uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 855 647
  • Obserwuję812
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 099 225

Thor Heyerdahl - Aku-Aku - tajemnica Wyspy Wielkanocnej

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Thor Heyerdahl - Aku-Aku - tajemnica Wyspy Wielkanocnej.pdf

uzavrano EBooki T Thor Heyerdahl
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 222 stron)

THOR HEYERDAHL AKU-AKU (PRZEŁOŻYŁ JÓZEF GIEBUŁTOWICZ) SCAN-DAL

I. Detektywi wybierają się w podróż na koniec świata Nie posiadałem aku-aku. Nie wiedziałem nawet, co to jest aku-aku, gdybym je więc posiadał, nie potrafiłbym z niego skorzystać. Na Wyspie Wielkanocnej każdy rozsądny człowiek ma swoje aku-aku, toteż i mnie przypadło takie w udziale. Na razie jednak organizowałem wyprawę właśnie na tę wyspę, nie mogłem więc jeszcze mieć aku-aku. Może dlatego tak ciężko i trudno szło z wyjazdem. Powrót do domu okazał się znacznie łatwiejszy. Wyspa Wielkanocna jest najbardziej samotnym miejscem na całym świecie. Najbliższe stałe punkty, na których może spocząć wzrok jej mieszkańców, znajdują się na nieboskłonie w postaci księżyca i planet. Na tę odległą wyspę, zagubioną między słońcem a księżycem, dokonano niegdyś najdziwniejszego w dziejach ludzkości najazdu. Nikt nie wie po co. Działo się to bowiem, jeszcze zanim Kolumb przywiózł białego człowieka na kontynent amerykański i otworzył tym wrota na olbrzymi, nieznany Ocean Spokojny. Podczas gdy nasza rasa jeszcze wierzyła, że świat kończy się na Gibraltarze, inni żeglarze już lepiej znali te sprawy. Jakby wyprzedzając własne czasy, przeorywali nieskończone, falujące obszary morskie przy pustynnych, zachodnich brzegach Ameryki Południowej. Gdzieś daleko napotkali mały, stały punkcik. Najsamotniejszą wysepkę świata. Wylądowali na niej, wyostrzyli kamienne topory i zabrali się do robót, które można by nazwać najosobliwszym przedsięwzięciem inżynierskim zamierzchłych czasów. Przybysze nie budowali zamków i pałaców. Nie budowali również zbiorników wodnych lub przystani. Wykuwali gigantyczne kamienne figury ludzkie o wysokości domu i ciężarze wagonu kolejowego, transportowali je przez góry i doliny i w wielkiej liczbie stawiali na potężnych podmurowaniach wokól całej wyspy. Jak potrafili tego dokonać jeszcze przed erą rozwoju techniki? Nikt nie wie. Lecz potężne figury przetrwały tak wyniosłe, jak je postawiono, przetrwały nawet po upadku ludu, który je stawiał. Lud ten grzebał zmarłych u stóp kolosów, które ci zmarli jeszcze za życia wznosili. Potem żywi budowali groby dla siebie. Aż pewnego dnia ucichły między skalnymi ścianami odgłosy toporów. Praca została przerwana nagle, gdyż narzędzia pozostały na miejscu, przy nie dokończonych jeszcze figurach. Zagadkowi rzeźbiarze zniknęli w mroku zamierzchłej przeszłości. Co zaszło? Cóż mogło się wówczas zdarzyć na Wyspie Wielkanocnej?

Wyspa Wielkanocna należy do Chile. Tylko raz. w roku zjawia się przy niej okręt wojenny z zaopatrzeniem dla mieszkańców, zostawia towary i wraca do Chile, odległego tak jak Kanada od Hiszpanii. Żadnego innego połączenia ze światem zewnętrznym Wyspa Wielkanocna nie posiada. Okręt wojenny nie mógł jednak rozwiązać problemu mojej podróży. Zbadanie Wyspy Wielkanocnej w ciągu tygodnia, podczas postoju okrętu, kwalifikowało się jako daremny trud. Z drugiej zaś strony siedzenie przez okrągły rok na wyspie z grupą nie mających wiele czasu uczonych też nie byłoby takie miłe w wypadku, gdyby się po miesiącu okazało, że nic więcej nie ma do roboty. Nasuwał się pomysł popłynięcia na wyspę na tratwie z drzewa balsa przy wykorzystaniu wiatrów i prądów biegnących od Ameryki Południowej, ale w takim wypadku trudno byłoby wziąć ze sobą archeologów, a bez archeologów badanie Wyspy Wielkanocnej nie miało sensu. Trzeba więc było zdobyć własny statek na użytek wyprawy. Lecz na Wyspie Wielkanocnej nie było ani portu, ani dogodnego miejsca do zarzucenia kotwicy, nie istniały też urządzenia zapewniające dostawę paliwa i wody. Statek musiałby więc być na tyle duży, aby móc zabrać paliwo i wodę na drogę tam i z powrotem, i w dodatku zapas zapewniający możność poruszania się podczas pobytu. To oczywiście sprawiło, że statek od razu rozrósł się do solidnych rozmiarów. A przypuśćmy, że po dwu tygodniach archeolodzy dojdą do wniosku, że nie ma czego szukać. Wówczas żałować przyjdzie czasu straconego na podróź własnym statkiem aż na Wyspę Wielkanocną, choćby nawet można było skorzystać z okazji i popłynąć dalej, do innych nie zbadanych jeszcze wysp na Oceanie Spokojnym. Zresztą również we wschodniej części Polinezji nie brakowało takich pociągających dla badacza wysp. Cały ich szereg znajdował się w tej części Oceanu Spokojnego, gdzie prąd skręca od Wysp Galapagos i Ameryki Południowej. Zawsze radziłem sią Tomasza i Wilhelma, gdy szło o wyprawy na dalekie morza. Pewnego dnia, gdy plany były jeszcze tajemnym marzeniem, siedzieliśmy razem w wygodnym, staroświeckim biurze firmy armatorskiej F. Olsen, położonym przy nabrzeżu portowym w Oslo. Po moim wejściu Tomasz poczuł pismo nosem, wydobył potężny globus i ustawił go tak, iż widziało się prawie tylko niebieską powierzchnię. Wskazałem na Wyspę Wielkanocną. - Tu - powiedziałem. - Ale w jaki sposób? Dwa dni później znów siedzieliśmy wokół

globusa i Wilhelm przedstawił kalkulację. - Najlepszy byłby dla cieble statek z silnikiem Diesla, długości około 150 stóp, rozwijający szybkość 12 mil i zabierający 50 ton wody oraz 130 ton paliwa - oświadczył. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że taki właśnie statek bylby dla mnie najlepszy. Nauczyłem się polegać na kalkulacjach morskich Wilhelma od czasu, gdy pomógł mi obliczyć rejs Kon-Tiki z taką dokładnością, że wszystko zgodziłoby się co do dnia, gdyby się nam udało zarzucić kawał liny na ląd przy mijaniu wyspy Angatau. Kilka dni po tej rozmowie Wilhelm zatelefonował do mnie z wiadomością, że otrzymał ofertę z pewnej fabryki konserw w Stavanger, która posiadała odpowiedni trawler zajęty połowem ryb w okolicy Grenlandii. Jeżeli mi to odpowiada, mogę wynająć trawler na okres roku, począwszy od września. Spojrzałem na kalendarz. Zbliżał się już koniec kwietnia, pozostało więc mniej niż pół roku. Statek oferowano na warunkach „bareboat”, to znaczy bez załogi i wyposażenia. Moje żeglarskie doświadczenie nigdy nie przekroczylo studium tratwy. Reszta moich towarzyszy z wyprawy Kon-Tiki również nie nadawała się na załogę prawdziwego statku, na to trzeba przecież posiadać certyfikaty i inne papiery, nie tak, jak na drewnianej tratwie Inków. - Nasze biuro może ci pomóc we wszystkich sprawach związanych ze statkiem - ofiarował swe usługi Tomasz. Wkrótce siedzieliśmy wokół nakrytego zielonym suknem stołu konferując z inspektorem statków, szefem werbunku, szefem zaprowiantowania, szefem działu ubezpieczeń i z różnymi innymi fachowcami. A więc będę miał prawdziwy statek. Miało jeszcze upłynąć cztery miesiące, ale już teraz niemal słyszalem niecierpliwy ryk syreny kolosa wyczekującego w Stavanger bez jednej iskry w kominie, bez ludzi na mostku, bez jednej nawet skrzyni w obszernych ładowniach, w których nagie żelazne wręgi wyglądają jak żebra wokół pustego brzucha. Gdy się wyjeżdża z rodziną na wieś, człowiek dobrze się nakłopocze różnymi sprawami. A cóż dopiero, gdy jako dodatek do rodziny bierze się ze sobą pięciu archeologów, lekarza, fotografa, piętnastu marynarzy, motorówkę z częściami zapasowymi, ekwipunek i zapasy żywności na cały rok. Wtedy człowiek czuje się jak dyrygent, który chce równocześnie zajadać makaron i poddawać orkiestrze takt Węgierskiej Rapsodii Liszta. Biurko zasypane było papierami, paszportami, licencjami, fotografiami, paczkami i listami - wszystko tworzyło nieopisany chaos. Meble zniknęły pod stosami map morskich i wzorami różnych części wyposażenia. Cały dom ogarnęło szaleństwo. Telefon i dzwonek u drzwi wejściowych dzielnie współzawódniczyły ze sobą, jeżeli zaś ktoś chciał wejść, musiał gramolić się poprzez skrzynie

i tłumoki z ekwipunkiem polowym. Zrezygnowany siedziałem na wieku szafki mieszczącej magnetofon, pożywiałem się kanapką i z trzymanego na kolanach aparatu telefonicznego usiłowalem połączyć się z miastem, Owego dnia wyglądało to beznadziejnie, gdyż właśnie ukazało się ogłoszenie, że poszukuję pierwszego oficera na rejs na południe, i telefon dzwonił bez przerwy. Kapitana już przedtem znalazłem, stanowisko szturmana było dotąd nie obsadzone. Wreszcie udało mi się dodzwonió na miasto i połączyć z pewną hurtownią w Oslo. - Chciałbym zamówić 3 tony gipsu dentystycznego - oświadczyłem. - Kogoś musiały solidnie rozboleć zęby - odrzekł zgryźliwy glos. Zamiejscowy telefon ze Stavanger przerwał jednak tę rozmowę, zanim zdążyłem wyjaśnić, że gips ma służyó do robienia odlewów posągów na Wyspie Wielkanocnej, a nie do przygotowywania sztucznych szczęk. - Halo - rozległ się nowy głos w słuchawce - halo, to jest wiadomość od Olsena, pańskiego mechanika; główna oś jest wytarta, czy mamy ją przetoczyć, czy postarać się o nową? - Oś - powtórzyłem. - Drrrrrrr!! - odezwał się w tym momencie dzwonek w przedpokoju. - Zapytajcie Reffa! - wykrzyknąłem do telefonu. - On się na tym zna! Z hałasem weszła Yvonne, prawie niewidoczna za naręczem pakunków. - Przejrzałam listę zapasów kuchennych - oświadczyła - i zredukowałam o 2 kilo pieprzu i dwa cynamonu, poza tym doktor Semb zawiadomił, że możemy wypożyczyć szpitalik polowy. - Doskonale - ucieszyłem się i w tej chwili przypomniałem sobie jegomościa, który uważał, że potrzebowałem gipsu do prac dentystycznych. - Może tam zadzwonisz - poprosiłem Yvonne i podałem jej słuchawkę w świetnym momencie, gdyż właśnie musiała przyjąć rozmowę z miasta. - Chyba jakaś omyłka! - zawołała do mnie. - Firma Mustad zapytuje, gdzie mają dostarczyć zamówióne 84 kilo haczyków na ryby. A przecież zabieramy ze sobą dwie tony mrożonego mięsa wołowego. - Wcale nie będziemy łowić ryb na te haczyki - wyjaśniłem. - Mają służyć jako wynagrodzenie dla miejscowych robotników, których zatrudnimy przy kopaniu. Chyba nie sądzisz też, że cały kilometr pstrokatego materiału na sukienki zabieramy po to, aby się w to wystroić? Yvonne tak nie sądziła. Mogła natomiast podzielić się ze mną wiadomością, że drugi

mechanik właśnie nadesłał telegraficzną rezygnację, gdyż żona nie zgodziła się na jego rejs na morza południowe. Z szybkością strzały znalazłem się przy kuble ze śmieciami, lecz wróciłem z nosem na kwintę. Kubeł był pusty. - Czego szukałeś - zainteresowała się Yvonne. - Zgłoszeń innych mechaników - wyszeptałem. - Aha - powiedziała Yvonne, w pełni doceniając sytuację. W tej chwili rozległ się dźwięk dzwonka równocześnie w przedpokoju i przy telefonie. Wtoczył się kandydat na płetwonurka naszej wyprawy w towarzystwie dwu innych ludzi z masą gumowych płetw i urządzeń do oddychania pod wodą. Mieli nam zademonstrować różnice między francuskim a amerykańskim wyposażeniem dla płetwonurków. Za nimi stał jakiś niewielki człowieczyna obracając kapelusz w ręku. Miał do zakomunikowania coś ważnego, lecz poufnego. Sprawiał takie dziwne wrażenie, że nie miałem odwagi wpuścić go dalej niż do przedpokoju. - Widział pan figury na Wyspie Wielkanocnej? - szeptem zapytał przybysz rozglądając się podejrzliwie, czy ktoś nie podsłuchuje. - Nie, ale właśnie się tam wybieram, aby je zobaczyć. Człowieczyna wyciągnął ku mnie dlugi i cienki palec wskazujący i oświadczył z chytrym uśmieszkiem: - W tych figurach ktoś siedzi. - W tych figurach? - powtórzyłem, niczego nie pojmując. - Tak - szeptał dalej tajemniczo. - Król. - A jakżeż on się tam dostał? - zapytałem uprzejmie, powoli i delikatnie napierając na przybysza tak, że musiał się cofnąć w kierunku drzwi. - Wsadzili go tam. Jak do piramidy. Niech pan rozłupie jedną figurę, to pan zobaczy - oświadczył z zadowoleniem i uprzejmie uchylał kapelusza jeszcze wtedy, gdy po wyrażeniu wdzięczności zamykałem za nim drzwi. Zaczynałem się już przyzwyczajać do różnych dziwaków, którzy się interesowali Wyspą Wielkanocną. Odkąd gazety przyniosły wiadomość o naszej zamierzonej wyprawie, pocztą napływał nieprzerwany strumień najrozmaitszych propozycji. Niemal co dzień zgłaszali się ludzie z najodleglejszych zakątków świata z informacjami o tym, że Wyspa Wielkanocna jest resztą zatopionego kontynentu, czymś w rodzaju Atlantydy na Oceanie Spokojnym. Przekonywano nas, że klucza tajemnicy powinniśmy poszukiwać na dnie morskim wokół wyspy, a nie na jej lądzie. Znalazła się też propozycja, abym odwołał całą wyprawę. „Podróż na wyspę jest

zupełnie bezcelowa - pisał autor listu. - Może pan siedzieć w swoim gabinecie i rozwiązać ten problem za pomocą wibracji. Proszę mi przesłać fotografię figury z Wyspy Wielkanocnej i fotografię figury z Ameryki Południowej, a ja na podstawie wibracji stwierdzę, czy pochodzą one od tego samego ludu”. Nadawca listu dodawał też, że swego czasu zbudował z tektury duży model piramidy Cheopsa, umieszczając w środku surowe mięso. Po jakimś czasie mięso tak obrzydliwie wibrowało, iż musiał umieścić całą rodzinę w szpitalu. Mnie samemu groziło wibrowanie, jeżeli się nie skończy panujący wokół bałagan. Usiłowałem dogonić płetwonurków, którzy zniknęli na schodach prowadzących na piętro, lecz Yvonne zatrzymała mnie rozpaczliwym gestem, podając mi słuchawkę. Gdy rozmawiałem, powoli pchała w moim kierunku chwiejną wieżę składającą się z nie otwartych jeszcze listów. Poczta poranna. Zwlekałem z odłożeniem słuchawki w obawie, że telefon znów się odezwie. - Dzwoniono z Ministerstwa Spraw Zagranicznych - powiedziałem. - Poproś tamtych, żeby zaczekali na górze, ja muszę zaraz jechać, bo angielskie Ministerstwo Kolonii żąda odpowiedzi na kilka pytań związanych z Pitcairn, a Costa Rica udzieli zezwolenia na prace wykopaliskowe na Wyspach Kokosowych, jeżeli podpiszę oświadczenie, że nie będę szukał ukrytego skarbu, który ich zdaniem tam się znajduje. - Weź do taksówki pocztę! - wołała za mną Yvonne. - Może znajdziesz w niej jakieś spóźnione zgłoszenie kandydata na drugiego mechanika. Wątpiłem w to ostatnie, lecz w biegu porwałem ze sobą stertę listów. Zwykłe listy pochodziły od malarzy, pisarzy i „majstrów od wszystkiego”, którzy prosili o zabranie ich na wyprawę. Dostalem nawet list od jakiegoś Niemca, który pisał, że wprawdzie z zawodu jest piekarzem, ale w ostatnich latach pracował na cmentarzu i bardzo by się przydał przy pracach wykopaliskowych. - Nie zapomnij, że masz obejrzeć namioty! - wołała za mną Yvonne już ze schodów. - Rozstawiono je specjalnie w tym celu. W drzwiach omal nie przewróciłem listonosza z południową pocztą. Zamiast odebrać ją od niego, usiłowałem wpakować mu tę, którą trzymałem w ręku, ale ostatecznie znalazłem się w taksówce z obydwoma plikami. - Majorstuveien - rzuciłem szoferowi nazwę ulicy. - Właśnie na niej jesteśmy - odpowiedział łagodnie. - Wobec tego do MSZ - poprawiłem się i zabrałem do otwierania poczty. Niestety nie było jednak zgłoszenia od żadnego mechanika. Najbliższy po fachu okazał się zegarmistrz, który chciał pojechać jako kucharz. Ale kucharza już miałem. List z Instytutu Archeologii przy uniwersyteeie w Oslo pochodził od jednego z dwu archeologów, którzy mieli

uczestniczyć w wyprawie. Kandydat zawiadamiał, że zachorował na wrzód żołądka i lekarz zabronił mu podróży. Równało się to zawaleniu jednej z głównych podpór naszej wyprawy. Ruszenie w drogę bez dostatecznej ilości archeologów oznaczało mizerne wykorzystanie zdolności operacyjnej naszej ekspedycji. Znalezienie zaś w krótkim czasie nowego kandydata, który móglby się związać na cały rok, nie należalo do rzeczy łatwych. Ale nic innego nie pozostało, jak zaczynać od początku i pisać do archeologów w kraju i za granicą. Nadszedł wrzesień. Przy przystani C naprzeciw ratusza pojawił się nagle opływowy kształt grenlandzkiego trawlera, który bielą przypominał jacht, na kominie zaś ceglastą farbą miał namalowaną brodatą głowę boga-słońca Kon-Tiki. Tylko wtajemniczeni rozumieli jednak znaczenie dziwnego niebieskiego emblematu, umieszczonego na wysokim dziobie statku, umocnionym w celu stawiania czoła lodom. Emblemat przedstawiał świętośc Wyspy Wielkanocnej, dwie postacie półludzi-półptaków, skopiowane z tablicy nie rozwiązanych hieroglifów, cennego znaleziska na wyspie, Z komina leciały teraz iskry i dobrze załadowany statek pewnie zanurzał się we fiordzie aż po niebieską linię wodną. Na pokładzie panował gorączkowy ruch, tłum zaś ludzi na lądzie prawie uniemożliwiał dojazd samochodów ciężarowych, dostarczającyeh ostatnie toboły i pakunki. Po raz ostatni rozległ się dźwięk dzwonu okrętowego. Zawtórowało mu echo rozkazów przekazywanych przez kapitana szturmanowi i z komina, spoza błyszczącej głowy boga-slońca, buchnęły kłęby dymu. Nad zebranym na przystani tłumem rozległ się donośny szum, wymachujące ręce przypominały falowanie lasu w czas burzy, a za sprawą kapitana powietrze przeszył rozdzierający głos syreny. Takim to chaosem zakończył się większy jeszcze chaos, kropka została postawiona po pierwszym rozdziale. Stałem w tłumie na przystani dając pożegnalne znaki. Nie dlatego, abym zapomniał wejść na pokład statku, lecz dlatego, że musiałem polecieć najpierw do Stanów Zjednoczonych, gdzie trzech archeologów zgodziło sie uczestniczyć w wyprawie, potem miałem złożyć kurtuazyjną wizytę w Chile, na statek zaś miałem wsiąść dopiero wtedy, gdy będzie przepływał przez Kanał Panamski. Następca tronu, książę Olav, zechciał objąć patronat nad wyprawą, norweskie zaś Ministerstwo Spraw Zagranicznych uzyskało zgodę rządu chilijskiego na to, aby ekspedycja rozpoczęła prace wykopaliskowe na Wyspie Wielkanocnej, pod warunkiem nieuszkodzenia figur. Anglia i Francja również zgodziły się na poszukiwania

na swych wyspach, mieliśmy więc otwarty dostęp do wszystkiego, co potrafimy wydobyc na światło dzienne we wschodniej części Oceanu Spokojnego. Gdy statek odwrócił się i powoli oddalał od nabrzeża, widać było na rufie samotną postać chłopca okrętowego. Tak promieniował radością, że mógł współzawodniczyć z zachodzącym slońcem. Dumnie trzymał w ręku koniec brudnej cumy, podczas gdy na lądzie koledzy klasowi wykrzykiwali „hura” na cześć Thora juniora, który na cały rok pożegnał się ze szkolną ławą. Stateczek skręcił za jakiegoś kolosa oceanicznego i znikł z oczu. Nie było czasu do stracenia, bo przecież musiał objechać pół kuli ziemskiej mając na pokładzie detektywów polujących na nieznanych żeglarzy, którzy ich wyprzedzili o wiele, wiele stuleci.

II. Co nas oczekiwało na pępku świata Tak cicho. Co za niezwykły spokój. Maszyny stoją bez ruchu. Zgaszono światła. W jednej chwili niebo zrzuciło przyćmiewającą zasłonę i cudownie błyszczące waha się tam i z powrotem, zataczając powoli koła nad szczytem masztu. Rozparty wygodnie na niskim fotelu wchłaniałem widok tej harmonii. Gdzieś daleko w ciemnościach rozlegał się od czasu do czasu słaby świst; to albo wiatr, albo fala uderzała o jakąś skałę. Na pokładzie panowała przedziwna cisza, nadając wszystkiemu jakby piętno uduchowienia. Tylko z luku prowadzącego do kambuza dolatywały czasem krótkie i przytłumione słowa; towarzyszyło im chlupanie fal o burty statku i rytmiczne skrzypienie, jakby pełne zadowolenia mruczenie stateczku, który spokojnie i łagodnie kołysał się w ciszy nocnej. Znajdowaliśmy się pod osłoną lądu. Skończyły się zapierające dech monotonne uderzenia fal, które przez tak wiele dni i nocy bębniły o kadłub i zanim przewaliły się dalej, wprawiały statek w ustawiczny taniec, w dół i w górę, w tę stronę i w tamtą. Nim jeszcze noc zdążyła nas złapać na morzu, skryliśmy się pod osłonę pustynnego wybrzeża. W mroku przed nami leżała Wyspa Wielkanocna. Podeszliśmy pod ląd na tyle wcześnie, aby dojrzeć sfałdowane, szarozielone grzbiety gór, strome skały przy brzegu i daleko w głębi wyspy majaczące figury, które rozrzucone na zboczu wygasłego wulkanu odcinały się od czerwonego tła zachodniego nieba jak czarne ziarenka kminku. Posługując się równocześnie echosondą i zwykłą sondą przysunęliśmy się jak najbliżej brzegu i wtedy kapitan kazał zarzucić kotwicę. Na lądzie nie było widać żywej duszy, tylko opuszczony skamieniały krajobraz z nieruchomymi kamiennymi glowami. Niektóre patrzyły na nas z oddali, inne leżały płasko u stóp długiego kamiennego tarasu na blokach lawy, tuż przy brzegu. Mogło się wydawać, że na jakimś statku do podróży po kosmosie zawiśliśmy nad martwym światem, na którym niegdyś żyły istoty różne od mieszkańców naszego globu. Wokół kładły się długie cienie, lecz wszystko pozostawało nieruchome. Wszystko, z wyjątkiem ognistoczerwonego słońca, które powoli zapadało w morze i zaciągało nad nami czarną opończę nocy. Ściśle biorąc, nie mieliśmy prawa zarzucać tu kotwicy. Powinniśmy byli popłynąó dokoła wyspy i zgłosić swe przybycie gubernatorowi, który wraz z garstką ludności mieszkał w małej wiosce po drugiej stronie. Lecz ani gubernatorowi, ani nam samym, ani wreszcie mieszkańcom wyspy nie sprawiłoby żadnej przyjemności nasze przybycie przy zapadającym

zmroku do miejsca, gdzie każde pojawienie się statku uważano za uroczyste święto. Lepiej spędzić noc pod osłoną ściany skalnej, mimo że dno morskie w tym miejscu było jak najgorsze do zakotwiczenia. Za to mogliśmy zjawić się w wiosce Hangaroa nazajutrz rano w pełnej gali flagowej. Drzwi naszej kajuty uchyliły się nieco, przepuszczając snop światła na pokład; cichutko wysunęła się z nich Yvonne. W kajucie została Anetka, która spała spokojnie, trzymając pod jednym ramionkiem czarną laleczkę, a pod drugim pluszowego misia. - Powinniśmy dziś urządzić małe przyjęcie - szepnęła Yvonne, radośnie spoglądając w stronę lądu - chociaż oficjalnie nie dotarliśmy jeszcze do celu podróży. Pierwszy raz od czternastu dni coś takiego przyszło jej na myśl, nie mówiąc już o tym, że pierwszy raz mogła przybrać stojącą postawę. Zrobiłem jej więc niespodziankę wiadomością, że kucharz otrzymał już odpowiednie polecenia i za kilka minut kapitan miał zebrać całą załogę na tylnym pokładzie. Yvonne stanęła przy relingu i uporczywie patrzyła w kierunku lądu. Czuliśmy niemal oddech matki ziemi, przedziwnie miły zapach siana lub łąki, który chwilami dawał sią odróżnić od słonawej bryzy. Chłopcy zaczęli się schodzić, świeżo ogoleni i wystrojeni, prawie nie do poznania, rozsiadali się na krzesłach i ławkach ustawionych pierścieniem między łodziami ratunkowymi na najwyższym pokładzie. A więc zjawił się doktor William Mulloy, alias Bill. Szeroki i silnie zbudowany, nadszedł kołyszącym krokiem, rzucił do morza niedopałek papierosa i usiadł, w zadumie obserwując deski pokładu. Tuż za nim podążał doktor Carlyle Smith, alias Carl, wysoki i chudy; zapalił papierosa i zapatrzył się w gwiazdy. Obydwaj byli profesorami archeologii na uniwersytetach, pierwszy w stanie Wyoming, drugi w Kansas. Potem przyłączył się mój stary przyjaciel Ed, czyli Edvin Ferdon z muzeum w stanie Nowy Meksyk, jedyny z trzeeh amerykańskich archeologów naszej wyprawy, którego znałem poprzednio. Okrągły i zadowolony z siebie stanął obok Yvonne i z zachwytem wyciągał nos w stronę lądu. Niedługo czekaliśmy na różową buzię dowódcy statku, który stoczyl się z mostku jak kula. Kapitan Arne Hartmark już od dwudziestu ląt żeglował po wszystkich morzach świata, ale nigdy jeszcze nie oglądał przez lornetę czegoś podobnego do tej wyspy. Za nim sunął pierwszy oficer Sanne, jowialny olbrzym, który swymi zwisającymi łapami przypominał oswojonego i bardzo miłego goryla. Dalej błyszczały zęby drugiego oficera Larsena, człowieka o tak pogodnym usposobieniu, że na pewno nawet na krześle elektrycznym potrafiłby sobie wymyślić jakiś powód do zadowolenia; teraz usiadl między dwoma niezmordowanymi wesołkami, pierwszym mechanikiem - okrągłym Olsenem i jego uśmieehniętym, kościstym pomocnikiem, który dzięki świeżo zapuszczonej brodzie wyglądał na coś pośredniego między kaznodzieją a

żonglerem. Lekarz, doktor Gjessing, przyszedł, ukłonił się i usiadł, tuż zaś za nim błyszczały okulary fotografa, Erlinga Schjervera, który przy takich uroczystych okazjach lubił zapalać cygarko. Thor junior umieścił swą chłopięco wyrośniętą powłokę między dwoma marynarzami w jednej z łodzi ratunkowych, tamże w idealnej harmonii usadowili się kucharz ze stewardem po zastawieniu naszego stołu wyszukanymi potrawami, Fala nie przeszkadzała już teraz stewardowi Gronmyrowi I kucharzowi Hankenowi w demonstrowaniu ich czarodziejskiej sztuki. Zjawili się też inni, włączając chlopca z mesy, korowód zaś zakończyii Arne Skjolsvold i Gonzalo. Arne, archeolog i dyrektor muzeum etnografieznego w Elverum, był uczestnikiem wyprawy na Wyspy Galapagos. Gonzalo Figueroa studiował archeologię na uniwersytecie w Santiago, przy naszej wyprawie zaś pełnił funkcję oficjalnego przedstawiciela Republiki Chile. Ponieważ zaprosiłem go na ślepo, oczekiwaliśmy dosyć niepewnie na jego zjawienie się, lecz gdy w Panamie Gonzalo stawił się na pokładzie, od pierwszej chwili dał się poznać jako atletyczny arystokrata, posiadający godną kameleona zdolność przystosowania się do wszystkich warunków, w jakich przychodziło żyć. Razem było nas dwudziestu trzech, i ta niezwykle zróżnicowana grupa, obejmująca fachowców wszelkich specjalności, potrafiła w ciągu spędzonych na pokładzie tygodni zlać się w gromadę przyjaciół ogarniętych wspólnym oczekiwaniem na postawienie stóp na tej właśnie wyspie, która leżała obok nas, ukryta w ciemnościach. Teraz zaś, gdy wszyscy zgromadzili się na pokładzie i maszyny statku zamarły w bezruchu, warto było i opowiedzieć nieco o tym, co inni ludzie, i to dawno przed nami, przeżyli na Wyspie Wielkanocnej, aby członkowie wyprawy mogli się zapoznać z tłem przygód, które nas oczekiwały. - Nikt nie zna prawdziwej nazwy tej wyspy - zacząłem opowiadanie. - Miejscowi ludzie nazywają ją Rapanui, lecz badacze nie uważają tego miana za oryginalne. W najstarszych podaniach powtarza się nazwa Te Pito o te Nenua, co oznacza Pępek Świata, lecz i to jest prawdopodobnie raczej poetyckim określeniem niż prawdziwą nazwą wyspy, gdyż później mieszkańcy używali także innych imion, jak Wyspa Patrząca w Niebo lub Granica Nieba. My, mieszkańcy krajów odległych o tysiące mil morskich, przyjęliśmy nazwę Wyspa Wielkanocna dlatego, że przypadkowo po południu w dzień Wielkanocy 1722 roku Holender Roggeveen z towarzyszami podróży jako pierwszy europejczyk podpłynął pod tę wyspę i zauważył na lądzie ludzi, którzy palili ogniska w celu zwrócenia na siebie uwagi. Gdy Holendrzy zbliżyli się i o zachodzie słońca zarzucili kotwicę swych dwu statków żaglowych, jeszcze przed zapadnięciem ciemności zetknęli się z dziwnym skupiskiem ludzkim. Najpierw zjawili się na pokładzie ludzie wysocy i dobrze zbudowani, których należało uważać za jasnoskórych Polinezyjczyków, takich samych, jakich znamy z Tahiti, Wysp Hawajskich i z innych wysp

wschodniej części mórz południowych. Ludność nie okazała się jednak czysta rasowo, ponieważ część odznaczała się ciemniejszą barwą skóry, a jeszcze inna część była tak biała, jak Europejczycy. Zdarzali się również mieszkańcy „o czerwonawej skórze, jakby niebezpiecznie porażeni słońcem”. Wielu miało brody. Na lądzie Holendrzy zauważyli olbrzymie, dziesięciometrowej wysokości figury, które miały na głowach jakby korony o cylindrycznym kształcie. Roggeveen opowiada, że mieszkańcy wyspy zapalili ogniska przed tymi bożkami-kolosami, następnie usiedli w przykucniętej postawie, ustawiwszy stopy płasko na ziemi, i z czcią pochylili głowy. Trzymając dłonie złożone razem, poczęli poruszać ramionami w dół i w górę. Behrens, który znajdował się na pokładzie drugiego statku, opowiada, że nazajutrz rankiem widział wyspiarzy leżących plackiem na ziemi i oddających cześć wschodzącemu słońcu. Paliło się setki ognisk, zdaniem Holendrów na cześć boga. Jest to jedyny istniejący opis obrzędu oddawania czci słońcu na Wyspie Wielkanocnej. Jeden z pierwszych zjawił się na statku holenderskim „zupełnie biały człowiek”, zachowujący się uroczyściej niż pozostali. Na ogolonej głowie miał koronę z piór, w uszach zaś okrągłe białe kołki wielkości dwu splecionych dłoni. Swym zachowaniem ów biały człowiek zdradzał, że jest jakąś znaczną osobą, a Holendrzy wzięli go za kapłana miejscowych bogów. Przekłute i sztucznie rozciągnięte uszy zwisały mu aż do barków, podobne zauważyli też Holendrzy u wielu innych wyspiarzy. Gdy w czasie pracy długie uszy im przeszkadzały, wyjmowali kołki i zaczepiali zwisającą część ucha o jego górną krawędź. Wielu wyspiarzy było zupełnie nagich, lecz ciała mieli wymyślnie tatuowane w łączące się wzory z ptaków i dziwnych figur. Inni przystrojeni byli w kapy z łyka farbowane na czerwono i żółto. Niektórym na głowach powiewały korony z piór, część chodziła w dziwnych kapeluszach z sitowia. Wszyscy byli przyjaźnie usposobieni i Holendrzy nie zauważyli żadnej broni. Rzucał się w oczy prawie zupełny brak kobiet wśród mnóstwa kręcących się mężczyzn. Te natomiast kobiety, które się pokazały, bardzo spoufalały się z nieznanymi gośćmi, co jednak nie wywoływało nawet śladu zazdrości ze strony mężczyzn. Wyspiarze mieszkali w długich, niskich chatach z sitowia, przypominających odwrócone do góry dnem łodzie, bez okien i z tak niskimi wejściami, że ledwo się można było wcisnąć do wnętrza. Chaty były niesłychanie przepełnione, na jedyne zaś umeblowanie składały się maty na podłodze i kamienie slużące jako zagłówki. Kury stanowiły jedyny przedmiot hodowli, poza tym uprawiano banany, trzcinę cukrową i przede wszystkim słodkie ziemniaki, nazwane przez Holendrów „chlebem powszednim” mieszkańców wyspy. Wyspiarze nie dali się poznać jako zbyt przedsiębiorczy żeglarze, gdyż największe

łodzie, jakie widzieli Holendrzy, miały lylko 2,5 metra długości. Do każdej mógł się z ledwością wcisnąć tylko jeden człowiek, przeciekały zaś tak bardzo, że na wyczerpywaniu wody poświęcano tyle samo czasu, co na wiosłowanie. Mieszkańcy wyspy żyli ciągle jeszcze na poziomie epoki kamiennej, obywali się bez metali, a pożywienie piekli między rozżarzonymi kamieniami. Holendrom musiało się wydawać, że nigdzie indziej na świecie w ich czasach nie można się było spotkać z bardziej zacofaną i prymitywną techniką. Tym bardziej więc bezgranicznym zdumieniem napawał ich fakt, że wsród tych biednych ludzi wznosiły się gigantyczne figury, wynioślejsze od czegokolwiek, co można było zobaczyć w Europie. Z początku Holendrzy zachodzili w głowę, jak rozwiązano problem postawienia tak potężnych figur, skoro u wyspiarzy nie zauważyli ani drewnianych belek, ani grubych lin. Zbadali jednak naruszoną zębem czasu powierzchnię jednego z kolosów i ku swemu wielkiemu zadowoleniu rozwiązali zagadkę stwierdzeniem, że figury nie były wykute z kamienia, lecz ulepione z jakiejś gliny i następnie obsypane miałkim tłuczniem. Po tym odkryciu Holendrzy wrócili na swe okręty i odpłynęli z niezwykłej wyspy po jednodniowej zaledwie wizycie. Zdążyli jednak zanotować w książce okrętowej, że ludność wyspy odznaczała się wesołym usposobieniem i miłym sposobem bycia, a równoczesnie umiała po mistrzowsku kraść. W wyniku jakiegoś nieporozumienia jeden z wyspiarzy został zastrzelony na pokładzie, dwunastu zaś innych dosięgły kule na lądzie, podczas gdy straty Europejczyków wynosiły tylko jeden obrus i kilka kapeluszy skradzionych z głów. Na lądzie zostali mieszkańcy wyspy ze swymi zabitymi i rannymi. Patrzyli się za oddalającymi się żaglami. Pięćdziesiąt lat miało upłynąć do następnej wizyty. Zlozyli ją Hiszpanie, którzy w roku 1770 pod dowództwem Don Filipe Gonzalesa zjawili się na dwu statkach i również spostrzegli zapraszające sygnały dymne wyspiarzy. Wysadzili na ląd dwu księży i silny oddział żołnierzy i uroczyście pomaszerowali aż do wzgórza z trzema wierzchołkami, znajdującego się na wschodnim brzegu wyspy. Za wojskiem ciekawie podążał tlum rozradowanych i tańczących wyspiarzy. Na każdym z trzech wierzchołków Hiszpanie umieścili krzyż i wśród pieśni i salutów armatnich ogłosili, że wyspa stanowi terytorium hiszpańskie. Na dowód ważności i prawomocności tego aktu spisano adres do króla Carlosa, najpoważniejsi zaś ze stojących dokoła wyspiarzy, którzy „zdradzali wielką radość”, dostąpili tego zaszczytu, że mogli na dokumencie umieścić postacie ptaków i przedziwne figury, co Hiszpanie uznali za równoznaczne z podpisami, W ten sposób wyspa za jednym zamachem otrzymala właściciela, króla hiszpańskiego, oraz nową nazwę: Wyspa San Carlosa. Hiszpanie nie dali się zwieść pozorom, że figury ulepione byly z gliny; uderzyli w jeden

posąg kilofem z taką siłą, aż iskry się posypały, co stanowiło dowód, że posąg był z kamienia. Cudem wydawało się natomiast Hiszpanom, że potrafiono ustawić tak olbrzymie figury; ogarniały ich też wątpliwości, czy figury te wykonano na tej wyspie. Szybkość, z jaką podarunki i kradzione rzeczy znikały bez śladu wśród wyspiarzy, nasuwała Hiszpanom podejrzenie, że mieszkańcy wyspy mają jakieś tajemnicze podziemne kryjówki, gdyż powierzchnia wyspy była bezleśna i całkowicie naga. Nie widziało się też nigdzie dzieci, co sprawiało wrażenie, jakby ludność składała się wyłącznie z tlumów dorosłych mężczyzn i tylko kilku, dosłownie kilku bardzo frywolnych kobiet. Ludzie, z którymi Hiszpanie zetknęli się na wyspie, mieli jasną cerę i byli wysokiego wzrostu. Dwu najroślejszych zmierzono - jeden liczył 1,99, drugi 1,95 metra. Wielu mieszkańców miało brody i ci w oczach Hiszpanów wyglądali bardziej na Europejczyków niż na wyspiarzy. Goście zapisali też w swych kronikach, że u niektórych w ogóle nie znaleziono śladów czarnego uwłosienia, część miała włosy koloru kasztanowego, a spotykało się także rudawe i z odcieniem cynamonowym, Gdy Hiszpanom udało się nauczyć wyspiarzy powtarzania słów: „Ave Maria, niech żyje Carlos Trzeci, król Hiszpanii”, doszli do zgodnego przekonania, że mają do czynienia z chętnym do nauki i inteligentnym ludem, który łatwo da się oswoić. Zadowoleni opuścili swych nowych poddanych, aby już nigdy do nich nie wrócić. Następnymi gośćmi na wyspie byli Anglicy pod wodzą kapitana Cooka we własnej osobie, potem zjawił się Francuz La Perouse. Mieszkańcom Wyspy Wielkanocnej sprzykrzyły się jednak te wizyty. Lądowaniu Cooka asystowało bardzo niewielu wyspiarzy, najwyżej kilkuset, nadto pokazali się tylko ludzie mali i mizernie wyglądający. Nie okazywali humoru i zainteresowania gośćmi. Towarzysze Cooka sądzili, że od czasu ostatniej wizyty Hiszpanów musiało się wydarzyć jakieś nieszczęście, z powodu którego wyspiarze wymierali. Natomiast sam Cook nabrał podejrzenia, że ludność skryła się pod ziemią. Szczególnie bowiem zagadkowa wydawała się nieobecność kobiet, których nie spotkały również liczne patrole wysłane wokół wyspy. Anglicy trafiali w wielu miejscach na kamienne kopce z wąskimi otworami wejściowymi do czegoś, co mogło stanowić podziemne pieczary. Gdy jednak usiłowali zbadać tajemnicę, miejscowi przewodnicy przeszkadzali im. Cierpiący na szkorbut żeglarze zrezygnowali więc z poszukiwań i opuścili Wyspę Wiełkanocną, zabierając ze sobą tylko słodkie ziemniaki, jedyny zauważony produkt. Nawet w tym zostali jednak oszukani, gdyż chytrzy wyspiarze wypełnili kosze kamieniami, układając ziemniaki cienką warstwą na wierzchu. Nie upłynęło więcej niż dwanaście lat od wizyty Cooka, gdy w równie krótkie odwiedziny przybył w roku 1786 Francuz La Perouse. Tym razem znów ukazało się mnóstwo

wyspiarzy, znów niektórzy z nich byli jasnowłosi, a nadto niemal połowę stanowiły kobiety. Roiło się też od dzieci różnego wieku jak w każdym normalnym skupisku ludzkim. Odnosiło się wrażenie, jakby wszyscy ci ludzie wydostawali się gdzieś z glębi ziemi na bezdrzewną powierzchnię tajemniczej wysepki, przypominającą księżycowy krajobraz. Nie tylko tak wyglądało, ale było to faktem, że ludzie wypełzali z głębi ziemi; Francuzów dopuszczono do ciasnych przejść, do których odmówiono niegdyś wstępu Anglikom. Podejrzenia Cooka, że ludność przygotowała sobie tajemnicze kryjówki w mrocznych podziemnych pieczarach, znalazły potwierdzenie. W tych pieczarach skryła się przed kapitanem Cookiem arystokracja, tam również ukryto kobiety i dzieci już w czasie wizyty Holendrów. La Perouse domyślił się, że ludność zdobyła się na odwagę i w ilości kilku tysięcy wyległa na powierzchnię dlatego, że Cook i jego towarzysze zachowywali się bardzo przyjaźnie. Chociaż jednak w czasie wizyty Cooka większa częśc ludności ukrywała się i chociaż zabrano ze sobą do podziemnej kryjówki najważniejszy dobytek, potężne figury kamienne nie dały się ruszyć i musiały pozostać na swych miejscach. Tak Cook, jak i La Perouse sądzili, że są to zabytki przeszłości, już więc w ich oczach figury wyglądały na bardzo antyczne pomniki. Cookowi niezwykle zaimponowało mistrzostwo techniczne, dzięki któremu nieznani konstruktorzy potrafili bez pomocy środków mechanicznych ustawić gigantyczne figury na okrągłych podmurowaniach. Cook uznał to za dowód inteligencji i energii ludzi, którzy niegdyś mieszkali na tej wyspie. Nie ulegało również wątpliwości, że obecni mieszkańcy wyspy nie mogli przykładać do tego rąk, gdyż nawet nie próbowali naprawiać podmurowań, które zaczynały się rozpadać. Cook stwierdzil, że wiele wywróconych figur leżało płasko u stóp podstaw, wykazując ślady postępującego zniszczenia. Anglik zbadał kilka cokołów, na których stały figury. Wielkie wrażenie zrobiło na nim odkrycie, że składały się one z potężnych bloków kamiennych, tak dokładnie wykutych i obrobionych, iż bez spoiwa lub zaprawy ciasno przylegały do siebie. Nawet na najsławniejszych budowlach w Anglii Cook nie widział tak doskonałej obróbki kamieniarskiej. Zaobserwował jednak, że doskonałość wykonania nie potrafiła uchronić cokołów od śladów, które pozostawiał ząb czasu. Na statku Cooka znajdował się pewien Polinezyjczyk z Tahiti, który rozumiał coś niecoś w języku ówczesnych mieszkańców Wyspy Wielkanocnej. Z uzyskanych za jego pośrednictwem informacji Anglicy odnieśli wrażenie, że figury nie wyobrażały postaci bogów, lecz były pomnikami nagrobkowymi dla arikis, to znaczy osobistości ze świętego, królewskiego rodu. Części szkieletów i kości zdradzały, że podmurowania figur skwapliwie wykorzystywano na groby dla obecnych mieszkańców wyspy. Ci zaś wierzyli w życie

pozagrobowe i przy różnych okazjach starali się gestami wyjaśnić, że chociaż szkielety leżały na ziemi, to dane osoby zniknęły gdzieś w górze, w niebie. Pierwszy wypadek wpływu naszego świata na kulturę Wyspy Wielkanocnej zaszedł wówczas, gdy w czasie swego zaledwie i kilkugodzinnego pobytu La Perouse wypuścił na ląd świnie, kozy i owce oraz zasadził wiele nasion. Lecz głodni wyspiarze zjedli wszystko, zanim zdołało się przyjąć, i wyspa utrzymała swój niezmieniony wygląd. Do końca XVIII wieku nikt już więcej nie odwiedzał Wyspy Wielkanocnej. Potem znów zjawili się przedstawiciele naszej rasy, a wyspiarze licznie wylegli na brzeg nie próbując więcej szukać schronienia w kryjówkach. Teraz jednak odwiedzającym okazał się kapitan amerykańskiego szkunera, polujący na ludzi do zasiedlenia planowanej stacji połowu fok na Juan Fernandez, wyspie Robinsona Cruzoe na zachód od Chile. Po zaciekłej walce udało mu się uprowadzić dwunastu mężczyzn i dziesięć kobiet, z którymi odpłynął. Gdy po trzech dniach podróży wypuszczono jeńców na pokład, mężczyźni natychmiast skoczyli za burtę i zaczęli płynąć w kierunku swej wyspy. Nie troszcząc się o ich los kapitan zawrócił i dokonał ponownego napadu. Następne statki, które przepływały obok wyspy, nie mogły wysadzić ludzi na stromy brzeg, gdyż dostępu bronił mur rzucających kamieniami wyspiarzy. Jakaś rosyjska wyprawa zdołała się za pomocą prochu i kul przedostać na ląd, lecz po kilku godzinach musiała dać za wygraną i odpłynąć. Lata biegły. Czasami udawało się pozyskać zaufanie wyspiarzy i któryś z przepływających statków składał krótką wizytę. Ilość rzucanych kamieni zmniejszyła się, rosła natomiast liczba kobiet, które się pokazywały i oczarowywały gości. Potem zdarzyło się najgorsze. Pewnego dnia przy brzegach wyspy zakotwiczyła flotylla złożona z siedmiu statków peruwiańskich. Wyspiarze tłumnie zjawili się na pokładzie i tam ku ich uciesze i radości pozwolono im rysować coś ołówkami na kawałkach papieru. Okazało się, że w ten sposób podpisywali kontrakty, mocą których zaciągali się w charakterze robotników przy zbiorze guano na wyspach u brzegów Peru. Gdy zaś zadowoleni i niczego nie podejrzewający chcieli wrócić na ląd, zostali związani i umieszczeni pod pokładami. Osiemdziesięciu łowców niewolników udało się następnie na brzeg, rozkładając tam odzież i inne kolorowe podarki. Tłum ciekawych wyspiarzy, zgromadzonych na skałach wokół zatoki, zaczął powoli ulegać pokusie i podchodzić bliżej. Gdy już kilkuset stanęło w ciasnym kole, łowcy przystąpili do ataku. Chwytali i wiązali ludzi, którzy klęcząc podzlwiali podarki, strzelali zaś do tych, którzy usiłowali uciec na skały lub skakali do wody. Już ostatnie łodzie ze schwytanymi miały

odpłynąć, gdy jeden z kapitanów zauważył dwu wyspiarzy ukrytych w jakimś zagłębieniu. Po nieudałych próbach skłonienia ich do wyjścia załatwił sprawę dwoma strzałami. I tak w dzień Wigilii Bożego Narodzenia roku 1862 Wyspa Wieikanocna nabrała wyglądu pustyni i bezludzia. Kto nie leżał martwy na brzegu lub nie znajdował się związany pod pokładem statku, ten schronił się do podziemnych pieczar, których wejścia przywalono kamieniami. Przygnębiająca cisza panowała nad wyspą, tylko fale groźnie szumiały u brzegów. Oblicza potężnych posągów ani nie drgnęly. A ze statków rozbrzmiewała wrzawa i przybysze podnieśli kotwice dopiero wtedy, gdy skończył się obchód wieczoru wigilijnego. Skoro mieszkańcom Pępka Świata było już dane poczuć na własnej skórze i Wielkanoc, i Boże Narodzenie, wypadało im zetknąć się bliżej z zewnętrznym światem. Statki uprowadziły tysiąc niewolników, których zapędzono do zbierania guano na wyspach niedaleko Peru. Biskup z Tahiti złożył protest i władze poleciły natychmiast odesłać niewolników na ich wyspę. Lecz zanim przybył statek, aby ich zabrać, już dziewięciuset umarło na różne choroby lub z powodu nieprzyzwyczajenia do warunków życia na miejscu pracy, z tej setki zaś, która odpłynęła z powrotem, po drodze umarło osiemdziesięciu pięciu. Tylko piętnastu żywych wróciło na Wyspę Wielkanocną. Ci zaś przynieśli ze sobą ospę, która przerodziła się szybko w epidemię i wykończyła niemal całą ludność, nawet tych, którzy skryli się do najglębszych jaskiń. Zapanowała wielka nędza, liczba mieszkańców spadła do stu jedenastu, licząc razem dorosłych i dzieci. Tymczasem na wyspie osiedlił się pierwszy obcy człowiek pełen najlepszych zamiarów. Był to samotny misjonarz, który z największym poświęceniem starał się naprawiać zło, lecz wyspiarze po trochu okradli go ze wszystkiego, nawet z odzieży. Musiał odpłynąć pierwszym statkiem, lecz powrócił w towarzystwie pomocników i założył małą stację misyjną. Kilka lat po tym, jak wszyscy pozostali przy życiu mieszkańcy dali słę ochrzcić, zjawił się jakiś francuski awanturnik i podburzył wyspiarzy przeciw misjonarzom. Skutek był taki, że ci ostatni zostali przepędzeni, ale wyspiarze zabili również Francuza. Potem, usunawszy wszelkie ślady po misjonarzach, śpiewali psalmy na własną rękę. Przy końcu ubiegłego wieku Europejczycy odkryli, że na Wyspie Wieikanocnej znajdują się wspaniałe pastwiska dla owiec, wobec czego Chile zaanektowało wyspę. Teraz rezyduje na niej gubernator, jest duchowny i lekarz, nikt też nie mieszka w jaskiniach lub w chatach z sitowia. Dawną kulturę Wyspy Wielkanocnej zastąpiła cywilizacja dokładnie w ten sam sposób jak u Eskimosów i Indian lub u mieszkańców innych wysp na morzach południowych. - Nie przybyliśmy więc tu po to, aby prowadzić badania nad ucywilizowanymi wyspiarzami - oświadczyłem. - Musimy się zająć pracami wykopaliskowymi. Jeżeli bowiem

istnieje dziś odpowiedź na zagadkę Wyspy Wielkanocnej, odpowiedź ta musi być zagrzebana gdzieś w ziemi - zakończyłem swą przemowę. - A czy nikt tu przedtem nie kopał? - zapytał ktoś z załogi. - Nikt nie wierzyl, aby tu było dość ziemi do kopania. Na wyspie nie rosną drzewa. Skoro również dawniej nie było drzew, tylko z rosnącej tu trawy nie mogła powstać warstwa ziemi. Dlatego nikt nie wierzył, aby coś się kryło pod powierzchnią. Tylko dwie wyprawy archeologiczne działały na przedziwnej wyspie, nikt więcej tu się nie kwapił. Pierwszą była prywatna wyprawa brytyjska pod kierownictwem Katarzyny Routledge. Ta pani przybyła w roku 1914 własnym statklem żaglowym, wymierzyła i przeniosła na papier plany wszystkiego, co zobaczyła, przede wszystkim murowanych tarasów, starych dróg i ponad czterystu kamiennych figur rozrzuconych po całej wyspie. Tak ją absorbowała ta pionierska praca, że nie miała czasu zajmowaó się systematycznym kopaniem z wyjątkiem oczyszczenia terenu wokół jednej, częściowo przysypanej ziemią figury. Nieszczęście chciało, że wszystkie naukowe zapiski wyprawy pani Routledge uległy zagładzie, tylko w książce o swej podróży dookoła świata pisze ona, że wyspa jest pełna tajemniczych i dotąd nie rozwiązanych problemów. Z dnia na dzień wzrastało jej zaciekawienie niezwykłą zagadką, jaka się za tym wszystkim kryła. „Nad całą wyspą panują cienie nieznanych rzeźbiarzy - mówi pani Routledge. - Nie można przejść obok nich. Są aktywniejsze i bardziej rzeczywiste od obecnych mieszkańców, są suwerennymi władcami potężnych kamiennych wasali. Ulegając jakimś nieznanym pobudkom porwali się ci rzeźbiarze z kamiennymi siekierami na masyw górski i zmienili kształt stożka wygasłego wulkanu po to tylko, aby uzyskać surowiec do zaspokojenia fantastycznej żądzy, aby wokół zatok i na stokach gór ustawić gigantyczne rzeźby o ludzkich kształtach. Nad wyspą i dokoła niej rozciąga się niezmierzone niebo i morze, bezkresna przestrzeń, panuje głucha cisza. Kto tam mieszka, ciągle czegoś nadsłuchuje, chociaż nie wie czego. Ciągle też podświadomie czuje, że znajduje się w przedsionku czegoś jeszcze większego, co jednak nie mieści się w granicach zmysłów”. Tak pani Routledge patrzyła na Wyspę Wielkanocną, Uznała istnienie tajemnicy, skromnie przedłożyła ustalone przez się fakty i pozostawiła następcom szukanie rozwiązania. Dwadzieścia lat później okrętem wojennym przybyła na wyspę wyprawa francusko-belgijska, która potem odpłynęła na innym okręcie. W czasie podróży umarł jeden archeolog, a podczas gdy Francuz Metraux na podstawie opowiadań mieszkańców zbierał ustne dane do większego studium etnograficznego o wyspie, Belg Lavachery miał robotę ponad siły z badaniem tysięcy petrorytów (rzeźb w kamieniu) i innych szczegółów kamieniarskich,

widocznych co krok na bezdrzewnym terenie. Dlatego też ekspedycja ta nie przedsięwzięła prac wykopaliskowych. Ogólnie biorąc, nastawiona była na inne problemy i nie uważała za swe główne zadanie zajmowanie się kamiennymi figurami. Zdaniem Metraux poprzednie wyprawy przesadzały z podkreślaniem tajemnic Wyspy Wielkanocnej; mogli tu przybyć zwykli wyspiarze z zachodu i nabrać ochoty do rzeźbienia figur, a ponieważ nie było drzewa, więc zabrali się do skał. Taka była pokrótce historia Wyspy Wielkanocnej. - Czy nie należy się spodziewać, że mieszkańcy wyspy znają jeszcze inne legendy? - cicho spytał kapitan. - Optymista z ciebie - odpowiedziałem. - Jutro rano zetkniesz się z ludźmi tak cywilizowanymi jak ty i ja. Pierwszy zbierał wśród nich legendy Amerykanin Thomson w roku 1886. Wówczas żyło jeszcze to pokolenie, które dorosło przed osiedleniem się tu obcych. Opowiadali oni, że ich przodkowie przybyli na dużych statkach ze wschodu, żeglując przez sześćdziesiąt dni prosto w kierunku zachodu słońca. Początkowo na wyspie żyły razem dwa różne szczepy, „długouchych” i „krótkouchych”, lecz „krótkouchym” udało się wybić niemal do nogi drugi szczep i samym rządzić wyspą. Wszystkie stare legendy, jakie istnieją, możesz przeczytać w książkach. Tą drogą nie da się już nic nowego odkryć na morzach południowyeh. - A szczególnie na Wyspie Wielkanocnej - powiedzial Gonzalo. - Mieszka tu teraz wielu białych, zbudowano nawet szkołę i maly szpitalik. - Tak, mieszkańcy wyspy mogą nam sprawić jedyną przyjemność tym, że pomogą przy wykopaliskach - dodałem. - I zapewne będą nam sprzedawać świeże jarzyny. - Może są tu jakieś vahiny 1 , które nauczą nas tańca hula - zamruczał jeden z maszynistów zyskując głośny aplauz z łodzi ratunkowej. Nagle usłyszeliśmy chrapliwym głosem rzuconą uwagę, lecz nikt się nie przyznawał do jej autorstwa i wszyscy wyglądali zaskoczeni. Kto mógł to powiedzieć? Szturman oświetlił pokład. Nikogo nie było. Wszyscy mieli dość głupie miny, maszynista próbował wystąpić z nowym dowcipem na temat hula, lecz w tym momencie głos znów się odezwał. Może ktoś za burtą? Pobiegliśmy do relingu oświetlając wodę. Ale wody nie było, światło latarek odbiło się w gębach, które razem wzięte przypominały najgorszą w świecie bandę piratów. Właściciele gęb stali ciasno stłoczeni w małej łódce i gapili się na nas. - Ia-o-rana - próbowalern przemówić. - Ia-o-rana - padla chóralna odpowiedź. 1 Vahina - w jęz. polinezyjskim: kobieta.

A więc Polinezyjczycy, stwierdziłem. Co oczywiście nie znaczyło, że nie było w ich krwi domieszki wszystkich innych ras. Opuściliśmy drabinkę i jeden za drugim goście wdrapali się na pokład. W większości byli to silnie zbudowani mężczyźni, niezwykle jednak brudni i obdarci. Najpierw w kręgu światła ukazała się głowa owinięta czerwonym ręcznikiem i trzymająca w zębach jakieś zawiniątko, za chwilę jej wlaściciel przerzucił bose nogi przez reling i znalazł się na pokładzie, ubrany w brudny podkoszulek i resztki podkasanych spodni. Następnym był tęgi, ospowaty chłop z gołymi nogami i w starym zimowym płaszczu wojskowym zlelonego koloru, dźwigająey na plecach wiązkę rzeźbionych lasek i drewniany młot. Tuż za nim ukazała się głowa jakiejś drewnianej figury z olbrzymimi oczyma, uśmiechniętą twarzą i kozią brodą, z którą gramolił się po drabince facet w białej marynarskiej czapce. Jeden za drugim brudasy wskakiwali na pokład, ściskali ręce wszystkim dookoła i wyciągali tłumoki i worki pełne najdziwniejszych rzeczy. Najoryginalniejsze rzeźby zaczęły krążyć z ręki do ręki i wkrótce wzbudziły większe zainteresowanie niż ich właściciele. We wszystkich rzeźbach powtarzala się postać jakiegoś straszydła o ludzkich kształtach. Miało niezwykle wydatny haczykowaty nos, kozią bródkę, zwisające uszy i olbrzymie oczy osadzone w twarzy o diabolicznym uśmieszku. Kręgi i żebra sterczały, natomiast brzuch był zapadnięty. Postać wyglądała zawsze tak samo, czy mała, czy duża. Spotykało się i inne dziwne figury z drzewa, szczególnie wyróżniał się człowiek ze skrzydłami i głową ptaka. Poza tym eleganckie pałki i wiosła, przyozdobione rysunkami masek, i ozdoby do wieszania na piersi, w kształcie księżyca, pokryte zagadkowymi hieroglifami, nieczytelnymi dla współczesnych. Wszystko było tak precyzyjnie wyrzeźbione i tak dokładnie wypolerowane, że w dotyku przypominalo porcelanę. Trafiały się też niezbyt udane kamienne kopie wielkich figur, wreszcie piękna korona z piór z przynależnym do niej płaszczem, zrobionym również z powiązanych ze sobą piór. Podobnych dowodów pracowitej twórczości nie spotkałem na żadnej innej polinezyjskiej wyspie, gdzie ludność woli pędzić gnuśne życie. Tutaj trafiliśmy jakby na cały cech doskonałych rzeźbiarzy. Ktoś nieprzyzwyczajony sądziłby na pierwszy rzut oka, że ma się do czynienia z ludźmi o niezwykłej fantazji i inwencji twórczej. Przy bliższym jednak wejrzeniu dawało się stwierdzić, że ciągle i niezmiennie powtarzały się te same dziwne motywy. Wariacje nie sięgały poza pewną, jakby z góry określoną granicę. Rzeźbiarze z zażenowanym uśmiechem pokazywali na swoje brudne spodnie i gołe nogi i pragnęli dokonać wymiany na nasze części garderoby i obuwie. W ciągu kilku sekund pokład zmienił się w targ. Członkowie naszej załogi, kierowani zarówno litością, jak i

pragnieniem posiadania rzeźb, coraz znikali w kajutach i przynosili te części odzieży i obuwia, bez których mogli się obejść, Nawet Anetka nie oparła się nastrojowi i nagle ukazała się w pidżamie na środku pokładu. Upodobała sobie nogę groteskowej postaci człowieka z ptasią głową, trzymanej pod pachą przez największego obdartusa. Gdy ten zauważył, że dziecku podoba się rzeźba, natychmiast ją ofiarował. Oczywiście Yvonne musiała polecieć na dół, aby znaleźć coś na odwzajemnienie. Nasz fotograf złapał mnie za ramię i powiedział: - Słuchaj, jeden facet ma pod koszulą coś niezwykłego, mówi, że to jeszcze z czasów jego pra-pra-pra-pra-pra-pra... Uśmiechnąłem się, ale na wszelki wypadek podszedłem do chudego jegomościa, który przypominał Araba z wąsikami á la Hitler. - Buenos dias, Señor - przywitał mnie chudeusz i wyciągnął zza pazuchy mały płaski kamień ze świeżo wyrytym po jednej stronie wizerunkiem człowieka z ptasią głową. Zanim zdążył ponownie wymienić pra-pra-pra-przodków, zauważyłem z wyrazem zdziwienia: - O, naprawdę sam potrafiłeś to zrobić? Zaskoczyło go to i przez chwilę na jego twarzy zdumienie walczyło z uśmiechem, potem zarumienił się z dumy i popatrzył na swój skarb z takim wyrazem, jakby naprawdę żal mu było dzielić się zasługą z kimś innym. - Tak, sam - odpowiedział zachwycony własnym talentem. Nie miał też powodu do żalu, gdyż fotografowi podobał się kamień i kupił go. Nagle podpłynęła do burty statku nowa łódź i dano mi znać, że po drabince wchodzi jakiś bialy. Okazał się on młodym, slużbiście wyglądającym oficerem marynarki, przedstawił się jako asystent gubernatora i powitał nas w jego imieniu. Zaprosiliśmy gościa do salonu na kieliszek, wyjaśniając przyczyny zakotwiczenia w tym miejscu. Dowiedzieliśmy się, że w danej chwili pogoda i tak uniemożliwia zarzucenie kotwicy przy wiosce, lecz że nazajutrz moglibyśmy przepłynąć na inne miejsce bliżej osady, gdzie również cypel lądu daje osłonę i gdzie spróbowaliby nam pomóc w przedostaniu się na brzeg. Powiedział nam też, że ostatni statek odwiedził wyspę dokładnie przed pół rokiem, a był to, jak łatwo można było się domyślić, chilijski okręt wojenny. - Oczywiste, że przedostaniemy się na ląd, choćby nam przyszło płynąć wpław - żartowaliśmy nie zdając sobie sprawy, jak blisko byliśmy prawdy. Już na odchodnym oficer zaproponował, abyśmy zatrzymali jednego wyspiarza w charakterze przewodnika na jutrzejszą ranną przeprawę. - Kradną jak lisy - dodał z uśmiechem - może najlepiej więc będzie zatrzymać w tym celu wójta, zapewne już się panowie z nim

poznali. Powiedziałem, że nie. Wyspiarze przyprowadzili więc wójta, który okazał się nikim innym, jak osobnikiem z wąsikami á la Hitler i kamieniem za pazuchą. Teraz jednak zamiast kamienia koszulę wypychały mu rzeczy otrzymane w zamian od fotografa. - Nie ma już wodza, ale to jest właśnie wójt Wyspy Wielkanocnej, a przy tym najlepszy rzeźbiarz - wyjaśnił oficer klepiąc jegomościa z wąsikami poufale po plecach. - Si, Señor - odpowiedział zaczerwieniony i uśmiechnięty wójt, który nie był zdecydowany, czy z wielkiej dumy ma patrzeć w górę, czy też spuścić wzrok. Jego przyjaciele stłoczyli się dokoła, aby nie stracić części zaszczytu przypadającego im z faktu, że posiadali wybranego przez siebie wójta. Wielu z nich było uderzająco przystojnych, a niektórzy stanowili wyraźny typ wodzowski. - Si, Señor - powtórzył chudeusz i wyprężył się takim ruchem, że zza koszuli wyjrzały stare kalesony naszego fotografa. - Jestem już wójtem od dwudziestu ośmiu lat. Za każdym razem wybierają mnie na nowo. „Dziwne, że wybierają akurat takiego” - pomyślałem sobie. Wszystko wskazywało przecież na to, że mieli znacznie lepszych do wyboru. Oficer musiał użyć całego autorytetu, aby zabrać ze sobą wszystkich wyspiarzy. Został tylko wójt. Nie przypuszczałem ani przez chwilę, że to on właśnie zostanie głównym bohaterem najdziwniejszej przygody, jaką kiedykolwiek przyszło mi przeżyć. Następnego ranka zbudził mnie szczęk łańcucha kotwicznego. Wskoczyłem w spodnie i pobiegłem na pokład. Słońce zaczęło się już pokazywać nad wyspą, zieloną teraz, żółtą i miłą, gdy zniknęły surowe kontury nocne i ranny brzask nadał życia barwom. W oddali widoczne były na stokach odwieczne figury. Nikt jednak nie palił ognisk, nikt nie oddawał boskiej czci wschodzącemu słońcu. Nie było widać żywej duszy; wyspa wydawała się wymarła, jakby wszyscy schronili się pod ziemię, wziąwszy nas za statek łowców niewolników. - Buenos dias, Señor. Wieczny wójt uchylił kapelusza. Jednego z naszych kapeluszy, ściślej mówiąc. Gdyż wczoraj przybył na statek z gołą głową. - Buenos dias, panie wójcie, coś niewielki ruch dziś na brzegu. - To prawda, ale też to nie nasze grunty, my mieszkamy w wiosce po drugiej stronie; tutaj są tylko pastwiska dla owiec marynarki. Proszę zobaczyć - dodał wskazując palcem na kopiaste wzniesienie, na którym trzoda owiec odcinała się wyraźnie, jak szary dywan. Statek płynął już i opuścił zatokę. Posuwaliśmy się wzdłuż prostopadłej ściany skalnej, żarłoczne fale morskie tak wgryzły się tu w wulkaniczne formacje brzegu, że powstały niebotyczne uskoki.

Brązowa czerwień i barwa popielatożółta układały się warstwami jak w przekrojonym torcie, na samym zaś szczycie dostrzegało się kępy zielonawej trawy i resztki jakichś murów, które tuż, tuż miały runąć w przepaść. Kilometr za kilometrem ciągnęła się niedostępna ściana, zanim rzeźba krajobrazu zmieniła się i z pokrytych trawą pagórków w głębi poczęły łagodnie spływać ku morzu płachty kamienistych pól. Zieleń nigdy nie sięgała obmywanego falami brzegu, gdyż barykada czarnych bloków lawy tworzyła jakby mur ochronny wokół całej wyspy. Tylko w jednym miejscu krajobraz otwierał się naprawdę szeroko i wyspa, ukazując słoneczną plażę, przesyła nam cudowny i zapraszający uśmiech. - Anakena - powiedział wójt z namaszczeniem. - Tu w Anakena mieszkali niegdyś królowie. I na tej wlaśnie plaży wylądował Hotu Matua, założyciel naszego plemienia. - A kto teraz tam mieszka? - Nikt. Pastuchy mają szałas, to wszystko. Głośno zwróciłem uwagę kapitana na to miejsce - zgodził się, że byłoby doskonałe na obóz. Znów skończyła się zatoka i powrócił dziki, urwisty brzeg, najeżony blokami lawy. Ciągną się wzdluż calej wyspy aż do miejsca po jej zachodniej stronie, gdzie łagodny stok sięgał aż ku morzu i gdzie leżały zabudowania wioski Hangaroa. Małe, białe domki, otoczone ładnie utrzymanymi ogródkami, tu i tam rozrzucone samotne palmy i inne drzewa, z tyłu na zboczach liczne poletka eukaliptusowe. Wszystko razem okalał płot. - To moja wieś - od wójta biła duma. I piękny też był to widok, wszyscy zachwyceni patrzyli w stronę lądu. Nawet Anetka, siedząc na ręku u Yvonne, jak zahipnotyzowana wpatrywała się w wioskę, która przypominała domki dla lalek, rozrzucone pod ogromną kopulą niebieskiego nieba. Tam zaś nagle wszystko zaczęło się poruszać, ludzie pieszo lub na koniach zdążali w jednym kierunku, tym samym, co statek. - Nigdy czegoś podobnego nie widziałem - cieszył się Thor junior. - Wygląda jak w teatrze. Kapitan kazał wciągnąć wszystkie flagi, cały statek utonął w barwach, zjawiły się wszystkie kolory tęczy i wszystkie znaki kodów sygnałowych na cholerze skończywszy. Oprócz flag pozdrawialiśmy ląd, głosem syreny, odpowiedziała zaś nam flaga chilljska na maszcie nad wioską. Wójt otarł oczy rękawem koszuli. - Señor - powiedział - to jest ziemia Hotu Matui. Moja ziemia. Już od dwudziestu ośmiu lat jestem wójtem. Cóż by Wyspa Wielkanocna znaczyła beze mnie? Nic. Wyspa Wielkanocna to ja. Tylko ja - powtórzył z naciskiem, bijąc się w pierś.

Miałem takie wrażenie, jakbym za wąsikami widział Hitlera, lecz wrażenie było fałszywe, bo ten pomyleniec był nieskończenie milszy. Zadowalał się tym, co posiadał. Wystarczyło mu. Za nic w świecie nie odebrałby nawet pastwisk owcom po drugiej stronie płotu. - Señor - płynął dalej potok wymowy. - Na tej wyspie jest tylko dwu sławnych ludzi, wlaśnie pan i ja. Mnie wszyscy znają. A kto zna gubernatora? Aż z Niemiec przyjeżdżano tu, żeby wziąć próbkę krwi z mojego ucha, z Glasgow i z Austrii przychodziły listy z zamówieniami na drewniane rzeźby u wójta Wyspy Wielkanocnej. O, ludzie mnie znają na świecie. Señor, uściskajmy sobie dłonie jak przyjaciele! Po dokonaniu tej ceremonii wójt zapytał mnie uprzejmie, czy mógłby mnie nazywać Señorem Kon-Tiki. Opłynęliśmy nowy cypel strzelający stromo w górę, Wioska skryła się za mieszaniną prostopadle wiszących ścian i małych, dzikich wysepek z lawy, które wyglądały jak zamki z kanciastymi wieżami i leżaly rozproszone u stóp potężnej, mrocznej skały. Fale rozbryzgiwały się tu tak, że powstawała piana, statek targany prądem z morza i falami odbitymi od nabrzeżnych skał kołysał się niemiłosiernie. Wójtowi zrobilo się niedobrze i usadowił się na krześle, mrucząc niewyraźnie, że właśnie w tym miejscu działali ludzie-ptaki. Wskazał groteskową figurkę z drzewa, którą Anetka ułożyla w łóżeczku dla lalki. Po minięciu niespokojnego cypla znaleźliśmy się w czymś na kształt zatoki, gdzie wprawdzie brzeg był wysoki i stromy, ale skały nie sięgaly nieba. Jeźdźcy i piesi dostali się tu dregą przecinającą cypel i teraz na zielonym zboczu powyżej stromego brzegu zebrał się tłum ludzi i koni. Można było zauważyć, że częśó ludzi zbiegła wąską ścieżką,.. aż na platformę z lawy, wysuniętą między spienionymi falami, gdzie zabrano się do spuszczenia łodzi na wodę, Wkrótce tańcząca łupina zaczęła się zbliżać, aby nas zabrać na ląd. Kapitan podprowadził statek możliwie najdalej w głąb zatoki i kazał zarzucić kotwicę. Wójt dwoił się i troił zajęty przygotowaniami. - W naszym dialekcie na powitanie mówi sie ia-o-rana kurua, to znaczy „witajcie wszyscy” - szeptał mi w ucho. - Zawołaj tak przy lądowaniu, to cię polubią. - Ia-o-rana kurua!! - zawołałem na cały głos, gdy dobiliśmy do brzegu. - Ia-o-rana kurua!! - rozległ się chór głosów jak lawina sunąca po stoku górskim, a za chwilę wszyscy rzucili się pomóc przy lądowaniu. Naprzeciw nas stało dosyć mieszane towarzystwo, wydawać się mogło, że cała ludność w liczbie dziewięciuset mieszkańców