osiemdziesiąt procent Austriaków w czasie wolnym od pracy paraduje w
kombinezonach roboczych, twierdzi Reger, większość z nich nawet w niedziele i święta, większość Austriaków
w niedziele i święta łazi po domu w kombinezonach roboczych, maluje i przybija, i spawa. Czas wolny od
pracy jest właściwie dla Austriaków czasem pracy, twierdzi Reger. Większość Austriaków nie bardzo wie, co
począć z czasem wolnym od pracy i przepracowuje go w idiotyczny sposób. Przez cały tydzień wysiadują w
swoich biurach i wystają na swych miejscach pracy, powiada Reger, zaś w niedziele i święta widzi się ich
wszystkich bez wyjątku, jak naciągnąwszy na siebie kombinezony robocze, wykonują naprawy w domu, malują
własne cztery ściany albo przybijają gdzieś coś na dachu, albo myją swoje auto. Irrsigler jest jednym z takich
typowych Austriaków, powiada Reger, Burgenlandczycy to w ogóle sama austriacka typowość. Burgenlandczyk
naciąga na siebie tylko raz na tydzień na dwie, najwyżej dwie i pół godziny niedzielny garnitur i idzie w nim do
kościoła, przez resztę czasu ma na sobie kombinezon roboczy, powiada Reger, przez całe życie.
Burgenlandczyk przez cały tydzień pracuje w kombinezonie roboczym, sypia niezmiernie mało, ale dobrze, w
niedzielnym garniturze idzie w niedziele i święta do kościoła, aby Panu zaśpiewać pieśń i zaraz potem z
powrotem zdjąć niedzielny garnitur i naciągnąć na siebie kombinezon roboczy. Nawet w dzisiejszym społe-
czeństwie przemysłowym Burgenlandczyk jest wciąż autentycznym chłopem, nawet jeśli od dziesiątków lat
Burgenlandczyk idzie pracować do fabryki, pozostaje wciąż chłopem, tak jak jego przodkowie, Burgenlandczyk
na zawsze zostanie chłopem, powiedział Reger. Irrsigler tak długo jest już w Wiedniu, a mimo to pozostał
chłopem, oświadczył Reger. Chłopu zresztą zawsze dobrze było w uniformie, wszystko jedno jakim, powiedział
Reger. Chłop albo jest chłopem, albo nakłada uniform, powiedział Reger. Jeżeli było kilkoro dzieci, to jeden za-
wsze zostawał chłopem i pozostawał chłopem do końca, a pozostali naciągali na siebie uniform, państwowy
bądź chrześcijańskokatolicki, zawsze tak było, oświadczył Reger. Burgenlandczyk albo jest chłopem, albo
naciąga na siebie uniform, a kiedy nie może ani być chłopem, ani naciągnąć na siebie uniformu, po prostu ginie,
oświadczył Reger. Od całych stuleci chłopstwo, uciekając od chłopstwa, uciekało do uniformu, powiedział
Reger. Irrsigler, jeśli wierzyć jego własnej opinii, miał szczęście, nabór na posadę strażnika w państwowej
służbie w Kunsthistorisches Museum odbywa się bowiem zaledwie raz na kilka lat, wtedy mianowicie, kiedy
jeden ze strażników odchodzi na emeryturę bądź umiera. Burgenlandczyków chętnie zatrudnia się jako
strażników muzealnych, dlaczego, to on, Irrsigler, nie potrafił odpowiedzieć, ale to fakt, większość wiedeńskich
strażników muzealnych pochodzi z Burgenlandu. Prawdopodobnie dlatego, oświadczył raz Irrsigler, że znani są
oni jako wyjątkowo uczciwi, ale też jako wyjątkowo tępi, a do tego skromni. Dlatego, że mają, oni,
Burgenlandczycy, jeszcze do dziś niespaczony charakter. Kiedy śledzi, jak się rzeczy mają na policji, jest
szczęśliwy, że do policji go nie wzięli. Wspomniał też kiedyś, że raz to myślał o tym, żeby pójść do klasztoru,
tam też należy się odzież z przydziału, no i przecie obecnie rekrutują do klasztorów bardziej niż kiedyś, no ale
jako nowicjusz w klasztorze tylko byłby wykorzystywany przez wyżej postawionych, jak się wyraził, przez
kapłanów, którzy w klasztorze wcale nieźle sobie żyją, kosztem posłusznych im całkowicie nowicjuszy. Miałby
tam wtedy tylko rąbać drzewo i karmić świnie, latem to sortować w słonecznym skwarze kapuściane głowy, a
zimą odśnieżać łopatą ścieżki w klasztorze, powiedział. Nowicjusze w klasztorach są biedni jak mysz kościelna,
Kara odpowiada winie: skazany na utratę wszelkiej chęci życia, na najwyższy stopień znużenia życiem. Kierkegaard Umówiony z Regerem w Kunsthistorisches Museum dopiero o wpół do dwunastej, przyszedłem tam już o wpół do jedenastej, po to by móc bez przeszkód, tak jak to sobie zaplanowałem dużo wcześniej, obserwować go z możliwie idealnej perspektywy, pisze Atzbacher. Ponieważ jego przedpołudniowe miejsce znajdowało się w tak zwanej sali Bordona naprzeciw Siwobrodego mężczyzny Tintoretta, na obitej aksamitem ławce — na której siedząc wczoraj, objaśniwszy mi tak zwaną Sturmsonate, kontynuował wykład o Kunst der Fuge, według jego własnego określenia, zaczynając przed Bachem, kończąc po Schumannie, przy czym bardziej był usposobiony mówić o Mozarcie niż Bachu — musiałem teraz zająć pozycję w tak zwanej sali Sebastiana; to znaczy musiałem, choć wcale nie było mi to w smak, tolerować Tycjana, aby móc obserwować Regera przed Siwobrodym mężczyzną Tintoretta, i to obserwować w pozycji stojącej, co zresztą z mojego punktu widzenia miało swoje zalety, jako że wolę stać niż siedzieć, zwłaszcza kiedy obserwuję ludzi, i już od bardzo dawna lepiej mi się obserwuje w pozycji stojącej, niż kiedy siedzę, a ponieważ patrząc z sali Sebastiana do sali Bordona, wytężając wzrok do maksimum, faktycznie miałem w jego zasięgu całą, zwróconą do mnie bokiem, niezasłoniętą nawet oparciem ławki, postać Regera, który siedział, przez cały czas nie zdejmując z głowy czarnego kapelusza, z całą pewnością dokuczliwie odczuwając skutki nagłego skoku ciśnienia poprzedniej nocy, a zatem widziałem całą postać Regera z boku, a tym samym uwieńczony został powodzeniem mój plan, aby bez przeszkód przyjrzeć się Regerowi. Ponieważ Reger (w zimowym płaszczu), oparty na lasce, którą ściskał kolanami, bez reszty, jak mi się wydawało, skupił się na oglądaniu Siwobrodego mężczyzny, absolutnie nie musiałem się obawiać, że przyłapie mnie na tym, iż mu się przyglądam. Pilnujący sali Irrsigler (Jenoe!), z którym Regera łączyła już ponad trzydziestoletnia znajomość, z którym i ja (też już od ponad dwudziestu lat) zawsze utrzymywałem życzliwe kontakty, został już przeze mnie uprzedzony skinieniem ręki, że chcę bez przeszkód przypatrywać się Regerowi, więc kiedy tylko Irrsigler wchodził do sali, a pojawiał się w niej z regularnością zegarka, zachowywał się tak, jakby mnie wcale tam nie było, podobnie jak zachowywał się tak, jakby i Regera tam nie było, kiedy on, Irrsigler, wykonując swoje czynności służbowe, lustrował wzrokiem, w zwykły sobie, dla każdego, kto go nie znał, nieprzyjemny sposób, zwiedzających galerię, których zresztą tym razem, w bezpłatną sobotę, nie wiadomo czemu, przyszło tak niewielu. Irrsigler ma natrętne, karcące spojrzenie, typowe dla strażników w muzeach, którzy lustrują zwiedzających muzeum, nieraz, jak wiadomo, niestosownie się zachowujących, aby ich onieśmielić — jego metoda pojawiania się nieoczekiwanie tudzież bezgłośnie w rogu sali, obojętnie której, aby lustrować ludzi wzrokiem, faktycznie jest obrzydliwa dla każdego, kto go nie zna; w szarym, źle skrojonym, a przecież na wieczne czasy pomyślanym uniformie, który, zapięty na duże czarne guziki, wisi na jego wychudzonym ciele jak na drągu, tudzież w uszytej z tego samego szarego materiału czapce na głowie, przypomina raczej strażników z naszych zakładów karnych niż zatrudnionego przez państwo stróża dzieł sztuki. Od kiedy go poznałem, Irrsigler, choć nie chorował, zawsze był taki blady, Reger określał go przez dziesiątki lat jako państwotrupa, który od trzydziestu pięciu lat jest na państwowej posadzie w Kunsthistorisches Museum. Reger, który od ponad trzydziestu sześciu lat przychodzi regularnie do Kunsthistorisches Museum, zna Irrsiglera, począwszy od jego pierwszego dnia w pracy, i utrzymuje z nim całkiem przyjacielskie stosunki. Bardzo niepozorna łapówka wystarczyła, bym dożywotnio załatwił sobie miejsce na ławce w sali Bordona, oświadczył przed laty Reger. Z Irrsiglerem łączą Regera stosunki, które w ciągu trzydziestu lat nabrały u nich charakteru obopólnej rutyny. Kiedy Reger chce, co nie należy do rzadkości, bez świadków przypatrywać się Siwobrodemu mężczyźnie Tintoretta, Irrsigler po prostu zamyka dla publiczności całą salę Bordona, staje w wejściu i nikomu nie pozwala przejść. Wystarczy, żeby Reger skinął ręką, a Irrsigler od razu zamyka dla publiczności salę Bordona, nie waha się nawet wypraszać z sali Bordona zwiedzających, którzy już tam są, tego bowiem życzy sobie Reger. Irrsigler był na nauce stolarstwa w Brucku nad Leithą, ale porzucił stolarkę jeszcze przed uzyskaniem dyplomu pomocnika stolarza, ponieważ chciał wstąpić do policji. Na policji nie przyjęli wszakże Irrsiglera do pracy z powodu niewydolności fizycznej. Jego wuj, brat matki, był strażnikiem w Kunsthistorisches Museum już od roku dwudziestego czwartego i załatwił mu posadę najgorzej płatną, ale najbardziej pewną, jak mówi Irrsigler. Do policji też chciał Irrsigler pójść tylko dlatego, że wydawało mu się, iż praca na policji raz na zawsze rozwiąże mu problem ubraniowy Idealne wyjście, jak mu się wydawało, przez całe życie będzie mógł dostawać gotową odzież i w dodatku jeszcze ani razu za tę odzież na całe życie nie będzie musiał zapłacić, no bo daje mu ją do dyspozycji państwo, i tak też myślał wuj, ten, który sprowadził go do Kunsthistorisches Museum, zresztą z punktu widzenia tej idealnej sytuacji nie widział najmniejszej różnicy, czy przyjmą go do pracy na policji, czy w Kunsthistorisches Museum, nawiasem mówiąc, policja płaciła lepiej, Kunsthistorisches Museum gorzej, no ale służby w Kunsthistorisches Museum nie można było porównywać do służby policyjnej; odpowiedzialniejszej, a zarazem lżejszej służby niż w Kunsthistorisches Museum nie mógł sobie on, Irrsigler, wyobrazić. Wiadomo, że służba na policji dzień w dzień jest groźna dla życia, oświadczył Irrsigler, a służba w Kunsthistorisches Museum nie. Co do monotonii w jego zawodzie, to nie ma co się tym przejmować, on nawet taką monotonię lubi. Na dzień to on ze czterdzieści
do pięćdziesięciu kilometrów przejdzie, lepsze to dla zdrowia niż, dajmy na to, służba na policji, gdzie całe życie siedzi się głównie na twardym posterunkowym krześle. Już woli mieć oko na zwiedzających muzeum niż na normalnych ludzi, bo zwiedzający muzeum to mimo wszystko ludzie wyżej postawieni, którzy mają jakiś zmysł sztuki. On sam z czasem wyrobił w sobie taki zmysł sztuki, w każdej chwili mógłby oprowadzić ludzi po Kunsthistorisches Museum, w każdym bądź razie po galerii malarstwa, powiada, no ale po co mu to. Do ludzi przecież w ogóle nie dociera to, co się im mówi, mówi Irrsigler. Przez dziesiątki lat słyszy się od przewodników muzealnych wciąż jedno i to samo, i, jak mówi pan Reger, rzecz jasna bardzo wiele bez sensu, powiada do mnie Irrsigler. Historycy sztuki zasypują zwiedzających wyłącznie własnymi bredniami, powiada Irrsigler, który z biegiem czasu, jeżeli nie wszystko, to wiele z tego, co mówił Reger, słowo w słowo od Regera przejął. Irrsigler jest tubą Regera, wszystko niemal, co mówi Irrsigler, mówił już Reger, od ponad trzydziestu lat Irrsigler mówi to, co już mówił Reger. Kiedy się dobrze wsłucham, usłyszę, że przez Irrsiglera mówi Reger. Kiedy wsłuchamy się w to, co mówią przewodnicy, usłyszymy wyłącznie działające nam na nerwy brednie o sztuce, te same nieznośne brednie historyków sztuki, powiada Irrsigler, ponieważ tyle razy już mówił to Reger. Wszystkie te malowidła są wspaniałe, żadne jednak nie jest doskonałe, twierdzi Irrsigler za Regerem. Ludzie tylko dlatego przychodzą do muzeum, że powiedziano im, iż człowiek kulturalny powinien tam chodzić, nie przychodzą z zainteresowania, ludzie absolutnie nie interesują się sztuką, a w każdym razie dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi absolutnie nie interesuje się sztuką, powtarzał za Regerem słowo w słowo Irrsigler. On, Irrsigler, miał trudne dzieciństwo, chorą na raka matkę, umarła w wieku lat czterdziestu sześciu, a ojca — kobieciarza, wiecznie pijanego. A Bruck nad Leithą to też miejscowość równie szkaradna, jak większość miejscowości w Burgenlandzie. Kto tylko da radę, daje z Burgenlandu nogę, mówi Irrsigler, większości jednak to się nie udaje, większość skazana jest dożywotnio na Burgenland, co jest co najmniej równie okropne, jak dożywotnie więzienie w Stein nad Dunajem. Burgenlandczycy to więźniowie, powiada Irrsigler, a ich ojczyzna to więzienie. Sami wmawiają sobie, że mają całkiem piękny ojczysty kraj, jednak w rzeczywistości Burgenland jest mdły i szpetny. W zimie ludzie dławią się śniegiem, w lecie zżerają ich komary. A wiosną i jesienią brną po kolana we własnym brudzie. W całej Europie nie ma już biedniejszego ani brudniejszego kraju, cytuję Irrsiglera. Wiedeńczycy wciąż wmawiają Burgenlandczykom, że Burgenland to piękny kraj, wiedeńczycy są bowiem w burgenlandzkim brudzie i w burgenlandzkiej głupocie po uszy zakochani, ponieważ tak brud burgenlandzki, jak burgenlandzką głupotę uważają za romantyczne. Burgenland niczego, oprócz pana Haydna, jak mówi pan Reger, nigdy nie wydał, oświadczył Irrsigler. Powiedzieć: pochodzę z Burgenlandu, to nic innego niż powiedzieć: pochodzę z więzienia Austrii. Z zakładu karnego albo z domu wariatów, twierdzi Irrsigler. Do Wiednia Burgenlandczykom równie pilno jak do kościoła, powiedział. Największym życzeniem Burgenlandczyka jest wstąpić do wiedeńskiej policji, powiedział parę dni temu, mnie się to nie udało, bo wydolny nie byłem, z powodu niewydolności fizycznej. Mimo to jestem strażnikiem w Kunsthistorisches Museum, czyli na służbie państwowej. Wieczorem, po szóstej, powiedział, nie zamykam przestępców, tylko dzieła sztuki, Rubensa i Bellotta zamykam. Jego wujowi, który zaraz po pierwszej wojnie światowej wstąpił na służbę w Kunsthistorisches Museum, wszyscy w rodzinie zazdrościli. Kiedy go raz na parę lat w Kunsthistorisches Museum odwiedzali, w bezpłatne soboty czy niedziele, szli za nim zawsze w całkowitym onieśmieleniu przez te sale z wielkimi mistrzami i ciągle podziwiali jego uniform. Wuj oczywiście bardzo szybko został strażnikiem wyższym rangą, z mosiężną gwiazdką na rewersie uniformu, stwierdził Irrsigler. Przejęci uszanowaniem i podziwem, niczego nie rozumieli z tego, co im mówił, kiedy przeprowadzał ich przez te sale. Zresztą nie było sensu wyjaśniać im Veronesa, stwierdził Irrsigler przed paroma dniami. Dzieci siostry wpatrywały się w osłupieniu w moje białe buty, powiedział Irrsigler, siostra stanęła, jakby ją wryło, przed Renim, akurat przed tym najbardziej bez gustu ze wszystkich wystawionych tu malarzy. Reger nienawidzi Reniego, więc i Irrsigler nienawidzi Reniego. Irrsigler wzniósł się już na mistrzowskie wyżyny w przywłaszczaniu sobie Regerowskich zdań, wypowiada je niemal perfekcyjnie w charakterystycznym tonie Regera, myślę. Moja siostra przychodzi nie do muzeum, tylko do mnie, powiedział Irrsigler. Siostry sztuka nic a nic nie obchodzi. Ale jej dzieci, kiedy je po salach prowadzę, wpatrują się z podziwem we wszystko, co tylko zobaczą. Przed Velazquezem stają jak wryte, tak że nie można ich wprost od niego oderwać, powiedział Irrsigler. Pan Reger raz zaprosił mnie z rodziną na Prater, powiedział Irrsigler, on to ma gest, pan Reger, w sobotę wieczorem zaprosił. Jak żyła jeszcze jego żona, powiedział Irrsigler. Stałem, obserwując Regera, który wbił, jak to się mówi, wzrok w Siwobrodego mężczyznę Tintoretta, a jednocześnie widziałem Irrsiglera, którego przecież nie było w sali Bordona, jak opowiada mi o swoim życiu, zatem widziałem obrazy z Irrsiglerem sprzed tygodnia, patrząc jednocześnie na Regera, siedzącego na obitej aksamitem ławce, który mnie jeszcze, rzecz jasna, nie zauważył. Irrsigler powiedział, że już od dzieciństwa nie miał większego marzenia, niż żeby wstąpić do wiedeńskiej policji i zostać wachmistrzem. O innym zawodzie nigdy nie marzył. Kiedy wówczas, a miał akurat dwadzieścia trzy lata, zaświadczono w koszarach Rossauer jego fizyczną niewydolność, faktycznie w jednej chwili runął cały jego świat. Z tej sytuacji bez wyjścia wyratował go wówczas dopiero wuj, załatwiając mu pracę strażnika w Kunsthistorisches Museum. Przyjechał do Wiednia z jedną sfatygowaną torbą pod pachą, do mieszkania wuja, który pozwolił mu u siebie zamieszkać na cztery tygodnie, a potem wprowadził się, on, Irrsigler, do podnajmowanego pokoiku przy Molkerbastei. W tym podnajmowanym pokoiku zamieszkał na lat
dwanaście. W pierwszych latach w ogóle nie widział Wiednia, wczesnym rankiem, już koło siódmej był w Kunsthistorisches Museum, a wieczorem dopiero po szóstej wracał do domu, przez wszystkie te lata w południe zjadał posiłek złożony z kanapki z kiełbasą lub serem i popijał szklanką wody z kranu w małej przebieralni za szatnią dla zwiedzających. Burgenlandczycy to ludzie o najskromniejszych wymaganiach, ja sam w młodości pracowałem z Burgenlandczykami na różnych budowach, mieszkałem z nimi w najprzeróżniejszych barakach, wiem, jak skromne mają wymagania, zadowolą się czymś najbardziej niezbędnym i do końca miesiąca faktycznie potrafią odłożyć osiemdziesiąt procent pensji, nawet więcej. Kiedy tak przypatrywałem się Regerowi i naprawdę wnikliwie go obserwowałem, tak uważnie jak nigdy dotąd, ujrzałem Irrsiglera sprzed tygodnia, którego słuchałem, kiedy stał ze mną w sali Battoniego. Mąż jednej z jego prababek pochodził z Tyrolu, stamtąd też, powiadał, wzięło się nazwisko Irrsigler. Miał dwie siostry, młodsza jeszcze w latach sześćdziesiątych wyemigrowała z pomocnikiem fryzjera z Mattersburga do Ameryki i umarła tamże, z tęsknoty za starym krajem, w wieku lat trzydziestu pięciu. Trzech miał braci, wszyscy robotnicy niewykwalifikowani, mieszkają w Burgenlandzie. Dwóch przyjechało, jak on, do Wiednia, aby wstąpić na służbę na policji, ale ich nie przyjęli. A do służby w muzeum to przecież koniecznie trzeba posiadać już jakąś inteligencję. Od Regera wiele się nauczył. Niektórzy uważają, że Reger jest obłąkany, tylko obłąkany bowiem chodziłby co drugi dzień, oprócz poniedziałków, do galerii malarstwa w Kunsthistorisches Museum, jednak on tak nie uważa, pan Reger to człowiek mądry i wykształcony, twierdzi Irrsigler. Tak, powiedziałem Irrsiglerowi, pan Reger to człowiek nie tylko mądry, wykształcony, ale i sławny, studiował przecież muzykę w Lipsku i Wiedniu i pisał recenzje muzyczne do „Timesa”, do dziś zresztą do „Timesa” pisze, powiedziałem. To nie żaden tuzinkowy pismak, powiedziałem, nie wypisuje bredni, tylko jest muzykologiem w całym sensie tego słowa, człowiekiem znaczącym, o wielkim autorytecie. Regera nie powinno się porównywać do całej tej bredzącej zgrai krytyków muzycznych, którzy dzień w dzień zanieczyszczają tylko swoimi bredniami nasze dzienniki. Reger faktycznie jest filozofem, powiedziałem Irrsiglerowi, filozofem w pełnym znaczeniu tego terminu. Od ponad trzydziestu lat Reger pisze do „Timesa” recenzje, a właściwie krótkie rozprawy filozoficzno-muzyczne, które z pewnością złożą się pewnego dnia na książkę. Przebywanie w Kunsthistorisches Museum jest niewątpliwie jednym z czynników pozwalających Regerowi pisać do „Timesa” tak właśnie, jak do „Timesa” pisze, powiedziałem Irrsiglerowi, obojętnie czy Irrsigler akurat mnie zrozumiał, czy nie, prawdopodobnie Irrsigler mnie nie zrozumiał, pomyślałem wówczas, a i teraz tak samo myślę. O tym, że Reger pisze recenzje muzyczne do „Timesa”, w Austrii nikt nie wie, najwyżej parę osób wie o tym, powiedziałem Irrsiglerowi. Mógłbym też powiedzieć: Reger jest piywatnym filozofem, powiedziałem Irrsiglerowi, nie zważając na to, że może głupio mówić coś takiego Irrsiglerowi. W Kunsthistorisches Museum Reger znajduje to, czego nie znalazłby nigdzie indziej, powiedziałem Irrsiglerowi, wszystko, co ważne, wszystko, co pożyteczne dla jego myślenia i dla jego pracy Zachowanie Regera ludzie mogą określić mianem obłąkanego, ale to nieprawda, powiedziałem Irrsiglerowi, tutaj w Wiedniu i w Austrii Regera się nie dostrzega, powiedziałem Irrsiglerowi, lecz w Londynie i w Anglii, nawet w Stanach Zjednoczonych ludzie wiedzą, kim jest Reger, z jakim autorytetem mamy do czynienia w przypadku Regera, powiedziałem Irrsiglerowi. I niech pan nie zapomina o idealnej temperaturze, która tu, w Kunsthistorisches Museum, panuje przez okrągły rok, powiedziałem też Irrsiglerowi. Irrsigler skinął tylko głową. Reger jest osobowością bardzo cenioną w całym muzykologicznym świecie, powiedziałem wczoraj Irrsiglerowi, jedynie tu, w rodzinnym kraju, nikt nie chce o tym słyszeć, przeciwnie, tu, we własnym domu, Regera, który przecież pozostawił wszystkich innych w swojej dyscyplinie daleko w tyle, och, to obrzydliwe prowincjonalne partactwo, wręcz się nienawidzi, w rodzimej Austrii po prostu się go nienawidzi, to nie za mocne słowo, powiedziałem Irrsiglerowi. Geniusza takiego jak Reger tutaj się nienawidzi, powiedziałem Irrsiglerowi, nie dbając o to, że Irrsigler zupełnie nie zrozumiał, co miałem na myśli, mówiąc mu, że geniusza takiego jak Reger tu się nienawidzi, tudzież nie zważając na to, czy faktycznie powinno się mówić o Regerze jako o geniuszu, naukowym geniuszem, a nawet czysto ludzkim, pomyślałem, jest Reger niewątpliwie. Geniusz i Austria wzajemnie się wykluczają, powiedziałem. W Austrii, żeby ktoś doszedł do głosu i żeby go traktowano poważnie, musi być przeciętniakiem, musi to być prowincjonalny i zakłamany partacz, człowiek z absolutnie ciasnopaństwową głową. Geniusza czy choćby wyjątkowy umysł zawsze prędzej czy później w upokarzający sposób tu się zamorduje, powiedziałem Irrsiglerowi. Tylko ludzie tacy jak pan Reger, których w tym strasznym kraju zliczyłoby się na palcach jednej ręki, potrafią przetrwać w tym stanie poniżania i nienawiści, ignorowania i wywierania presji, powszechnej, wrogiej duchowi niegodziwości, która tu w Austrii panoszy się na każdym kroku, jedynie ludzie tacy jak Reger, ludzie wspaniałego charakteru, obdarzeni doprawdy przenikliwą i nieprzekupną umysłowością. Chociaż pan Reger utrzymuje z panią dyrektor tego muzeum całkiem niezłe stosunki, chociaż zna ją dobrze, nie śniłoby mu się nawet prosić ją o coś, co tyczy się jego czy muzeum. Akurat wtedy, kiedy Reger miał zawiadomić dyrekcję, to znaczy panią dyrektor, o złym stanie obić ławek w salach muzealnych i ewentualnie skłonić ją do zmiany obić na nowe, ławki zostały na nowo obite — i to wcale gustownie, powiedziałem Irrsiglerowi. Nie wydaje mi się, powiedziałem Irrsiglerowi, żeby dyrekcji Kunsthistorisches Museum wiadomo było, iż pan Reger już od ponad trzydziestu lat co drugi dzień przychodzi do muzeum i zajmuje miejsce na ławce w sali Bordona, nie wydaje mi się. Wyszłoby to niechybnie na jaw podczas jednego ze spotkań Regera z panią dyrektor, ale, o ile mi wiadomo, pani dyrektor nic o tym nie wie,
ponieważ pan Reger nigdy o tym nie mówił i ponieważ pan, panie Irrsigler, potrafił zachować milczenie, ponieważ pan Reger życzy sobie, żeby pan milczał o tym, że pan Reger od ponad trzydziestu lat co drugi dzień, z wyjątkiem poniedziałków, przychodzi do Kunsthistorisches Museum. Umiejętność milczenia to pana mocna strona, powiedziałem Irrsiglerowi, pomyślałem, przypatrując się przypatrującemu się Siwobrodemu mężczyźnie Tintoretta Regerowi, któremu z kolei przyglądał się Irrsigler. Reger to niezwykły człowiek, a z niezwykłymi ludźmi trzeba obchodzić się ostrożnie, powiedziałem wczoraj Irrsiglerowi. Wydawałoby się nie do pomyślenia, żebyśmy mieli naraz — Reger i ja — przychodzić do muzeum akurat przez dwa dni z rzędu, powiedziałem wczoraj Irrsiglerowi, a przecież przyszedłem właśnie dzisiaj, właśnie dlatego, że i Reger tego właśnie sobie zażyczył, nie wiem, z jakiego powodu Reger jest tu dzisiaj, pomyślałem, niedługo się przekonam. Irrsigler również był bardzo zdumiony, widząc mnie dzisiaj, wczoraj mu bowiem powiedziałem, iż wykluczone, żebym miał przychodzić do Kunsthistorisches Museum przez dwa kolejne dni, tak jak było to dotąd wykluczone w przypadku Regera. A tu naraz dzisiaj znowu obaj, tak Reger, jak i ja, zjawiamy się w Kunsthistorisches Museum, w którym byliśmy przecież wczoraj. Musiało to chyba poirytować Irrsiglera, pomyślałem, myślę teraz. Możliwe, że ktoś się raz pomyli i już dzień później pójdzie do Kunsthistorisches Museum, pomyślałem, od razu jednakże, po zastanowieniu się, pomyślałem, że tylko wtedy, kiedy tylko Reger się pomyli, bądź ja tylko się w tym pomylę, ale nie, że się w tym pomylimy obaj, Reger i ja. A Reger wyraźnie powiedział mi wczoraj: proszę tu przyjść jutro, wciąż jeszcze słyszę jego słowa. Rzecz jasna jednak, Irrsigler nic o tym nie słyszał i nic o tym nie wiedział, naturalnie zatem zdziwiło go, że już dzisiaj zjawiliśmy się obaj, Reger i ja, w muzeum. Gdyby Reger nie powiedział mi wczoraj: proszę tu przyjść jutro, nie przyszedłbym do Kunsthistorisches Museum dzisiaj, tylko możliwe, że dopiero w przyszłym tygodniu, w odróżnieniu bowiem od Regera, który rzeczywiście przychodzi do Kunsthistorisches Museum co drugi dzień, i to od wielu lat, ja nie chodzę do Kunsthistorisches Museum co drugi dzień, tylko wtedy, kiedy mam na to ochotę i jestem w nastroju. Jeśli zechcę spotkać się z Regerem, to nie muszę przecież koniecznie chodzić do Kunsthistorisches Museum, wystarczy, żebym wybrał się do hotelu Ambasador, do którego on przecież zawsze idzie po wyjściu z Kunsthistorisches Museum. W Ambasadorze spotykam się przecież z Regerem, jeżeli mam ochotę, to i codziennie. Reger ma w Ambasadorze własne miejsce przy oknie, a dokładnie stolik obok tak zwanego żydowskiego stolika, który stoi przed tak zwanym stolikiem węgierskim, stojącym za tak zwanym stolikiem arabskim, patrząc od stolika Regera w kierunku drzwi sali. Rzecz jasna, bardziej odpowiada mi Ambasador niż Kunsthistorisches Museum, jednakże kiedy nie mogę czekać, aż Reger zjawi się w Ambasadorze, już około jedenastej idę do Kunsthistorisches Museum, żeby się z nim zobaczyć, z moim ojcem intelektualnym. Przed południem jest Reger w Kunsthistorisches Museum, popołudnia spędza w Ambasadorze, około wpół do jedenastej idzie do Kunsthistorisches Museum, około wpół do trzeciej do Ambasadora. Do południa odpowiada mu temperatura osiemnastu stopni w Kunsthistorisches Museum, po południu lepiej się czuje w ciepłym Ambasadorze, w którym ma zawsze temperaturę dwudziestu trzech stopni. Po południu nie myślę już z takim zapałem i już nie tak intensywnie, mówi Reger, mogę zatem pozwolić sobie na Ambasadora. Kunsthistorisches Museum to dla niego miejsce produkcji duchowej, oświadczył, Ambasador jest natomiast warsztatem obróbki myśli, w Kunsthistorisches Museum czuję się odsłonięty, w Ambasadorze osłonięty. Ta para przeciwieństw, Kunsthistorisches Museum i Ambasador, potrzebna jest mi do myślenia bardziej niż cokolwiek innego, z jednej strony odsłonięcie, z drugiej strony osłonięcie, drogi panie Atzbacher; tajemnica mego myślenia zawiera się w tym, powiedział, że przed południem jestem w Kunsthistorisches Museum, a popołudnia spędzam w Ambasadorze. A czy istnieje coś bardziej przeciwstawnego niż to Kunsthistorisches Museum, to znaczy galeria malarstwa w Kunsthistorisches Museum, i Ambasador! Kunsthistorisches Museum stało się dla mnie w równym stopniu nawykiem duchowym, jak Ambasador, powiedział. Jakość mojej krytyki muzycznej w „Timesie”, z którym, nawiasem mówiąc, współpracuję już od czterdziestu trzech lat, powiedział, faktycznie jest owocem tego, że chodzę do Kunsthistorisches Museum i do Ambasadora, do Kunsthistorisches Museum w co drugie przedpołudnie, do Ambasadora w każde popołudnie. Jedynie ten nawyk uratował mnie po śmierci żony Drogi panie Atzbacher, gdyby nie ten nawyk dawno bym już umarł, powiedział wczoraj Reger. Każdy człowiek potrzebuje takiego nawyku, aby przetrwać, powiedział. Potrzebuje go, choćby to miał być nawyk najbardziej obłąkany Reger wydaje się w zdecydowanie lepszej kondycji, znowu mówi tak, jak przed śmiercią żony. Powiada wprawdzie, że ruszył, jak to mówią, z martwego punktu, mimo to do końca życia będzie cierpiał, że opuściła go żona. Powiada wciąż, że przez całe życie był w błędzie, sądząc, że to on pozostawi żonę, że to on wcześniej od niej umrze, ponieważ jej śmierć nastąpiła tak nagle, jeszcze kilka dni wcześniej był święcie przekonany, niewzruszenie wierzył, że to ona jego przeżyje, że to ona jest dobrego zdrowia, to ja byłem tym chorym, tak, w tym przekonaniu i w tej wierze wciąż żyliśmy, powiedział. Nie było na świecie zdrowszej istoty niż moja żona, ona przez całe życie żyła w zdrowiu, podczas gdy ja zawsze wiodłem egzystencję w chorobie, tak, w śmiertelnej wręcz chorobie, powiedział. Ona była tą zdrowa, była przyszłością, ja zawsze byłem tą chorą istota, byłem przeszłością, powiedział. To, że będzie musiał kiedyś żyć bez żony, naprawdę sam, nie przyszło mu nigdy na myśl, ani razu nie zaświtało mu w głowie, oświadczył. A jeśli nawet ona umrze przede mną, to ja zaraz po niej, możliwie szybko, zawsze sobie myślał. A teraz musiał uporać się tak ze swym błędnym przekonaniem, że ona umrze po nim, jak i z faktem, że po jej śmierci sam nie odebrał sobie życia, nie umarł
zaraz po niej. Ponieważ żyłem w przekonaniu, że jest ona dla mnie wszystkim, nie byłem, rzecz jasna, przygotowany na dalszą egzystencję po niej, drogi panie Atzbacher, powiedział. Z tej ludzkiej, faktycznie nieludzko upokarzającej słabości, z tego tchórzostwa, nie umarłem zaraz po niej, zaraz po jej śmierci nie odebrałem sobie życia, wręcz przeciwnie, jak mi się teraz wydaje, oświadczył wczoraj, zacząłem z tego czerpać siłę, ostatnio wydaje mi się nie raz, że obecnie mam więcej siły niż kiedykolwiek przedtem. Może pan w to wierzyć lub nie, ale teraz jeszcze bardziej niż przedtem przywiązany jestem do życia, trzymam się go wręcz kurczowo, oświadczył wczoraj. Nie przyznaję się do tego, ale jeszcze bardziej intensywnie żyję niż przed jej śmiercią. Zgoda, cały rok był mi na to potrzebny, żeby w ogóle dopuścić taką myśl, ale teraz absolutnie się nią nie krępuję, oświadczył. Tylko niezmiernie mnie przygnębia, że istota tak chłonna jak moja żona odeszła wraz z całą niesamowitą wiedzą, którą jej przekazałem, a zatem tę niesamowitą wiedzę zabrała wraz z sobą w śmierć, to niesamowite, to jeszcze znacznie bardziej niesamowite od faktu, że umarła, oświadczył. Dla takiej istoty dajemy z siebie wszystko, całkiem ją wypełniamy, a ona nas opuszcza, odchodzi w śmierć, na zawsze, oświadczył. Do tego dochodzi jeszcze owo bez uprzedzenia, że śmierci tej istoty nie przewidzieliśmy, ja jej ani przez chwilę nie przepowiedziałem, tak jakby miała żyć wiecznie, tak się jej przypatrywałem, nigdy nie myśląc o jej śmierci, powiedział, tak jakby w nieskończoność rzeczywiście miała żyć z moją wiedzą w nieskończoność, oświadczył. Rzeczywiście, śmierć przynaglona, powiedział. Bierzemy takiego człowieka na całą wieczność i to jest błąd. Gdybym wiedział, że odejdzie w śmierć, zupełnie inaczej bym postąpił, ale nie wiedziałem, że odejdzie ode mnie w śmierć i umrze przede mną, i postąpiłem całkiem niedorzecznie, tak jakby miała istnieć nieskończenie w nieskończoność, gdy tymczasem wcale nie była stworzona na nieskończoność, tylko skończoność, tak jak my wszyscy Tylko wtedy, kiedy kochamy człowieka tak niepohamowaną miłością, jak ja kochałem żonę, naprawdę wierzymy w to, że będzie żył wiecznie i w nieskończoność. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby, siedząc na ławce w sali Bordona, Reger nie zdjął z głowy kapelusza, tak samo jak zaniepokoił mnie fakt, że umówił się ze mną w muzeum, fakt ten bowiem w rzeczy samej był, jak sądziłem, zaiste niezwykły, zaniepokoił mnie fakt, że siedział na ławce w sali Bordona, nie zdejmując z głowy kapelusza, niezwykły zaiste, abstrahując od całej serii związanych z tym innych niezwykłych faktów. Do sali Bordona wszedł teraz Irrsigler i podszedłszy do Regera, coś mu wyszeptał do ucha, a następnie od razu z sali Bordona wyszedł. Wiadomość od Irrsiglera nie zrobiła na Regerze żadnego wrażenia, przynajmniej w oczach zewnętrznego obserwatora, Reger siedział po wiadomości od Irrsiglera dokładnie tak samo, jak przed wiadomością od Irrsiglera. Niemniej zaintrygowało mnie, co takiego mógł powiedzieć Regerowi Irrsigler. Od razu jednak przestałem zastanawiać się, co takiego powiedział mu Irrsigler, i obserwowałem Regera, słysząc jednocześnie, jak mówi on do mnie: ludzie przychodzą do Kunsthistorisches Museum, ponieważ po prostu tak wypada, z żadnego innego powodu, przyjeżdżają do Wiednia nawet z Hiszpanii i Portugalii i idą do Kunsthistorisches Museum, aby po powrocie móc u siebie w Hiszpanii i Portugalii powiedzieć, że byli w Wiedniu w Kunsthistorisches Museum, co jest wprost śmiechu warte, Kunsthistorisches Museum bowiem to przecież nie Prado ani muzeum w Lizbonie, do tego jeszcze Kunsthistorisches Museum daleko. Widziałem przed sobą Regera, a obserwując go, słyszałem jednocześnie to, co powiedział mi w przeddzień. Kunsthistorisches Museum nie ma nawet jednego Goi, nie ma jednego nawet El Greca. Może, rzecz jasna, zrezygnować z El Greca, El Greco nie należy bowiem do rzeczywiście wielkich malarzy, nie należy do tych najlepszych, powiedział Reger, ale nie mieć nawet jednego Goi to dla muzeum takiego jak Kunsthistorisches Museum zaiste zgubne. Ani jednego Goi, powiedział, jakie to typowe dla Habsburgów, którzy, jak pan wie, absolutnie nie znali się na sztuce, owszem, czuli muzykę, ale absolutnie nie znali się na sztuce. Beethovena słyszeli, ale nie widzieli Goi. Nie chcieli mieć Goi. Beethovenowi dali błazeńską wolność, muzyka nie była bowiem dla nich niebezpieczna, Goya jednak nie miał prawa wstępu do Austrii. Tak, tak, Habsburgowie obdarzeni byli tym wątpliwym katolickim guścikiem, który do tego muzeum pasuje jak ulał. Całe Kunsthistorisches Museum to ten wątpliwy habsburski guścik do sztuk upiększanych, wstrętny Prawimy cokolwiek ludziom, z którymi absolutnie nic nas nie łączy, powiedział, potrzebujemy bowiem słuchaczy. Potrzebni są nam słuchacze, potrzebna jest tuba, powiedział. Przez całe życie pragniemy tej idealnej tuby, ale nie możemy jej znaleźć, dlatego że idealna tuba nie istnieje. Mamy jednego Irrsiglera, powiedział, a przecież przez cały czas poszukujemy jeszcze jednego Irrsiglera, Irrsiglera idealnego. Z całkiem prostego człowieka robimy sobie tubę, a kiedy tylko z tego całkiem prostego człowieka zrobimy sobie tubę, zaczynamy szukać kogoś innego, innej tuby, nadającego się na naszą tubę człowieka, powiedział. Po śmierci żony mam przynajmniej Irrsiglera, powiedział. Irrsigler, zanim trafił na mnie, był przecież tylko, tak jak wszyscy Burgenlandczycy, burgenlandzkim głupim, powiedział Reger. Potrzeba nam głupka na tubę. Burgenlandzki głupek pasuje jak ulał na tubę, powiedział Reger. Proszę mnie dobrze zrozumieć, cenię sobie Irrsiglera, a teraz nawet tak potrzebny stał się mi do życia jak chleb powszedni, potrzebowałem go przez wiele lat, całe dziesięciolecia, ale tylko głupi w typie Irrsiglera nadaje się na tubę, powiedział wczoraj Reger. Rzecz jasna, wykorzystujemy takiego głupiego jako człowieka, powiedział. Z drugiej wszakże strony właśnie przez to, że go wykorzystujemy, robimy z takiego głupka człowieka, przez to, że robimy z niego naszą tubę, wtłaczamy w niego nasze myśli, przyznaję, że początkowo dosyć bezwzględnie robimy z takiego burgenlandzkiego głupiego, jakim był Irrsigler, burgenlandzkiego człowieka. Zanim natknął się na mnie, Irrsigler nie miał, na przykład,
zielonego pojęcia o muzyce, o sztuce żadnego, w gruncie rzeczy o niczym w ogóle, nawet o swojej głupocie. Teraz jest dalej niż wszystkie te historyczno-sztuczne gaduły, które przychodzą tu dzień w dzień po to, by szpikować ludziom uszy tymi swoimi historyczno-sztucznymi bredniami. Irrsigler jest dalej, prześcignął już te historyczno-sztuczne gadatliwe świnie, które swymi bredniami dzień w dzień doszczętnie niszczą dziesiątki przyganianych tu całymi klasami wycieczek szkolnych. Historycy sztuki to istni gładziciele sztuki, powiedział Reger. Historycy sztuki tak długo gadają o sztuce, aż zagadają ją na śmierć. Sztuka ulega śmiertelnej zagładzie, zagadana przez historyków sztuki. Mój Boże, ile to razy myślę sobie, siedząc tu, na tej ławce, kiedy historycy sztuki przeganiają przede mną te bezradne hordy, jak mi żal wszystkich tych ludzi, z których ci właśnie historycy sztuki wyganiają sztukę, i to wyganiają na całe życie, powiedział Reger. Zajęcie historyka sztuki to najniecniejszy proceder, jaki istnieje, bredzącego zaś historyka sztuki, a istnieją przecież wyłącznie bredzący historycy sztuki, należałoby przegonić batem, przegnać ze świata sztuki, powiedział Reger, przegnać ze świata sztuki należałoby wszystkich historyków sztuki, ponieważ historycy sztuki to istni gładziciele sztuki, nie wolno nam wręcz dopuścić do zagłady sztuki przez historyków sztuki, czyli sztuki gładzicieli. Kiedy słuchamy historyka sztuki, robi się nam niedobrze, powiedział, słuchając historyka sztuki, zaczynamy rozumieć, jak sztuka, o której on bredzi, ulega zagładzie, jednocześnie z bredniami historyka sztuki kurczy się sztuka i ulega zagładzie. Tysiące, ba, dziesiątki tysięcy historyków sztuki, bredząc, dokonują zagłady sztuki, powiedział. Historycy sztuki to rzeczywiście zabójcy sztuki, słuchając historyka sztuki, przyłączamy się do zagłady sztuki, tam, gdzie zabiera głos historyk sztuki, sztuka ulega zagładzie, taka jest prawda. Ja w swoim życiu mało czego nienawidziłem bardziej niż historyków sztuki, powiedział Reger. Wielką radość sprawia mi przysłuchiwanie się Irrsiglerowi, kiedy wyjaśnia on jakiś obraz komuś niemającemu o nim pojęcia, powiedział Reger, Irrsigler zawsze bowiem potrafi wyjaśnić jakieś dzieło sztuki bez nadmiernego gadulstwa, nie bredzi, tylko skromnie wyjaśnia i zdaje sprawę, swoim gadulstwem nie zamyka, tylko otwiera dzieło sztuki na spojrzenie oglądającego. To ja jego, Irrsiglera, przez długie lata uczyłem, jak wyjaśniać dzieła sztuki w oglądzie. Rzecz jasna jednak, wszystko to, co Irrsigler mówi, pochodzi ode mnie, powiedział wówczas Reger, naturalnie nic nie pochodzi od niego samego, no ale przecież to najlepsze, co oferuje moja głowa, nawet jeśli wyuczone, w pewnych sytuacjach zawsze się na coś przyda. Dla muzykologa, takiego jak ja, tak zwane sztuki plastyczne są wysoce przydatne, powiedział Reger, im bardziej koncentrowałem się na muzykologii i, prawdę mówiąc, im bardziej zagalopowywałem się w muzykologię, tym wnikliwiej zajmowałem się tak zwanymi sztukami plastycznymi; z drugiej strony uważam, że dla malarza na przykład jest bardzo korzystne zwrócić się ku muzyce, to znaczy, że po nakazaniu sobie, iż będzie do końca życia malował, również do końca życia uprawia on studia muzyczne. Sztuki plastyczne cudownie uzupełniają sztuki muzyczne, jedne są zawsze dobre na drugie, powiedział. Moich studiów muzycznych nie potrafię sobie zupełnie wyobrazić bez dialogu z tak zwanymi sztukami plastycznymi, zwłaszcza z malarstwem, powiedział. Dlatego tak dobrze uprawiam ten mój muzyczny proceder, że jednocześnie i z nie mniejszym entuzjazmem, tudzież absolutnie nie mniejszą intensywnością zajmuję się malarstwem. Nie bez powodu już od ponad trzydziestu lat przychodzę tu, do Kunsthistorisches Museum. Inni idą przed południem do gospody wypić sobie trzy, cztery kufle piwa, ja zaś przychodzę tutaj popatrzeć na obraz Tintoretta. Może to i obłąkane, jak pan pewnie pomyśli, inaczej jednak nie potrafię. Jeden swym drogim zwyczajem przez dziesiątki lat wypija sobie rano w knajpie trzy, cztery kufle piwa, a ja idę do Kunsthistorisches Museum. Ktoś bierze koło jedenastej rano kąpiel w wannie, aby sforsować barierę dnia, a ja idę do Kunsthistorisches Museum. Kiedy do tego jeszcze znajdziemy sobie jakiegoś Irrsiglera, mamy naprawdę komfortową sytuację. Tak naprawdę to już od dzieciństwa niczego bardziej nie nienawidziłem niż muzeów, powiedział, z usposobienia jestem naturą nienawidzącą muzeów, prawdopodobnie jednak właśnie z tego powodu od ponad trzydziestu już lat tu przychodzę, pozwalam sobie na ten absurd, niewątpliwie duchowej natury. Jak panu wiadomo, nie przychodzę do sali Bordona z powodu Bordona, nawet nie z powodu Tintoretta, choć Siwobrodego mężczyznę uważam za jedno z największych malowideł w ogóle kiedykolwiek namalowanych, przychodzę do sali Bordona z powodu tej ławki i z powodu idealnego wpływu światła na moje władze umysłowe, tak naprawdę to z powodu idealnych warunków, ze względu na temperaturę w sali Bordona właśnie, no i z powodu Irrsiglera, który tylko w sali Bordona jest Irrsiglerem idealnym. Prawdę powiedziawszy, nie wytrzymuję też nigdy w pobliżu na przykład Velazqueza. Nie mówiąc już o takich malarzach jak Rigaud czy Largilliere, których unikam jak zarazy. Tu w sali Bordona mam najlepsze warunki do medytacji, a gdybym miał kiedyś ochotę poczytać sobie tu na ławce, na przykład mojego ulubionego Montaignea lub mojego jeszcze bardziej ulubionego Pascala, czy też mojego jeszcze bardziej ulubionego Voltairea, jak pan widzi, moi ulubieni autorzy to sami Francuzi, ani jednego Niemca, mogę to tutaj uczynić z największą przyjemnością i z największym pożytkiem. Sala Bordona to zarówno moja czytelnia, jak i myślarnia. A kiedy mam ochotę na łyk wody, Irrsigler przynosi mi szklankę wody, nie muszę nawet wstawać. Czasami ludzie są zdumieni, widząc, że tak tu sobie siedzę na ławce i czytam Voltairea, pijąc ze szklanki czystą wodę, dziwią się, potrząsają głową i przechodzą dalej, tak jakby brali mnie za obłąkanego ze specjalnym państwowym zezwoleniem na błazeńską wolność. Już od lat nie przeczytałem w domu ani jednej książki, natomiast tu, w sali Bordona, przeczytałem setki książek, nie znaczy to jednak, że tu, w sali Bordona, wszystkie te książki przeczytałem kompletnie, w
życiu nie przeczytałem jednej książki kompletnie, czytam książki na modłę nadzwyczaj utalentowanego kartkującego, to znaczy jestem kimś, kto woli kartkować niż czytać, kto zatem dziesiątki, w niektórych okolicznościach i setki stron kartkuje, nim choć jedną przeczyta; kiedy jednak tę jedną stronę czyta, czyta ją tak gruntownie jak nikt inny i z największą pasją czytelniczą, jaką można sobie wyobrazić. Musi pan wiedzieć, że jestem typem nie tyle czytającego, ile kartkującego, kartkowanie uwielbiam na równi z czytaniem, w życiu kartkowałem miliony razy więcej, niż czytałem, a kartkowanie dawało mi tyle radości, co czytanie, i faktycznie tak samo dodawało mi ducha. W sumie przecież lepiej przeczytać niechby i trzy strony trzystustronicowej książki, za to tysiąc razy gruntowniej niż normalny czytelnik, który wszystko niby przeczyta, ale nawet jednej strony gruntownie, powiedział. Lepiej przeczytać dwanaście linijek książki z najwyższą intensywnością, czyli, jak można by powiedzieć, przebić się do Całości, niż gdybyśmy przeczytali całą książkę tak jak normalny czytelnik, który w końcu przeczytaną przez siebie książkę zna równie powierzchownie, jak lecący samolotem pasażer krajobraz, nad którym leci samolot. Nie postrzega nawet zarysu terenu. A dzisiaj wszyscy czytają wszystko w locie, czytają wszystko, niczego nie znają. Ja, wszedłszy do książki, zaraz się do niej wprowadzam, proszę sobie wyobrazić, zapieram się rękami i nogami i siłą trzeba mnie z niej wyrywać, wkraczam na dwie, trzy strony tekstu filozoficznego, tak jakbym wkraczał na jakiś teren, w przyrodę, na terytorium państwa, część świata, niech panu będzie, aby w ową część świata wedrzeć się nie zaledwie niecałą siłą i niecałym sercem, lecz całkowicie, aby ją zbadać, a następnie, po zbadaniu jej tak gruntownym, jak to tylko jest w mojej mocy — móc dojść do konkluzji o Całości. Kto wszystko czyta, niczego nie pojął, powiedział. Nie trzeba koniecznie czytać całego Goethego, całego Kanta, niekoniecznie też całego Schopenhauera —wystarczy parę stron Wertera, parę stron Powinowactw z wyboru, a więcej już wiemy o obu tych książkach, niż gdybyśmy je przeczytali od deski do deski, co tak czy inaczej i tak pozbawia nas czystej przyjemności. Zdobycie się jednak na owo drastyczne samoograniczenie wymaga wiele odwagi i tyle siły ducha, że człowiek niezmiernie rzadko może ją w sobie znaleźć, i my sami rzadko ją w sobie znajdujemy; człowiek czytający jest ohydnie żarłoczny, jak mięsożerca, i jak mięsożerca psuje sobie żołądek, zdrowie w ogóle, i psuje sobie głowę wraz z całą duchową egzystencją. Nawet rozprawę filozoficzną lepiej rozumiemy nie wtedy, gdy pożremy ją doszczętnie w Całości za jednym zamachem, tylko wtedy, gdy wybierzemy sobie jeden szczegół, od którego wychodząc, w szczęśliwym wypadku dotrzemy do Całości. Szczyt przyjemności dają nam przecież fragmenty, tak jak i w życiu osiągamy szczyt przyjemności, przyglądając mu się we fragmentach, a jaką grozę budzi w nas Całość i w gruncie rzeczy też to, co doskonałe, kompletne. Dopiero kiedy w szczęśliwym wypadku zdołamy sprowadzić Całość, to, co kompletne, dokonane, do fragmentu, przystąpiwszy do lektury, możemy osiągnąć wyżyny, w pewnych okolicznościach wręcz szczyty rozkoszy. Nasza epoka jako Całość od dawna jest już przecież nie do wytrzymania, powiedział, jest znośna tylko wtedy, kiedy widzimy ją we fragmencie. Całość i skończona perfekcja są dla nas nieznośne, powiedział. Tak samo w gruncie rzeczy nieznośne są dla mnie wszystkie te obrazy, tu, w Kunsthistorisches Museum, uczciwie mówiąc, są dla mnie okropne. Żeby je móc znieść, na każdym z nich i w każdym szukam tak zwanego kardynalnego błędu, procedura ta zawsze, jak dotąd, prowadziła mnie do mojego celu, a mianowicie, by każde z tych tak zwanych skończonych, perfekcyjnych dzieł sztuki sprowadzić do fragmentu, powiedział. Skończona perfekcja nie tylko nieprzerwanie grozi nam zagładą, lecz wręcz tę zagładę na nas sprowadza, wszystko to, co opatrzone mianem arcydzieła, wisi tutaj na ścianach, powiedział. Wychodząc od tego, że doskonała perfekcja, że Całość w ogóle nie istnieje, posuwam się o krok za każdym razem, kiedy tylko każde wiszące tu na ścianie tak skończone perfekcyjnie dzieło sztuki sprowadzę do fragmentu, szukając, dopóki się w nim nie doszukam, w tymże dziele sztuki, jakiegoś kardynalnego błędu, punktu rozstrzygającego o klęsce artysty, który je stworzył. I w każdym z tych obrazów, z tych tak zwanych arcydzieł, odnajdywałem i odkrywałem zawsze jakiś kardynalny błąd, potrafiłem doszukać się klęski jego twórcy. I przez ponad trzydzieści lat sprawdzała się ta moja, haniebna, pomyśli pan może, rachuba. Żadne z tych arcydzieł światowej sławy, obojętnie czyje, nie jest w rzeczy samej całe i doskonałe. I to mnie uspokaja, powiedział. To mnie w gruncie rzeczy uszczęśliwia. Tylko wciąż na nowo przekonując się, że Całość nie istnieje, że nie ma skończonej perfekcji, jesteśmy w stanie żyć dalej. Całość i Perfekcja są dla nas nie do wytrzymania. Musimy pojechać do Rzymu i stwierdzić, że Bazylika św. Piotra to tandetne bezguście, zaś ołtarz Berniniego jest debilny architektonicznie, powiedział. Papieża musimy ujrzeć twarzą w twarz i stwierdzić osobiście, że koniec końców również i on jest równie groteskowym bezradnym człowiekiem, jak wszyscy inni — żeby móc wytrzymać. Musimy słuchać Bacha i usłyszeć, jak Bach ponosi klęskę, Beethovena słuchać i usłyszeć, jak Beethoven ponosi klęskę, nawet Mozarta słuchać i usłyszeć, jak i Mozart ponosi klęskę. I tak samo należy postępować z tak zwanymi wielkimi filozofami, nawet jeśli są oni naszymi ukochanymi artystami ducha, powiedział. Pascala nie kochamy przecież dlatego, że jest wielkim dokonaniem, tylko dlatego, że w gruncie rzeczy jest tak bezradny, tak samo Montaignea kochamy ze względu na jego całe życie, poszukującą, choć nieznajdującą bezradność, i Voltairea z powodu jego bezradności. W ogóle przecież kochamy filozofię i ogólnie całą humanistykę w sumie jedynie dlatego, że jest tak bezradna. Tak naprawdę to kochamy tylko te książki, które nie są Całością, które są chaotyczne, bezradne. Tak jest z wszystkimi i z każdym z osobna, powiedział Reger, także jakiś człowiek szczególnie nas pociąga tylko dlatego, że jest bezradny i że nie jest cały, dlatego, że jest chaotyczny, a nie doskonały. Dobrze, powiadam, El Greco, pięknie, niech będzie, ale ten poczciwiec nie
potrafił namalować ręki, pięknie, powiadam, Veronese, niech będzie, ale ten poczciwiec nie potrafił namalować naturalnej twarzy. A to, co powiedziałem dzisiaj panu o fudze? powiedział wczoraj, żaden z tych kompozytorów, nie wyłączając największych, nie skomponował skończonej fugi, nawet Bach, który był przecież uosobieniem spokoju, kompozytorem najczystszej przejrzystości. Nie istnieje żaden skończony obraz, żadna skończona książka, żaden skończony utwór muzyczny, powiedział Reger, taka jest prawda i prawda ta pozwala umysłom takim jak mój, które przecież dożywotnio są wyłącznie umysłami w rozpaczy, trwać w ist- nieniu. Głowa powinna być głową, która szuka, szuka błędów, głową szukającą błędów ludzkości, poszukującą klęski głową. Ludzka głowa jedynie wtedy, gdy poszukuje błędów ludzkości, jest ludzką głową. Ludzka głowa nie jest ludzką głową, dopóki nie wyruszy na poszukiwanie błędów ludzkości, powiedział Reger. Dobra głowa to głowa w poszukiwaniu błędów ludzkości, wyjątkowa głowa to głowa, która te błędy ludzkości znajduje, natomiast genialna głowa to głowa, która na te odnalezione błędy po ich znalezieniu zwraca uwagę tudzież wszelkimi dostępnymi jej środkami owe błędy ukazuje. W tym sensie również, powiedział Reger, sprawdza się zawsze przecież wypowiadane bez głowy powiedzenie szukajcie, a znajdziecie. Kto tu, w tym muzeum, w setkach tych tak zwanych arcydzieł szuka błędów, ten je i znajdzie, powiedział Reger. Powiadam panu: nie ma w tym muzeum jednego dzieła bez błędu. Może się pan z tego podśmiewać, powiedział, może to pana przestraszyć, mnie osobiście to uszczęśliwia. Nie bez powodu przecież już od ponad trzydziestu lat przychodzę tu, do Kunsthistorisches Museum, a nie vis a vis do Naturhistorisches Museum. Siedział wciąż na ławce, w czarnym kapeluszu na głowie, praktycznie w bezruchu, było jasne, że dawno już przestał wpatrywać się w Siwobrodego mężczyznę i że teraz wpatrywał się w coś zupełnie innego, z tyłu za Siwobrodym mężczyzną, nie w Tintoretta, tylko w coś daleko poza murami muzeum, w czasie, kiedy ja obserwowałem wprawdzie Regera i Siwobrodego mężczyznę, ale przecież z tyłu widziałem innego Regera, który wczoraj wyjaśniał mi fugi. Tak często słuchałem, jak mi wyjaśniał fugi, że wczoraj niespecjalnie chciało mi się słuchać go uważnie, podążałem wprawdzie za tym, co mówi, co zresztą było wielce interesujące, przykładowo o próbach z formą fugi u Schumanna, ale myślami byłem już gdzie indziej. Widziałem Regera siedzącego na ławce, a za nim Siwobrodego mężczyznę, widziałem też Regera, który raz jeszcze próbował wyjaśnić mi sztukę fugi, z jeszcze większym entuzjazmem niż uprzednio, słysząc jednocześnie, co mówił Reger wczoraj, i naraz ujrzałem też moje dzieciństwo i usłyszałem głosy mojego dzieciństwa, głosy rodzeństwa, głos matki, głosy dziadków na wsi. Jako dziecko byłem na wsi całkiem szczęśliwy, choć szczęśliwszy byłem jednak w mieście, tak jak i później, no i tak jak i teraz jestem dużo szczęśliwszy w mieście niż na wsi. Tak jak zawsze znacznie szczęśliwszy byłem w sztuce niż w naturze, w naturze przez całe życie czułem się nieswojo, sztuka zawsze dawała mi osłonę. Już w dzieciństwie, które dane mi było spędzić w dużej mierze pod opieką dziadków ze strony matki i w którym naprawdę byłem w sumie szczęśliwy, czułem się osłonięty, czułem, że jestem w dobrych rękach w tak zwanym świecie sztuki, a nie w naturze, która wprawdzie mnie zawsze wprawiała w zdumienie, ale której w równym stopniu się lękałem, do dziś się to nie zmieniło, ani na moment nie czuję się u siebie w naturze, zawsze natomiast — w świecie sztuki, najbardziej osłonięty — w świecie muzyki. Jak tylko sięgam pamięcią, niczego w świecie nie wielbiłem bardziej niż muzyki, pomyślałem, a moje oczy, przechodząc przez Regera poza mury muzeum, patrzyły w moje dzieciństwo. Nadal uwielbiam to patrzenie w dawno minione dzieciństwo, oddaję się mu z prawdziwym zapamiętaniem i wykorzystuję je, kiedy tylko mogę, żebym tak zawsze mógł patrzeć we własne dzieciństwo, wciąż sobie myślę. A jakie było dzieciństwo Regera, pomyślałem, niewiele o nim wiem, w kwestii dzieciństwa Reger nie jest zbyt rozmowny. A Irrsigler? Niechętnie o nim mówi, niechętnie w nie patrzy. Koło południa przychodzi do muzeum coraz więcej grup, ostatnimi czasy szczególnie liczne są grupy wschodnioeuropejskie, wiele razy z rzędu widziałem grupy z Gruzji, pędzone po galerii przez przewodników mówiących po rosyjsku, pędzone jest tu właściwym słowem, grupy te bowiem nie tyle przez muzeum przecho- dzą, ile pędzą na wyścigi, niczym się nie interesując, zbyt wyczerpane natłokiem dotychczasowych wrażeń z podróży do Wiednia. W ubiegłym tygodniu obserwowałem mężczyznę z Tyfusu, który odłączył się od kaukaskiej grupy i sam chciał obejść muzeum, jak się okazało, malarza, który zapytał mnie o Gainsborough, skwapliwie wyjaśniłem mu, gdzie znajdzie Gainsborough. W końcu, kiedy jego grupa opuściła już muzeum, podszedł do mnie, by zapytać o drogę do hotelu Wandl, w którym zatrzymała się jego grupa. Spędził pół godziny przed Okolicami Suffolk, ani przez chwilę nie myśląc o grupie, jest, powiedział, pierwszy raz w Europie Środkowej i po raz pierwszy widzi Gainsborough w oryginale. Ten Gainsborough, powiedział dziwnie poprawnym niemieckim, jest głównym punktem jego podróży, po czym odwrócił się i wyszedł z muzeum. Chciałem pomóc mu w poszukiwaniu hotelu Wandl, ale odmówił. Młody, może trzydziestoletni malarz z Tyflisu wyjeżdża z grupą do Wiednia, ogląda Okolice Suffolk i mówi, że głównym punktem jego podróży jest obejrzenie Okolic Suffolk Gainsborough. Fakt ten nastroił mnie refleksyjnie na resztę popołudnia, aż do wieczora. Jak ten malarz z Tyfusu maluje? zastanawiałem się przez cały czas, a w końcu, uznawszy to za bezsensowne, przestałem. Ostatnimi czasy do Kunsthistorisches Museum przychodzi więcej Włochów niż Francuzów, więcej Anglików niż Amerykanów. Obdarzeni wrodzonym zrozumieniem sztuki, Włosi zachowują się zawsze tak, jakby od urodzenia wprowadzeni byli w arkana sztuki. Francuzi przemierzają muzeum raczej ze znudzeniem, Anglicy sprawiają wrażenie, jakby wszystko znali i o wszystkim wiedzieli. Rosjanie są pełni podziwu. Polacy przyglądają się wszystkiemu wyniośle. Niemcy w Kunsthistorisches Museum, przechodząc
przez sale, wpatrują się cały czas w katalog, wyjątkowo tylko w wiszące na ścianach oryginały, wczepiwszy się w ten katalog, z nosem w katalogu przechodzą przez muzeum, dopóki nie dotrą do ostatniej strony tego katalogu, to znaczy dopóki nie wyjdą z muzeum na ulicę. Austriaków, zwłaszcza wiedeńczyków, niewielu zagląda do Kunsthistorisches Museum, wyjąwszy tysiące uczniów, którzy całymi klasami przychodzą, rok w rok muszą odbębnić obowiązkową wycieczkę do Kunsthistorisches Museum. Wycieczki szkolne oprowadzają po muzeum nauczyciele i nauczycielki, ze zgubnym wprost wpływem na uczniów, nauczyciele bowiem na każdej wycieczce do Kunsthistorisches Museum swoim belferskim ograniczeniem tępią w uczniach wszelką wrażliwość na malarstwo i jego twórców. Tępy, jak to na ogół bywa, nauczyciel bardzo szybko zabija u powierzonych mu uczniów wszelką wrażliwość, nie tylko na sztukę malarską, zaś owa wycieczka do muzeum, po którym nauczyciele ciągną swoje, że tak powiem, niewinne ofiary, wskutek tępoty nauczycielskiej, wskutek tego ich tępego gadulstwa, dla każdego na ogół ucznia okazuje się jego ostatnią wizytą w muzeum w ogóle. Raz jeden poszedłszy z nauczycielami do Kunsthistorisches Museum, uczniowie nie pójdą już tam ani razu do końca życia. Pierwsza wizyta dla tych młodych ludzi, i to wszystkich, jest jednocześnie ostatnią w ogóle. Tymi wizytami nauczyciele niszczą na zawsze u powierzonych im uczniów wszelkie zainteresowanie sztuką, takie są fakty. Nauczyciele psują uczniów, taka jest prawda, to fakt znany już od wieków, zwłaszcza nauczyciele austriaccy od samego początku psują uczniom gust w sztuce; młodzi ludzie, i to wszyscy, są przecież początkowo otwarci na wszystko, a zatem i na sztukę, wszakże nauczyciele doszczętnie wybijają im sztukę z głowy; i dziś jeszcze w większości tępogłowi nauczyciele austriaccy bezwzględnie rozprawiają się z tęsknotą za sztuką u własnych uczniów, za artyzmem w ogóle, którym początkowo całkiem naturalnie zafascynowani są i zachwyceni ci młodzi ludzie. Nauczyciele jednak, drobnomieszczańscy aż do szpiku kości, instynktownie występują przeciw owej fascynacji sztuką, zachwytowi nad sztuką u swoich uczniów, spychając sztukę i artyzm w ogóle na własny poziom przygnębiająco głupiego dyletantyzmu i redukując w szkole sztukę i wszystko w ogóle, co łączy się ze sztuką, do ohydnych gierek na prostackim flecie tudzież tak ohydnych, jak partackich chóralnych pień, co musi być dla uczniów odrażające. W ten sposób nauczyciele już na samym początku wzbraniają uczniom dostępu do sztuki. Nauczyciele nie wiedzą, czym jest sztuka, a zatem i swoim uczniom nie są w stanie powiedzieć, ani ich nauczyć, czym jest sztuka, nie wprowadzają ich w sztukę, tylko z niej wyprowadzają, z całym tym ohydnym sentymentalnym wokalno instrumentalnym artystycznym geszeftem, który dla uczniów musi być odrażający. Nie ma równie taniego gustu w sztuce, jak gust nauczycielski. Już w podstawówce nauczyciele psują smak artystyczny uczniów, od samego początku wypędzają swoich uczniów ze sztuki, zamiast im sztukę, a zwłaszcza muzykę, objaśnić i obrócić w radość życia. Nauczyciele wszak nie tylko sztukę udaremniają i unicestwiają, lecz w sumie przecież nauczyciele zawsze udaremniali życie i egzystencję w ogóle, zamiast młodych ludzi nauczyć życia, rozszyfrować je dla nich, sprawić, by rozwinęli w życiu faktycznie niewyczerpane bogactwo własnego charakteru, zabijają je w nich, czynią wszystko, by je w nich zabić. Nasi nauczyciele to w większości żałosne kreatury, których zadanie życiowe polega, jak się wydaje, na tym, żeby barykadować młodym ludziom życie, a w końcu wpędzić ich w ciężką depresję na całe życie. Do zawodu nauczycielskiego garną się też przecież wyłącznie sentymentalne i perwersyjne półgłówki z niższej warstwy klasy średniej. Nauczyciele to bezwolni pomagierzy państwa, a tam, gdzie, tak jak w wypadku tego tu dzisiejszego państwa austriackiego, ma się do czynienia z państwem pod względem duchowym i moralnym kompletnie kalekim, państwem, które uczy wyłącznie zdziczenia i zepsucia tudzież groźnego dla ogółu chaosu, naturalnie również nauczyciele są kalecy duchowo i moralnie, zdziczali, zepsuci i chaotyczni. To katolickie państwo nie ma pojęcia o sztuce, nie mają go zatem i nauczyciele w tym państwie, wręcz muszą go nie mieć, to jest najbardziej deprymujące. Nauczyciele ci uczą tego, czym jest owo katolickie państwo, do nauki czego owo państwo ich wynajmuje: ciasnogłowia i brutalności, niegodziwości i nikczemności, niecności i chaosu. Po swoich nauczycielach uczniowie nie powinni niczego oczekiwać oprócz zakłamania owego katolickiego państwa i katolickiej władzy państwowej, pomyślałem, obserwując Regera, a jednocześnie poprzez Siwobrodego mężczyznę Tintoretta patrząc ponownie w moje dzieciństwo. Sam miałem przecież takich okropnych nauczycieli bez skrupułów, wpierw nauczycieli wiejskich, potem miejskich, wciąż na zmianę miejskich i wiejskich nauczycieli, i przez wszystkie te lata wszyscy ci nauczyciele mnie niszczyli, jeszcze nawet dobrze w średnim wieku, na dziesiątki lat naprzód zniszczyli mnie owi nauczyciele, jak myślę. I mnie, a także mojemu pokoleniu, dali tylko i wyłącznie obrzydliwości państwa tudzież zepsutego i zniszczonego przez to państwo świata. I mnie dali tylko i wyłącznie ohydę tego państwa tudzież przez owo państwo skalanego świata. I mnie, podobnie jak młodym ludziom dzisiaj, przekazywali jedynie swoją bezrozumność, niezdolność, swoją tępotę, bezduszność. I mnie nauczyciele przekazali jedynie swoją niezdolność, myślę. I nie nauczyli mnie niczego prócz chaosu. Z góry na dziesiątki lat i we mnie z najwyższą bezwzględnością wszystko to zniszczyli, co od urodzenia istniało we mnie po to, bym się rozwinął, z całym potencjałem mojej inteligencji, w zgodzie z moim wewnętrznym światem. Sam też miałem takich grozę budzących, ciasnogłowych nauczycieli łajdaków, którzy mają w pogardzie człowieka i świat ludzki, w absolutnej pogardzie, w myśl zadekretowanego przez państwo pojęcia, a mianowicie, że dla celów państwa należy kategorycznie zdławić i złamać, a ostatecznie i uśmiercić naturę u świeżych młodych ludzi. I ja miałem takich nauczycieli perwersyjnie dmuchających we flet tudzież brzdąkających perwersyjnie na gitarze, którzy zmuszali mnie do nauczenia się na pamięć idiotycznego
szesnastozwrotkowego wiersza Schillera, co było w moim odczuciu najstraszniejszą karą. I ja miałem takich nauczycieli, stosujących przeciw bezsilnym uczniom metodę skrytej pogardy dla człowieka, tych pokazujących palcem sentymentalno-patetycznych, bezwolnych pomagierów państwa. I ja miałem tych debilnych pośredników państwowych, którzy mnie wiele razy na tydzień kijem leszczynowym bili po rękach, dopóki nie obrzmiały, i ciągnęli za uszy, podnosząc głowę do góry, tak że kiedy byłem sam, nie mogłem powstrzymać się od konwulsyjnego płaczu. Dzisiaj nauczyciele nie ciągną już za uszy, nie biją po palcach leszczynowym kijem, lecz są równie bezduszni; patrząc na nauczycieli, którzy przeciągają z uczniami po muzeum przed tak zwanymi dawnymi mistrzami, jedynie to dostrzegam, to ci sami, myślę, których i ja miałem, ci sami, którzy zniszczyli mnie na całe życie i na całe życie unicestwili. I tak ma być, tak jest, mówią nauczyciele i nie tolerują najmniejszego sprzeciwu, ponieważ to katolickie państwo nie toleruje najmniejszego sprzeciwu, nie pozostawiając swym uczniom niczego, a już na pewno niczego własnego. Tych uczniów szpikuje się wyłącznie państwowym śmieciem, tylko to im się wpycha do głowy, jak gęsiom kukurydzę, i zapycha się ich głowy tym państwowym śmieciem, dopóki te głowy się nie zaduszą. Państwo myśli, że dzieci są dziećmi państwa, i zgodnie z tą myślą postępuje, już od wieków wywierając tu swój niszczący wpływ. Tak naprawdę to państwo rodzi dzieci, tylko państwu rodzą się dzieci, taka jest prawda. Wolne dziecko nie istnieje, istnieje tylko dziecko państwowe, państwo może z nim robić, co tylko zechce, to państwo wydaje dzieci na świat, matkom wmawia się tylko, że wydają na świat dzieci, to z brzucha państwa wychodzą dzieci, taka jest prawda. Rok w rok z brzucha państwa wychodzą setki tysięcy państwowych dzieci, taka jest prawda. Z państwowego brzucha wychodzą na świat państwowe dzieci i idą do państwowej szkoły, gdzie na naukę biorą je państwowi nauczyciele. Państwo rodzi swoje dzieci w państwo, taka jest prawda, państwo rodzi swoje dzieci w państwo i nigdy już ich nie wypuści. Gdziekolwiek spojrzeć, widzi się same dzieci państwowe, państwowych uczniów, państwowych robotników, państwowych urzędników, państwowych starców, państwowe trupy, taka jest prawda. Państwo produkuje wyłącznie państwowych ludzi i daje im istnieć, taka jest prawda. Nie ma już ludzi naturalnych, są już tylko ludzie państwowi, zaś tam, gdzie jeszcze są naturalni ludzie, prześladuje się ich, zastrasza na śmierć albo robi się z nich państwowych ludzi. Dzieciństwo miałem równie piękne, jak okropne i okrutne, myślę, w dzieciństwie u dziadków mogłem być naturalnym, natomiast w szkole musiałem być państwowym człowiekiem, w domu u dziadków byłem naturalnym, w szkole byłem państwowym, przez pół dnia byłem naturalnym, przez pół dnia byłem państwowym człowiekiem, przez pół dnia, czyli po południu byłem naturalnym, a przez to i szczęśliwym, przez pół dnia, czyli przed południem byłem państwowym, a przez to i nieszczęśliwym człowiekiem. Po południu byłem najszczęśliwszym, przed południem jednakże najnieszczęśliwszym człowiekiem, jakiego można sobie wyobrazić. Przez długie lata byłem po południu najszczęśliwszym, przed południem najnieszczęśliwszym człowiekiem w świecie, myślę. W domu u dziadków byłem człowiekiem naturalnym szczęśliwym, w szkole w miasteczku nienaturalnym nieszczęśliwym. Schodząc na dół do miasteczka, szedłem w nieszczęście (państwowe!), wchodząc na górę do dziadków, do domu, szedłem w szczęście. Wchodząc do dziadków, wchodziłem w naturę i szczęście, schodząc do miasteczka i do szkoły, schodziłem w antynaturę i nieszczęście. Z samego rana wkraczałem prosto w nieszczęście, w południe zaś bądź wczesnym popołudniem wracałem w szczęście. Szkoła to państwowa szkoła, w której młodych ludzi zamienia się w ludzi państwowych, to znaczy w nic innego niż bezwolnych pomagierów państwa. Schodząc do szkoły, wchodziłem w państwo, a ponieważ państwo gładzi człowieka, szedłem do zakładu zagłady ludzi. Przez długie lata chodziłem tak od szczęścia (dziadków!) do nieszczęścia (państwa!), tam i z powrotem, z natury w antynaturę i z powrotem, całe moje dzieciństwo niczym innym nie było niż tylko owym tam i z powrotem. Wzrastałem w tym dziecięcym tam i z powrotem. W tej diabelskiej grze nie wygrała jednak natura, tylko antynatura, nie dom dziadków, tylko szkoła i państwo. Jak we wszystkich innych, państwo wtłoczyło się we mnie na siłę, zmuszając do niego, państwa, zrobiło ze mnie państwowego człowieka, człowieka atestowanego, reglamentowanego, rejestrowanego, trenowanego, zdeprawowanego i zdeprymowanego, jak wszyscy. Patrząc na ludzi, widzimy tylko ludzi państwowych, sługi państwa, jak to się trafnie określa, nie widzimy ludzi naturalnych, a jedynie na wskroś wynaturzonych państwowych ludzi, z których zrobiono sługi państwa, służących zatem przez całe życie państwu, a tym samym przez całe życie służących antynaturze. Patrząc na ludzi, widzimy tylko ludzi państwowych, czyli antynaturalnych, którzy stali się łupem państwowej tępoty. Patrząc na ludzi, widzimy tylko wydanego na łup państwa i państwu służącego człowieka, który padł ofiarą państwa. Ludzie, na których patrzymy, są ofiarami państwa, ludzie, na których patrzymy, są tylko karmą dla państwa, którą karmione jest owo coraz żarłoczniejsze państwo, niczym innym. Ludzkość jest już tylko ludzkością państwową i od wieków już, a zatem odkąd istnieje państwo, nie posiada ludzkiego oblicza. Ludzkość jest dziś już tylko i wyłącznie nieludzka, tak jak państwo, myślę. Dzisiaj człowiek jest już wyłącznie człowiekiem państwowym, a zatem jest dziś już tylko i wyłącznie unicestwionym człowiekiem i człowiekiem państwowym, jedynym człowiekiem ludzkomożliwym, myślę. Człowiek naturalny jest już zupełną niemożliwością, myślę. Gdy patrzymy na stłoczone w wielkich miastach miliony państwowych ludzi, robi się nam niedobrze, ponieważ gdy patrzymy na państwo, robi się nam niedobrze. Codziennie, kiedy się budzimy, od tego naszego państwa robi się nam niedobrze, a kiedy wyjdziemy na ulicę, robi się nam niedobrze od tych państwowych ludzi, którzy owo państwo zaludniają. Ludzkość to gigantyczne państwo, od którego, kiedy
budzimy się, jeśli jesteśmy uczciwi, za każdym razem robi się nam niedobrze. Jak wszyscy ludzie, mieszkam w państwie, od którego robi mi się niedobrze, kiedy się budzę. Nauczyciele, których mamy, uczą ludzi państwa, uczą ich strachu i grozy państwa, kłamstw państwa, tylko nie tego, że państwo samo w sobie jest strachem, zgrozą, kłamstwem. Nauczyciele od wieków biorą uczniów w państwowe kleszcze i całymi latami męczą ich, męczą i miażdżą przez dziesiątki lat. Na zlecenie państwa nauczyciele ciągają uczniów po muzeach i swoją tępotą zohydzają im sztukę. No a ta sztuka, tu na tych ścianach, pomyślałem, czymże jest innym niż sztuką państwową? Reger mówi tylko o sztuce państwowej, kiedy tylko mówi o sztuce, zaś kiedy tylko mówi o tak zwanych dawnych mistrzach, zawsze mówi tylko o dawnych mistrzach państwowych. Ponieważ sztuka tu na tych ścianach nie jest przecież niczym innym niż sztuką państwową, przynajmniej tu, w galerii malarstwa Kunsthistorisches Museum. Wszystkie wiszące tu na ścianach obrazy nie są przecież niczym innym niż obrazami państwowych artystów. Usłużnych katolickiej sztuce państwowej, nic poza tym, nic więcej. Zawsze tylko oblicze, jak powiada Reger, ale bez twarzy. Zawsze tylko czoło, ale bez głowy. W sumie tylko zawsze front na pokaz, nic za nim, zawsze przecież tylko kłamliwe i zakłamane, a nie rzeczywiste i prawdziwe. Wszyscy ci malarze byli przecież na wskroś artystami państwowymi, którzy podporządkowali się żądzy schlebiania swoim zleceniodawcom, nawet Rembrandt nie jest tu wyjątkiem, powiada Reger. Niech pan się przyjrzy Velazquezowi, wyłącznie sztuka państwowa, tak samo Lotto, Giotto, przecież to tylko sztuka państwowa, tak jak ten straszny pra i prenazista Durer, który na płótnie umieszczał i zabijał naturę, ten przerażający Durer, jak powiada często Reger, bez reszty bowiem nienawidzi Durera, tego artystycznego cyzelatora z Norymbergi. Reger określa wiszące tu na ścianach obrazy mianem sztuki na państwowe zlecenie, do której zalicza się nawet Siwobrody mężczyzna. Tak zwani dawni mistrzowie pracowali zawsze tylko w służbie państwa lub Kościoła, na jedno wychodzi, mówił często Reger, cesarza czy papieża, hercoga czy arcybiskupa, stąd bierze się jej nikczemność. Tak jak tak zwany wolny człowiek jest tylko utopią, również tak zwany wolny artysta zawsze był tylko utopią, to szaleństwo, mówił często Reger. Artyści, tak zwani wielcy artyści, twierdził Reger, myślę, są ponadto ludźmi najbardziej pozbawionymi skrupułów, znacznie bardziej bez skrupułów niż politycy. Artyści są najbardziej zakłamani, znacznie bardziej niż politycy, artystyczni artyści są jeszcze znacznie bardziej zakłamani niż artyści państwowi, wciąż słyszę, jak mi to mówił Reger. Sztuka ta, odwracając się od świata, zwraca się zawsze ku Wszechmożnemu i możnym tego świata, najmożniejszym, twierdził często Reger, i na tym polega jej nikczemność. Sztuka ta jest żałosna, nic więcej, znowu słyszę, jak mówił wczoraj Reger, obserwując go dzisiaj z sali Sebastiana. Czemu właściwie malarze malują, kiedy jest jeszcze natura? zastanawiał się wczoraj ponownie Reger. Nawet najbardziej wyjątkowe dzieło sztuki to przejaw żałosnego trudu, całkowicie bez celu i sensu, żeby imitować naturę, ba, małpować, powiedział. Czymże jest namalowana przez Rembrandta twarz jego matki wobec faktycznej twarzy mojej matki? pytał dalej. Czym są naddunajskie łąki, po których mogę sam chodzić i na które mogę sam patrzeć, wobec namalowanych? powiedział. Nie ma dla mnie większej obrzydliwości, powiedział wczoraj, niż namalowane towarzystwo. Malarstwo towarzyskie, nic innego, powiedział. Ludzie mówią utrwalić, udokumentować, ale przecież utrwalone i udokumentowane zostaną, jak wiadomo, jedynie zakłamanie i nieprawda, tylko to, co nieprawdziwe i zakłamane zostanie utrwalone i udokumentowane, potomność ma na tych ścianach tylko nieprawdę i zakłamanie, tylko nieprawda i zakłamanie są w książkach zostawionych nam przez tak zwanych wielkich pisarzy, tylko nieprawda i zakłamanie na wiszących tu na ścianach obrazach. Ten, który tu wisi na ścianie, to przecież w żaden sposób nie ten, którego malował malarz, powiedział wczoraj Reger. Ten, który tu wisi na ścianie, to nie jest ten, który żył, powiedział. Powie pan, rzecz jasna, powiedział, takie jest spojrzenie artysty, który ten obraz namalował, dobrze, niech będzie, choć przecież to spojrzenie zakłamane, i tak jest to, przynajmniej jeśli idzie o obrazy w tym muzeum, zawsze tylko katolickie spojrzenie państwowe danego artysty, wszystko bowiem, co zostało tu powieszone, to przecież wyłącznie katolicka sztuka państwowa, nic innego, a przez to również, muszę to powiedzieć, sztuka niegodziwa, niechby i była tak wspaniała, za jaką chce uchodzić, a i tak przecież pozostanie tylko niegodziwą sztuką katolicko państwową. Tak zwani dawni mistrzowie, zwłaszcza jeżeli wielu z nich oglądać po kolei, to znaczy oglądać po kolei ich dzieła, są jedynie pasjonatami zakłamania, którzy narzucili się i zaprzedali katolickiemu państwu, to znaczy narzucili się i zaprzedali katolicko-państwowemu gustowi, oświadczył Reger. Tym samym mamy tu do czynienia wyłącznie z na wskroś deprymującą katolicką historią sztuki, z do głębi deprymującą katolicką historią malarstwa, która tematy dla siebie zawsze tylko znajdowała w niebie i w piekle, i na tym się kończyło, nigdy na ziemi, powiedział. Malarze ci nigdy nie malowali tego, co powinni byli malować, tylko to, co im zlecono, bądź to, co przysporzyło im pieniędzy lub sławy albo na nie naprowadziło, powiedział. Malarze ci, wszyscy ci dawni mistrzowie, od których najczęściej zbiera mi się bardziej niż od czegokolwiek innego na wymioty i od których zawsze miałem mdłości, powiedział, służyli zawsze tylko jednemu panu, nigdy sobie samym, a tym samym ludzkości. Zawsze przecież malowali wywiedziony przez nich z siebie udawany obłudny świat, po którym obiecywali sobie pieniądze i sławę, wszyscy malowali, mając tylko to na oku, z żądzy pieniędzy i z żądzy sławy, nie dlatego, że chcieli być malarzami, dlatego wyłącznie, że chcieli zdobyć sławę bądź pieniądze, bądź i pieniądze, i sławę. W Europie zawsze swoje obrazy wciskali w katolicką rękę 1 zdawali się na łaskę swego katolickiego boga tudzież katolickich bożyszczy. Każde pociągnięcie pędzla u owych tak zwanych dawnych mistrzów, choćby naznaczone
geniuszem, to kłamstwo, powiedział. Wczoraj nazwał tych z gruntu znienawidzonych — ale przecież i zawsze, przez całe jego żałosne życie dla niego fascynujących — malarzy upiększaczami świata. Bigoteryjni pomocnicy dekoratorzy wysoko postawionego europejsko katolickiego doborowego towarzystwa, nic poza tym — ci dawni mistrzowie, zobaczy pan to na najdrobniejszej plamce, bez najmniejszego zażenowania naniesionej przez tych artystów na płótno, drogi panie Atzbacher, powiedział. Trzeba, rzecz jasna, przyznać, że jest to wielki kunszt malarski, powiedział wczoraj, ale niech pan nie zapomni przy tym wspomnieć lub chociaż pomyśleć w duchu, że jest to haniebny kunszt malarski, a jego haniebność bierze się z jego religijnego charakteru, i to właśnie jest najwstrętniejsze. Kiedy przez godzinę posiedzi pan, tak jak ja przedwczoraj, przed Mantegną, nagle stwierdzi pan, że najchętniej zerwałby tego Mantegnę po prostu ze ściany, naraz bowiem zaczyna on się panu jawić jako olbrzymia malarska niegodziwość. Albo kiedy odstał już pan jakiś czas przed Bilivertim lub Campagnolą. Ludzie ci malowali przecież tylko po to, żeby przeżyć, żeby zarobić pieniądze i żeby pójść do nieba, bo przecież nie do piekła, którego przez całe życie jak ognia się bali, choć niby głowy mieli pojętne, to niestety również byli słabego charakteru. Malarze w ogóle nie mają dobrego charakteru, wręcz przeciwnie, zawsze mają zły charakter, dlatego też w gruncie rzeczy zawsze mieli bardzo zły gust, powiedział wczoraj Reger, nie znajdzie pan choćby jednego tak zwanego wielkiego artysty malarza, czy tez, powiedzmy, tak zwanego dawnego mistrza, który byłby dobrego charakteru i zarazem miał też dobry gust, przy czym dobry charakter znaczy tu dla mnie po prostu nieprzekupny. Wszyscy ci artyści byli jako dawni mistrzowie przekupni, przez to tak odstręczająca jest dla mnie ich sztuka, oświadczył Reger. Wszystkich ich rozumiem, ale są oni dla mnie do głębi odstręczający. Do wszystkiego, co namalowali, mam głęboki wstręt, do wszystkiego, co tutaj wisi na ścianach, często o tym myślę, powiedział wczoraj, a mimo to już od wielu lat wciąż to studiuję, nie mogę się powstrzymać. Najstraszliwsze jest to, powiedział wczoraj, że wszyscy ci dawni mistrzowie są mi wstrętni, a mimo to wciąż nieprzerwanie ich studiuję. Ale są odrażający, to całkiem oczywiste, powiedział wczoraj. Owi dawni mistrzowie, jak nazywa ich się od stuleci, wybronią się tylko wtedy, kiedy ktoś przyjrzy im się powierzchownie, jeżeli przyjrzymy się im wnikliwie, stopniowo zaczną tracić blask, w końcu zaś kiedy rzeczy- wiście ich przestudiujemy, prawdziwie, to znaczy jak najgruntowniej, przez dłuższy czas, rozpadną się na naszych oczach na szczątki, zostawiając po sobie w naszej głowie jedynie mdły, najczęściej też przykry posmak. Największe, najwybitniejsze dzieło sztuki pozostaje nam w głowie w końcu tylko jako stek niegodziwości i kłamstwa, ciążący w niej jak ochłap mięcha w brzuchu. Dzieło sztuki fascynuje nas początkowo, po to by na końcu okazać się już tylko śmiechu warte. Kiedy zada sobie pan trud i znajdzie czas na to, by przeczytać Goethego wnikliwiej niż zazwyczaj i z o wiele większą niż zazwyczaj intensywnością, tudzież z o wiele większą niż zazwyczaj zuchwałością, to, co pan przeczytał, w końcu wyda się jedynie śmiechu warte, obojętnie co, wystarczy, żeby czytał to pan częściej niż zazwyczaj, a niechybnie okaże się śmiechu warte, nawet największa mądrość stanie się w końcu głupotą. Biada panu, jeżeli czyta pan wnikliwiej, zrujnuje pan sobie wszystko, co czyta. Obojętnie co pan czyta, i tak w końcu okaże się to śmiechu warte i będzie w końcu całkiem bez wartości. Niech się pan wystrzega wnikliwego patrzenia na dzieła sztuki, powiedział, wszystko sobie pan bez wyjątku obrzydzi, nawet to, co najbardziej pan wielbi. Niech pan się zbyt długo nie przygląda jakiemuś obrazowi, niech pan nie czyta książki zbyt wnikliwie, utworu muzycznego niech pan nie słucha zbyt intensywnie, wszystko pan sobie zniszczy, również to, co dla pana najpiękniejsze, najpożyteczniejsze w świecie. Niech pan czyta to, co pan uwielbia, ale niech pan w to nie wnika totalnie, niech pan słucha tego, co pan uwielbia, ale niech pan nie słucha tego totalnie, niech pan ogląda to, co pan uwielbia, ale totalnie niech pan tego nie ogląda. Ponieważ ja zawsze wszystko oglądałem totalnie, zawsze tylko totalnie słuchałem, wszystko zawsze totalnie czytałem, a przynajmniej zawsze usiłowałem totalnie słuchać, wszystko totalnie czytać i oglądać, ostatecznie wszystko do końca sobie obrzydziłem, całkowicie obrzydziłem sobie przez to sztuki piękne, całą muzykę i całą literaturę, powiedział wczoraj. Tak jak w końcu sobie ostatecznie tą metodą obrzydziłem cały świat, po prostu wszystko sobie obrzydziłem. Latami wszystko sobie po prostu obrzydzałem, najbardziej żałuję, że i własną żonę sobie obrzydziłem. Latami, powiedział, mogłem istnieć w i dzięki tej metodzie obrzydzania. Teraz wiem jednak, że jeżeli chcę dalej żyć, nie wolno mi czytać ani słuchać, ani patrzeć, ani przyglądać się totalnie. To sztuka nie czytać totalnie, totalnie nie słuchać ani totalnie nie patrzeć czy się nie przyglądać, powiedział. Jeszcze nie całkiem opanowałem tę sztukę, powiedział, takie już bowiem mam usposobienie, że do wszystkiego zabieram się totalnie, jak również totalnie wszystko przetrzymuję, tudzież totalnie doprowadzam do końca, to, powinien pan wiedzieć, jest moim nieszczęściem, powiedział. Latami, przez dziesiątki lat, chciałem wszystko robić totalnie, to było nieszczęście, powiedział. Ten mechanizm rozkładania, jakże osobisty, zawsze nakierowany na totalność, powiedział. Dawni mistrzowie nie malowali dla takich jak ja, dla takich jak ja nie komponowali wielcy dawni kompozytorzy, nie pisali wielcy dawni pisarze, nie dla takich jak ja oczywiście, nigdy w życiu ktoś taki jak oni nie malowałby, pisał czy komponował dla takiego jak ja, powiedział. Sztukę nie po to stworzono, by ją oglądać totalnie, czytać totalnie i totalnie jej słuchać, powiedział. Ta sztuka została stworzona dla mizernej części ludzkości, codziennej, normalnej, tak, przyznaję, dla ludzi łatwowiernych, nic innego. Weźmy jakiś wspaniały gmach, jakże szybko zmniejsza się, gdy spocznie na nim oko takie jak moje, choćby najsłynniejszy gmach, akurat wtedy i właśnie dlatego prędzej czy później kurczy się do śmiechu wartej architekturki. Wiele odbyłem podróży, powiedział, aby zobaczyć wielką architekturę, naturalnie wpierw do
Italii, Grecji i Hiszpanii, jednakże katedry pod moim spojrzeniem niebawem zaczęły się kurczyć do najwyżej bezradnej, więcej, nawet śmiechu wartej próby przeciwstawienia niebu czegoś w rodzaju drugiego nieba, od jednej katedry do następnej, wciąż coraz świetniejsze drugie niebo, powiedział, a przecież kończyło się to partactwem. Zwiedziłem naturalnie największe muzea, i to nie tylko w Europie, przestudiowałem ich zbiory, niech mi pan wierzy, z największą intensywnością przestudiowałem, no i po niedługim już czasie wydało mi się, że w tych zbiorach, w tych muzeach zgromadzono tylko namalowaną bezradność, namalowaną nieudolność, namalowane nieudanie, nic innego, zawarto partacką część świata, wszystko w tych muzeach jest przecież nieudane i partackie, powiedział wczoraj, wejdzie pan do muzeum, obojętnie którego, i zacznie przyglądać się i studiować, będzie pan studiować wyłącznie nieudanie i partactwo. Mój Boże, powiedział, Prado, niby najważniejsze muzeum w świecie, z pewnością, jeśli idzie o dawnych mistrzów, a mimo to zawsze, siedząc naprzeciw u Ritza i pijąc herbatę, myślę przecież, że również w Prado zgromadzono tylko to, co niedoskonałe, nieudane, koniec końców wyłącznie śmiechu warte i dyletanckie. Niektórych artystów w pewnych czasach, kiedy nastanie taka moda, powiedział, nadyma się po prostu do rozmiarów jakiejś niesamowitej sensacji światowej, a wtedy naraz jakaś nieprzekupna głowa w tę niebywałą sensację światową wbija szpikulec i owa niebywała sensacja pęka nagle jak balon i staje się sensacją byłą, równie szybko, powiedział. Velazquez, Rembrandt, Giorgione, Bach, Haendel, Mozart, Goethe, powiedział, tak samo Pascal, Voltaire, same nadęte niesamowite sensacje. Choćby ten Stifter, powiedział wczoraj, którego sam zawsze tak niesamowicie czciłem, że przewyższyło to niemal mój kult sztuki, jest przecież, kiedy mu się uważnie przyjrzeć, tak samo złym pisarzem, jak Bruckner, wnikliwie słuchany, złym kompozytorem, jeśli nie całkowitą miernotą. Stifter pisze okropnym stylem, w dodatku jeszcze gramatycznie poniżej krytyki, tak samo jak Bruckner w tym swoim chaosie dzikiego galopu nut, w sędziwym wieku unoszony do tego jeszcze jak młokos religijnym pędem. Przez długie lata byłem czcicielem Stiftera, ale nie zajmowałem się nim naprawdę precyzyjnie i radykalnie. Kiedy wreszcie rok temu zająłem się Stifterem precyzyjnie i radykalnie, nie mogłem uwierzyć własnym oczom ani uszom. Z równie niepoprawną i nieporadną niemczyzną, czy austriacczyzną, niech panu będzie, nie spotkałem się w lekturze w całym moim intelektualnym życiu, i to akurat u autora, faktycznie dziś słynącego z precyzyjnej i przejrzystej prozy. Proza Stiftera nie jest w żadnym wypadku precyzyjna, przeciwnie, jest też najmniej przejrzystą znaną mi proza, aż roi się w niej od wypaczonych obrazów oraz fałszywych i pokrętnych myśli, ja naprawdę zastanawiam się, skąd bierze się dzisiaj ten bezkrytyczny kult tego prowincjonalnego dyletanta, który był mimo wszystko inspektorem szkolnym w Górnej Austrii, i to akurat u pisarzy młodych i bynajmniej nie najmniej znanych i wcale nie niepozornych. Sądzę, że wszyscy oni nigdy Stiftera nie przeczytali naprawdę, tylko zawsze ślepo wielbili, o Stifterze zawsze tylko słyszeli, ale rzeczywiście nigdy go nie przeczytali tak jak ja. Kiedy rok temu rzeczywiście przeczytałem Stiftera, tego arcymistrza prozy, za jakiego się go uważa, miałem wstręt do samego siebie za to, że wcześniej tak go czciłem, tego partacza pismaka wręcz ubóstwiałem. Czytałem Stiftera w młodości i zachowałem o nim wspomnienie pozostawione przez wrażenia z lektury. Czytałem Stiftera w wieku dwunastu, potem szesnastu lat, w całkowicie u mnie pozbawionym krytycyzmu okresie. A potem już nigdy Stiftera ponownie nie zbadałem. W najdłuższych fragmentach jest Stifter w prozie gadułą nie do wytrzymania, pisze stylem partacza tudzież, co najbardziej naganne, niechluja, poza tym, doprawdy, to najnudniejszy i najbardziej zakłamany autor, jakiego wydała literatura niemiecka. Proza Stiftera, znana jako trafna, precyzyjna i przejrzysta, jest w rzeczywistości mętna, bezradna i nieodpowiedzialna, tak po drobnomieszczańsku sentymentalna tudzież po drobnomieszczańsku nieporadna, że przy lekturze czegoś takiego jak Witiko czy Mappe meines Urgrossvaters żołądek się człowiekowi wywraca. Akurat Mappe meines Urgrossvaters to od pierwszego wiersza partacka próba ukazania tej pełnej beztroskich dłużyzn, sentymentalnej, mdłej prozy, rojącej się od wewnętrznych i zewnętrznych błędów, jako dzieła sztuki, choć to przecież tylko drobnomieszczańska poroniona tandeta z Linzu, nic poza tym. Nie do pomyślenia zresztą, żeby Linz, ta drobnomieszczańska prowincjonalna dziura, Linz, który od czasów Keplera pozostaje naprawdę wołającą o pomstę do nieba dziurą, gdzie jest opera, w której nikt po ludzku nie potrafi zaśpiewać, teatr, w którym nikt nie potrafi zagrać jak człowiek, gdzie malarze nie potrafią malować, a pisarze pisać, miał naraz z siebie wydać geniusza, za jakiego przecież powszechnie uważa się Stiftera. Stifter to żaden geniusz, Stifter jest tylko zasklepionym w sobie filistrem w życiu i równie zasklepionym w pisaniu drobnomieszczańskim zatęchłym szkolnym belfrem, co to nie potrafił nawet sprostać elementarnym wymaganiom języka, a co dopiero mówić o umiejętności stworzenia dzieła sztuki, powiedział Reger. W sumie Stifter jest wręcz, powiedział, jednym z największych rozczarowań artystycznych mojego życia. Co trzecie, w najlepszym wypadku co czwarte zdanie Stiftera to fałsz, co drugi lub trzeci obraz w jego prozie to katastrofa, esprit Stiftera, przynajmniej w pismach literackich, to w ogóle sama mierność. Stifter tak naprawdę jest jednym z najbardziej pozbawionych fantazji pisarzy, jacy kiedykolwiek chwycili za pióro, a jednocześnie jednym z najbardziej anty i apoetyckich. Jednakże czytelnicy tudzież literaturoznawcy zawsze dawali się na tego Stiftera nabrać. To, że w końcu człowiek sam odebrał sobie życie, nic nie zmienia w jego absolutnej przeciętności. Nie znam żadnego pisarza na świecie, który byłby takim dyletantem i partaczem, do tego tak głupio zawziętym jak Sifter, a jednocześnie taką światową sławą. Podobnie z Antonem Brucknerem, powiedział Reger, przyjechał z Górnej Austrii do Wiednia, opętany katolicyzmem z powodu perwersyjnego lęku przed Bogiem, i oddał się całkowicie Cesarzowi i Bogu.
Również Bruckner to żaden geniusz. Jego muzyka jest mętna, równie nieprzejrzysta, równie partacka jak proza Stiftera. Jeśli jednak Stifter jest dziś, ściśle mówiąc, wyłącznie tylko martwą literą germanistów, to Bruckner porusza wszystkich do łez. Bruckneriański potok dźwięków podbił cały świat, można powiedzieć, sentymentalizm i zakłamana pompatyczność święcą w Brucknerze triumfy. Jako kompozytor Bruckner jest równym niechlujem, jak Stifter jako pisarz, obu wspólna jest owa górnoaustriacka niechlujność. Obaj uprawiali tak zwaną bogobojną, niebezpieczną dla ogółu sztukę, powiedział Reger. Nie, Kepler był zabawnym typem, powiedział wczoraj Reger, ale nie był przecież żadnym Górnym Austriakiem, tylko pochodził z Wirtembergii. Adalbert Stifter i Anton Bruckner wyprodukowali koniec końców tylko literackie i muzyczne śmiecie. Kto ceni Bacha, Handla i Haydna, powiedział, ten musi najoczywiściej w świecie ludzi takich jak Bruckner odrzucić, nie musi nimi gardzić, ale musi ich odrzucić. Kto ceni Goethego i Kleista, i Noyalisa, i Schopenhauera, ten musi odrzucić Stiftera, choć też nie musi Stifterem gardzić. Kto wielbi Goethego, nie może jednocześnie wielbić Stiftera, Goethe nigdy nie unikał trudności, Stifter zawsze szedł na łatwiznę. Najgorsze, powiedział wczoraj Reger, że właśnie Stifter, straszący w szkole belfer, w dodatku na wysokim belferskim stanowisku, sam pisał z niechlujnością, która nie uszłaby na sucho żadnemu z jego uczniów. Jedna strona Stiftera pokazana Stifterowi przez jego własnego ucznia zostałaby przez Stiftera całkowicie pokreślona na czerwono, powiedział, taka jest prawda. Kiedy zaczynamy czytać Stiftera z czerwonym ołówkiem w ręku, bez końca byśmy mogli poprawiać, powiedział Reger. Tu nie chwycił za pióro żaden geniusz, powiedział, tylko lichy partacz. Jeżeli istniało w ogóle pojęcie literatury bezguścia, mętniactwa, sentymentalizmu i bezcelowości, stosuje się ono dokładnie do tego, co pisał Stifter. Pisanie Stiftera nie jest sztuką, a to, co ma on do powiedzenia, jest obrzydliwie nieuczciwe. Nie bez powodu Stiftera czytają przede wszystkim znudzone w swoich mieszkaniach, ziewające ze znużenia nudą dnia żony urzędników i wdowy po nich, powiedział, tudzież pielęgniarki w czasie wolnym od pracy oraz zakonnice w klasztorze. Ktoś naprawdę myślący nie może czytać Stiftera. Uważam, że ludzie tak wysoko ceniący sobie Stiftera, niesamowicie wysoko, nie mają o Stifterze żadnego pojęcia. Nasi pisarze, wszyscy bez wyjątku, mówią i piszą o Stifterze wciąż z entuzjazmem i tak się go zawsze muszą uczepić, jakby był jakimś pisarskim bożkiem dzisiejszych czasów. Albo to sami idioci, pozbawieni elementarnego gustu w sztuce i nierozumiejący ani na jotę literatury, albo, co trzeba raczej przyjąć, nigdy nie czytali Stiftera, powiedział. O Stifterze i Brucknerze proszę mitu nie wspominać, powiedział, w każdym razie nie w związku ze sztuką i z tym, co ja przez sztukę rozumiem. Jeden zmętniał prozę, powiedział, drugi zmętniał muzykę. Biedna Górna Austria, powiedział, faktycznie wierzy, że wydała dwóch wielkich geniuszy, tymczasem w rzeczywistości wyprodukowała tylko dwa bez miary przeceniane niewypały, jednego literackiego, drugiego muzycznego. Na myśl o tym, że austriackie nauczycielki i zakonnice na swoich katolickich szafkach przy łóżku postawiły sobie Stiftera jak święty obrazek na chwałę sztuki, obok grzebienia i obok cążków do paznokci u nóg, oraz na myśl o tym, że głowy państwa zalewają się łzami na dźwięk symfonii Brucknera, robi mi się niedobrze, powiedział. Sztuka jest czymś najwyższym, a jednocześnie najwstrętniejszym, powiedział. Musimy jednak wmawiać sobie, że sztuka wysoka i najwyższa istnieje, powiedział, inaczej bowiem popadniemy w rozpacz. Choć zdajemy sobie sprawę, że wszelka sztuka jako nieporadna i śmiechu warta skończy na śmietniku historii, jak zresztą wszystko w ogóle, z absolutną pewnością siebie musimy wierzyć w tę wysoką, najwyższą sztukę, powiedział. Wiemy, jaka jest, partacka, nieudana, ale nie musimy tego wciąż przyznawać, bo wtedy zginiemy z kretesem, powiedział. A wracając do Stiftera, powiedział, dziś wielu pisarzy powołuje się na Stiftera. Pisarze ci powołują się na absolutnego dyletanta w pisaniu, który w czasie swego pisarskiego życia ustawicznie tylko wykorzystywał naturę. Stifterowi trzeba postawić zarzut absolutnego nadużycia natury, powiedział wczoraj Reger. Jako pisarz chciał być tym, który widzi, powiedział Reger, w rzeczywistości jednak był ślepcem jako pisarz. U Stiftera wciąż te ceregiele, wszystko jest pełne nieporadnego zaaferowania, skrzętne jak stara panna. Prowincjonalną, wytykającą palcem prozę Stifter pisał, nic poza tym, powiedział Reger. U Stiftera chwali się opis natury. A natura jeszcze nigdy nie została równie fałszywie skonstruowana jak w opisach Stiftera, nigdy też nie jest równie nudna jak ta, w którą mamy niby uwierzyć, papier jest cierpliwy, powiedział Reger. Stifter jest to tylko literacki administrator okolicznościowych obrazków, którego wyzute z artyzmu pióro nawet tam paraliżuje naturę, a przez to naturalnie i czytelnika, gdzie w rzeczywistości kipi ona życiem i roi się od zdarzeń. Stifter na wszystkim położył swoją drobnomieszczańską zasłonę, niemalże wszystko dusząc, taka jest prawda. Naprawdę nie potrafi opisać nawet drzewa, śpiewu ptaka, wartkiej rzeki, taka jest prawda. Niby chce nam jakąś rzecz ukazać, a tylko ją paraliżuje, chce wyostrzyć, a przytępia, taka jest prawda. Stifter robi z natury coś monotonnego, z ludzi zaś ubogich duchem, bez iskry życia, na niczym się nie zna, niczego nie odkrywa, a jak coś opisuje, jest bowiem wyłącznie tylko opisywaczem, robi to jak poczciwy fajtłapa. Ma w sobie coś ze złego malarza, powiedział Reger, ma cechy złych malarzy, którzy z jakiejś niepojętej przyczyny zdobyli sławę i którzy przecież i w tym budynku wszędzie wiszą na ścianach, niech pan weźmie choćby Durera czy całe setki tych miernych produktów, których ramy, w jakie są oprawione, mają większą wartość niż one same. Ludzie z podziwem patrzą na wszystkie te obrazy, ale podziwiacze ci nie wiedzą dlaczego, tak jak Stiftera czyta się i podziwia, choć jego czytelnicy nie wiedzą dlaczego. Największą zagadką jest dla mnie sława Stiftera, powiedział Reger, bo w jego prozie nie znajdzie się niczego zagadkowego. Tak zwanych wielkich rozpuszczamy, z czasem rozkładamy na kawałki, znosimy, powiedział, wielkich malarzy, wielkich muzyków,
wielkich pisarzy, bo z ich wielkością nie możemy żyć, albowiem myślimy, i myślimy o wszystkim gruntownie, powiedział. Stifter jednak ani nie był, ani nie jest wielki, więc nie jest przykładem tego procesu. Stifter jest jedynie przykładem tego, jak jakiś artysta przez dziesiątki lat może być przez kogoś czczony, nawet wielbiony, jako wielki, przez kogoś żądnego, by czcić i wielbić, a mimo to nie jest wielki. W rozczarowaniu, które odczuwamy, kiedy okaże się, że wielkość kogoś, kogo czcimy i podziwiamy, nie jest żadną wielkością ani nigdy taką wielkością nie była, tylko że jest wielkością urojoną, naprawdę zaś czymś małym, wręcz przyziemnym, odczuwamy najbezwzględniej w świecie ból oszukanego. Kiedy z całkowitym oddaniem zaczynamy jakiś przedmiot ślepo akceptować, w dodatku jeszcze latami, przez dziesiątki lat, a może i przez całe życie, wręcz oddajemy mu cześć i wielbimy, nie wystawiając tego od czasu do czasu na próbę, mści się to na nas po prostu, powiedział Reger. Gdybym tylko kiedyś od czasu do czasu, powiedzmy, przed trzydziestu, choćby dwudziestu laty, niech będzie i piętnastu, wystawił Stiftera na próbę, zaoszczędziłoby mi to owego późnego rozczarowania. Nie wolno nam mówić, że tak to właśnie ten czy tamten i już na zawsze, wszystkich artystów powinniśmy od czasu do czasu poddawać próbie, człowiek bowiem przez cały czas pogłębia swe rozumienie sztuki i swój gust w sztuce, to nie ulega wątpliwości. U Stiftera dobre są tylko listy, powiedział Reger, wszystko inne jest nic niewarte. Literaturoznawstwo wszakże z pewnością jeszcze długo będzie zajmować się Stifterem, wręcz opętane pisarskimi idolami takimi jak Adalbert Stifter, którzy, nawet jeśli nie przejdą do prozatorskiej wieczności, to niemniej pomogą znawcom w miły sposób i na długi czas zarabiać twardą kromkę chleba. Nieraz zadawałem sobie trud i dawałem rozmaitym ludziom, bardzo inteligentnym lub nie tak bardzo, bardzo dobrze wyczuwającym lub mniej, jakąś książkę Stiftera do przeczytania, taką jak na przykład Bunte Steine, Kondor czy Brigitta, czy wspomnianą Mappe meines Urgrossvaters, a następnie pytałem owych ludzi, czy podobało im się to, co przeczytali, żądając uczciwej odpowiedzi. Zmuszeni przeze mnie do uczciwej odpowiedzi, wszyscy powiedzieli, że to im się nie podoba, że są niepomiernie rozczarowani i że w gruncie rzeczy wszystko to niczego, ale to w ogóle niczego im nie powiedziało, wszyscy tylko się dziwili, że człowiek wypisujący takie rzeczy, zupełnie bez głowy, który w dodatku jeszcze nic nie ma do powiedzenia, może się cieszyć taką sławą. Ów eksperyment stifterowski, powiedział, fakt, że przeprowadziłem tę, jak to nazwałem, próbę Stiftera, przez pewien czas dawał mi dużo przyjemności. Tak samo pytam nieraz ludzi, czy rzeczywiście podoba im się Tycjan, na przykład Madonna z wiśniami. Nawet jednemu z zapytanych obraz ten się nie spodobał, wszyscy patrzyli na niego z podziwem tylko dlatego, że był taki słynny, podziwiali go wyłącznie ze względu na sławę, jaką się cieszył, ale do nikogo rzeczywiście nie przemówił. Nie powiem jednak, że chcę porównywać Stiftera z Tycjanem, byłby to czysty absurd, powiedział Reger. Literaturoznawcy nie tylko gustują w Stifterze, lecz są w nim wręcz zadurzeni. Wydaje mi się, że literaturoznawcy przykładają do niego całkowicie nieodpowiednią miarę. Piszą wciąż o Stifterze więcej niż o jakimkolwiek innym pisarzu jego czasów, a kiedy czytamy, co też o Stifterze piszą, musimy przyjąć, że o Stifterze w ogóle nic nie wiedzą, a przynajmniej, że czytali go zawsze całkowicie powierzchownie. Natura jest teraz w cenie, powiedział wczoraj Reger, z tego powodu i Stifter jest teraz w cenie. Wszystko, co ma związek z naturą, jest teraz w modzie, powiedział Reger wczoraj, więc i Stifter jest teraz w modzie, zrobiła się naraz wielka moda na Stiftera. Las jest teraz w modzie, górskie potoki są teraz w modzie, więc i Stifter zrobił się teraz modny. Stifter zanudza wszystkich na śmierć, ale stał się teraz, istna katastrofa, bardzo modny. W ogóle wszystko, co sentymentalne, jest teraz, to straszne, w modzie, jak zresztą wszystko, co zatrąca o kicz, jest teraz w modzie, począwszy od połowy lat siedemdziesiątych aż do dzisiaj, do połowy lat osiemdziesiątych, sentymentalizm i kicz są teraz w modzie, zrobiła się na nie moda w literaturze, malarstwie, również w muzyce. Nigdy jeszcze nie pisano tyle sentymentalnego kiczu, co dziś, w latach osiemdziesiątych, nigdy jeszcze nie malowano równie kiczowato a zarazem sentymentalnie, kompozytorzy prześcigają się wzajemnie w kiczu i sentymentalizmie. Pójdzie pan do teatru, a nie zobaczy pan tam niczego oprócz kiczu, niebezpiecznego wręcz dla ogółu kiczu, nic tylko sentymentalizm, nawet wtedy, kiedy teatr ma być brutalny i pełen gwałtu, mamy do czynienia wyłącznie z ordynarnym kiczowatym sentymentalizmem. Pójdzie pan na koncert do filharmonii, a usłyszy pan tam wyłącznie kicz i sentymentalizm. Książki są dzisiaj nafaszerowane kiczem i sentymentalizmem, dlatego też zrobiła się naraz taka moda na Stiftera. Stifter to mistrz kiczu, powiedział Reger. Na dowolnej stronie Stiftera tyle jest kiczu, że starczyłoby na nakarmienie i nasycenie nim całego pokolenia głodnych i nienasyconych, złaknionych poezji zakonnic i pielęgniarek, powiedział. I w rzeczy samej, również Bruckner jest przecież tylko sentymentalny i kiczowaty, Bruckner to wyłącznie głupawy, monumentalny wosk orkiestrowy. Młodzi tudzież tak zwani młodsi pisarze, którzy dzisiaj zajmują się pisaniem, produkują dzisiaj przeważnie tylko bezduszny i bezmyślny kicz oraz rozwijają w swoich książkach napuszony patosem sentymentalizm, wręcz nie do wytrzymania, całkowicie zrozumiałe przeto, że również wśród nich zapanowała naraz wielka moda na Stiftera. Stifter, który wprowadził do wielkiej, wysokiej literatury bezduszny i bezmyślny kicz i który zakończył życie kiczowatym samobójstwem, jest naraz w modzie, powiedział Reger. Zresztą nie jest wcale takie niepojęte, że teraz, kiedy słowa las tudzież chory las zrobiły się naraz modne, kiedy las stał się w ogóle pojęciem, którego jakże często się używa i nadużywa, stifterowski górski las sprzedaje się jak nigdy dotąd. Ludzie dzisiaj tęsknią, jak nigdy dotąd, za naturą, a ponieważ wszyscy sądzą, że Stifter opisywał naturę, wszyscy biegną za Stifterem. Stifter wszakże nie opisywał wcale natury, tylko ją obracał w kicz. Cała głupota ludzka wyraża się w tym, że wszyscy teraz ruszają tysiącami na pielgrzymkę do Stiftera i
padają na kolana przed każdą jego książką, jakby każda z nich była jakimś ołtarzem. Ogarnięta takim pseudoentuzjazmem ludzkość wydaje mi się obrzydliwa, powiedział Reger, absolutnie odrażająca. Ostatecznie wszystko okazuje się w końcu śmiechu warte, a przynajmniej żałosne, obojętnie jak wielkie czy ważne, powiedział. Stifter naprawdę każe mi wciąż myśleć o Heideggerze, owym śmiechu wartym narodowosocjali- stycznym kołtunie w pumpach. Tak jak Stifter najbezczelniej w świecie najwyższą literaturę sprowadził do najniższego kiczu, tak Heidegger, filozof ze Szwarcwaldu Heidegger, sprowadził do kiczu filozofię, Heidegger i Stifter, każdy z osobna i na swój sposób rozpaczliwie, nieodwołanie i nieuleczalnie, sprowadzili do kiczu filo- zofię i literaturę. Heideggera, za którym uganiały się całe pokolenia wojenne i powojenne i którego jeszcze za życia te pokolenia pochowały na wieczność w odrażających i głupkowatych doktoratach, osobiście postrzegam zawsze jako filozofa siedzącego na swojej szwarcwaldzkiej ławeczce, obok żony, która, ogarnięta perwersyjnym entuzjazmem dla robienia na drutach, nieprzerwanie robi mu na drutach zimowe skarpety z wełny własnoręcznie przez nią uzyskanej z Heideggerowskich owiec. Heideggera nie mogę sobie inaczej wyobrazić niż na swej ławeczce przed swym szwarcwaldzkim domkiem, obok żony, która na całe życie całkowicie nad nim zapanowała i która robiła mu na drutach wszystkie skarpety, i która mu wszystkie mycki dziergała szydełkiem, i która dla niego piekła chleb i tkała pościel, i która dla niego sama szyła sandały. Heidegger był, tak samo jak Stifter, kiczowaty, z tą swoją kiczowatą Heideggerowską główką, powiedział Reger. Tylko że Heidegger był jeszcze bardziej śmiechu wart od Stiftera, który był przecież naprawdę tragiczną postacią, w odróżnieniu od Heideggera, który był zawsze tylko komiczny, równie drobnomieszczański jak Stifter, jednako zabójczą ogarnięty manią wielkości jak Stifter, przedalpejski słabomyśliciel, jak sądzę, nadający się jak ulał na niemiecką zupę filozoficzną. Przez dziesiątki lat Heideggera, jak żadnego innego, przełykali wszyscy z wilczym apetytem, zapychając sobie nim bez reszty swoje niemieckie germanistyczno-filozoficzne żołądki. Heidegger miał pospolitą twarz, absolutnie nieuduchowioną, powiedział Reger, był człowiekiem na wskroś pozbawionym ducha, bez krztyny fantazji, ani krztyny wrażliwości, praniemiecki filozoficzny przeżu- wacz z drugiej ręki, nieprzerwanie cielna filozoficzna krowa, powiedział Reger, na niemieckiej filozofii pasio- na, apotem swoimi kokieteryjnymi kupami pstrząca cały Szwarcwald. Heidegger był, że tak powiem, filozoficz- nym oszustem matrymonialnym, powiedział Reger, który wielu zwiódł i uwiódł, któremu udało się nabrać, po- stawić na głowie, że tak powiem, całe pokolenie niemieckich humanistów. Heidegger to odstręczający epizod w niemieckiej historii filozofii, powiedział wczoraj Reger, w którym uczestniczyli wszyscy niemieccy uczeni i do dziś dnia jeszcze uczestniczą. Do dziś dnia nie przejrzano jeszcze Heideggera na wylot, heideggerowska krowa jest wprawdzie wychudzona, wciąż jednak się ją doi. Heidegger w swoich sfilcowanych pumpach przed swym zakłamanym kanciastym domem w Todtnauberg pozostaje dla mnie wyłącznie postacią z tej demaskującej go fotografii, myśliciel-filister w czarnej szwarcwaldzkiej mycce na głowie, w której pichcono wciąż na nowo niemiecką głupotę, oświadczył Reger. Z wiekiem możemy powiedzieć, że przeszliśmy już przez wiele zabójczych mód, wszystkie te zabójcze mody na sztukę czy filozofię, czy artykuły użytkowe. Heidegger jest dobrym przykładem tego, jak z mody na filozofię, która niegdyś ogarnęła całe Niemcy, nie pozostało nic prócz garstki śmiechu wartych fotografii tudzież garstki zasługujących na wyśmianie pism. Heidegger był filozoficznym kramarzem, a może paserem, który na swój stragan przynosił wyłącznie kradzione towary, wszystko u Heideggera jest z drugiej ręki, jako myśliciel był i do dziś dnia pozostaje prototypem wtórnomyśliciela, ściągacza, którego w myśleniu nie stać było absolutnie na coś własnego. Metoda Heideggera polegała na tym, że wielkie myśli innych bez najmniejszych skrupułów redukował do własnego formatu, tak właśnie sprawy się mają. Heidegger zmniejszył wszystko to, co wielkie, do tego stopnia, że sprowadził to do w miarę możności niemieckiej miary, rozumie pan, niemieckiej miary. Heidegger to drobny ciułacz niemieckiej filozofii, który niemieckiej filozofii nałożył swoją kiczowatą szlafmycę, kiczowatą czarną myckę, którą przecież zawsze wkładał, na każdą okazję. Heidegger to niemiecki filozof pantoflowo-szlafmycowy, nic poza tym, nic więcej. Nie wiem, powiedział wczoraj Reger, kiedy tylko pomyślę o Stifterze, przychodzi mi do głowy Heidegger, i vice versa. Przecież nie przypadkiem Heidegger, tak samo jak Stifter, wciąż przypadał do gustu, i przypada do dziś dnia, przede wszystkim zasuszonym skostniałym paniusiom; pełne zaaferowania zakonnice i pielęgniarki spożywają jako ulubione danie, tak jak Stiftera, również Heideggera. W Niemczech Heidegger jest do dziś dnia ulubionym filozofem w damskim towarzystwie. Heidegger to damski filozof, na niemiecki apetyt filozoficzny szczególnie apetyczny obiadowy filozof prosto z patelni uczonych. W towarzystwie drobnych ciułaczy, ale i w arystokratyczno-mieszczańskim, jakże często już na przystawkę podają wam Heideggera, ledwie zdejmie się wierzchnie okrycie, nawet wcześniej, częstują was Heideggerem, nim się usiądzie, gospodyni już częstuje Heideggerem, przynosi plasterek na srebrnej tacy, że tak powiem, razem z sherry. Heidegger to zawsze dobrze przyrządzone filozoficzne danie, można je podawać wszędzie i o każdej porze, powiedział Reger, w każdym domu. Nie znam żadnego filozofa równie zdegradowanego jak Heidegger, po- wiedział Reger. Dla filozofii Heidegger także jest skończony, jeszcze przed dziesięcioma laty takim wielkim był myślicielem, a teraz straszy tylko, że tak powiem, po pseudointelektualnych dworach, w pseudointelektualnym towarzystwie, i do całego ich naturalnego zakłamania dodaje jeszcze sztuczności. Tak jak Stifter, Heidegger to czytelniczy pudding, wprawdzie niesmaczny, ale jakże lekkostrawny dla przeciętnie niemieckiej duszy. Z du- chem ma Heidegger równie niewiele wspólnego, jak Stifter z poezją, proszę mi wierzyć, w dziedzinie filozofii
oraz poezji obaj są praktycznie nic niewarci, przy czyni osobiście Stiftera stawiam wyżej od Heideggera, który był dla mnie zawsze odstręczający, bo u Heideggera wszystko zawsze wydawało mi się wstrętne, nie tylko szlafmyca na głowie i zimowe kalesony na nogach, własnoręcznie utkane przy własnoręcznie przez niego ogrzewanym piecu, nie tylko własnoręcznie przez niego wystrugana laska szwarcwaldzka, lecz również własnoręcznie przez niego wystrugana szwarcwaldzka filozofia, wszystko w tej tragikomicznej postaci wydawało mi się wstrętne, zawsze, kiedy tylko o tym pomyślałem, bez reszty mnie odstręczało. Wystarczyło, bym zastanowił się nad choćby linijką spośród tego, co Heidegger napisał, a już mnie to odstręczało, i to już przy samym czytaniu, powiedział Reger; Heideggera odbierałem zawsze jako szarlatana, który wszystko i wszystkich wokół zawsze tylko wykorzystywał, a potem siedział sobie w najlepsze w zamyślonej pozie na ławeczce w Todtnauberg. Na myśl o tym, że nawet arcymądrzy — wielkie intelekty — dali się nabrać na Heideggera, a jedna z moich najlepszych przyjaciółek napisała nawet dysertację o Heideggerze, i to napisała z całą powagą, jeszcze dziś robi mi się niedobrze, powiedział Reger. Owo nic nie jest bez przyczyny jest już najbardziej śmiechu warte, oświadczył Reger. Ale Niemcom imponuje cała ta niezdrowa afektacja, Niemcy od- czuwają owej niezdrowej afektacji potrzebę, jest to jedna z jakże dla nich charakterystycznych cech. Co zaś tyczy się Austriaków, to ci są w tym względzie jeszcze dużo gorsi. Oglądałem całą serię fotografii, które zrobiła Heideggerowi bardzo utalentowana artystka, na których Heidegger wygląda jak emerytowany oficer sztabowy z brzuszkiem, powiedział Reger, i które panu kiedyś pokażę; na tych fotografiach Heidegger wstaje z łóżka, Heidegger kładzie się do łóżka, Heidegger śpi, budzi się, wkłada kalesony, podwija podkolanówki, połyka łyk młodego wina, wychodzi ze swego kanciastego domu i wpatruje się w horyzont, struga sobie kijek, zdejmuje z głowy szlafmycę, trzyma szlafmycę w rękach, rozstawia nogi, podnosi głowę, opuszcza głowę, wkłada prawą dłoń w lewą dłoń żony, żona wkłada lewą dłoń w jego prawą, Heidegger chodzi przed domem, chodzi za domem, idzie do domu, idzie od domu, czyta, je, miesza łyżką w zupie, kroi sobie kawałek (własnoręcznie upieczonego) chleba, otwiera (własnoręcznie napisaną) książkę, zamyka (własnoręcznie napisaną) książkę, pochyla się, napręża, rozpręża, prostuje i tak dalej, powiedział Reger. Zbiera się od tego na wymioty. Jeśli wagneryści są nie do wytrzymania, to co mówić o heideggerystach, oczywiście jednak nie ma mowy o porównywaniu Heideggera z Wagnerem, który był prawdziwym geniuszem, do którego faktycznie bardziej niż do kogokolwiek stosuje się pojęcie geniuszu, podczas gdy Heidegger to przecież tylko niepozorny i nieważny filozofek. Heidegger był najbardziej rozpieszczonym dzieckiem niemieckiej filozofii w tym stuleciu, a jednocześnie najmniej znaczącym. Pielgrzymowali do Heideggera przede wszystkim ci, którzy mylili filozofię ze sztuką kucharską, ci, którzy filozofię brali za sztukę gotowania, wysmażania i zapiekania, co zresztą całkiem jest w zgodzie z niemieckim smakiem. Heidegger utrzymywał w Todtnauberg swój dwór, stawiał siebie na swym szwarcwaldzkim cokole i jak świętą krowę, kazał się łaskawie podziwiać gawiedzi. Nawet wzbudzający podziw i napawający lękiem wydawca pisma z północy Niemiec w nabożnym skupieniu ukląkł przed Heideggerem z rozdziawioną gębą, jakby o zachodzie słońca chciał od siedzącego na ławeczce Heideggera jakiegoś duchowo-intelektualnego sakramentu. Wszyscy ci, którzy pielgrzymowali do Todtnauberg do Heideggera wystawili się na pośmiewisko, powiedział Reger. Pielgrzymowali, że tak powiem, do filozoficznego Szwarcwaldu, aby na świętej górze Heideggerberg uklęknąć przed swym idolem. O tym, że ten ich idol był zupełnym zerem na planie duchowo-intelektualnym, nie mieli, rzecz jasna, przy całej swej tępocie zielonego pojęcia. Nie mieli nawet najmniejszego przeczucia, powiedział Reger. Epizod heideggerowski pozwala wszakże wyciągnąć pouczające wnioski jako przykład panoszącego się wśród Niemców czołobitnego kultu filozofii. Muszą się zawsze uczepić niewłaściwych, powiedział Reger, podobnych do nich, głupich i wątpliwej sławy. Najstraszniejsze jednak, powiedział wówczas, że obaj to moi krewni, Stifter ze strony matki, Heidegger ze strony ojca, zakrawa to wprost na groteskę, powiedział Reger wczoraj. Nawet Bruckner to mój krewny, choć, jak to się mówi, dziesiąta woda po kisielu, ale krewny. Nie jestem jednak na tyle głupi, żeby wstydzić się tych krewnych, byłby to szczyt głupoty, powiedział Reger, nawet jeśli nie zachwycam się tym pokrewieństwem, tak jak moi rodzice i tak jak moja rodzina. Większość moich przodków, obojętnie czy z górnoaustriackiej, w ogóle austriackiej czy z niemieckiej linii, powiedział, to byli kupcy, przemysłowcy, jak mój ojciec, naturalnie i chłopi we wcześniejszych czasach, częściej pochodzili z Czech niż z innych stron, rzadziej z Alp, częściej z regionów przedalpejskich, mieli mocną domieszkę krwi żydowskiej. Pośród moich przodków był też arcybiskup i podwójny morderca. Nie, zawsze sobie powtarzałem, nie będę bliżej badał, skąd pochodzę, bo z czasem może dokopałbym się przeraźliwych okropieństw, których, przyznaję, się lękam. Ludzie grzebią się w poszukiwaniu, kopią w kopie swoich przodków, aż wszystko przekopią, i wtedy dopiero okazuje się, jak bardzo się zawiedli, aż do desperacji porażeni i urażeni zarazem, powiedział. Nigdy nie byłem typem kopacza wśród przodków, nie mam takiego usposobienia, ale z czasem i przed takim jak ja wyrastają naraz wielce osobliwe egzemplarze własnych przodków, tej okoliczności nie uniknie żaden człowiek, może się owemu odkopywaniu przodków sprzeciwiać, niemniej kopie i kopie. W sumie jestem produktem bardzo interesującej mieszanki, jestem, że tak powiem, przekrojem przez wszystko. W każdym wypadku w tym względzie lepiej byłoby wiedzieć mniej, niż wiem, ale z wiekiem, choć o to nie zabiegamy, i tak wiele wychodzi na jaw, powiedział. Najbardziej podoba mi się terminator stolarza, który w 1848 roku w Cattaro nauczył się czytać i pisać i który donosił o tym z dumą w liście do rodziców, powiedział. Ten terminator, krewny ze strony matki, stacjonował w twierdzy Cattaro,
obecnie Kotor, w artylerii, jestem w posiadaniu listu, który ten osiemnastolatek, jak to się mówi, nie posiadając się z radości, napisał z Cattaro do rodziców w Linzu, na którym to liście urzędową pieczęcią poczty cesarskiej poświadcza się, że treść budzi zastrzeżenia. Jesteśmy wszystkim, co mamy po przodkach, powiedział Reger, wszystkim, co wspólne, a do tego jeszcze tym, co nasze własne. Przez całe życie pokrewieństwo ze Stifterem było dla mnie czymś smakowitym, a zarazem niesamowitym, dopóki nie odkryłem, że Stifter nie jest tym wielkim pisarzem czy poetą, nieważne, za którego go przez całe życie brałem i jako którego czciłem. Wiedziałem od dziecka o naszym pokrewieństwie z Heideggerem, rodzice bowiem przy każdej okazji nie o- mieszkali o tym rozpowiadać. Stifter to nasz krewny, Heidegger to również nasz krewny, jak również Bruckner, powtarzali przy lada okazji rodzice, wywołując tym we mnie uczucie zażenowania. Być krewnym Stiftera uchodzi, przynajmniej w Górnej Austrii, za coś niezwykłego, w ogóle w całej Austrii, to tak jakby ktoś powie- dział w towarzystwie, że jest spokrewniony z cesarzem Franciszkiem Józefem, jednakże być spokrewnionym ze Stifterem i z Heideggerem naraz jest w Austrii, a i w Niemczech, czymś ledwo wyobrażalnym, zupełnie niesłychanym, co wprawia ludzi w osłupienie. A kiedy do tego jeszcze w odpowiednim momencie, powiedział Reger, wspomni się mimochodem o pokrewieństwie z Brucknerem, ludzi nie można wprost z tego osłupienia wyrwać. Mieć pośród przodków słynnego poetę to już coś wyjątkowego, mieć pośród przodków słynnego filo- zofa to, naturalnie, jest jeszcze bardziej niesamowite, powiedział Reger, a w dodatku być spokrewnionym z An- tonem Brucknerem, to wprost szczyt szczytów. Moi rodzice często grali tą kartą i rzecz jasna wyciągali z tego korzyści. Należało tylko wspomnieć o owym pokrewieństwie we właściwym miejscu, samo przez się zrozumiałe, rzecz jasna, było, że wspominali o swym krewnym Adalbercie Stifterze, kiedy chcieli uzyskać jakąś korzyść od władz lokalnych, od których uzależniony jest każdy mieszkaniec Górnej Austrii, bądź o Antonie Brucknerze, na którego powoływali się w związku z jakąś sprawą do załatwienia w Wiedniu, oświadczył Reger, a kiedy mieli coś do załatwienia w Linzu, albo w Wels, albo w Eferdingen, czyli jakąś sprawę w Górnej Austrii, wspominali, rzecz jasna, że spokrewnieni są ze Stifterem; kiedy mieli jakąś sprawę do załatwienia w Wiedniu, ich krewnym był Bruckner, kiedy natomiast jechali do Niemiec, sto razy na dzień mogli powtarzać, że Heidegger to ich bliski krewny, nie mówiąc uczciwie, jak blisko naprawdę są spokrewnieni z Heideggerem, Heidegger faktycznie jest bowiem z nimi spokrewniony, a przez to i ze mną, ale przecież to pokrewieństwo, jak to się mówi, dalekie. Pokrewieństwo ze Stifterem jest jednak bardzo bliskie, z Brucknerem też bliższe, powiedział wczoraj Reger. O tym, że spokrewnieni byli również z podwójnym mordercą, który pierwszą połowę swego dorosłego życia spędził w Stein nad Dunajem, drugą zaś w Garsten koło Steyr, to znaczy w dwóch największych w Austrii zakładach karnych, nikomu naturalnie słowem nie wspomnieli, choć o tym też właściwie należałoby ludzi poinformować. Ja nigdy nie wstydziłem się informować ludzi, że jeden z moich krewnych siedział w Stein i w Garsten, choć to chyba najgorsze, co Austriak może powiedzieć o swojej rodzinie, przeciwnie, wspominałem o tym częściej, niż było to konieczne, co znowu można interpretować jako słabość charakteru, powiedział Reger. Nigdy też nie przemilczałem, że choruję na płuca i że zawsze chorowałem na płuca, powiedział, w życiu nie musiałem się lękać defektów i wad. Jestem spokrewniony ze Stifterem, Heideggerem, Brucknerem i z podwójnym mordercą, który odsiedział karę w Steyr i w Stein, informowałem często, nawet nie-pytany, powiedział Reger wczoraj. Musimy żyć z naszą rodzina, jakakolwiek by ona była, powiedział. Sami jesteśmy tą rodziną, powiedział, noszę w sobie wszystkich krewnych. Reger wielbi mgłę i mrok, ucieka od światła, dlatego też chodzi do Kunsthistorisches Museum i dlatego też chodzi do Ambasadora, w Kunsthistorisches Museurn panuje równy mrok jak w Ambasadorze, podczas gdy przed południem w Kunsthistorisches Museum może delektować się idealną dla siebie temperaturą osiemnastu stopni Celsjusza, w Ambasadorze delektuje się idealną dla siebie po południu temperaturą dwudziestu trzech stopni Celsjusza, niezależnie od innych rzeczy, przypadających mu do gustu z jednej strony w Kunsthistorisches Museum, z drugiej w Ambasadorze, przedstawiających dla niego, jak mówi, jakąś wartość. Słońcu równie trudno jest wedrzeć się do Kunsthistorisches Museum, jak do Ambasadora, Regerowi to odpowiada, nie lubi bowiem promieni słonecznych. Schodzi słońcu z drogi, od niczego nie ucieka tak jak od słońca. Nienawidzę słońca, wie pan, niczego w świecie nie nienawidzę tak jak słońca, mówi. Najbardziej lubi mgliste dni, w mgliste dni bardzo wcześnie wychodzi z domu, chodzi nawet na spacery, czego poza tym nigdy nie czyni, w gruncie rzeczy bowiem nienawidzi spacerów. Nienawidzę spacerów, mówi, wydają mi się bez sensu. Wychodzę na spacer i cały czas tylko myślę, że nienawidzę chodzenia na spacer, o niczym innym nie myślę, tylko że nienawidzę chodzenia na spacer, zupełnie nie rozumiem, jak ludzie mogą chodzić na spacer i myśleć o czymś innym niż o tym, że chodzenie na spacer jest bez sensu i bezcelowe, powiada. Już wolę chodzić po pokoju, tam i z powrotem, powiada, przychodzą mi wtedy do głowy najlepsze pomysły. Całymi godzinami potrafię stać w oknie i patrzeć w dół na ulicę, to przyzwyczajenie jeszcze z dzieciństwa. Patrzę w dół na ulicę, obserwuję ludzi i pytam się, co to za ludzie tam w dole na ulicy, co nimi porusza, co trzyma ich w ruchu, na tym, że tak powiem, polega moje główne zajęcie. Zawsze zajmowałem się wyłącznie ludźmi, natura sama w sobie nigdy mnie nie interesowała, wszystko we mnie odnosiło się zawsze do ludzi, jestem, że tak powiem, fanatykiem ludzi, powiedział, choć rzecz jasna żadnym fanatykiem ludzkości, tylko fanatykiem ludzi. Zawsze interesowali mnie tylko ludzie, powiedział, ponieważ z natury rzeczy mnie odpychają, nic nie przyciąga mnie intensywniej niż ludzie, z drugiej strony nic mnie mocniej niż ludzie nie odpycha. Nienawidzę ludzi, ale jednocześnie są oni
jedynym sensem mojego życia. Kiedy wracam do domu wieczorem z koncertu, często do pierwszej czy drugiej nad ranem stoję w oknie, patrzę w dół na ulicę i obserwuję przechodzących na dole ludzi. Z tej obserwacji z wolna zaczyna się rozwijać moja praca. Stoję w oknie, patrzę w dół na ulicę, a jednocześnie pracuję nad artykułem. Około drugiej nie idę jeszcze spać, powiedział, tylko siadam przy biurku i piszę artykuł. Około trzeciej nad ranem kładę się spać, lecz wstaję już około wpół do ósmej. W moim wieku człowiek nie potrzebuje naturalnie wiele snu. Czasami śpię zaledwie trzy, cztery godziny i to mi W zupełności wystarcza. Każdy człowiek potrzebuje chlebodawcy, powiedział nieszczerze, moim chlebodawcą jest „ Times”. Dobrze jest mieć chlebodawcę, a jeszcze lepiej mieć tajnego chlebodawcę, „Times” jest moim tajnym chlebodawcą, powie- dział wczoraj. Przez dłuższy czas obserwowałem go, nie widząc go właściwie. Powiedział wczoraj, iż w dzieciństwie nie miał może wszelkich możliwości, niemniej rozliczne miał możliwości w dzieciństwie i w młodzieńczym wieku zaraz po dzieciństwie, a w końcu nie wybrał żadnej z tych możliwości jako drogi zawodowej. Ponieważ nie musiał zarabiać na życie, odziedziczył bowiem po rodzicach majątek nie do pogardzenia, przez długie lata mógł bez przeszkód oddawać się swoim ideom, upodobaniom, skłonnościom. Od samego początku wśród tychże nie było natury, nie pociągała go wcale, przeciwnie, kiedy tylko mógł, unikał natury, pociągała go sztuka, wszystko‚ co sztuczne, oświadczył wczoraj, wyłącznie wszystko, co sztuczne. Malarstwo wcześnie go rozczarowało, pośród wszystkich sztuk to w nim widział najmniej ducha. Czytał wiele i z zapałem, ale nigdy nie przyszło mu na myśl, że sam miałby pisać, nie czuł się na siłach. Muzykę uwielbiał od początku, ostatecznie znalazł w niej to, czego mu brakowało w malarstwie i literaturze. Nie pochodzę bynajmniej z muzykalnej rodziny, oświadczył, wręcz przeciwnie, wszyscy moi krewni byli niemuzykalni i, wszystko zważywszy, w sumie totalnie wrodzy sztuce. Dopiero po śmierci rodziców mogłem oddać się sztuce, mojemu pierwszemu zamiłowaniu. Rodzice musieli umrzeć, abym naprawdę mógł robić to, co chciałem, zawsze wzbraniali mi wstępu do tego, co mnie pasjonowało. Mój ojciec był człowiekiem niemuzykalnym, po- wiedział, matka była muzykalna, nawet bardzo, jak sądzę, ale mąż z czasem wygnał z niej tę jej muzykalność. Moi rodzice byli przerażającym małżeństwem, powiedział, nienawidzili się skrycie, nie mogli się jednak rozstać. Trzymali się razem ze względu na pieniądze i majątek, taka jest prawda. Mieliśmy wiele pięknych i drogich obrazów na ścianach, lecz całymi latami, przez dziesiątki lat, ani razu im się nie przyjrzeli, mieliśmy na regałach tysiące książek, ale przez całe dziesięciolecia ani jednej nawet nie przeczytali, mieliśmy w domu bósendorfera, ale całymi latami, przez dziesiątki lat, nikt na nim nie zagrał. Gdyby ktoś przyspawał wieko do fortepianu, przez całe lata by tego nie zauważyli, powiedział. Rodzice mieli uszy, ale niczego nie słyszeli, mieli oczy, ale niczego nie widzieli, mieli chyba też serce, ale niczego nie czuli. Wychowałem się w tym chłodzie, powiedział. Niczego mi nie brakowało, a przecież dzień w dzień pogrążałem się w głębokiej rozpaczy. Całe moje dzieciństwo było wyłącznie czasem rozpaczy. Rodzice mnie nie kochali, ja też ich nie kochałem. Nie mogli mi wybaczyć, że mnie wydali na świat, przez całe życie mi nie wybaczyli, że mnie wyprodukowali. Jeśli istnieje piekło, a piekło, rzecz jasna, istnieje, powiedział, to było nim moje dzieciństwo. Dzieciństwo prawdopodobnie zawsze jest jakimś piekłem, tak, dzieciństwo to istne piekło, powiedział, obojętnie jakie dzieciństwo, to zawsze piekło. Ludzie mówią, że mieli piękne dzieciństwo, ale było to przecież piekło. Ludzie wszystko fałszują, fałszują także dzieciństwo, które przeżyli. Mówią, miałem piękne dzieciństwo, a przeżyli naprawdę tylko piekło. Im starsi są ludzie, tym łatwiej mówią, że mieli piękne dzieciństwo, choć było to istne piekło. Piekło nie nadejdzie, piekło już było, powiedział, piekło bowiem to dzieciństwo. Ileż mnie kosztowało wydostanie się z tego piekła! powiedział wczoraj. Dopóki żyli rodzice, było to dla mnie piekło. Moi rodzice wszystko we mnie i u mnie udaremniali. Poddając mnie ustawicznie swemu mechanizmowi uciskania, niemal mnie unicestwili tym swoim ochranianiem, powiedział. Rodzice musieli umrzeć, abym ja mógł żyć, kiedy rodzice umarli, ja odżyłem. W końcu jednak to muzyka naprawdę przywróciła mnie do życia, powiedział wczoraj. Nie chciałem jednak ani, rzecz jasna, nie mogłem być artystą twórcą ani też artystą odtwórcą, powiedział, w każdym razie nie tworzącym ani nie odtwarzającym artystą muzykiem, tylko artystą krytycznym. Jestem artystą krytykiem, powiedział, przez całe życie byłem artystą krytykiem. Już w dzieciństwie byłem artystą krytykiem, powiedział, okoliczności mojego dzieciństwa w całkiem naturalny sposób zrobiły ze mnie artystę krytyka. Uważam się całkowicie za artystę, właśnie za owego artystę krytyka i jako artysta krytyk jestem naturalnie również artystą tworzącym, to całkiem jasne, a zatem odtwarzający i tworzący artysta krytyk, powiedział. Do tego jeszcze tworzący i odtwarzający artysta krytyk „Timesa”, powiedział. Uważam moje krótkie artykuły do „Timesa” za teksty w pełni artystyczne, sądzę też, że jako autor tych tekstów artystycznych zawsze jestem malarzem, muzykiem i pisarzem w jednej osobie. To dla mnie szczyt rozkoszy wiedzieć, że jako autor tych tekstów artystycznych do „Timesa” jestem malarzem, muzykiem i pisarzem w jednej osobie, to moja szczytowa rozkosz. Nie jestem zatem, powinien pan wiedzieć, tak jak malarze, wyłącznie malarzem, i nie jestem, tak jak muzycy, wyłącznie muzykiem, i nie jestem, tak jak pisarze, pisarzem wyłącznie, jestem malarzem, muzykiem, pisarzem w jednej osobie. Odczuwam to mimo wszystko jako szczyt szczęścia, powie- dział, być artystą we wszystkich sztukach, a przecież tylko w jednej. Niewykluczone, powiedział, że artysta krytyk to ten, co we wszystkich sztukach uprawia swoją jedną i jest tego świadomy, w pełni świadomy. Świadomy tego, jestem szczęśliwy. W tym sensie już od ponad trzydziestu lat jestem szczęśliwy, powiedział,
chociaż z natury jestem człowiekiem nieszczęśliwym. Człowiek myślący jest z natury nieszczęśliwym człowiekiem, powiedział wczoraj. Jednakże nawet ten nieszczęśliwy człowiek może być człowiekiem szczęśliwym, powiedział, wciąż na nowo w najprawdziwszym sensie tego słowa i tego pojęcia, dla zabicia czasu. Dzieciństwo to mroczny loch, do którego wtrącili nas rodzice i z którego musimy się wydostać, zdani tylko na własne siły. Ludziom w większości nie udaje się już jednak z tego lochu, z własnego dzieciństwa, wydostać, pozostaną w tym lochu na całe życie, nie wydostaną się już z niego i są zgorzkniali. Dlatego ludzie w większości, nie mogąc wydostać się z tego lochu dzieciństwa, są zgorzkniali. Żeby wydostać się z tego lochu, potrzeba nadludzkich wysiłków. A jeśli odpowiednio wcześnie nie wydostaniemy się z tego lochu dzieciństwa, w ogóle z tego lochu nigdy już się nie wydostaniemy. Rodzice musieli umrzeć, żebym z tego mrocznego lochu dzieciństwa mógł się wydostać, powiedział, musieli raz na zawsze umrzeć, naprawdę na zawsze, wie pan, żebym mógł wrócić z lochu dzieciństwa. Rodzice najchętniej zaraz po moim narodzeniu zamknęliby mnie wraz ze swoją biżuterią i papierami wartościowymi w szafie pancernej, powiedział. Miałem zgorzkniałych rodziców, powiedział, którzy przez całe życie chorowali na zgorzknienie. Na każdym z portretów rodziców w moim posiadaniu, kiedy tylko na nich spojrzę, widzę ich zgorzknienie. Teraz są niemal tylko dzieci zgorzkniałych rodziców, dlatego rodzice wyglądają na takich zgorzkniałych. Wszystkie te twarze naznaczone są zgorzkniałością i rozczarowaniem, nie sposób niemal znaleźć inną, może pan całymi godzinami chodzić po Wiedniu, przykładowo, a zobaczy pan jedynie zgorzkniałość i rozczarowanie, a nie lepiej jest na wsi, również wiejskie twarze pełne są zgorzkniałości i rozczarowania. Moi rodzice mnie wyprodukowali, a jak zobaczyli, co takiego wyprodukowali, przestraszyli się i mieli ochotę powiedzieć, że to się wcale nie zdarzyło. A ponieważ nie mogli mnie zamknąć w szafie pancernej, wtrącili mnie w mroczny loch dzieciństwa, z którego już się za ich życia nie wydostałem. Rodzice w najbardziej nieodpowiedzialny sposób produkują dzieci, a kiedy zobaczą, co wyprodukowali, są przestraszeni, przecież zawsze, kiedy urodzą się dzieci, widzimy tylko przestraszonych rodziców. Wyprodukować dziecko, dać życie, jak się to obłudnie nazywa, to nic innego niż wydać na świat i wprowadzić w świat przytłaczające nieszczęście, a tym przytłaczającym nieszczęściem wszyscy są wtedy wystraszeni. Natura zawsze przecież potrafiła zrobić z rodziców wariatów i zrobić tym wariatom nieszczęśliwe dzieci w mrocznych lochach dzieciństwa. Ludzie mówią, wcale się tym nie krępując, że mieli szczęśliwe dzieciństwo, tymczasem dzieciństwo mieli nieszczęśliwe i tylko nadludzkim wysiłkiem mu umknęli; właśnie z tego powodu mówią, że mieli szczęśliwe dzieciństwo, ponieważ umknęli dziecięcemu piekłu. Umknąć dzieciństwu nie znaczy przecież nic innego niż umknąć piekłu, a potem mówi się, że ten czy ów miał szczęśliwe dzieciństwo, oszczędzając tym tych, co go wyprodukowali, czyli rodziców, których nie ma co oszczędzać, powiedział. Powiedzieć, że się miało szczęśliwe dzieciństwo, a tym samym oszczędzić rodziców, to przecież nic innego niż społeczno polityczna niegodziwość, powiedział. Oszczędzamy rodziców zamiast ich przez całe życie oskarżać o zbrodnię wyprodukowania człowieka, powiedział wczoraj. Przez trzydzieści pięć lat zamknięty byłem w lochu dzieciństwa, powiedział. Przez trzydzieści pięć lat uciskali mnie wszelkimi możliwymi środkami, dręczyli swymi przeraźliwymi metodami. Wobec rodziców nie muszę okazywać najmniejszej wyrozumiałości, nie zasługują na najmniejszą wyrozumiałość, powiedział. Dopuścili się wobec mnie dwóch zbrodni, dwóch najcięższych zbrodni, powiedział, spłodzili mnie i uciskali, nie pytając mnie, spłodzili mnie, a jak mnie spłodzili i wrzucili w świat, uciskali mnie, dopuścili się wobec mnie przestępstwa spłodzenia oraz przestępstwa uciskania. I wtrącili mnie z największą rodzicielską bezwzględnością w mroczny loch dzieciństwa. Miałem, jak pan wie, siostrę, przedwcześnie zmarłą, powiedział, która umknęła rodzicom tylko dzięki przedwczesnej śmierci, i ją rodzice traktowali równie bezwzględnie jak mnie, uciskali mnie i moją siostrę z powodu wywołanego ich rozczarowaniem traumatyzmu, siostra nie wytrzymała tego długo, nagle pewnego kwietniowego dnia im umarła, całkowicie nieoczekiwanie, jak to możliwe jest tylko u niedorosłych, miała dziewiętnaście lat, na tak zwane natychmiastowe zatrzymanie akcji serca, wie pan, w czasie kiedy matka na pierwszym piętrze przygotowywała wszystko do urodzinowego przyjęcia, biegała tam i z powrotem po pierwszym piętrze, żeby tylko nie popełnić błędu w urodzinowych przygotowaniach, biegała tam i z powrotem z przeróżnymi talerzami, kieliszkami, serwetami i wypiekami, doprowadzając mnie i siostrę niemal do rozpaczy tymi swoimi przygotowaniami do przyjęcia urodzinowego, czym od samego rana obsesyjnie była opanowana; jak tylko ojciec wyszedł z domu, matka rozpoczęła z niewyobrażalną wprost histerią tę swoją dobrze już nam znaną gonitwę urodzinowych przygotowań, posyłając mnie i siostrę biegiem po schodach na górę i na dół, i do piwnicy, i do rozmaitych westybuli, tam i z powrotem, bacząc tylko bez przerwy, by nie popełnić żadnego błędu, więc goniła mnie i moją siostrę po całym domu tam i z powrotem w czasie tych przygotowań do przyjęcia urodzinowego, doskonale sobie to przypominam, a ja przez cały czas zastanawiałem się, czy to pięć- dziesiąte ósme urodziny ojca, czy pięćdziesiąte dziewiąte; przez cały czas biegałem po całym domu po wszyst- kich pokojach, zastanawiając się, czy to pięćdziesiąte ósme, pięćdziesiąte dziewiąte, czy może już sześćdziesią- te urodziny ojca, nie, jeszcze nie, były to pięćdziesiąte dziewiąte urodziny ojca, powiedział Reger. Dostałem polecenie, aby otworzyć wszystkie okna i wpuścić świeże powietrze, już wtedy, już w dzieciństwie i młodości nienawidziłem przeciągów, a musiałem na rozkaz matki co chwila otwierać wszystkie okna, by wpuścić świeże powietrze, powiedział, czyli wciąż musiałem robić to, czego nienawidziłem, a niczego bardziej nie nienawidzi- łem niż wpuszczania do domu świeżego powietrza przez wszystkie okna, niczego bardziej niż wdzierającego się
ze wszystkich stron przeciągu, powiedział, naturalnie jednak nic nie mogłem tu wskórać, wobec rodzicielskich rozkazów byłem bezbronny, wszelkie rodzicielskie rozkazy zawsze skrupulatnie wykonywałem, nigdy bym się nie odważył nie wykonać rodzicielskiego rozkazu, czy był to rozkaz matki, czy ojca, nie miało znaczenia, rozkaz rodziców automatycznie wykonywałem z wielką skwapliwością, powiedział Reger, chciałem bowiem umknąć rodzicielskiej karze, rodzicielska kara była zawsze przeraźliwa, okrutna, bałem się rodzicielskiej tortury, dlatego naturalnie z wielką skwapliwością wykonywałem rozkaz rodziców, powiedział, obojętnie jaki, choćby był, w moim mniemaniu, najbardziej niedorzeczny, oczywiste było więc również to, że mam w owe urodziny ojca otworzyć wszystkie okna i wpuścić do środka powietrze, robiąc wielki przeciąg. Matka wyprawiała zawsze nasze urodziny, ani razu nie zdarzyło się, żeby nie wyprawiła naszych urodzin, nienawidziłem tego wyprawiania urodzin, nie wyobraża pan sobie jak bardzo, w ogóle nienawidzę wszelkich uroczystości, do dziś nienawidzę tego, co uroczyste i odświętne, nie ma dla mnie czegoś równie obrzydliwego jak uroczystości i obchodzenie uroczystości, jestem nienawistnym przeciwnikiem odświętności, powiedział, od dzieciństwa nienawidziłem świętowania i ucztowania, zwłaszcza zaś nienawidziłem ucztowania urodzinowego, obojętnie czyje były urodziny, a już najbardziej nienawidziłem, kiedy świętowano urodziny rodziców, jak można ucztować z okazji jakichś urodzin, własnych urodzin, zawsze myślałem, kiedy to przecież wielkie nieszczęście być na świecie, tak, zawsze myślałem, gdyby ludzie uczcili chwilą refleksji swoje urodziny, że tak powiem refleksji nad występkiem, jakiego dopuścili się na nich ci, którzy ich spłodzili, mógłbym to zrozumieć, ale żeby taki dzień świętować! powiedział. A urodziny ojca świętowano z całą obrzydliwą pompą, na przyjęcia zapraszano zawsze wszelkich możliwych nienawistnych mi ludzi, dużo się przy tym jadło i piło, a najbardziej odrażające były, rzecz jasna, wszelkiej maści mowy, wygłaszane na cześć obchodzących urodziny, tudzież prezenty, które były tymże wręczane. Nie ma przecież czegoś bardziej zakłamanego niż te urodzinowe przyję- cia, na które ciągną ludzie, czegoś wstrętniejszego niż owo urodzinowe zakłamanie oraz owa urodzinowa obłu- da, powiedział. Były to faktycznie pięćdziesiąte dziewiąte urodziny ojca, dzień, w którym zmarła moja siostra, powiedział Reger. Stałem gdzieś w kącie na pierwszym piętrze i obserwowałem, jednocześnie próbując osłonić się przed zimnym przeciągiem, matkę biegającą z histerycznourodzinową szybkością po wszystkich pokojach, raz transportowała z pokoju do pokoju wazon, to znowu cukiernicę z jednego stołu na drugi, zdejmowała jeden obrus, nakrywała stół innym, jedna książka tu, druga tam, bukiet kwiatów tu, inny tam, kiedy naraz doszedł do mnie z dołu, z parteru, jakiś stłumiony trzask, powiedział Reger. Matka gwałtownie zastygła w bezruchu, tam gdzie akurat stała, do niej też doszedł stłumiony trzask, a twarz jej zbladła jak kreda, powiedział Reger. Stało się coś straszliwego, w jednej chwili dotarło to do nas obojga, tak do mnie, jak do matki. Zszedłem z pierwszego piętra do westybulu i znalazłem siostrę martwą, leżała na podłodze w westybulu. Tak, tak, powiedział Reger, za- trzymanie akcji serca, takiej śmierci można tylko pozazdrościć. Gdyby nam miało się zdarzyć zatrzymanie akcji serca, mielibyśmy wielkie szczęście, powiedział. Życzymy sobie szybkiej, bezbolesnej śmierci, ale nieraz marniejemy całymi latami obłożnie chorzy, powiedział wczoraj Reger, dodając, że to mimo wszystko pociesze- nie, że jego żona nie cierpiała długo, nie latami, jak się nieraz zdarza, powiedział, tylko parę tygodni. Ale po stracie człowieka, który był dla kogoś przez całe życie najbliższą istotą, nie ma, rzecz jasna, żadnego pociesze- nia. To też metoda, powiedział wczoraj, podczas gdy teraz, to znaczy dzień później, przyglądałem mu się z boku, a z tyłu za nim stał Irrsigler, który na chwilę zajrzał do sali Sebastiana, nawet mnie nie zauważywszy, to znaczy podczas gdy wciąż obserwowałem Regera, który wciąż przyglądał się Siwobrodemu mężczyźnie Tintoretta, tak, to też metoda, powiedział, robić z wszystkiego karykaturę. Wielki, ważny obraz będzie dla nas czymś do wytrzymania dopiero wtedy, kiedy zrobimy z niego karykaturę, wielki człowiek czy tak tak zwana ważna osobistość — jeden jest dla nas jako wielki człowiek nie do wytrzymania, drugi jako ważna osobistość, musimy ich obrócić w karykaturę, powiedział. Kiedy przez dłuższy czas przypatrujemy się jakiemuś obrazowi, choćby był najpoważniejszy, musimy z niego zrobić karykaturę, powiedział, żeby móc wytrzymać, zatem również z rodziców musimy zrobić karykaturę, karykaturę z przełożonych, jeżeli mamy takowych, z całego świata karykaturę, powiedział. Niech pan przez dłuższy czas popatrzy na autoportret Rembrandta, obojętnie który, z całą pewnością zrobi pan z niego z czasem karykaturę i odwróci się pan od niego. Niech pan przez dłuższy czas popatrzy na twarz własnego ojca, stanie się ona dla pana karykaturą i odwróci się pan od niej. Niech pan poczyta sobie Kanta, wnikliwie, coraz wnikliwiej, a niechybnie przejmie pana naraz dziki śmiech, powiedział. Każdy oryginał jest już sam w sobie falsyfikatem, powiedział, rozumie pan, co mam na myśli. W świecie, w naturze, istnieją, rzecz jasna, zjawiska, których nie można ośmieszyć, wszakże w sztuce można wszystko ośmieszyć, każdego człowieka można ośmieszyć i zrobić z niego karykaturę, powiedział Reger, kiedy tego chcemy, kiedy jest to dla nas niezbędne, powiedział. Kiedy jesteśmy w stanie ośmieszyć, a nie zawsze jesteśmy w stanie, i wtedy bierze nas rozpacz, a potem i diabli biorą, powiedział. Dzieło sztuki, obojętnie jakie, można ośmieszyć, powiedział‚ ukazuje się ono panu jako wielkie, a pan z chwili na chwilę zamienia je w śmiechu warte, i podobnie z ludźmi, których musi pan ośmieszać, bo inaczej pan nie potrafi. Większość ludzi i tak już jest przecież śmieszna, jak i większość dzieł sztuki i tak jest przecież śmieszna, powiedział Reger, nie ma nawet potrzeby ich ośmieszać i robić z nich karykatury. Większość ludzi nie jest jednak zdolna do karykaturowania, patrzą na wszystko bez końca z okropną powagą, powiedział, nie przyjdzie im nawet na myśl, żeby karykaturować, powiedział. Idą na papieską audiencję, powiedział, i biorą poważnie papieża i audiencję, i
to na całe życie; śmiechu warte, ile jest przecież karykatury w dziejach papiestwa, powiedział. Święty Piotr jest oczywiście wielki, powiedział, ale przecież to śmiechu warte. Niech pan wejdzie do Świętego Piotra i niech pan się uwolni całkowicie od owych tysięcy i milionów kłamstw historii katolickiej, nie musi pan długo czekać, a cały Święty Piotr wyda się panu śmiechu wart. Niech pan pójdzie na audiencję prywatną i czeka na papieża, jeszcze zanim on nadejdzie; wyda się śmiechu wart, i jest przecież śmiechu wart, kiedy występuje w kiczowatej bieli tej swojej sutanny z czystego jedwabiu. Może pan się rozejrzeć, gdziekolwiek się tylko panu podoba, wszystko w Watykanie jest śmiechu warte, kiedy uwolni się pan od kłamstw katolickiej historii i od sentymentalizmu katolickiej historii, od pełnej zaaferowania katolickiej historii świata, powiedział Reger. Widzi pan katolickiego papieża, siedzi sobie ta uszminkowana kukła w podróży dookoła świata pod swoim szklanym kuloodpornym kloszem, w otoczeniu swych uszminkowanych i wycwanionych kukieł wyższych i niższych rangą, jakie to odstręczające, śmiechu warte. Rozmawia pan z jednym z naszych ostatnich lamentujących królów, śmiechu warte, z jednym z naszych ograniczonych przywódców-komunistów, śmiechu warte. Idzie pan na noworoczne przyjęcie do rozgadanego prezydenta tego naszego państwa, który swymi sklerotycznymi bredniami wszystkich by zagadał na śmierć, mąż stanu, śmiechu warte, aż się od tego robi niedobrze. Krypta Kapucynów, Hofburg, śmiechu warte, jakie to niesmaczne, powiedział. Idzie pan do kościoła Kawalerów Maltańskich, przyjrzy się pan kawalerom maltańskim, których białe pseudoarystokratyczne głupie głowy wystające z czarnych maltańskich płaszczy błyszczą w świetle kościelnych lamp, śmiechu warte, nic innego pan nie odczuje. Idzie pan na wykład katolickiego kardynała, ogląda pan inaugurację na uniwersytecie, jakież to śmiechu warte. Na cokolwiek człowiek dziś w tym kraju spojrzy, spoziera w czeluść śmieszności, powiedział Reger. Codziennie rano od takiej masy śmieszności czerwienimy się ze wstydu, drogi panie Atzbacher, taka jest prawda. Idzie pan, panie Atzbacher, na wręczanie nagrody, jakież to śmiechu warte, godne wyśmiania postaci; z im większą pompą występują, tym są śmieszniejsi, powiedział, wszystko to karykatura, nic innego, powiedział, po prostu wszystko. Nazywa pan jakiegoś gościa przyjacielem, a ten nagle daje z siebie zrobić profesora honoris causa i zaczyna się nazywać Profesorem i każe sobie wydrukować Profesora na wizytówkach, a jego żona u rzeźnika naraz występuje jako Pani Profesorowa, żeby nie czekać zbyt długo w kolejce, jak te, które nie mają profesora za męża. Jakież to śmiechu warte, powiedział. Złocone schody, złocone fotele, złocone ławki w Hofburgu, powiedział, a na nich ci sami pseudodemokratyczni idioci, bez wyjątku, śmiechu warte. Idzie pan Kartnerstrasse i wszystko wydaje się panu śmiechu warte, wszyscy są jedynie śmiechu warci, nic więcej, może pan obejść wzdłuż i wszerz cały Wiedeń, powiedział, a cały Wiedeń naraz wyda się panu śmiechu wart, wszyscy ludzie, którzy pana mijają, są śmiechu warci, wszystko, co pan mija, jest śmiechu warte, człowiek żyje w na wskroś śmiechu wartym świecie i w rzeczywistości też podupadłym, powiedział. Naraz musi pan z całego świata zrobić karykaturę. I ma pan siłę zrobić ze świata karykaturę, największą potęgą ducha, powiedział, do tego niezbędną; tę jedyną konieczną, aby przeżyć, siłę, powiedział. Tylko nad tym panujemy, co w końcu uznamy za śmiechu warte, wyłącznie wtedy, kiedy świat i życie na nim uznamy za śmiechu warte, jesteśmy w stanie posunąć się dalej, nie ma innej metody, lepszej, powiedział. Przejęci podziwem nie wytrzymamy długo, zginiemy z kretesem, jeśli w odpowiednim momencie nie zdołamy tego stanu przerwać, powiedział. Przez całe życie z daleka się trzymałem od podziwiania, nie należę do tych, co podziwiają, obcy jest mi podziw, nie ma co się dziwić, podziw zawsze był mi obcy i nic nie odpycha mnie tak, jak obserwacja tych, którzy podziwiają, ogarnięci chorobą podziwiania. Idzie pan do kościoła, ludzie podziwiają, idzie pan do muzeum, ludzie podziwiają. Idzie pan na koncert, ludzie podziwiają, to odrażające. Prawdziwy umysł nie zna w ogóle podziwu, przyjmuje do wiadomości, potrafi uszanować, patrzy z uwagą, to wszystko, powiedział. Ludzie idą do wszystkich tych kościołów, do wszystkich tych muzeów, objuczeni podziwem jak plecakiem, to z tego powodu chodzą zawsze tacy wstrętnie pochyleni, wszyscy chodzą po kościołach i po muzeach tacy pochyleni, powiedział. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś wszedł do kościoła czy muzeum całkiem normalnie, a już najwstrętniejszy jest widok ludzi w Knossos czy Agrigento u celu swej wyprawy szlakiem podziwu, ludzie ci bowiem odbywają po prostu podróż szlakiem podziwu, powiedział, nic innego. Podziw oślepia, powiedział wczoraj Reger, otępia podziwiającego. Ludzie w większości, raz wszedłszy w podziw, nie mogą już wyjść z podziwu, a przez to tępieją. Większość ludzi na całe życie jest otępiona wyłącznie dlatego, że podziwia. Nie ma czego podziwiać, powiedział wczoraj Reger, zupełnie. Ponieważ respekt i uwaga są dla ludzi zbyt trudne, podziwiają, to jest dla nich łatwiejsze, to ich mniej kosztuje, powiedział Reger. Podziw łatwiejszy jest od respektu i uwagi, podziw to cecha głupich, powiedział Reger. Tylko głupi podziwia, mądry nie podziwia, potrafi uszanować, patrzy z uwagą, rozumie, to wszystko. Ale poszanowanie, uwaga i zrozumienie— to wymaga ducha, a tego ducha ludzie nie mają, bez ducha i faktycznie całkiem bezdusznie podróżują do piramid i do kolumn sycylijskich czy przed perskie świątynie i upajają się z całą swoją tępotą tym swoim podziwem, powiedział. Podziw to stan uwiądu ducha, powiedział Reger wczoraj, w owym stanie uwiądu ducha egzystują niemal wszyscy. W owym stanie uwiądu ducha wchodzą też wszyscy do Kunsthistorisches Museurn, powiedział. Ludzie dźwigają w sobie jak ciężar ten swój podziw, nie mają odwagi zostawić tego swojego podziwu, tak jak zostawiają swój płaszcz w szatni na dole. Wleką się więc mozolnie, obładowani tym całym bagażem podziwu przez wszystkie te sale, powiedział Reger, tak że aż wywraca się żołądek. Wszakże podziw ów nie jest li tylko cechą charakterystyczną u tak zwanych niewykształconych, wręcz przeciwnie,
charakteryzuje on w dużej, straszliwej mierze, faktycznie wręcz budzącej zgrozę, również i przede wszystkim tak zwanych wykształconych, co jest jeszcze znacznie bardziej odstręczające. Niewykształcony podziwia, bo jest po prostu zbyt głupi, żeby nie podziwiać, natomiast wykształcony jest na to zbyt perwersyjny, powiedział Reger. Podziw u tak zwanych niewykształconych jest czymś całkiem oczywistym, natomiast podziw u tak zwanych wykształconych jest perwersją wręcz perwersyjną, powiedział Reger. Weźmy Beethovena, chroniczny depresjonat, państwowy artysta, totalny kompozytor państwowy, tak go ludzie podziwiają, w gruncie rzeczy jednak Beethoven to zjawisko z gruntu odstręczające, wszystko u Beethovena jest ni mniej, ni więcej tylko komiczne, słuchając Beethovena, nieustannie słyszymy komiczną bezradność. Gniewne pohukiwanie, gigantomania, tępy marsz wojskowy nawet w muzyce kameralnej. Słuchając Beethovena, słyszymy więcej trzasku niż muzyki, państwowotępy marsz nut, powiedział Reger. Słucham przez dłuższy czas Beethovena, na przykład Eroiki, słucham z uwagą i faktycznie wchodzę w jakiś stan filozoficzno matematyczny i trwam tak w tym filozoficzno-matematycznym stanie przez dłuższy czas, powiedział Reger, aż naraz zaczynam twórcę Eroiki widzieć, i wszystko się dla mnie rozbija, rozpada na kawałki, ponieważ w Beethovenie faktycznie wszystko maszeruje jak wojsko, słucham Eroiki, która przecież faktycznie jest muzyką filozoficzną, jest z gruntu filozoficznomatematyczna, powiedział Reger, i naraz wszystko mi zostaje obrzydzone i zostaje rozbite, kiedy bowiem filharmonicy jakże naturalnie to grają, jaz chwili na chwilę zaczynam słyszeć u Beethovena klęskę, słyszę jego klęskę, widzę jego głowę w marszu wojskowym, rozumie pan, powiedział Reger. Wtedy muzyka Beethovena staje się dla mnie nieznośna, tak samo jak jest dla mnie nieznośna, kiedy słyszę, jak jakiś nasz śpiewak z dużym albo małym brzuchem na śmierć katuje Podróż zimową, bo wie pan, śpiewak ubrany we frak i oparty o fortepian wyśpiewujący Wronę, jest dla mnie nie do wytrzymania i śmiechu wart, z góry już można przewidzieć, że to karykatura, nic przecież nie jest bardziej śmiechu warte, powiedział Reger, niż stojący przy fortepianie we fraku śpiewak, wykonawca arii i pieśni. Jakże wspaniała jest muzyka Schuberta, kiedy nie widzimy tego, jak się ją gra, kiedy nie widzimy tych wykonawców, ulegających bezdennie debilnej próżności, rzecz jasna jednak, gdy jesteśmy w sali koncertowej, zawsze ich widzimy, a przez to wszystko jest tylko żenujące i śmiechu warte, wszystko jest jedną wielką słuchowo-wzrokową katastrofą. Nie wiem, powiedział Reger, czy pianiści są bardziej śmiechu warci i żenujący od śpiewaków przy fortepianie, to kwestia stanu ducha, w którym akurat się znajdujemy. To, co widzimy, kiedy muzyka jest wykonywana, jest, rzecz jasna, śmiechu warte, karykaturalne, a w następstwie tego również żenujące. Śpiewak to ktoś śmiechu wart i żenujący, obojętnie co śpiewa, czy jest tenorem czy basem, i wszystkie śpiewaczki są zawsze tylko śmiechu warte i żenujące, obojętnie jak są ubrane i jak śpiewają, powiedział. Ktoś na podium przeciąga smyczkiem czy skubie gitarę, jakież to żenująco śmiechu warte, powiedział. Nawet Bach, gruby i śmierdzący przy organach u Świętego Tomasza, był wyłącznie tylko śmiechu wartym i bez reszty żenującym zjawiskiem, nie ma o czym mówić. Nie, nie, artyści, choćby i ci najważniejsi, najwięksi, są wszyscy wyłącznie kiczowaci, żenujący i śmiechu warci. Toscanini, Furtwangler, jeden za mały, drugi za duży, warci śmiechu i kiczowaci. A niech pan pójdzie do teatru, to zrobi się panu od tej śmieszności, żenady i kiczu po prostu niedobrze. Co ci ludzie mówią i jak wymawiają, zrobi się panu od tego niedobrze. Czy będą grali klasykę, czy sztuki popularne, zrobi się panu niedobrze. Czymże są bowiem wszystkie te klasyczne, wszystkie te nowoczesne sztuki, te tak zwane wysokiego lotu czy popularne, jeżeli nie teatralnym pośmiewiskiem i żenującym kiczem, powiedział. Cały świat jest dzisiaj śmiechu wart, do tego jeszcze na wskroś żenujący i kiczowaty, taka jest prawda. Irrsigler podszedł do Regera i ponownie szepnął mu coś do ucha. Reger wstał, popatrzył wokół i wyszedł z Irrsiglerem z sali Bordona. Spojrzałem na zegarek, było dwadzieścia po jedenastej. Przyszedłem do muzeum już o wpół do jedenastej, ponieważ chciałem być punktualny, Reger bowiem niczego nie wymaga bardziej niż punktualności, tak jak i ja zawsze niczego bardziej nie wymagam niż punktualności, dla mnie naprawdę w stosunkach międzyludzkich najważniejsza jest punktualność. Znoszę tylko ludzi punktualnych, nie znoszę niepunktualnych. Punktualność to zasadnicza cecha Regera, tak samo jak i jedna z moich zasadniczych cech, jeśli się z kimś umówię, to faktycznie przychodzę punktualnie, tak jak i Reger, kiedy się z kimś umówi, przychodzi punktualnie, na temat punktualności wygłosił już przede mną wiele wykładów, podobnie jak o niezawodności, u człowieka najważniejsze są punktualność i niezawodność, bardzo często twierdził Reger. Mogę o sobie powiedzieć, że jest ze mnie człowiek na wskroś punktualny, niepunktualności zawsze nienawidziłem, nigdy zresztą bym sobie na nią nie pozwolił. Reger jest najpunktualniejszym człowiekiem, jakiego znam. W swoim życiu, jak mówi, ani razu nie przyszedł spóźniony, przynajmniej z własnej winy, tak samo jak ja w moim życiu nigdy, przynajmniej w dorosłym, nie spóźniłem się z własnej winy, niepunktualni są dla mnie najwstrętniejsi, nie chcę mieć nic wspólnego z niepunktualnymi, z niepunktualnymi nie utrzymuję stosunków, z niepunktualnymi w ogóle nie mam do czynienia, nie chcę mieć do czynienia. Niepunktualność to grubiańskie lekceważenie, którym gardzę i którym się brzydzę, które kończy się u ludzi wyłącznie opuszczeniem i nieszczęściem. Niepunktualność to choroba, kończąca się śmiercią niepunktualnego, oświadczył raz Reger. Reger wstał teraz i wyszedł z sali Bordona, akurat w momencie, kiedy do sali Bordona weszła grupa starszych mężczyzn, Rosjan, co natychmiast udało mi się stwierdzić, prowadzona, co również szybko udało mi się stwierdzić, przez ukraińską tłumaczkę. Przeszli przede mną tak, że zepchnęli mnie na bok i wepchnęli w róg sali. Ludzie wpychają się do sali i spychają kogoś, nie mówiąc nawet przepraszam, pomyślałem, widząc, że zostałem zepchnięty pod ścianę.
Reger wyszedł z sali Bordona, po tym jak Irrsigler szepnął mu coś do ucha, akurat w tym momencie do sali Bordona weszła rosyjska grupa i tam się ustawiła, tak weszli do sali Bordona itak się w sali Bordona ustawili, że nie widziałem już z sali Sebastiana sali Bordona, rosyjska grupa całkowicie przesłoniła mi widok na salę Bordona. Widziałem tylko plecy tej grupy Rosjan i słyszałem to, czym raczyła ich ukraińska tłumaczka, wygadywała, jak wszyscy inni przewodnicy w Kunsthistorisches Museum, same brednie, to, czym szpikowała głowy swych rosyjskich ofiar, niczym nie różniło się od zwykłych bredni o sztuce. Tu, proszę państwa, widzicie, powiedziała, te usta, widzicie państwo, o tutaj, powiedziała, te jakże odstające uszy, oproszę, widzicie ten delikatny róż, anielski policzek, a na dalszym planie horyzont, tak jakby bez tych idiotycznych uwag ludzie sami by tego na obrazach Tintoretta nie zauważyli. Przewodnicy w muzeach wciąż przecież tylko traktują powierzonych im ludzi jak głupich, wciąż mają ich za największych głupców, gdy tymczasem oni aż tacy głupi nie są, przewodnicy wyjaśniają im zawsze zwłaszcza to, co i tak przecież całkiem wyraźnie widać, a zatem czego wcale nie trzeba wyjaśniać, no ale wyjaśniają i wyjaśniają, pokazują i pokazują, mówią i mówią. Przewodnicy muzealni to sami zarozumialcy, bredzące maszyny, które włączają się na czas oprowadzania grupy po muzeum, taka bredząca maszyna gada zawsze to samo, od początku roku do końca. Przewodnicy muzealni to tylko bredzący o sztuce zarozumialcy, którzy o sztuce nie mają najmniejszego pojęcia, którzy sztukę tylko na swój obrzydliwie rozgadany sposób bez skrupułów wykorzystują. Przez okrągły rok chrapliwym głosem prawią brednie o sztuce, zarabiając na tym niezłe pieniądze. Wepchnięty w róg przez rosyjską grupę, nie widziałem już nic prócz rosyjskich pleców, to znaczy same ciężkie rosyjskie jesionki, które wydawały przenikliwy odór naftaliny, grupa ta musiała chyba zjawić się w muzeum prosto z autobusu, przez mżawkę odbyć drogę do galerii obrazów. Ponieważ już od wielu, wielu lat trudno mi oddychać, wielokrotnie w ciągu dnia wydaje mi się, że zaraz się uduszę, nawet na wolnym powietrzu, te chwile za plecami rosyjskiej grupy, a właściwie całe minuty, były dla mnie wstrętne, we„pchnięty w róg sali Sebastiana wdychałem bez przerwy cuchnące naftaliną powietrze, stanowczo za ciężkie dla moich słabych płuc. I tak już przecież w normalnych warunkach ciężko mi w Kunsthistorisches Museum oddychać, tym bardziej więc w takich, jakie stworzyło wejście rosyjskiej grupy. Ukraińska przewodniczka zwracała się do rosyjskiej grupy, mówiąc tak zwanym klasycznym moskiewskim rosyjskim, który w większej części rozumiałem, a kiedy mówiła coś po niemiecku, miała okropną wymowę, niemal przeszywającą, sposób, w jaki powiedziała anielska głowa, przeszywał aż do zgrozy Początkowo trudno mi było powiedzieć, czy tłumaczka przyjechała z rosyjską grupą z Rosji, czy też była to jedna z owych emigrantek rosyjskich, które przybyły do Wiednia po wojnie i które dziś jeszcze do Wiednia przyjeżdżają, owych rosyjsko-żydowskich emigrantek, obdarzonych wysoką inteligencją, które za kulisami nadawały w Wiedniu ton, co zawsze wychodziło na dobre wiedeńskiemu życiu intelektualnemu. Owe rosyjsko żydowskie emigrantki to właściwie intelektualne korzenie wiedeńskiego życia towarzyskiego, zawsze tak było, bez nich życie towarzyskie w Wiedniu nie byłoby ciekawe. To prawda, że osoby takie, jeśli ogarnie je, że tak powiem, mania wielkości i chcą wszystkimi i wszystkim rządzić, często zaczynają nam działać na nerwy, jednakże akurat ta tłumaczka nie jest tu najlepszym przykładem rosyjskich emigrantek, o których tu mówię, jeżeli w ogóle, tak jak powiedziałem, jest taką rosyjską emigrantką, wydaje mi się raczej, że przyjechała do Wiednia z Rosji z rosyjską grupą, to, jak do rosyjskiej grupy mówiła po rosyjsku, nie pozwala przypuszczać, że miałaby być rosyjską emigrantką, tylko raczej, że przyjechała do Wiednia z rosyjską grupą, możliwe nawet, że tego samego dnia przyjechała prosto z Rosji do Wiednia, do takiego przynajmniej skłaniałem się przekonania, przyjrzawszy się tylko jej ubraniu, zwłaszcza butom, faktycznie nie miała na sobie niczego z Zachodu, to prawdopodobnie komunistka z wykształceniem historyka sztuki, pomyślałem, lustrując ją w chwili, kiedy miałem do tego sposobność, że tak powiem, od stóp do głowy. Rosyjskie emigrantki z Wiednia, o których wspomniałem wcześniej, ubierają się na ogół raczej na zachodni sposób, nawet jeśli może nie tak zachodni jak sami ludzie z Zachodu, to jednak zachodni. Nie, ta tłumaczka nie jest rosyjską emigrantką, pomyślałem, przejechała przez granicę z rosyjską grupą ubiegłej nocy, całą noc nie zmrużyła oka, tak jak powierzona jej rosyjska grupa, przybyli prosto z Rosji, że tak powiem, z brudnego autobusu prosto do muzeum, pomyślałem, na to mi wygląda w jej przypadku, tłumaczki, no i grupy. Nie widziałem nawet teraz obitej aksamitem ławki w sali Bordona, zasłoniła mi widok rosyjska grupa, tym samym nie widziałem, czy Regera wciąż nie było w sali, czy też już tam wrócił. Sala Sebastiana, w której zepchnięto mnie pod ścianę, ma najgorszą w całym Kunsthistorisches Museum wentylację, a ja akurat w sali Sebastiana musiałem zostać zepchnięty pod ścianę przez rosyjską grupę, po- myślałem, i akurat przez takich ludzi cuchnących czosnkiem, błotem i wilgocią, pomyślałem. Zawsze nienawi- dziłem ludzkich zbiorowisk, przez całe życie ich unikałem, ze względu na nienawiść do mas nie zdarzyło mi się nigdy uczestniczyć w jakimkolwiek ludzkim zgromadzeniu, tak samo zresztą jak Regerowi, niczego nie nienawidzę bardziej niż masy, tłumu, ustawicznie mam uczucie, choć przecież nigdy się do mas czy tłumów nie przyłączam, że masa czy tłum zaraz mnie zgniecie. Już w dzieciństwie schodziłem im z drogi, masom, nienawidziłem tłumów, ludzkich zbiorowisk, skoncentrowanej niegodziwości, bezmyślności i kłamstwa. Na tyle, na ile powinniśmy kochać każdego z osobna, myślę, na tyle nienawidzimy masy. Rosyjska grupa nie była jednak, rzecz jasna, pierwszą, którą spotkałem w Kunsthistorisches Museum i która na mnie, że tak powiem, w Kunsthistorisches Museum natarła i zepchnęła pod ścianę, ostatnimi czasy od rosyjskich grup w Kunsthistorisches Museum aż się roi, ostatnio, jak się wydaje, przychodzi do Kunsthistorisches Museum więcej
rosyjskich grup niż włoskich. Rosjanie i Włosi chodzą po Kunsthistorisches Museum zawsze w grupach, Anglicy natomiast nigdy, zawsze chodzą sami, także Francuzi zawsze chodzą sami. W niektóre dni rosyjscy i włoscy przewodnicy obu płci przekrzykują jeden drugiego, jakby ścigali się, kto potrafi głośniej, przez co z Kunsthistorisches Museum robi się muzeum wrzasku. Najczęściej dzieje się to na szczęście w sobotę, czyli w dzień, kiedy ani Reger, ani ja nigdy nie chodzimy do Kunsthistorisches Museum, to bowiem, że dziś, w sobotę, ja i Reger, obaj przyszliśmy do Kunsthistorisches Museum, jest wyjątkiem od reguły i jak widać, dobrze, że nigdy nie chodziliśmy do Kunsthistorisches Museum w soboty, choć w sobotę można zwiedzać bezpłatnie, podobnie jak w niedzielę. Wolę już zapłacić za bilet dwadzieścia szylingów, oświadczył raz Reger, i nie mieć do czynienia z tymi okropnymi grupami. Mieć do czynienia ze zwiedzającymi grupowo muzea to skaranie boskie, nie znam nic straszliwszego, oświadczył Reger. To, że akurat w tę sobotę umówił się ze mną w Kunsthistorisches Museum, było dla niego z pewnością karą boską, choć sam sobie zawinił, pomyślałem, zadając sobie jednocześnie pytanie, w jakim to celu? i nie mogąc udzielić sobie na nie odpowiedzi. Chętnie bym się, rzecz jasna, dowiedział, co też Irrsigler już po raz drugi szepnął do ucha Regerowi, za pierwszym razem coś, co, jak się wydaje, w najmniejszym stopniu go nie poruszyło, za drugim wszakże coś, co sprawiło, że Reger wstał i wyszedł z sali Bordona. Irrsigler powiada przy każdej okazji, że ma pozycję zaufanego, to przejmujące, kiedy tak mówi, a mówi tak często, tak że z czasem staje się to jeszcze bardziej przejmujące. Irrsigler ma w zwyczaju skinąć głową, kiedy zauważa, jak Reger wchodzi, nie robi tego, kiedy ja wchodzę i kiedy mnie zobaczy. Już trzykrotnie otrzymał Irrsigier od Regera wieloletni kredyt na urządzenie mieszkania, którego potem nie musiał Regerowi spłacać. Reger wielokrotnie podarował Irrsiglerowi nienoszone już ubrania, naprawdę pierwszorzędne i kosztowne, z tweedu najlepszych gatunków, jak mi raz powiedział Reger, wszystko, co mam na sobie, pochodzi z Hebrydów. Irrsigier nie ma jednak prawie okazji nosić kosztownych Regerowskich ubrań, ponieważ przez cały tydzień pracuje w Kunsthistorisches Museum w swoim uniformie, oprócz poniedziałku, przez cały poniedziałek zaś łazi po domu w kombinezonie roboczym, ponieważ cały poniedziałek zajmują mu różne prace w domu. Sam wszystko robi. Sam maluje, sam piłuje, sam przybija i wierci, nawet spawa sam. Osiemdziesiąt procent Austriaków w czasie wolnym od pracy paraduje w kombinezonach roboczych, twierdzi Reger, większość z nich nawet w niedziele i święta, większość Austriaków w niedziele i święta łazi po domu w kombinezonach roboczych, maluje i przybija, i spawa. Czas wolny od pracy jest właściwie dla Austriaków czasem pracy, twierdzi Reger. Większość Austriaków nie bardzo wie, co począć z czasem wolnym od pracy i przepracowuje go w idiotyczny sposób. Przez cały tydzień wysiadują w swoich biurach i wystają na swych miejscach pracy, powiada Reger, zaś w niedziele i święta widzi się ich wszystkich bez wyjątku, jak naciągnąwszy na siebie kombinezony robocze, wykonują naprawy w domu, malują własne cztery ściany albo przybijają gdzieś coś na dachu, albo myją swoje auto. Irrsigler jest jednym z takich typowych Austriaków, powiada Reger, Burgenlandczycy to w ogóle sama austriacka typowość. Burgenlandczyk naciąga na siebie tylko raz na tydzień na dwie, najwyżej dwie i pół godziny niedzielny garnitur i idzie w nim do kościoła, przez resztę czasu ma na sobie kombinezon roboczy, powiada Reger, przez całe życie. Burgenlandczyk przez cały tydzień pracuje w kombinezonie roboczym, sypia niezmiernie mało, ale dobrze, w niedzielnym garniturze idzie w niedziele i święta do kościoła, aby Panu zaśpiewać pieśń i zaraz potem z powrotem zdjąć niedzielny garnitur i naciągnąć na siebie kombinezon roboczy. Nawet w dzisiejszym społe- czeństwie przemysłowym Burgenlandczyk jest wciąż autentycznym chłopem, nawet jeśli od dziesiątków lat Burgenlandczyk idzie pracować do fabryki, pozostaje wciąż chłopem, tak jak jego przodkowie, Burgenlandczyk na zawsze zostanie chłopem, powiedział Reger. Irrsigler tak długo jest już w Wiedniu, a mimo to pozostał chłopem, oświadczył Reger. Chłopu zresztą zawsze dobrze było w uniformie, wszystko jedno jakim, powiedział Reger. Chłop albo jest chłopem, albo nakłada uniform, powiedział Reger. Jeżeli było kilkoro dzieci, to jeden za- wsze zostawał chłopem i pozostawał chłopem do końca, a pozostali naciągali na siebie uniform, państwowy bądź chrześcijańskokatolicki, zawsze tak było, oświadczył Reger. Burgenlandczyk albo jest chłopem, albo naciąga na siebie uniform, a kiedy nie może ani być chłopem, ani naciągnąć na siebie uniformu, po prostu ginie, oświadczył Reger. Od całych stuleci chłopstwo, uciekając od chłopstwa, uciekało do uniformu, powiedział Reger. Irrsigler, jeśli wierzyć jego własnej opinii, miał szczęście, nabór na posadę strażnika w państwowej służbie w Kunsthistorisches Museum odbywa się bowiem zaledwie raz na kilka lat, wtedy mianowicie, kiedy jeden ze strażników odchodzi na emeryturę bądź umiera. Burgenlandczyków chętnie zatrudnia się jako strażników muzealnych, dlaczego, to on, Irrsigler, nie potrafił odpowiedzieć, ale to fakt, większość wiedeńskich strażników muzealnych pochodzi z Burgenlandu. Prawdopodobnie dlatego, oświadczył raz Irrsigler, że znani są oni jako wyjątkowo uczciwi, ale też jako wyjątkowo tępi, a do tego skromni. Dlatego, że mają, oni, Burgenlandczycy, jeszcze do dziś niespaczony charakter. Kiedy śledzi, jak się rzeczy mają na policji, jest szczęśliwy, że do policji go nie wzięli. Wspomniał też kiedyś, że raz to myślał o tym, żeby pójść do klasztoru, tam też należy się odzież z przydziału, no i przecie obecnie rekrutują do klasztorów bardziej niż kiedyś, no ale jako nowicjusz w klasztorze tylko byłby wykorzystywany przez wyżej postawionych, jak się wyraził, przez kapłanów, którzy w klasztorze wcale nieźle sobie żyją, kosztem posłusznych im całkowicie nowicjuszy. Miałby tam wtedy tylko rąbać drzewo i karmić świnie, latem to sortować w słonecznym skwarze kapuściane głowy, a zimą odśnieżać łopatą ścieżki w klasztorze, powiedział. Nowicjusze w klasztorach są biedni jak mysz kościelna,