THOMAS GIFFORD
Pierwsza ofiara.;
Tytuł oryginału
TIK FIRST SACRIFICE
Od autora
Nawet najbardziej rozleniwieni i
wybitnie nierozgarnięci
studenci nie
uwierzą, że powieść tak skomplikowana,
o fabule zagmatwanej i tak
skonstruowanej, aby przedstawić wiele
punktów widzenia, mogła
powstać w wyniku pracy jednego,
samotnego pisarza przykutego do
swego
komputera. Błędy i pomyłki, bez
wątpienia kryjące się w tekście, to
wyłącznie
moja wina, natomiast zasługą za.
wszystko, co - drogi czytelniku
- uznasz za
wartościowe, bliskie życia, muszę się
podzielić z następującymi
osobami, które
wkładają mnóstwo wysiłku w swoją
pracę i bardzo się o mnie troszczą.
Jak zawsze, moje agentki Kathy
Robbins i Elizabeth Mackey
dodawały mi
otuchy, wspierały, uspokajały, gdy
popadałem w zły humor, i śmiały się
z moich dowcipów.
Moja redaktorka, prawdziwa
cudotwórczyni, Beverly Lewis, nigdy
się
jeszcze tak nie napracowała jak przy tej
powieści i jestem jej za
to głęboko
wdzięczny. Nie mam zielonego pojęcia,
jak jej się to udaje, jednak
to, co robi,
zawsze robi wspaniale.
Ta książka nie powstałaby bez
niezwykłej Beate Wolff z Kolonii. Wzięła
mnie za rękę i z wdziękiem, mądrością i
wiedzą poprowadziła przez
najbar-
dziej kulturalne miasto, jakie
kiedykolwiek widziałem: Berlin.
Kierowana
niesamowitym instynktem wiedziała, co
powinienem zobaczyć. A gdy
padałem ze zmęczenia i chciałem
zrezygnować z dalszej wędrówki,
ciągnęła
mnie dalej. Dzięki Bogu zjawiła się w
samą porę.
Niezbyt często autorzy ulegają pokusie,
aby napisać dalszy ciąg
powieści
ukończonej prawie dwadzieścia lat
wcześniej. Jednak wydarzenia w
nowych
Niemczech były na tyle niepokojące, aby
usprawiedliwić ponowne
pojawienie
się niektórych postaci z tamtych czasów.
Wkrótce uświadomiłem sobie, że
muszę dokończyć sagę Cooperów z
Cooper's Falls w Minnesocie, raz
jeszcze
sięgnąć w samo jądro ciemności. Może
teraz będą mogli spoczywać w spoko-
ju? Chociaż nigdy nic nie wiadomo.
Thomas Gifford
Nowy Jork
Sumienie staje się pierwszą ofiarą na
drodze do przetrwania.
EMORY LEIGHTON HUNN, SZPIEG
JA TO NIE JA;
ON TO NIE ON;
ONI TO NIE ONI.
Rozdział 1
Dziewczyna, która zniknęła
nie pamiętała, kiedy ostatni raz
spokojnie zasnęła.
Trzy tygodnie temu ojciec zabrał ją do
doktora Giseviusa.
Powiedzieli
jej o matce... Wypadła z gabinetu
oślepiona łzami gniewu. Jeździła
potem bez celu przez mroczne, nie
kończące się ulice Berlina...
Jeździła
tak długo, aż zaczęła zasypiać. Pragnęła
niemal, aby znaleziono ją w
zmia-
żdżonym wraku porsche, żeby miała już
wreszcie wszystkie troski i
smutki
za sobą.
Czy w ogóle spała od tamtej pory? Nic
już nie czuła. Może spała, ale
z pewnością nie odpoczęła. A potem...
Potem... Zaledwie dwie noce
temu...
Dwie noce temu była z Karlem-Heinzem
w jego kryjówce w dzielnicy
zniszczonych, cuchnących wilgocią,
szarych pułapek na szczury,
zbudowa-
nych jeszcze przed komunistami; w
dzielnicy budynków, którym udało
się przetrwać alianckie bombardowania
pięćdziesiąt lat temu. Było to
oczywiście
we wschodnim Berlinie, gdzie Karl-
Heinz nadal czuł się
bezpieczniej. Spędzili
tę noc, przygotowując się do
demonstracji Stiffela przeciw
cudzoziemcom.
Przygotowywali się, aby stawić czoło
tłumowi z
czerwono-biało-czarnymi
opaskami, z nową wersją swastyki, w
brunatnych koszulach; tłumowi
o spoconych twarzach lśniących w
światłach telewizyjnych reflektorów.
Karl-Heinz
zamierzał opisać to wydarzenie w s:.ojej
gazetce, ale mieli tam
być przede
wszystkim po to, aby zaprotestować.
Takie były założenia. Przez całą
noc
pomagała Karlowi-Heinzowi składać i
drukować gotykiem ulotki;
wykorzys-
tywali podobieństwo między mocnymi
chłopakami Stiffela a żołdakami
Adolfa Hitlera z tak jeszcze niedawnej
histori Niemiec. Rano
poszła do
pracy, do małej galeri przy
Fasanenplatz. Potem był wiec.
Wiec przeobraził się w zamieszki,
bardzo gwałtowne.
Jakoś udało jej się wrócić do domu, gdyż
mieszkała niedaleko, o kilka
przecznic od Ku'damm przy
Savignyplatz. Przyłożyła lód do
zakrwawionej,
posiniaczonej twarzy. Krążyła po
pokoju, przerzucając gazety,
słuchając starych płyt Rolling Stones,
które kiedyś należały do jej matki. Lód
pomógł,
zmniejszył ból, ale miała wrażenie, że
całe życie wymknęło jej się spod
kontroli. Wiedziała, że nic teraz na to nie
może poradzić, bo już
nigdy nie
będzie wolna.
Karl-Heinz przewidział, co się stanie, i
napisano o tym w
gazetach. Dzięki
niemu zobaczyła prawdę, zrozumiała, że
nie ma wyjścia. Historia to
wielka
maszyna, pełna miażdżących trybów.
Jak już człowiek zostanie przez nią
wciągnięty, nie ma ucieczki.
Karl-Heinz twierdził, że przewidział
przyszłość. Nazywała się "Sparta-
kus". Opowiedział jej o tym, gdy
pracowali razem w nocy nad
ulotkami. Nie
mogła tego słuchać, zatkała uszy. Za
bardzo to przeżywała. Chwycił ją za
ramiona i potrząsał tak długo, aż
przestała płakać.
- Nie bądź tchórzem. Właśnie ty nie
możesz sobie pozwolić na tchórzost-
wo w tej sytuacji...
Dodał, że mówiąc o tym wszystkim,
okazał jej zaufanie.
- To jak choroba, moja droga. Jak
zaraza. Od "Spartakusa" można
umrzeć - dodał z ponurym uśmiechem. -
Tak, Eriko, jeśli zetkniesz
się ze
"Spartakusem", zginiesz.
Pocałował ją w policzek. Był bardzo
czuły, choć miał rozgorączkowane
oczy i zaciętą twarz fanatyka.
Padało, gdy wydostała się ze ścisku i
wróciła do mieszkania. Z
rozciętej
wargi i obtartego czoła kapała krew.
Przyciskała do głowy szalik od
Hermesa.
Karl-Heinz żartował ze stroju, w jakim
się wybierała na wiec:
kurtka od Jil
Sander, jedwabny szalik, dżinsy i
kowbojskie buty. Odparła, że nic
na to nie
poradzi, bo taka już jest; a jego świat
jest dla niej nowy. Wtedy
przytulił ją,
pocałował i poprosił, aby trzymała się
blisko niego. Nadszedł szary,
przesyco-
ny wilgocią świt. Było zimno, mżyło.
Taki zawsze wydawał się jej
Berlin.
Zimny i wilgotny.
Mieszkanie, świeżo wyremontowane w
starym budynku, było chłodne
i eleganckie. Należało do jej ojca, tak jak
wiele innych mieszkań.
W czasie
wojny uszkodziła je bomba. Teraz
jednak już nikt nie mówił o
wojnie. Wojna
ich nudziła. To prehistoria. Erika
wstydziła się swoich poglądów na
wojnę,
choć jej przyjaciele twierdzili, że
kompletnie nie ma racji.
Dopiero kiedy zjawił
się Karl-Heinz, dowiedziała się, że jej
przyjaciele i cały naród
niemiecki
okłamują się, a ona miała rację od
samego początku. Karl-Heinz nie
miał
złudzeń co do Stiffela.
- Taki człowiek jak Stiffel -powiedział jej
Karl-Heinz
poprzedniej nocy -
najpierw chce rządzić Berlinem, a potem
całymi Niemcami.
Po raz ostatni widziała Karla-Heinza,
kiedy zepchnął ją z drogi
nacierających zbirów w opaskach i z
pałkami. Już wtedy miała zakrwawioną
twarz.
Wepchnął ją w tłum przyglądający się
maszerującym z bezpiecznej
odległości.
Skuliła się w drzwiach i poczekała, aż
przejdą obok niej. Bała się o
Kar-
la-Heinza, ale nie zdołała się do niego
przepchnąć. Rozbolała ją głowa
i w końcu poszła boczną uliczką w
kierunku domu. Miała wrażenie, że
zaraz
zemdleje.
Karl-Heinz uważał, że historia się
powtarza. Ciągle jej to mówił.
Upadła na łóżko i wpatrywała się w
okno. Myślała o matce, znowu
słyszała głos Fritza Giseviusa, głos, który
znała całe życie. Kiedyś
przepisywał
jej leki na dziecięce choroby, zawsze
zjawiał się w potrzebie, aby
udzielić
rodzinie porady. Był najlepszym
przyjacielem jej ojca. Znowu
przypomniała
sobie, jak trzy tygodnie temu mówił:
"Musisz się przygotować,
Eriko, nie
można od tego uciec, twoja matka
umiera..."
- Nigdy nie widziałem takiego
przypadku. Zazwyczaj stan umysłu
pogar-
sza się powoli, a tu dzieje się to tak
błyskawicznie. -Doktor
Gisevius wzruszył
potężnymi ramionami. Obity skórą
obrotowy fotel zajęczał pod jego
stupięć-
dziesięciokilogramowym ciężarem. -
Wiem, że nie to miałaś nadzieję
usłyszeć,
Eriko, ale muszę cię przygotować.
Rozumiesz to chyba, moja droga?
Czuła zapach jego wody kolońskiej.
Zawsze używał tej samej marki,
nawet
wtedy gdy przychodził do niej w
dzieciństwie, kiedy bolało ją gardło
albo
miała grypę. Dostawała wówczas
cukierki zawinięte w kolorowe,
szeleszczące
papierki. Zawsze po jego wizycie czuła
się lepiej. Teraz patrzył
na nią
z poważnym, ponurym wyrazem twarzy.
Głęboko osadzone oczy kryły się
pod spuchńiętymi powiekami. Grube
palce splótł na dokładnie zapiętej
kamizelce.
Spojrzała na ojca siedzącego obok niej.
Na jego szlachetny
profil. Wolf
Koller obrócił głowę, uśmiechnął się
lekko, jakby chciał potwierdzić słowa
lekarza, wyciągnął rękę, aby uścisnąć jej
ramię. Uchyliła się. Utkwiła wzrok
w lekarzu. Ojciec przyglądał się jej
przez krótką chwilę, na moment
na jego
twarzy pojawił się wyraz rozczarowania
i upokorzenia. Przeciągnął
palcami
po włosach strzyżonych raz w tygodniu
u Antoni.
- Fritz, jesteś pewien, że nie ma żadnej
nadziei? Mówimy przecież o
Lise.
Znasz ją ponad dwadzieścia lat... Nie
traktuj jej jak królika
doświadczalnego.
Nie chcę słyszeć, że to pierwszy taki
przypadek w historii
medycyny... - Wolf
Koller nagle z całej siły walnął pięścią w
poręcz skórzanego fotela.
Erika
odwróciła głowę, nie mogą znieść tego
przedstawienia. Gisevius zamrugał
oczami, ale powstrzymał się od
komentarza. Fotel był bardzo stary,
został
odziedziczony po słynnym przodku
Giseviusa, psychiatrze
Waltherze Giseviu-
sie, współczesnym Freudowi. Miał kolor
wyschniętej krwi. -
Obserwujemy
z Eriką, jak Lise traci znysły. Nie
wyobrażasz sobie, jaki to ma
wpływ na
Erikę, ale ja widzę to doskonale. Cierpi
katusze...
Mruknęła coś pod nosem. Gisevius
pochylił się do niej.
- Co mówiłaś, moja droga? - spytał.
- On nic nie widzi - odparła szorstko. -
Nie ma pojęcia, co czuję.
-
Odwróciła się do ojca. - Nie cierpię,
kiedy usiłujesz przekonać
wszystkich
wokół, że jesteśmy szczęśliwą rodziną.
Nie ma sensu udawać przed doktorem
Giseviusem. Zna prawdę.
Wolf Koller westchnął. Pochylił głowę i
skrzyżował przed sobą
długie nogi.
- Eryko... Czy nie możesz ogłosić
zawieszenia broni choćby na ten
krótki
moment, kiedy mówimy o stanie zdrowia
twojej matki? Przecież
oboje ją kochamy...
- Ty ją kochasz?! Dlaczego nie możesz
być ze mną uczciwy chociaż ten
jeden, jedyny raz? - Popatrzyła na ojca,
przygważdżając go
spojrzeniem. -
Zapominasz, że widziałam, jak ją
traktujesz... Doktor Gisevius też
to widział.
Po co więc udawać? Kogo próbujesz
przekonać? Samego siebie?
Wolf Koller przez chwilę nie
odpowiadał, a potem się odezwał:
- Wybacz nam, Fritz... Oboje żyjemy w
potwornym napięciu. Erika
nie
panuje nad sobą...
- Co za bzdura! - przerwała mu
gwałtownie.
Wolf Koller ciągnął dalej:
- Umysł Lise, jej osobowość, rozpada się
na kawałki, Fritz. Poza tym
jest taka jak zawsze. Piękna, zdrowa...
tylko jej umysł...
Raz jeszcze przygładził gęste szpakowate
włosy, opadające na
szlachetnie rzeźbione czoło. Tak właśnie
powinien wyglądać dyrygent Berlińskich
Filharmoników. Niestety, miał
drewniane ucho. Kształtował niemieckie
społeczeństwo, niemieckie państwo. Był
przemysłowcem i finansistą. Całe życie
znał Fritza Giseviusa. Ich ojcowie -
słynny lekarz, który leczył ludzi z
najbliższego kręgu Hitlera, oraz sędzia,
wybitny profesor prawa w latach
trzydziestych i czterdziestych - zostali
przyjaciółmi. Te ich ścisłe związki
kontynuowali synowie. Nie mieli przed
sobą żadnych tajemnic. Stali się dla
siebie najlepszymi powiernikami i
doradcami. Zawsze też byli
wspólnikami.
Poprzednia
żona Giseviusa zawołała kiedyś podczas
kłótni: "Pójdziecie razem do
piekła!"
Na co Gisevius odparł spokojnie:
"Śpiewając dawne piosenki".
- Fritz - ciągnął Koller - nie wiem, czy
nasza rodzina się nie
rozpadnie. -
Rzucił niepewne spojrzenie na córkę. -
Nigdy nie czułem się taki
bezradny,
zagubiony. Jednego dnia Lise jest taka
jak zawsze, a nazajutrz
jakby jej
w ogóle nie było. Rozpacz mnie ogarnia.
Erika bezlitośnie wyszeptała:
- Za chwilę się rozpłacze...
Gisevius zmarszczył brwi, popatrzył na
nich.
- Musicie być silni. Nic innego nie można
zrobić. Silni w obliczu
nieuniknionej straty. Cokolwiek się
stanie, życie płynie dalej.
Życie musi
płynąć dalej... Wytrzymacie to, jeśli
pogodzicie się z faktami...
Oczywiście
będziecie cierpieć z powodu tej
ogromnej straty.
Gisevius obciął końcówkę wielkiego
cygara, zwilżył je w ustach,
starannie
przyłożył zapałkę i zaciągnął się głęboko.
Na ciemnej, wyłożonej drewnem
ścianie naprzeciw biurka otoczonego
lśniącymi, starannie
odkurzonymi szafa-
mi bibliotecznymi, wisiał obraz
Przebudzenie Zygfryda. Przebudził
się z dłu-
giego snu jak Niemcy, prawdziwe
Niemcy. Spełniające się
przeznaczenie.
Chwila nadziei. Właśnie nadzieja łączyła
zawsze Giseviusa z Wolfem
Kol-
lerem. A teraz byli już tak blisko
spełnienia. Wypuścił z płuc chmurę
błękitnawego dymu. Patrzył, jak zawisa
nad ozdobnie rzeźbionym,
inkrustowanym biurkiem. Żałował, że
nie zna sposobu na poradzenie sobie z
córką
Kollera. Erika bez przerwy zaprzątała
uwagę Wolfa. Gisevius miał
nadzieję,
że teraz przestanie wreszcie odrywać go
od ich wielkiego zadania.
- Posłuchajcie mnie. Mamy do czynienia
z procesem chemicznym,
który
niszczy komórki mózgu Lise. Sekcja to z
pewnością wykaże... - Koller
rzucił
mu gniewne spojrzenie. Wyglądał tak,
jakby miał się załamać z
rozpaczy.
Aktor, który głęboko wszedł w rolę. -
Pracujemy z Amerykanami w In-
stytucie Salka i na Uniwersytecie
Kalifornijskim nad nowym
testem, ale
jeszcze nie możemy go stosować. Sześć
miesięcy, rok, dwa lata...
- Czy chcesz mi powiedzieć, że mógłbyś
uratować Lise za sześć miesięcy
albo za rok? Na miłość boską, Fritz...
- Nie o tym mówię. Za sześć miesięcy lub
za rok być może będziemy mieli
klucz do choroby, znajdziemy drogę,
która zaprowadzi nas do
sposobu
leczenia, zahamowania postępów... nikt
nie wie, jak długo to będzie
trwało. -
Wydmuchnął dym, widoczny w świetle
lampy stojącej na biurku. W całym
pokoju unosiła się woń cygar. -Ten nowy
test pozwoli na ustalenie
obecności
substancji PN-2, której poziom u Lise
będzie zapewne bardzo
niski. Przy
chorobie Alzheimera zamiast zdrowego
PN-2 pojawia się inny
peptyd -
beta-amyloid, który nazywamy
śmieciami zatykającymi komórki
mózgu.
Musicie się przygotować na to, że trzeba
będzie przenieść ją do domu
opieki.
- Nonsens! Dopilnuję, żeby miała
odpowiednią opiekę w domu.
- Będzie to bardzo nieprzyjemny widok.
Kobieta, którą kochaliście,
przeobrazi się w całkiem inną istotę,
której może nawet zaczniecie
nienawi-
dzić... Poza tym nie będzie was
rozpoznawać. - Wolf Koller machnął
niecierpliwie ręką. - Eriko, musisz
zacząć przewidywać. Musisz znaleźć
sposób, aby sobie z tym poradzić. Byłaś
bardzo związana z matką, wiem
o tym...
Wolf Koller opadł na fotel, zacisnął
wargi.
- Erika poradzi sobie z tą rodzinną
tragedią. Przecież nazywa się
Koller.
Erika nic nie odpowiedziała.
- Czy powiesz Lise o jej stanie? - spytał
Gisevius.
- Po co? - zaśmiał się gorzko Koller. -
Zaraz o tym zapomni. Czy
nie na
tym polega choroba Alzheimera?
Słyszałem taki dowcip: w
Alzheimerze
najlepsze jest to, że codziennie poznajesz
nowych ludzi.
Erika zerwała się na równe nogi i
podeszła do okna. Skrzyżowała
ramiona
na piersi. Wpatrywała się w wielkie
betonowe pojemniki na krzewy
i drzewa
ustawione wokół werandy.
- Tak, tak, ale chyba trzeba jej to
powiedzieć. Być może są sprawy,
które
chciałaby załatwić. Wolf, stary
przyjacielu, uwierz mi, wszystko
rozumiem.
To bardzo smutna chwila. Jednak nie
ma odwrotu.
THOMAS GIFFORD Pierwsza ofiara.; Tytuł oryginału TIK FIRST SACRIFICE Od autora Nawet najbardziej rozleniwieni i wybitnie nierozgarnięci studenci nie uwierzą, że powieść tak skomplikowana, o fabule zagmatwanej i tak skonstruowanej, aby przedstawić wiele punktów widzenia, mogła powstać w wyniku pracy jednego, samotnego pisarza przykutego do swego komputera. Błędy i pomyłki, bez wątpienia kryjące się w tekście, to wyłącznie moja wina, natomiast zasługą za. wszystko, co - drogi czytelniku - uznasz za
wartościowe, bliskie życia, muszę się podzielić z następującymi osobami, które wkładają mnóstwo wysiłku w swoją pracę i bardzo się o mnie troszczą. Jak zawsze, moje agentki Kathy Robbins i Elizabeth Mackey dodawały mi otuchy, wspierały, uspokajały, gdy popadałem w zły humor, i śmiały się z moich dowcipów. Moja redaktorka, prawdziwa cudotwórczyni, Beverly Lewis, nigdy się jeszcze tak nie napracowała jak przy tej powieści i jestem jej za to głęboko wdzięczny. Nie mam zielonego pojęcia, jak jej się to udaje, jednak to, co robi, zawsze robi wspaniale. Ta książka nie powstałaby bez niezwykłej Beate Wolff z Kolonii. Wzięła
mnie za rękę i z wdziękiem, mądrością i wiedzą poprowadziła przez najbar- dziej kulturalne miasto, jakie kiedykolwiek widziałem: Berlin. Kierowana niesamowitym instynktem wiedziała, co powinienem zobaczyć. A gdy padałem ze zmęczenia i chciałem zrezygnować z dalszej wędrówki, ciągnęła mnie dalej. Dzięki Bogu zjawiła się w samą porę. Niezbyt często autorzy ulegają pokusie, aby napisać dalszy ciąg powieści ukończonej prawie dwadzieścia lat wcześniej. Jednak wydarzenia w nowych Niemczech były na tyle niepokojące, aby usprawiedliwić ponowne pojawienie
się niektórych postaci z tamtych czasów. Wkrótce uświadomiłem sobie, że muszę dokończyć sagę Cooperów z Cooper's Falls w Minnesocie, raz jeszcze sięgnąć w samo jądro ciemności. Może teraz będą mogli spoczywać w spoko- ju? Chociaż nigdy nic nie wiadomo. Thomas Gifford Nowy Jork Sumienie staje się pierwszą ofiarą na drodze do przetrwania. EMORY LEIGHTON HUNN, SZPIEG JA TO NIE JA; ON TO NIE ON; ONI TO NIE ONI. Rozdział 1 Dziewczyna, która zniknęła nie pamiętała, kiedy ostatni raz spokojnie zasnęła. Trzy tygodnie temu ojciec zabrał ją do doktora Giseviusa.
Powiedzieli jej o matce... Wypadła z gabinetu oślepiona łzami gniewu. Jeździła potem bez celu przez mroczne, nie kończące się ulice Berlina... Jeździła tak długo, aż zaczęła zasypiać. Pragnęła niemal, aby znaleziono ją w zmia- żdżonym wraku porsche, żeby miała już wreszcie wszystkie troski i smutki za sobą. Czy w ogóle spała od tamtej pory? Nic już nie czuła. Może spała, ale z pewnością nie odpoczęła. A potem... Potem... Zaledwie dwie noce temu... Dwie noce temu była z Karlem-Heinzem w jego kryjówce w dzielnicy zniszczonych, cuchnących wilgocią, szarych pułapek na szczury, zbudowa-
nych jeszcze przed komunistami; w dzielnicy budynków, którym udało się przetrwać alianckie bombardowania pięćdziesiąt lat temu. Było to oczywiście we wschodnim Berlinie, gdzie Karl- Heinz nadal czuł się bezpieczniej. Spędzili tę noc, przygotowując się do demonstracji Stiffela przeciw cudzoziemcom. Przygotowywali się, aby stawić czoło tłumowi z czerwono-biało-czarnymi opaskami, z nową wersją swastyki, w brunatnych koszulach; tłumowi o spoconych twarzach lśniących w światłach telewizyjnych reflektorów. Karl-Heinz zamierzał opisać to wydarzenie w s:.ojej gazetce, ale mieli tam być przede
wszystkim po to, aby zaprotestować. Takie były założenia. Przez całą noc pomagała Karlowi-Heinzowi składać i drukować gotykiem ulotki; wykorzys- tywali podobieństwo między mocnymi chłopakami Stiffela a żołdakami Adolfa Hitlera z tak jeszcze niedawnej histori Niemiec. Rano poszła do pracy, do małej galeri przy Fasanenplatz. Potem był wiec. Wiec przeobraził się w zamieszki, bardzo gwałtowne. Jakoś udało jej się wrócić do domu, gdyż mieszkała niedaleko, o kilka przecznic od Ku'damm przy Savignyplatz. Przyłożyła lód do zakrwawionej, posiniaczonej twarzy. Krążyła po pokoju, przerzucając gazety,
słuchając starych płyt Rolling Stones, które kiedyś należały do jej matki. Lód pomógł, zmniejszył ból, ale miała wrażenie, że całe życie wymknęło jej się spod kontroli. Wiedziała, że nic teraz na to nie może poradzić, bo już nigdy nie będzie wolna. Karl-Heinz przewidział, co się stanie, i napisano o tym w gazetach. Dzięki niemu zobaczyła prawdę, zrozumiała, że nie ma wyjścia. Historia to wielka maszyna, pełna miażdżących trybów. Jak już człowiek zostanie przez nią wciągnięty, nie ma ucieczki. Karl-Heinz twierdził, że przewidział przyszłość. Nazywała się "Sparta- kus". Opowiedział jej o tym, gdy pracowali razem w nocy nad ulotkami. Nie
mogła tego słuchać, zatkała uszy. Za bardzo to przeżywała. Chwycił ją za ramiona i potrząsał tak długo, aż przestała płakać. - Nie bądź tchórzem. Właśnie ty nie możesz sobie pozwolić na tchórzost- wo w tej sytuacji... Dodał, że mówiąc o tym wszystkim, okazał jej zaufanie. - To jak choroba, moja droga. Jak zaraza. Od "Spartakusa" można umrzeć - dodał z ponurym uśmiechem. - Tak, Eriko, jeśli zetkniesz się ze "Spartakusem", zginiesz. Pocałował ją w policzek. Był bardzo czuły, choć miał rozgorączkowane oczy i zaciętą twarz fanatyka. Padało, gdy wydostała się ze ścisku i wróciła do mieszkania. Z rozciętej wargi i obtartego czoła kapała krew. Przyciskała do głowy szalik od
Hermesa. Karl-Heinz żartował ze stroju, w jakim się wybierała na wiec: kurtka od Jil Sander, jedwabny szalik, dżinsy i kowbojskie buty. Odparła, że nic na to nie poradzi, bo taka już jest; a jego świat jest dla niej nowy. Wtedy przytulił ją, pocałował i poprosił, aby trzymała się blisko niego. Nadszedł szary, przesyco- ny wilgocią świt. Było zimno, mżyło. Taki zawsze wydawał się jej Berlin. Zimny i wilgotny. Mieszkanie, świeżo wyremontowane w starym budynku, było chłodne i eleganckie. Należało do jej ojca, tak jak wiele innych mieszkań. W czasie
wojny uszkodziła je bomba. Teraz jednak już nikt nie mówił o wojnie. Wojna ich nudziła. To prehistoria. Erika wstydziła się swoich poglądów na wojnę, choć jej przyjaciele twierdzili, że kompletnie nie ma racji. Dopiero kiedy zjawił się Karl-Heinz, dowiedziała się, że jej przyjaciele i cały naród niemiecki okłamują się, a ona miała rację od samego początku. Karl-Heinz nie miał złudzeń co do Stiffela. - Taki człowiek jak Stiffel -powiedział jej Karl-Heinz poprzedniej nocy - najpierw chce rządzić Berlinem, a potem całymi Niemcami. Po raz ostatni widziała Karla-Heinza, kiedy zepchnął ją z drogi
nacierających zbirów w opaskach i z pałkami. Już wtedy miała zakrwawioną twarz. Wepchnął ją w tłum przyglądający się maszerującym z bezpiecznej odległości. Skuliła się w drzwiach i poczekała, aż przejdą obok niej. Bała się o Kar- la-Heinza, ale nie zdołała się do niego przepchnąć. Rozbolała ją głowa i w końcu poszła boczną uliczką w kierunku domu. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Karl-Heinz uważał, że historia się powtarza. Ciągle jej to mówił. Upadła na łóżko i wpatrywała się w okno. Myślała o matce, znowu słyszała głos Fritza Giseviusa, głos, który znała całe życie. Kiedyś przepisywał
jej leki na dziecięce choroby, zawsze zjawiał się w potrzebie, aby udzielić rodzinie porady. Był najlepszym przyjacielem jej ojca. Znowu przypomniała sobie, jak trzy tygodnie temu mówił: "Musisz się przygotować, Eriko, nie można od tego uciec, twoja matka umiera..." - Nigdy nie widziałem takiego przypadku. Zazwyczaj stan umysłu pogar- sza się powoli, a tu dzieje się to tak błyskawicznie. -Doktor Gisevius wzruszył potężnymi ramionami. Obity skórą obrotowy fotel zajęczał pod jego stupięć- dziesięciokilogramowym ciężarem. - Wiem, że nie to miałaś nadzieję usłyszeć,
Eriko, ale muszę cię przygotować. Rozumiesz to chyba, moja droga? Czuła zapach jego wody kolońskiej. Zawsze używał tej samej marki, nawet wtedy gdy przychodził do niej w dzieciństwie, kiedy bolało ją gardło albo miała grypę. Dostawała wówczas cukierki zawinięte w kolorowe, szeleszczące papierki. Zawsze po jego wizycie czuła się lepiej. Teraz patrzył na nią z poważnym, ponurym wyrazem twarzy. Głęboko osadzone oczy kryły się pod spuchńiętymi powiekami. Grube palce splótł na dokładnie zapiętej kamizelce. Spojrzała na ojca siedzącego obok niej. Na jego szlachetny profil. Wolf
Koller obrócił głowę, uśmiechnął się lekko, jakby chciał potwierdzić słowa lekarza, wyciągnął rękę, aby uścisnąć jej ramię. Uchyliła się. Utkwiła wzrok w lekarzu. Ojciec przyglądał się jej przez krótką chwilę, na moment na jego twarzy pojawił się wyraz rozczarowania i upokorzenia. Przeciągnął palcami po włosach strzyżonych raz w tygodniu u Antoni. - Fritz, jesteś pewien, że nie ma żadnej nadziei? Mówimy przecież o Lise. Znasz ją ponad dwadzieścia lat... Nie traktuj jej jak królika doświadczalnego. Nie chcę słyszeć, że to pierwszy taki przypadek w historii medycyny... - Wolf Koller nagle z całej siły walnął pięścią w poręcz skórzanego fotela.
Erika odwróciła głowę, nie mogą znieść tego przedstawienia. Gisevius zamrugał oczami, ale powstrzymał się od komentarza. Fotel był bardzo stary, został odziedziczony po słynnym przodku Giseviusa, psychiatrze Waltherze Giseviu- sie, współczesnym Freudowi. Miał kolor wyschniętej krwi. - Obserwujemy z Eriką, jak Lise traci znysły. Nie wyobrażasz sobie, jaki to ma wpływ na Erikę, ale ja widzę to doskonale. Cierpi katusze... Mruknęła coś pod nosem. Gisevius pochylił się do niej. - Co mówiłaś, moja droga? - spytał. - On nic nie widzi - odparła szorstko. - Nie ma pojęcia, co czuję. -
Odwróciła się do ojca. - Nie cierpię, kiedy usiłujesz przekonać wszystkich wokół, że jesteśmy szczęśliwą rodziną. Nie ma sensu udawać przed doktorem Giseviusem. Zna prawdę. Wolf Koller westchnął. Pochylił głowę i skrzyżował przed sobą długie nogi. - Eryko... Czy nie możesz ogłosić zawieszenia broni choćby na ten krótki moment, kiedy mówimy o stanie zdrowia twojej matki? Przecież oboje ją kochamy... - Ty ją kochasz?! Dlaczego nie możesz być ze mną uczciwy chociaż ten jeden, jedyny raz? - Popatrzyła na ojca, przygważdżając go spojrzeniem. - Zapominasz, że widziałam, jak ją traktujesz... Doktor Gisevius też to widział.
Po co więc udawać? Kogo próbujesz przekonać? Samego siebie? Wolf Koller przez chwilę nie odpowiadał, a potem się odezwał: - Wybacz nam, Fritz... Oboje żyjemy w potwornym napięciu. Erika nie panuje nad sobą... - Co za bzdura! - przerwała mu gwałtownie. Wolf Koller ciągnął dalej: - Umysł Lise, jej osobowość, rozpada się na kawałki, Fritz. Poza tym jest taka jak zawsze. Piękna, zdrowa... tylko jej umysł... Raz jeszcze przygładził gęste szpakowate włosy, opadające na szlachetnie rzeźbione czoło. Tak właśnie powinien wyglądać dyrygent Berlińskich Filharmoników. Niestety, miał drewniane ucho. Kształtował niemieckie społeczeństwo, niemieckie państwo. Był przemysłowcem i finansistą. Całe życie
znał Fritza Giseviusa. Ich ojcowie - słynny lekarz, który leczył ludzi z najbliższego kręgu Hitlera, oraz sędzia, wybitny profesor prawa w latach trzydziestych i czterdziestych - zostali przyjaciółmi. Te ich ścisłe związki kontynuowali synowie. Nie mieli przed sobą żadnych tajemnic. Stali się dla siebie najlepszymi powiernikami i doradcami. Zawsze też byli wspólnikami. Poprzednia żona Giseviusa zawołała kiedyś podczas kłótni: "Pójdziecie razem do piekła!" Na co Gisevius odparł spokojnie: "Śpiewając dawne piosenki". - Fritz - ciągnął Koller - nie wiem, czy nasza rodzina się nie rozpadnie. - Rzucił niepewne spojrzenie na córkę. - Nigdy nie czułem się taki bezradny,
zagubiony. Jednego dnia Lise jest taka jak zawsze, a nazajutrz jakby jej w ogóle nie było. Rozpacz mnie ogarnia. Erika bezlitośnie wyszeptała: - Za chwilę się rozpłacze... Gisevius zmarszczył brwi, popatrzył na nich. - Musicie być silni. Nic innego nie można zrobić. Silni w obliczu nieuniknionej straty. Cokolwiek się stanie, życie płynie dalej. Życie musi płynąć dalej... Wytrzymacie to, jeśli pogodzicie się z faktami... Oczywiście będziecie cierpieć z powodu tej ogromnej straty. Gisevius obciął końcówkę wielkiego cygara, zwilżył je w ustach, starannie przyłożył zapałkę i zaciągnął się głęboko. Na ciemnej, wyłożonej drewnem
ścianie naprzeciw biurka otoczonego lśniącymi, starannie odkurzonymi szafa- mi bibliotecznymi, wisiał obraz Przebudzenie Zygfryda. Przebudził się z dłu- giego snu jak Niemcy, prawdziwe Niemcy. Spełniające się przeznaczenie. Chwila nadziei. Właśnie nadzieja łączyła zawsze Giseviusa z Wolfem Kol- lerem. A teraz byli już tak blisko spełnienia. Wypuścił z płuc chmurę błękitnawego dymu. Patrzył, jak zawisa nad ozdobnie rzeźbionym, inkrustowanym biurkiem. Żałował, że nie zna sposobu na poradzenie sobie z córką Kollera. Erika bez przerwy zaprzątała uwagę Wolfa. Gisevius miał nadzieję,
że teraz przestanie wreszcie odrywać go od ich wielkiego zadania. - Posłuchajcie mnie. Mamy do czynienia z procesem chemicznym, który niszczy komórki mózgu Lise. Sekcja to z pewnością wykaże... - Koller rzucił mu gniewne spojrzenie. Wyglądał tak, jakby miał się załamać z rozpaczy. Aktor, który głęboko wszedł w rolę. - Pracujemy z Amerykanami w In- stytucie Salka i na Uniwersytecie Kalifornijskim nad nowym testem, ale jeszcze nie możemy go stosować. Sześć miesięcy, rok, dwa lata... - Czy chcesz mi powiedzieć, że mógłbyś uratować Lise za sześć miesięcy albo za rok? Na miłość boską, Fritz... - Nie o tym mówię. Za sześć miesięcy lub za rok być może będziemy mieli
klucz do choroby, znajdziemy drogę, która zaprowadzi nas do sposobu leczenia, zahamowania postępów... nikt nie wie, jak długo to będzie trwało. - Wydmuchnął dym, widoczny w świetle lampy stojącej na biurku. W całym pokoju unosiła się woń cygar. -Ten nowy test pozwoli na ustalenie obecności substancji PN-2, której poziom u Lise będzie zapewne bardzo niski. Przy chorobie Alzheimera zamiast zdrowego PN-2 pojawia się inny peptyd - beta-amyloid, który nazywamy śmieciami zatykającymi komórki mózgu. Musicie się przygotować na to, że trzeba będzie przenieść ją do domu opieki.
- Nonsens! Dopilnuję, żeby miała odpowiednią opiekę w domu. - Będzie to bardzo nieprzyjemny widok. Kobieta, którą kochaliście, przeobrazi się w całkiem inną istotę, której może nawet zaczniecie nienawi- dzić... Poza tym nie będzie was rozpoznawać. - Wolf Koller machnął niecierpliwie ręką. - Eriko, musisz zacząć przewidywać. Musisz znaleźć sposób, aby sobie z tym poradzić. Byłaś bardzo związana z matką, wiem o tym... Wolf Koller opadł na fotel, zacisnął wargi. - Erika poradzi sobie z tą rodzinną tragedią. Przecież nazywa się Koller. Erika nic nie odpowiedziała. - Czy powiesz Lise o jej stanie? - spytał Gisevius.
- Po co? - zaśmiał się gorzko Koller. - Zaraz o tym zapomni. Czy nie na tym polega choroba Alzheimera? Słyszałem taki dowcip: w Alzheimerze najlepsze jest to, że codziennie poznajesz nowych ludzi. Erika zerwała się na równe nogi i podeszła do okna. Skrzyżowała ramiona na piersi. Wpatrywała się w wielkie betonowe pojemniki na krzewy i drzewa ustawione wokół werandy. - Tak, tak, ale chyba trzeba jej to powiedzieć. Być może są sprawy, które chciałaby załatwić. Wolf, stary przyjacielu, uwierz mi, wszystko rozumiem. To bardzo smutna chwila. Jednak nie ma odwrotu.