Dla Illyssy, mojej przyjaciółki, partnerki i miłości.
SZCZEGÓLNE PODZIĘKOWANIA DLA:
RICHARDA I JUDY GREENÓW
PETE'A PARTNODEA
MIKE'A KER WINA
GEORGE'A RAUSA
TRAVISA LEWINA
LEKARZA SĄDOWEGO DR MARY JUMBELIC
MARKA BFRRYHII LA
Rozdział 1
Choć Walt Tanner wiedział, Ŝe Internet otwiera drzwi na
świat, nigdy nie przypuszczał, Ŝe umoŜliwi, by zło wślizgnęło się
tylnym wejściem... Zimna i mokra noc była typową dla późnej
jesieni północno-zachodniego Teksasu. Wirujące liście i pył
zaśmiecały brzeg chodnika. Tanner, wysoki, niemal przystojny
akwizytor w jasnoniebieskim garniturze, wciągnął zapach zmie-
niającej się pogody i zapobiegliwie otarł chroniącą oko łzę. Jego
hotel, „Ramada Inn”, był podupadły i obskurny, lecz zatęchły
zapach holu niósł dodającą otuchy swojskość. Od czasu rozmowy
o pracę z producentem tworzyw sztucznych połączonej z kolacją
w specjalizującej się w stekach restauracji „U Calvina”, któremu
przez siedem minionych lat składał wizyty w Stradford, spędzał
tu wszystkie noce.
Ta noc będzie inna. Choć nadal rozbrzmiewały mu w głowie
fałszywe obietnice faceta od tworzyw, to Ŝołądek nie podchodził
do gardła jak zazwyczaj. Myślami był gdzie indziej. Od tygodni
zalecał się przez Internet, pędem wracając przez Południowy
Zachód do swego pokoju hotelowego, by być online i zalogować
się. Po jakimś czasie zdołał nakłonić ją, aby przysłała mu swoje
zdjęcie. I to jakie zdjęcie. Owszem, miała wady. Jednak, w wieku
pięćdziesięciu pięciu lat Tanner nie oczekiwał juŜ ideału. Była
wspaniała, duŜo od niego młodsza, a jej wulgarny sposób mó-
wienia o seksie niewyobraŜalnie go podniecał.
To miała być ta noc. Wszystko było tak proste, tak bajecznie
proste. Zaczęło się od tego, Ŝe na internetowej tablicy ogłoszeń
dla samotnych zamieścił swe zdjęcie z dołączonym krótkim
opisem, który zawierał jego wzrost, wagę, wykształcenie i zawód.
Nieliczni przyjaciele potępili jego pomysł szukania miłości w
sieci. Nie znalazł jej jednak w Ŝaden inny sposób, a to...
Jedyne zastrzeŜenia Tannera wzbudzały jej dziwactwa. Spot-
kanie wyznaczyła późno w nocy, daleko poza miastem. Nie
5
miała ochoty na kolację ani kino, ani nawet na niezobowiązują-
cą rozmowę. Interesował ją tylko seks, wyuzdany i ostry, a
przynajmniej tak twierdziła. Musiał przyznać, Ŝe ekscytowało
go to. Jednocześnie jednak coś tu się nie zgadzało. Jej naleganie
na wynajęcie pokoju na parterze, na końcu budynku, blisko
wyjścia, brzmiało fałszywie. Nie przeszkadzałoby mu to, gdyby
nie fakt, Ŝe okna jego pokoju w „Ramadzie” wychodziły na
śmietnik wymagający opróŜnienia. Tak, jakby czegoś się wsty-
dziła. Jednak jego ukryte libido odsunęło ostroŜność na bok.
Jakie to miało znaczenie? W najgorszym przypadku okaŜe się
męŜczyzną z nadziejami na popełnienie nielegalnego fellatio, a
on odeśle ją (lub jego) w drogę powrotną. Ale jeśli to wszystko
miało okazać się prawdą? To byłby początek czegoś wyjątkowe-
go.
Tanner otworzył drzwi i usadowił się w oczekiwaniu. W zlewie
stał sześciopak piwa zanurzony w rozpuszczonym lodzie. Z zimną
puszką w dłoni oparł się na kilku poduszkach o stelaŜ łóŜka,
wziął pilota i rozpoczął surfowanie po kanałach. Normalnie zalo-
gowałby się w sieci, ale czekając na nią jakoś dziwnie się czuł,
tak jak byłoby to zdradą albo czymś w tym stylu.
Ostatecznie i tak nic by to nie zmieniło. Gdy obudził się, w
telewizorze śnieŜyło. Na stoliku stały trzy puste puszki. Polu-
zował krawat i osunął się do łóŜka. Zanim zapadł w jeszcze głęb-
szy sen, pomyślał o otwartych, przesuwanych, szklanych
drzwiach, ale wysiłek wstania i zamknięcia ich obudziłby go,
podczas gdy marzył tylko o tym, by ta brutalnie rozczarowująca
noc juŜ się skończyła. Wyłączył zatem umysł i obrócił się na bok.
Nadal leŜał w tej pozycji, gdy o trzeciej trzydzieści rano
szklane drzwi rozsunęły się cicho. Wysoka, zakapturzona postać
w czerni wyjrzała zza brzegu zasłony, przeniosła wzrok z Tannera
na szumiący telewizor i ponownie na śpiącego. MęŜczyzna w
rękawiczkach i ciemnych wełnianych skarpetach naciągniętych na
spodnie przeszedł przez pokój.
Stanął przy łóŜku, przyjrzał się dokładnie Tannerowi, upew-
niając się, Ŝe ten nie kłamał, gdy opisywał swój wygląd. Mierzył
około sześciu i pół stopy, był niewysportowany, choć o masywnej
sylwetce i szerokich ramionach. Jego ufarbowane na rdzawy brąz
włosy były mocno przerzedzone, lecz równieŜ to nie miało
6
znaczenia. MęŜczyzna w czerni wyjął zza paska spodni pistolet
niezwykle wydłuŜony przez tłumik.
Mógł zabić Tannera tak, Ŝe ten nie wiedziałby nawet, co się
stało, lecz to nie byłoby okrutne. To nic osobistego, jedynie
nadrzędna potrzeba pokazania swej śmiercionośnej władzy. To
tak, jakby handlarz bronią popisywał się egzotyczną bronią. Przy-
suwając się na tyle blisko, by spojrzeć mu w oczy, zabójca ude-
rzył brutalnie lufą pistoletu o podniebienie Tannera. Napełnione
szokiem oczy ofiary otworzyły się gwałtownie na chwilę. Rozległ
się głośny szczęk uruchamianego mechanizmu i z poduszki wy-
strzeliło w powietrze pierze podobne do małej lawiny w szkla-
nej kuli wypełnionej miniaturowym śniegiem. Niemal natych-
miast pojawiła się karmazynowa plama i szybko rozlała na prze-
ścieradło.
Zabójca rozwinął olbrzymi worek marynarski, który przyniósł
w plecaku, i owinął długie ciało Tannera w pościel tak, aby
łatwiej wsunąć je do środka. Przed zamknięciem torby wyjął
jeszcze laptopa z walizki Tannera i rzucił obok zwłok. Ciemna
postać wyciągnęła martwe ciało przez suwane drzwi w ciemność
nocy.
7
Rozdział 2
Padał lekki, świeŜy, wiosenny deszcz. Powietrze było ciepłe.
Zza brzegu zachodnich chmur wystawał kawałeczek słońca,
niosąc obietnicę ładniejszej pogody. Jasne kiełki trawy odŜyły po
przejmującym chłodzie teksańskiej zimy i zasłały trawniki poły-
skującą, cytrynową zielenią. Rosnące po obu stronach ruchliwej
ulicy drzewa były obsypane młodymi pąkami. Jednak Bob Bolin-
ger nie dostrzegał Ŝadnej z tych rzeczy. Gorąco dawało mu się we
znaki. Powietrze płynące z wentylatorów w jego samochodzie
było w najlepszym razie letnie. Do potrzebnych mu rzeczy nale-
Ŝał freon. I randka. Zdawał sobie z tego sprawę. Minęło juŜ
niemal pięć lat od dnia, w którym zastał Ŝonę w łóŜku ze swym
najlepszym przyjacielem.
Spojrzał na zegarek. Koniec słuŜby. Poluzował krawat, zsunął
się na swym fotelu kierowcy i odpręŜył się po raz pierwszy tego
dnia. Niczym Houdini, trzymając jedną ręką kierownicę, wyśliz-
gnął się ze swej starej, szarej marynarki. Dopiero wtedy zauwaŜył
na rękawie jednotygodniową plamę z musztardy. MoŜe zagra
szybką partyjkę bilardu, nim się ściemni? Potem mógłby wpaść
do „Romper Room”, wypić kilka szkockich z sodą, zjeść burgera
przy barze i kto wie? MoŜe mu się akurat poszczęści. Jak szedł
ten slogan loterii? „Musisz grać, Ŝeby wygrać”.
W tym momencie odezwało się radio. Bolinger przeklął na głos,
ale radośnie przyjął zgłoszenie., Romper Room” na pewno obejdzie
się bez zapuszczonego, starego gliny szukającego odrobiny miłości.
Tak czy inaczej, wezwanie było waŜne - młodą studentkę prawa
trzeba zapakować w worek na ciało. Przez chwilę zastanawiał się, czy
jego była Ŝona skończy kiedyś w takim worku. Odsunął od siebie ten
dziwaczny pomysł, przejechał dłonią po siwej szczecinie obciętych na
jeŜa włosów i podrapał się po szorstkim karku.
Ton wezwania sugerował nieprzyjemną sprawę. Bolinger
zakręcił kierownicą i zawrócił swój nieoznakowany radiowóz
8
pod prąd. Popędził w górę Guadelupe w stronę starych domów
w pobliŜu uczelni. Uniwersytet Teksasu był niemal tak waŜną
częścią Austin jak samo zgromadzenie stanowe. Zatem, gdy
gdziekolwiek w pobliŜu miasteczka uniwersyteckiego pojawiały
się zwłoki, spadały głowy. Nikomu nie podobał się pomysł ko-
gokolwiek umierającego młodo.
Na miejscu było juŜ sześć zwykłych radiowozów, jeden nie-
oznakowany oraz karetka z wciąŜ włączonymi światłami. JuŜ
prawie zakończono ogradzanie terenu. Bolinger nie musiał
nawet pokazywać odznaki, gdy przechodził pod Ŝółtą taśmą.
Wiedzieli, kim jest. W tej samej chwili na miejsce przyjechali
technicy z laboratorium, wyskakując z vana i opanowując miej-
sce niczym spadochroniarze. Bolinger przepuścił ich, gdy zaczęli
się wokół niego kłębić. Wcale mu się nie spieszyło do wejścia.
Najpierw chciał przyjrzeć się całej scenie. Stary dwupiętrowy
dom otaczały wysokie dęby. Z ilości skrzynek na listy wywnio-
skował, Ŝe podzielono go na trzy mieszkania. Popękany pod-
jazd prowadził do garaŜu na tyłach domu. Mieszkanie dziew-
czyny znajdowało się właśnie tam, na parterze. Na tylnych
schodach stał jeden z najlepszych przyjaciół Bolingera, detektyw
Farnhorst. Był pierwszym gliną w cywilu na miejscu zbrodni, a
jego miodowa skóra miała zielonkawy odcień.
- Słyszałem, Ŝe paskudna sprawa - odezwał się Bolinger.
Farnhorst spojrzał z góry na swego niskiego szefa. W jego
smutnych oczach pojawiły się łzy, co zmieszało Bolingera.
- Cholera, sierŜancie - wydusił z siebie Farnhorst. - Cholera.
- Mamy świadków? - spytał Bolinger. Jego kwadratowy
podbródek był wysunięty do przodu, a ciemne oczy wgryzały się
w przyjaciela niczym mordercze chrząszcze.
- Na razie nie. Nikogo nie ma w obu pozostałych miesz-
kaniach. Znalazł ją gazeciarz i zadzwonił na policję, ale jeszcze
nie doszedł do siebie. Umówili się, Ŝe gdyby nie było jej w domu
zostawi pieniądze na stole kuchennym. - Farnhorst przepuścił
Bolingera i dodał cicho - nazywała się Marcia Sales...
Bolinger wyczuł krwawą łaźnię, gdy tylko przekroczył próg.
Kiedy zobaczył ciało, głęboko wciągnął powietrze.
- Do diabła! - westchnął.
9
Techniczny pstryknął zdjęcie i odsunął się. Dziewczyna leŜała
na wznak na środku pokoju. Była naga. Głowę miała owiniętą
grubą warstwą taśmy samoprzylepnej, która zasłaniała jej usta.
Szeroko otwarte oczy zastygły w przeraŜeniu. Wszędzie było
pełno krwi. Bolinger podszedł bliŜej.
- SierŜancie, niechŜe pan uwaŜa! - krzyknął gniewnie tech-
niczny, rzucając się w jego stronę. Bolinger obszedł krwawy
organ, którego nie mógł rozpoznać, i przykucnął obok ciała. Na
szyi widniały siniaki i Bolinger podświadomie miał nadzieję, Ŝe
to była przyczyna jej śmierci. Na łóŜku leŜały ubrania, które, jak
załoŜył, naleŜały do dziewczyny. Co dziwne, były poskładane.
Wskazywałoby to na fakt, Ŝe rozebrała się dobrowolnie i znała
sprawcę całkiem dobrze. Przejrzał je ostroŜnie. Nigdzie nie było
bielizny i Bolinger zaczął się zastanawiać, jaka była tego
przyczyna, czy teŜ dziewczyna miała po prostu taki styl.
Z korytarza dobiegły odgłosy przepychanki i wtórujący im
wrzask Farnhorsta. Bolinger podniósł głowę i, ujrzawszy wiel-
kiego męŜczyznę o długich, ciemnych włosach, który przepychał
się do salonu, wyprostował się, by stanąć z nim twarzą w twarz.
Zanim zdąŜył się jednak odezwać, ubrany w wypłowiałe dŜinsy
i kowbojki męŜczyzna zastygł w pół kroku i wydał z siebie
obłąkańczy skowyt, na dźwięk którego Bolinger instynktownie
dobył broni. Twarz męŜczyzny wykrzywił grymas. Zaczaj szarpać
swe włosy. Kiedy Farnhorst i jego partner złapali go, kaŜdy za
jedno ramię, męŜczyzna zaczął dziko wymachiwać rękami i
nogami. WaŜący około trzystu funtów Farnhorst został ode-
pchnięty, jakby nie był cięŜszy od fotela ogrodowego. Drugi
policjant wylądował na lampie, po czym obaj padli na podłogę.
Wycie szaleńca przemieniło się w mroŜący krew w Ŝyłach
krzyk, a on sam skierował się w stronę drzwi. Bolinger podąŜył
za nim przy asyście Farnhorsta i jego partnera. MęŜczyzna wy-
padł przez drzwi na podjazd. Cały czas wrzeszczał.
- Zatrzymać go! - krzyknął Bolinger.
W połowie podjazdu dwaj policjanci przewrócili męŜczyznę
na ziemię, ale nawet uderzenie głową o chodnik nie zmniejszyło
jego agresji. Rzucił jednego z policjantów, samemu się przy tym
przewracając. Gdy wstał, jeden z policjantów wyjął pałkę i uderzył
go w tył głowy. Padając, wielki męŜczyzna wyszarpnął pistolet
10
z kabury drugiego policjanta. Bolinger był oddalony zaledwie
o dwa kroki, gdy szaleniec wepchnął sobie lufę do ust.
Policjant instynktownie chwycił za broń, wpychając palce
pomiędzy kurek a komorę, dokładnie w chwili, gdy męŜczyzna
pociągnął za spust. SierŜant krzyknął z bólu, lecz nie cofnął ręki.
Drugą dłonią chwycił za pistolet i próbował go wyrwać, ale
szaleniec ze wszystkich sił zacisnął zęby na lufie.
Kiedy Farnhorst prysnął mu w twarz gazem łzawiącym, Bo-
lingerowi teŜ się sporo oberwało. Krew lała się teraz strumieniem
z jego dłoni. WciąŜ trzymał palce wepchnięte pod kurek pistoletu.
Z oczami mocno zaciśniętymi w obronie przez palącym gazem,
Bolinger tarzał się pod uderzeniami, aŜ wreszcie został wycią-
gnięty z bijatyki. JuŜ trzymał pistolet. Przetoczył się na chodnik,
gdzie usiadł kaszląc i płacząc od gazu łzawiącego. Odzyskał
wzrok na tyle, by ujrzeć, Ŝe nawet w kajdankach i potraktowany
kolejną porcją gazu męŜczyzna gwałtownie się szarpie. Jedyne,
co przyszło Bolingerowi do głowy było to, Ŝe facet naćpał się
PCP1
.
Zanim zorientował się, męŜczyzna znowu wstał, otoczony
przez czterech policjantów, z których dwóch trzymało pałki.
Krew z nosa lała mu się po twarzy, a opuchnięte oczy miał do
połowy zamknięte. WciąŜ wrzeszczał. Nagle padł na kolana,
zwiesił głowę i zaczął ponuro łkać. Osunął się na bok i płakał
niemal tak gwałtownie jak walczył.
- To Lipton! - ryczał. - To Lipton! Mówiła, Ŝe się boi! Mówi-
ła mi, Ŝe się go boi! O mój BoŜe, to Lipton!
Potem jego słowa były juŜ tak zniekształcone, Ŝe Bolinger nie
mógł go zrozumieć. Policjanci ostroŜnie posadzili męŜczyznę na
tylnym siedzeniu radiowozu.
- Cholera - wykrztusił Farnhorst, pomagając podnieść się Bo-
lingerowi. - Jesteś cały?
- Ta - odrzekł sierŜant, schylając się, by podnieść z ziemi
portfel. Przejrzał go.
- Donald Sales - zwrócił się do Farnhorsta, pokazując mu
portfel i wycierając rękawem łzy z twarzy. - Ojciec dziewczyny?
1
Phencyclidine lub serylan - środek uspokajający dla zwierząt, powodujący
delirium i halucynacje (wszystkie przypisy od tłumacza).
11
Farnhorst wzdrygnął się.
- Jezu, chyba tak. Myślisz, Ŝe to on ją zabił?
- Nie mam pojęcia - odpowiedział Bolinger, mocno zaciskając
usta. - Zawieź go na posterunek i przykuj do podłogi, Ŝeby sobie
nie mógł zrobić krzywdy. Niech trochę posiedzi, potem z nim
porozmawiam. Mówił o kimś nazwiskiem Lipton.
- Panie sierŜancie?
Bolinger odkręcił się. Była to Alice Vreeland z biura lekarza
sądowego - przysadzista, ruda i najlepsza specjalistka, jaką mieli.
- CięŜki dzień? - spytała.
Bolinger pokręcił głową.
- Nie zaczął się najgorzej, ale chyba nie najlepiej się zakończy.
- Wygląda na to, Ŝe skończyli zdjęcia - powiedziała, patrząc
na fotografa pakującego swój sprzęt do vana.
- Jak laboratorium kryminalne skończy, chce pan, Ŝebym
usunęła wszystko, czy teŜ chciałby pan coś jeszcze zobaczyć? -
spytała.
- Nie - odparł Bolinger. - Widziałem juŜ wystarczająco duŜo.
Mierzący sześć i pół stopy i waŜący sto sześćdziesiąt funtów
Sales był imponującym męŜczyzną. W kajdankach i przykuty
łańcuchem do podłogi, z opuchniętą twarzą i bladymi oczami
płonącymi nienawiścią, wyglądał naprawdę przeraŜająco.
- Papierosa? - spytał Bolinger.
Sales przytaknął i Bolinger włoŜył mu jednego do ust. Gdy
płomień dotknął końcówki, Sales zaciągnął się zachłannie. Jego
opalona skóra miała czerwony odcień kojarzony z rdzennymi
Amerykanami. Bolinger dowiedział się juŜ, Ŝe Sales jest od-
znaczonym weteranem, który słuŜył w Azji Południowo-Wschod-
niej i od powrotu pracował na własny rachunek jako stolarz spe-
cjalizujący się w budowaniu przystani dookoła jeziora Travis.
Zaraz po powrocie do domu aresztowano go w dwóch oddzielnych
przypadkach pod zarzutami zakłócania porządku publicznego i
naruszenia nietykalności osobistej. Obydwa zostały zmienione
do mniejszych zarzutów. Problemem było to, Ŝe Sales odbył
leczenie w Szpitalu Urzędu do Spraw Kombatantów z powodu
nerwicy pourazowej. To typowe dla weteranów, lecz Bolinger
wiedział, Ŝe to typowe równieŜ dla psychopatycznych morderców.
12
Policjant przypalił swojego winstona i szczerze popatrzył na
Salesa przez dym.
- Zechce pan usiąść? - spytał sierŜant.
Sales zadzwonił łańcuchem i prychnął lekcewaŜąco, ale usiadł
na cementowej podłodze celi. Bolinger zajął miejsce na ławce
pod ścianą. Obok siebie postawił dyktafon, którego prostokątne
czerwone światełko wpatrywało się oskarŜającą w Salesa.
- Po co przyszedł pan do mieszkania córki? - spytał Bolinger
cicho.
- Ha! - warknął Sales. Jego twarz zmarszczył ból, a łzy za-
częły płynąć strumieniem. Zaczął kiwać głową z boku na bok,
jakby próbował wszystko od siebie odpędzić. - Ha! Moja córka!
O BoŜe! O mój BoŜe!
Bolinger czekał. Po dziesięciu minutach płacz wysokiego
męŜczyzny zmniejszył się na tyle, Ŝe był w stanie wziąć głęboki
wdech.
- Planowaliśmy zjeść razem kolację. Miałem zabrać ją na
kolację... Często tak robiliśmy - wyjaśnił smutno, patrząc
Bolingerowi prosto w oczy. - Obiecałem jej, Ŝe jeśli pójdzie na
prawo na UT, to nie będę jej ciągle pilnował. Mieszkam jedynie
godzinę od niej. Ale przyrzekłem, Ŝe nie będę jej cały czas
kontrolował. Kiedy była na Uniwersytecie Stanowym San Angelo,
miałem w zwyczaju często ją odwiedzać...
Sales spojrzał, czy Bolinger rozumie. Policjant nie miał dzieci,
ale jego brat tak, więc przytaknął ze współczuciem.
- Ta, więc przestałem to robić, ale i tak widywaliśmy się
często. Wybieraliśmy się na kolację. O BoŜe!
Sales zaczął się trząść i płakać. Gdy się uciszył, Bolinger spytał:
- Gdzie był pan wcześniej?
- W domu - odparł Sales tępo. - Skończyłem pracę po lunchu
i resztę dnia zrobiłem sobie wolne, Ŝeby popracować w domu.
- Ktoś był z panem?
Sales zaprzeczył ruchem głowy.
- Ktoś pana widział?
- Mój dom stoi na pustkowiu - odpowiedział Sales. - Nikt mnie
nigdy nie widzi.
- Czy podpisze pan zgodę na przeszukanie pana domu i fur-
gonetki?
13
Sales spojrzał na niego zaskoczony.
- Dlaczego?
Bolinger wzruszył ramionami, podał mu formularz i długopis.
- Ha! - wyrzucił z siebie Sales - Ha! Myślicie, Ŝe ja... Ha!
Powiedziałem panu, kto to zrobił! Lipton. Jej profesor, miał na
jej punkcie obsesję. Powiedziałem jej, Ŝe z nim porozmawiam,
ale nie chciała. PrzeraŜał ją.
- Niech mi pan to da - powiedział z obrzydzeniem. -
Wszystko podpiszę. MoŜecie szukać, gdzie tylko chcecie i cze-
gokolwiek chcecie, ale lepiej wyślijcie kogoś, Ŝeby aresztował
tego faceta!
Detektyw rozmawiał z ojcem ofiary ponad godzinę, wyciągając
z niego nawet najdrobniejsze informacje na wszystkie tematy,
jakie przyszły mu do głowy. W końcu, przeprosił i wyszedł po-
rozmawiać z porucznikiem.
- Puszczę go - oznajmił.
Porucznik uniósł brew. Nie mieli nikogo poza ojcem. Mogliby
go wsadzić pod zarzutem napaści na oficera i stawianie oporu.
Wcale nie musieli go wypuszczać. Mogli męczyć go cały następny
dzień gdyby chcieli, chyba Ŝe zacząłby miauczeć o adwokata.
Ale Bolinger wszystko to przekreślał. Ten człowiek zdobył swą
reputację, kierując się instynktem.
- On tego nie zrobił - powiedział. - Uspokoił się wreszcie
i jeśli sobie odstrzeli głowę, to trudno. Ale nie sądzę. Wydaje mi
się, Ŝe zwyczajnie stracił panowanie nad sobą. Jeśli go przymknę,
to będę miał do czynienia z jakimś prawnikiem, a wolałbym
mieć moŜliwość normalnej rozmowy z tym facetem. Nie wiem,
moŜe jeszcze będzie mógł nam pomóc.
Porucznik przytaknął.
- Pojedziesz do domu trochę odpocząć? - Było po dziesiątej,
a Bolinger zaczął słuŜbę tego dnia o siódmej rano.
- Nie.
- Tak myślałem.
- Profesor. Farnhorst twierdzi, Ŝe nauczycielem prawa krymi-
nalnego dziewczyny jest niejaki Eric Lipton, znany nauczyciel
akademicki. Poza wykładaniem na UT duŜo podróŜuje po kraju
z odczytami na temat praw oskarŜonych. Ojciec twierdzi, Ŝe to
on jest zabójcą.
14
- O cholera - jęknął porucznik - profesor prawa. To będzie
ubaw. Ma coś na koncie?
Bolinger pokręcił głową:
- Niewinny jak niedzielny kierowca.
Porucznik zrobił małą pauzę.
- Czy ty wiesz, do czego zdolny jest niedzielny kierowca? Po-
rucznik spędził dwa pierwsze lata swej kariery w wydziale dro-
gowym.
- Nie - odparł Bolinger. - Ale wierzę ci na słowo.
Profesor Eric Lipton mieszkał w modnej dzielnicy Terrytown.
W drogich nieruchomościach bezpośrednio przylegających do
szerokiego, spokojnego odcinka Kolorado płynącej przez centrum
Austin, mieszkało wielu starych bogaczy. Dom Liptona był wielki,
biały i, zgodnie ze współczesną modą, upstrzony kostkami Glas-
sBlock, które wpuszczały duŜo światła, jednocześnie nie powo-
dując utraty prywatności. Cały teren otaczało ogrodzenie z ku-
tego Ŝelaza. Choć była juŜ noc, lampy podświetlały dom i traw-
nik rozciągający się pod wypielęgnowanymi drzewami, przy-
strzyŜonymi w geometryczne kształty. To był dom bogacza. Bo-
linger wiedział, Ŝe Lipton naleŜał do ludzi, którzy zaczynali wyci-
skanie pasty z tubki zawsze od samego zgrzewu. Pod oponami sa-
mochodu policjanta zachrzęścił biały Ŝwir, gdy zaparkował na
półkolistym podjeździe pod wysokim portykiem o płaskim dachu,
podtrzymywanym przez kilka wąskich, białych kolumn.
Lipton podszedł do drzwi. Był ubrany w biały, satynowy dres
i drogie, skórzane klapki. Patrzył wrogo. Był wysokim, kościstym
męŜczyzną, którego sylwetka przypominała pływaka. Zupełnie
się nie garbił, jak czynią ludzie jego wzrostu i w jego wieku.
Falujące, wypłowiałe blond włosy opadały mu na twarz, zupełnie
jakby stał na wietrze. Jego skóra była opalona, jednak jej poma-
rańczowy odcień sugerował policjantowi, Ŝe zawdzięcza to sie-
dzeniu w solarium. Wysunięte wysoko kości policzkowe, dosko-
nałe zęby oraz ogorzała skóra wokół oczu przypominały policjan-
towi zawodowego tenisistę, który w minione wakacje w Fort
Lauderdale starał się nauczyć go serwować.
- W czym mogę panu pomóc? - zapytał profesor z obojętnym
prychnięciem.
15
Bolinger wiedział, Ŝe wcale nie był szczery. Pomaganie komuś
było ostatnią rzeczą na świecie, na jaką profesor miał ochotę.
Coś tu śmierdziało.
- Profesor Lipton? Jestem sierŜant Bolinger - przedstawił się
detektyw. - Jedna z pańskich studentek została zabita i chciałbym
zadać panu kilka pytań na jej temat. Czy zechciałby pan pojechać
ze mną na komisariat?
Lipton zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, po czym za-
śmiał się lekko i beztrosko.
- Czy pan wie, czym ja się zajmuję, sierŜancie? - spytał
drwiąco.
- Owszem, proszę pana, wiem.
- Zatem nie powinien mnie był pan pytać, czy z nim pojadę.
To mój Ŝywioł, sierŜancie. Moja opinia o policji... jest antago-
nistyczna... Niemniej - kontynuował, jakby prowadził wykład -
nie naleŜę do ludzi wrogo nastawionych czy teŜ skrytych. MoŜe
pan wejść, sierŜancie. Proszę pytać, o co ma pan ochotę. Jestem
rozsądnym człowiekiem... Poświęcę panu pięć minut.
Lipton spojrzał na zegarek, sprawdzając czas.
- DłuŜsza rozmowa byłaby stratą zarówno mojego czasu, jak
i pańskiego. Moja wiedza o pannie Sales jest całkiem ograniczona.
- Skąd wiedział pan, Ŝe chodzi o Marcie Sales. - spytał Bo-
linger, czując jak krew krąŜy mu szybciej, a oczy zwęŜyły się na
dźwięk jej imienia, wypowiedzianego tak niespodziewanie
przez profesora.
Nie dłuŜej niŜ na chwilę oczy Liptona rozbłysły paniką.
- AleŜ, panie sierŜancie, sam mi pan powiedział.
- Nie - odparł Bolinger z krzywym uśmiechem. - Nie po-
wiedziałem.
- Niech się pan stąd wynosi! - wykrzyknął Lipton, wybuchając
złością. - Niech się pan nigdy więcej nie pojawia w moim domu!
Co mi Pan insynuuje? Pan zapomina, Ŝe ja znam swoje prawa!
Nie jestem jakimś ulicznym zbirem. Nie mam panu nic do po-
wiedzenia! Chce pan rozmawiać? Proszę dzwonić do mojego
adwokata!
Drzwi zatrzasnęły się przed twarzą Bolingera, ale on nadal się
uśmiechał. Miał go w garści.
16
Przejęzyczenie to za mało. Bolinger wiedział, Ŝe zdobycie
nakazu na tylko takiej podstawie moŜe się nie udać. Ale jemu
wystarczyło to, Ŝeby obserwować dom. I był przekonany, Ŝe do
południa następnego dnia laboratorium coś znajdzie.
Gdy okazało się, Ŝe się mylił, poczuł, jak jego Ŝołądek skręca się.
- Najczystsze miejsce zbrodni, jakie kiedykolwiek widziałem.
- Oto, co powiedział mu kapitan z laboratorium kryminalnego.
Dwudziestu ludzi pracowało dla Bolingera nad tą sprawą, ale
jak dotąd nikt nie znalazł niczego istotnego. Wiedział, Ŝe to był
Lipton. Ale potrzebował czegoś konkretnego: przeczucie jeszcze
nikogo nie skazało. Do tego potrzebne były prawdziwe dowody.
Dziesięć minut później do jego biura wpadł uświadomiony
Farnhorst.
- Mam to, czego ci trzeba, Bob! - powiedział, tryumfalnie
wymachując papierem. Z głośnym plaśnięciem połoŜył go na
biurku Bolingera.
- Ponownie sprawdziłem w komputerze tę okolicę i oto, co
znalazłem!
Bolinger spojrzał na miejsce na kartce, które wskazywał gruby
palec detektywa, gdzie został odnotowany kod 1/17. oznaczający
zniszczenie własności i ucieczkę z miejsca zdarzenia. Najwyraź-
niej poprzedniego dnia o wpół do trzeciej popołudniu kobieta,
której samochód stał zaparkowany na ulicy naprzeciw domu
Marcii Sales widziała, jak kasztanowy Lexus sedan wycofał z
podjazdu i uderzył w jej samochód. Kierowca, którego nie
umiałaby rozpoznać, przyspieszył nawet się nie zatrzymując, ale
ona zdąŜyła zapisać numer rejestracyjny, zanim popędził w dół
ulicy. Samochód naleŜał do Liptona.
- Tak! - wykrzyknął Bolinger, uderzając w papier otwartą
dłonią. - Leć po nakaz, Mo. Chcę wybebeszyć cały dom
i samochód, i chcę go mieć w pokoju przesłuchań przed lunchem.
Bolinger zamknął drzwi do swojego biura, następnie otworzył
okno i zapalił papierosa. Potarł oczy i dopił resztkę kawy, roz-
gryzając kilka ziarenek. Sen naleŜał teraz do rzeczy, które będą
musiały poczekać. To klasyka pracy detektywa. Większość za-
bójstw była rozwiązywana w ciągu pierwszych czterdziestu
ośmiu godzin albo wcale. Gdy tylko ujrzał Liptona wiedział, Ŝe
coś jest z nim nie tak. Teraz go miał.
17
Wcześniej rano Alice Vreeland potwierdziła jego podejrzenie,
Ŝe dziewczyna nie zmarła wskutek uduszenia, lecz dlatego, Ŝe
wycięto jej niektóre organy. Wykrwawiła się na śmierć. Alice
powiedziała, Ŝe powinien szukać całkiem ostrego noŜa.
- Na tyle ostrego, Ŝe moŜna się nim golić. - Dokładnie
brzmiał jej komentarz. - A przy okazji - dodała - muszę wrócić
do tego domu. Myślałam, Ŝe zabrali wszystko, ale nie mogę
znaleźć jej pęcherzyka Ŝółciowego. Nikt go nie znalazł, prawda?
Bolinger mocniej potarł oczy i znów zastanowił się nad jej ma-
kabrycznym komentarzem. Niepewny, czy Ŝartowała czy nie, na
wszelki wypadek nie zareagował. Teraz zastanawiał się, czy za-
miast zwykłego przeoczenia była jakaś przyczyna zniknięcia
tego organu. Nigdy nie słyszał o czymś podobnym, ale teŜ nigdy
nie widział ciała w takim stanie, na wpół zaduszonego na śmierć
i rozciętego jak zarŜnięta krowa. Bolinger wzdrygnął się na samą
myśl. W jego umyśle pojawił się wrzeszczący obraz - twarz
Donalda Salesa i jego przeraŜający krzyk, gdy wszedł do tamtego
pokoju. Jak głęboki musi być ten ból?
Detektyw złapał za słuchawkę. Chciał coś dać jej ojcu, złoŜyć
kondolencje. Jedyny sposób, w jaki umiałby to wyrazić, to
pokazać, jak bardzo cięŜko pracuje, by przyszpilić zabójcę.
Chciał zadzwonić do Salesa i powiedzieć mu o prawdopodobnym
zdarzeniu obciąŜającym Liptona. Zastanowił się jednak. Poczeka,
aŜ zamkną Liptona. Nie ma sensu budować nadziei na poszlakach.
Kto wie? MoŜe poszczęści się im i znajdą nóŜ pokryty krwią
dziewczyny, choć, zwaŜywszy na wyjątkową sterylność miejsca
zbrodni, mocno w to wątpił. Ktokolwiek ją zabił, wiedział, co
robi. Bardzo rzadko słyszy się o aŜ tak czystym miejscu zbrodni.
Bolinger zajął się papierami. Farnhorst wrócił dopiero po
prawie dwóch godzinach.
- Mamy go, Bob - oznajmił tryumfalnie. - Facet wybierał się
właśnie na małą wycieczkę. Zarezerwował bilet do Toronto i był
właśnie w drodze na lotnisko, gdy połączyłem się z oddziałem
monitorującym, by go doprowadzili na komisariat. Kiedy próbo-
waliśmy go zatrzymać, zaczął uciekać. Rozbił samochód, wy-
skoczył z niego i wbiegł do lasu. Daleko nie uciekł. Miał kilka
walizek, paszport i jakieś dwadzieścia tysięcy dolarów w gotówce.
Bolinger włoŜył długopis do ust i zaczął go ogryzać.
18
- Niech mnie, dobra robota.
- Ale mam jeszcze coś, co ci się naprawdę spodoba - powie-
dział Farnhorst i podał mu plastikową torbę, która zawierała coś,
co wyglądało na damską bieliznę.
Bolinger wziął torbę i spojrzał na nią lekko zdziwiony.
- Znaleźliśmy to wepchnięte na dno jego worka marynars-
kiego... - wyjaśnił Farnhorst. - To stanik i damskie majtki... Jest
na nich krew, Bob... Myślę, Ŝe mogły naleŜeć do niej.
19
Rozdział 3
ROK PÓŹNIEJ
- I chce, Ŝebym go reprezentowała! - powiedziała Casey.
Jej głos balansował na granicy wstrętu, mówiła jednak na tyle
głośno, by słyszeli ją wszyscy przy stoliku. Było to eleganckie,
polityczne przyjęcie połączone ze zbiórką pieniędzy dla guber-
natora, po tysiąc dolarów od osoby. Były tu kobiety w sukniach
i brylantach, za którymi odwracali się męŜczyźni w smokingach
i ze złotymi szwajcarskimi zegarkami na nadgarstkach. Casey
odrzuciła w tył swe złotorude włosy i zaśmiała się lekko. Jej
diamentowy naszyjnik migotał w świetle świec.
Trzymając swe długie, ładne palce ułoŜone luźno na ramieniu
męŜa, powiedziała do niego:
- Tony chce, Ŝebym pojechała do Minnesoty reprezentować
gwiazdę rocka. Rocka! Kto będzie następny?
Uprzejme chichoty wypełniły powietrze, jednocześnie jednak
zainteresowanie wszystkich zostało rozbudzone. śadna z obec-
nych osób nie byłaby ani trochę zaskoczona, gdyby Casey Jor-
dan reprezentowała gwiazdę rocka. Chcieli jedynie wiedzieć
którą.
- Pierce Culpepper - powiedział nagle Tony, spoglądając
ponuro znad krwistych Ŝeberek najwyŜszej jakości.
Dokoła rozległ się pomruk uznania.
- To on mieszka w Minnesocie? - spytał ktoś.
- Stamtąd pochodzi - padła odpowiedź.
Na deser podano truskawkowe ciastka ze świeŜymi jagodami
i bitą śmietaną. Casey patrzyła zazdrośnie, jak Tony zaczyna
pochłaniać swoją porcję, przystawiając sobie równieŜ jej słodko-
ści. Minęły dla niej czasy, gdy mogła cieszyć się i deserem, i
wąską talią. Miała trzydzieści siedem lat i męŜczyźni oglądali
się za nią, lecz płaciła za to odpowiednią cenę.
20
- Został aresztowany za naruszenie nietykalności osobistej
- wyjaśnił posłusznie Tony z ustami pełnymi kalorii. - I chce,
Ŝeby Casey go reprezentowała.
- Jest winny? - spytał ktoś z drugiego końca stołu.
Tony wzdrygnął się. Jego gęste brwi, podobnie jak włosy, siwiały.
Był korpulentnym męŜczyzną o mięsistych, obwisłych policzkach
tworzących wydłuŜoną ramę twarzy, która przypominała basseta.
Najbardziej wyróŜniała się na niej mała, zadbana kozia bródka. Jego
głos był głęboki i kojący, a lata spędzone przed obliczem sędziego
i ławy przysięgłych wyryły na skroniach nieścieralne ślady pewności
siebie i mądrości. To, czego brakowało mu w wyglądzie, nadrabiał
ekstrawaganckimi strojami. Nie były one drogie, ale za to kolorowe.
MoŜna by nawet rzec, Ŝe krzykliwe.
- Niewinny, dopóki nie udowodni się mu winy - odparł
- Wszyscy o tym wiemy.
- MoŜe powinniśmy z nim porozmawiać - powiedziała Casey,
jakby od niechcenia rozwaŜała kolejne posunięcie.
Tony znał jej zagrywki, ale wcale mu nie przeszkadzały. Był obcy
w tym towarzystwie, podobnie jak ona, prawdopodobnie nawet
bardziej. Ona przynajmniej wŜeniła się w najwytworniejsza
śmietankę teksańskiej socjety Vanderhornów i Wattsów, Gardenerów,
Rienholfów i, oczywiście, rodziny jej męŜa, Jordanów. Byli bogaci,
kaŜdy z nich, właściwie większość dorobiła się swojej fortuny
w staroświecki sposób: dziedzicząc ją. Wszyscy, którzy mogli,
z rozkoszą przeprowadzali linię bezpośrednio łączącą ich z jakimś
odległym przodkiem, który wytwarzał farbę lub broń, czy teŜ był
właścicielem tego czy innego hrabstwa. W ocenie Tony'ego stanowili
grupę bezwartościowych snobów, lecz zdąŜył juŜ do nich przywyk-
nąć i wiedział, jaką rozkosz sprawiało Casey imponowanie im.
Nie winił jej za to. Zdawał sobie sprawę, Ŝe bardzo pragnęła
ukryć swe skromne początki na małej, zaniedbanej farmie pod
Odessą. Nagle w głowie pojawił mu się wyraźny obraz rodziny
koleŜanki obecnej na jej wytwornym ślubie. Byli wycieńczoną,
Ŝałośnie wyglądającą grupą, a ich dalece niedopasowane stroje
wyjściowe były tak staroświeckie, Ŝe mogli uchodzić za trupę
komediantów. Nie było w nich jednak nic śmiesznego. Pili zbyt
duŜo i z upływem wieczoru stawali się coraz głośniejsi. Wszyscy
wiedzieli, Ŝe Casey była zaŜenowana. Inną kobietę prawdopodob-
21
nie doprowadziłoby do łez, gdyby jej ojciec stanął na krześle
pośrodku śmietanki towarzyskiej Teksasu, i pokazał muzykom
środkowy palec, gdyŜ nie potrafili zagrać „The Devil Went
Down to Georgia”.
Lecz Casey przeszła przez te, jak przez wszystko inne, z wysoko
uniesionym czołem. Uciekła od swej przeszłości w poszukiwaniu
wytwornego Ŝycia i wystarczyło tylko na nią spojrzeć, by wiedzieć,
Ŝe dopięła swego. Czasami Tony'emu wydawało się, Ŝe trochę za
bardzo stara się przypodobać grupie ludzi, którzy w porównaniu z nią
bledli. Nieraz subtelnie sugerował jej, Ŝeby nie poniŜała się, ulegając
ich kaprysom. W odpowiedzi tylko klepała go niefrasobliwie po
ramieniu, mówiąc „Och, Tony”, jak zawsze, gdy nie chciała o czymś
rozmawiać, więc poddał się parę lat temu. Właściwie, poddał się
w dniu, kiedy wŜeniła się w to „towarzystwo”.
UwaŜał, Ŝe jeśli juŜ musiała dołączyć do tak przereklamowa-
nego grona, to przynajmniej brała z niego to, co najlepsze. Jako
jeden z nielicznych jej mąŜ zajmował się czymkolwiek. Albo
chociaŜ udawał. Taylor Jordan nigdy nie przestawał opowiadać
o swych światowych interesach. Tony przyglądał mu się jednak
i zastanawiał. W tej właśnie chwili, ukradkowo, acz poŜądliwie
wpatrywał się poprzez bukiet na środku stołu dwudziestoośmio-
letniej, świeŜo upieczonej Ŝonie starego Rienholfa.
Kto wie, czy faktycznie robi w ogóle te interesy? Tony'ego
wcale nie zaskoczyłoby, gdyby tamten uŜywał „interesów” jako
przykrywki zwykłego rozbijania się po świecie. A jeśli istotnie
pracował, a nie balował, jaki problem stanowiło robienie interesów
przy posiadaniu kilkuset milionów dolarów w funduszu powier-
niczym? Tak czy inaczej, Tony darzył męŜa Casey jedynie
tytularnie większym szacunkiem niŜ całą resztę tych postaci.
Sama Casey stanowiła zupełnie inną historię. Od pierwszej chwili,
gdy ujrzał ją w biurze prokuratora okręgowego ponad dziesięć łat
temu, wiedział, Ŝe jest wyjątkowa. Nie chodziło wcale o olśniewającą
urodę. Właściwie, to idealna, drobna figura, duŜe brązowe oczy
i delikatna linia nosa, umniejszały jej zdolnościom jako prawnika.
Argumentowanie przed ławą przysięgłych nie było konkursem
piękności, na co Tony był najlepszym dowodem.
Miała jednak w sobie wewnętrzny ogień, który płonął tak
namiętnie i dziko, Ŝe w chwili, gdy otwierała usta było jasne, Ŝe
22
ma się do czynienia z osobą, która jest równie onieśmielająca, co
inteligentna. Bazując na doświadczeniu, Tony twierdził, Ŝe piękne
kobiety nie potrafią być agresywne, co uwaŜał za naturalną
ochronę przed przypadkowym odstraszeniem najatrakcyjniejszych
samców. Casey posłała jednak jego teorię do diabła.
Pragnęła tylko jednego męŜczyzny i jego właśnie zdobyła. Jordan
był najprzystojniejszym z bogaczy w Austin, a moŜe i w całym
stanie. Zewnętrznie był tak blisko ideału, Ŝe Tony naprawdę nigdy
mu nie ufał.” Towarzyszył Casey tego wieczoru, gdy go poznała.
Jeszcze tej samej nocy oświadczyła, Ŝe ten wytworny bywalec będzie
naleŜał do niej. Brzmiało to wtedy tak samo dziwnie, jak i teraz:
kobieta otwarcie uznająca męŜczyznę za swą własność.
Znał Casey dziesięć lat, więc niewiele mogło go jeszcze za-
skoczyć. Nigdy nie zapomni pierwszej niespodzianki, jaką mu
zgotowała. Dosłownie opadła mu szczęka, gdy oświadczyła, Ŝe
będzie pracować w jego kancelarii. W czasie lunchu opowiadał jej
bez końca o szlachetności zawodu obrońcy, prawie kaŜdego
człowieka do sprawiedliwego procesu, integralności systemu i jak
przygnębiającym było, gdy zwykły obywatel stawał bezbronny
wobec złowrogiej potęgi aparatu władzy państwowej. Kiedy
skończył, spojrzała na niego swymi przepięknymi, płonącymi oczami.
- Jestem w biurze prokuratora okręgowego w celu zdobycia
doświadczenia - wyjaśniła, wbijając widelec w duszoną małŜ. -
Wcale nie mam zamiaru być do końca Ŝycia oskarŜycielem.
Poza tym, podoba mi się twój styl.
Rozmowa nie odbyła się od razu. Dopiero po roku wylizywania
się z ran, Tony zebrał się na odwagę, by z nią porozmawiać. Była
dwudziestosześcioletnią młodszą prokurator, zaledwie trzy lata
po studiach, kiedy dała mu popalić w swej pierwszej sprawie o
gwałt. To zabolało. Gdy pokonał wstyd, doznał olśnienia. Mo-
gła stać się najbardziej wybitnym adwokatem od czasu F. Lee
Baileya. Mógł ją szkolić. Ona miała wszystkie potrzebne surowce,
a on znał wszystkie sztuczki. Potrafił się równieŜ sprzedać.
Natomiast Casey wiedziała, tak jak on, Ŝe nigdy nie osiągnie
swoich celów, będąc oskarŜycielem. Była ograniczona do spraw,
które napływały w związku z przestępstwami dokonanymi w
granicach jej jurysdykcji. Jako adwokat mogła się przemieszczać
i przyjmować sprawy wszędzie. Fotogeniczna, bystra adwokat
23
Tim Green LITERA PRAWA PrzełoŜyła Aleksandra Kulesza VIZJA PRESS&IT Warszawa 2006
Tytuł oryginału The Letter ofthe Law Copyright © 2000 by Tim Green AU rights reserved This edition published by arrangement with Warner Books, Inc., New York, New York, USA. AU rights reserved. Copyright © for the Polish edition by VIZJA PRESS&IT Ltd., Warszawa 2006 Redaktor serii Wojciech śyłko Redakcja i korekta Emilia Słomińska Opracowanie graficzne okładki Mariusz Stelągowski Zdjęcie na okładce © Corbis Wydanie I ISBN 83-60283-18-4 VIZJAPRESS&IT ul. Dzielna 60, 01-029 Warszawa tel./fax 536 54 68 e-mail: vizja@vizja.pl www: vizja.net.pl Skład i łamanie Mariusz Maćkowski
Dla Illyssy, mojej przyjaciółki, partnerki i miłości.
SZCZEGÓLNE PODZIĘKOWANIA DLA: RICHARDA I JUDY GREENÓW PETE'A PARTNODEA MIKE'A KER WINA GEORGE'A RAUSA TRAVISA LEWINA LEKARZA SĄDOWEGO DR MARY JUMBELIC MARKA BFRRYHII LA
Rozdział 1 Choć Walt Tanner wiedział, Ŝe Internet otwiera drzwi na świat, nigdy nie przypuszczał, Ŝe umoŜliwi, by zło wślizgnęło się tylnym wejściem... Zimna i mokra noc była typową dla późnej jesieni północno-zachodniego Teksasu. Wirujące liście i pył zaśmiecały brzeg chodnika. Tanner, wysoki, niemal przystojny akwizytor w jasnoniebieskim garniturze, wciągnął zapach zmie- niającej się pogody i zapobiegliwie otarł chroniącą oko łzę. Jego hotel, „Ramada Inn”, był podupadły i obskurny, lecz zatęchły zapach holu niósł dodającą otuchy swojskość. Od czasu rozmowy o pracę z producentem tworzyw sztucznych połączonej z kolacją w specjalizującej się w stekach restauracji „U Calvina”, któremu przez siedem minionych lat składał wizyty w Stradford, spędzał tu wszystkie noce. Ta noc będzie inna. Choć nadal rozbrzmiewały mu w głowie fałszywe obietnice faceta od tworzyw, to Ŝołądek nie podchodził do gardła jak zazwyczaj. Myślami był gdzie indziej. Od tygodni zalecał się przez Internet, pędem wracając przez Południowy Zachód do swego pokoju hotelowego, by być online i zalogować się. Po jakimś czasie zdołał nakłonić ją, aby przysłała mu swoje zdjęcie. I to jakie zdjęcie. Owszem, miała wady. Jednak, w wieku pięćdziesięciu pięciu lat Tanner nie oczekiwał juŜ ideału. Była wspaniała, duŜo od niego młodsza, a jej wulgarny sposób mó- wienia o seksie niewyobraŜalnie go podniecał. To miała być ta noc. Wszystko było tak proste, tak bajecznie proste. Zaczęło się od tego, Ŝe na internetowej tablicy ogłoszeń dla samotnych zamieścił swe zdjęcie z dołączonym krótkim opisem, który zawierał jego wzrost, wagę, wykształcenie i zawód. Nieliczni przyjaciele potępili jego pomysł szukania miłości w sieci. Nie znalazł jej jednak w Ŝaden inny sposób, a to... Jedyne zastrzeŜenia Tannera wzbudzały jej dziwactwa. Spot- kanie wyznaczyła późno w nocy, daleko poza miastem. Nie 5
miała ochoty na kolację ani kino, ani nawet na niezobowiązują- cą rozmowę. Interesował ją tylko seks, wyuzdany i ostry, a przynajmniej tak twierdziła. Musiał przyznać, Ŝe ekscytowało go to. Jednocześnie jednak coś tu się nie zgadzało. Jej naleganie na wynajęcie pokoju na parterze, na końcu budynku, blisko wyjścia, brzmiało fałszywie. Nie przeszkadzałoby mu to, gdyby nie fakt, Ŝe okna jego pokoju w „Ramadzie” wychodziły na śmietnik wymagający opróŜnienia. Tak, jakby czegoś się wsty- dziła. Jednak jego ukryte libido odsunęło ostroŜność na bok. Jakie to miało znaczenie? W najgorszym przypadku okaŜe się męŜczyzną z nadziejami na popełnienie nielegalnego fellatio, a on odeśle ją (lub jego) w drogę powrotną. Ale jeśli to wszystko miało okazać się prawdą? To byłby początek czegoś wyjątkowe- go. Tanner otworzył drzwi i usadowił się w oczekiwaniu. W zlewie stał sześciopak piwa zanurzony w rozpuszczonym lodzie. Z zimną puszką w dłoni oparł się na kilku poduszkach o stelaŜ łóŜka, wziął pilota i rozpoczął surfowanie po kanałach. Normalnie zalo- gowałby się w sieci, ale czekając na nią jakoś dziwnie się czuł, tak jak byłoby to zdradą albo czymś w tym stylu. Ostatecznie i tak nic by to nie zmieniło. Gdy obudził się, w telewizorze śnieŜyło. Na stoliku stały trzy puste puszki. Polu- zował krawat i osunął się do łóŜka. Zanim zapadł w jeszcze głęb- szy sen, pomyślał o otwartych, przesuwanych, szklanych drzwiach, ale wysiłek wstania i zamknięcia ich obudziłby go, podczas gdy marzył tylko o tym, by ta brutalnie rozczarowująca noc juŜ się skończyła. Wyłączył zatem umysł i obrócił się na bok. Nadal leŜał w tej pozycji, gdy o trzeciej trzydzieści rano szklane drzwi rozsunęły się cicho. Wysoka, zakapturzona postać w czerni wyjrzała zza brzegu zasłony, przeniosła wzrok z Tannera na szumiący telewizor i ponownie na śpiącego. MęŜczyzna w rękawiczkach i ciemnych wełnianych skarpetach naciągniętych na spodnie przeszedł przez pokój. Stanął przy łóŜku, przyjrzał się dokładnie Tannerowi, upew- niając się, Ŝe ten nie kłamał, gdy opisywał swój wygląd. Mierzył około sześciu i pół stopy, był niewysportowany, choć o masywnej sylwetce i szerokich ramionach. Jego ufarbowane na rdzawy brąz włosy były mocno przerzedzone, lecz równieŜ to nie miało 6
znaczenia. MęŜczyzna w czerni wyjął zza paska spodni pistolet niezwykle wydłuŜony przez tłumik. Mógł zabić Tannera tak, Ŝe ten nie wiedziałby nawet, co się stało, lecz to nie byłoby okrutne. To nic osobistego, jedynie nadrzędna potrzeba pokazania swej śmiercionośnej władzy. To tak, jakby handlarz bronią popisywał się egzotyczną bronią. Przy- suwając się na tyle blisko, by spojrzeć mu w oczy, zabójca ude- rzył brutalnie lufą pistoletu o podniebienie Tannera. Napełnione szokiem oczy ofiary otworzyły się gwałtownie na chwilę. Rozległ się głośny szczęk uruchamianego mechanizmu i z poduszki wy- strzeliło w powietrze pierze podobne do małej lawiny w szkla- nej kuli wypełnionej miniaturowym śniegiem. Niemal natych- miast pojawiła się karmazynowa plama i szybko rozlała na prze- ścieradło. Zabójca rozwinął olbrzymi worek marynarski, który przyniósł w plecaku, i owinął długie ciało Tannera w pościel tak, aby łatwiej wsunąć je do środka. Przed zamknięciem torby wyjął jeszcze laptopa z walizki Tannera i rzucił obok zwłok. Ciemna postać wyciągnęła martwe ciało przez suwane drzwi w ciemność nocy. 7
Rozdział 2 Padał lekki, świeŜy, wiosenny deszcz. Powietrze było ciepłe. Zza brzegu zachodnich chmur wystawał kawałeczek słońca, niosąc obietnicę ładniejszej pogody. Jasne kiełki trawy odŜyły po przejmującym chłodzie teksańskiej zimy i zasłały trawniki poły- skującą, cytrynową zielenią. Rosnące po obu stronach ruchliwej ulicy drzewa były obsypane młodymi pąkami. Jednak Bob Bolin- ger nie dostrzegał Ŝadnej z tych rzeczy. Gorąco dawało mu się we znaki. Powietrze płynące z wentylatorów w jego samochodzie było w najlepszym razie letnie. Do potrzebnych mu rzeczy nale- Ŝał freon. I randka. Zdawał sobie z tego sprawę. Minęło juŜ niemal pięć lat od dnia, w którym zastał Ŝonę w łóŜku ze swym najlepszym przyjacielem. Spojrzał na zegarek. Koniec słuŜby. Poluzował krawat, zsunął się na swym fotelu kierowcy i odpręŜył się po raz pierwszy tego dnia. Niczym Houdini, trzymając jedną ręką kierownicę, wyśliz- gnął się ze swej starej, szarej marynarki. Dopiero wtedy zauwaŜył na rękawie jednotygodniową plamę z musztardy. MoŜe zagra szybką partyjkę bilardu, nim się ściemni? Potem mógłby wpaść do „Romper Room”, wypić kilka szkockich z sodą, zjeść burgera przy barze i kto wie? MoŜe mu się akurat poszczęści. Jak szedł ten slogan loterii? „Musisz grać, Ŝeby wygrać”. W tym momencie odezwało się radio. Bolinger przeklął na głos, ale radośnie przyjął zgłoszenie., Romper Room” na pewno obejdzie się bez zapuszczonego, starego gliny szukającego odrobiny miłości. Tak czy inaczej, wezwanie było waŜne - młodą studentkę prawa trzeba zapakować w worek na ciało. Przez chwilę zastanawiał się, czy jego była Ŝona skończy kiedyś w takim worku. Odsunął od siebie ten dziwaczny pomysł, przejechał dłonią po siwej szczecinie obciętych na jeŜa włosów i podrapał się po szorstkim karku. Ton wezwania sugerował nieprzyjemną sprawę. Bolinger zakręcił kierownicą i zawrócił swój nieoznakowany radiowóz 8
pod prąd. Popędził w górę Guadelupe w stronę starych domów w pobliŜu uczelni. Uniwersytet Teksasu był niemal tak waŜną częścią Austin jak samo zgromadzenie stanowe. Zatem, gdy gdziekolwiek w pobliŜu miasteczka uniwersyteckiego pojawiały się zwłoki, spadały głowy. Nikomu nie podobał się pomysł ko- gokolwiek umierającego młodo. Na miejscu było juŜ sześć zwykłych radiowozów, jeden nie- oznakowany oraz karetka z wciąŜ włączonymi światłami. JuŜ prawie zakończono ogradzanie terenu. Bolinger nie musiał nawet pokazywać odznaki, gdy przechodził pod Ŝółtą taśmą. Wiedzieli, kim jest. W tej samej chwili na miejsce przyjechali technicy z laboratorium, wyskakując z vana i opanowując miej- sce niczym spadochroniarze. Bolinger przepuścił ich, gdy zaczęli się wokół niego kłębić. Wcale mu się nie spieszyło do wejścia. Najpierw chciał przyjrzeć się całej scenie. Stary dwupiętrowy dom otaczały wysokie dęby. Z ilości skrzynek na listy wywnio- skował, Ŝe podzielono go na trzy mieszkania. Popękany pod- jazd prowadził do garaŜu na tyłach domu. Mieszkanie dziew- czyny znajdowało się właśnie tam, na parterze. Na tylnych schodach stał jeden z najlepszych przyjaciół Bolingera, detektyw Farnhorst. Był pierwszym gliną w cywilu na miejscu zbrodni, a jego miodowa skóra miała zielonkawy odcień. - Słyszałem, Ŝe paskudna sprawa - odezwał się Bolinger. Farnhorst spojrzał z góry na swego niskiego szefa. W jego smutnych oczach pojawiły się łzy, co zmieszało Bolingera. - Cholera, sierŜancie - wydusił z siebie Farnhorst. - Cholera. - Mamy świadków? - spytał Bolinger. Jego kwadratowy podbródek był wysunięty do przodu, a ciemne oczy wgryzały się w przyjaciela niczym mordercze chrząszcze. - Na razie nie. Nikogo nie ma w obu pozostałych miesz- kaniach. Znalazł ją gazeciarz i zadzwonił na policję, ale jeszcze nie doszedł do siebie. Umówili się, Ŝe gdyby nie było jej w domu zostawi pieniądze na stole kuchennym. - Farnhorst przepuścił Bolingera i dodał cicho - nazywała się Marcia Sales... Bolinger wyczuł krwawą łaźnię, gdy tylko przekroczył próg. Kiedy zobaczył ciało, głęboko wciągnął powietrze. - Do diabła! - westchnął. 9
Techniczny pstryknął zdjęcie i odsunął się. Dziewczyna leŜała na wznak na środku pokoju. Była naga. Głowę miała owiniętą grubą warstwą taśmy samoprzylepnej, która zasłaniała jej usta. Szeroko otwarte oczy zastygły w przeraŜeniu. Wszędzie było pełno krwi. Bolinger podszedł bliŜej. - SierŜancie, niechŜe pan uwaŜa! - krzyknął gniewnie tech- niczny, rzucając się w jego stronę. Bolinger obszedł krwawy organ, którego nie mógł rozpoznać, i przykucnął obok ciała. Na szyi widniały siniaki i Bolinger podświadomie miał nadzieję, Ŝe to była przyczyna jej śmierci. Na łóŜku leŜały ubrania, które, jak załoŜył, naleŜały do dziewczyny. Co dziwne, były poskładane. Wskazywałoby to na fakt, Ŝe rozebrała się dobrowolnie i znała sprawcę całkiem dobrze. Przejrzał je ostroŜnie. Nigdzie nie było bielizny i Bolinger zaczął się zastanawiać, jaka była tego przyczyna, czy teŜ dziewczyna miała po prostu taki styl. Z korytarza dobiegły odgłosy przepychanki i wtórujący im wrzask Farnhorsta. Bolinger podniósł głowę i, ujrzawszy wiel- kiego męŜczyznę o długich, ciemnych włosach, który przepychał się do salonu, wyprostował się, by stanąć z nim twarzą w twarz. Zanim zdąŜył się jednak odezwać, ubrany w wypłowiałe dŜinsy i kowbojki męŜczyzna zastygł w pół kroku i wydał z siebie obłąkańczy skowyt, na dźwięk którego Bolinger instynktownie dobył broni. Twarz męŜczyzny wykrzywił grymas. Zaczaj szarpać swe włosy. Kiedy Farnhorst i jego partner złapali go, kaŜdy za jedno ramię, męŜczyzna zaczął dziko wymachiwać rękami i nogami. WaŜący około trzystu funtów Farnhorst został ode- pchnięty, jakby nie był cięŜszy od fotela ogrodowego. Drugi policjant wylądował na lampie, po czym obaj padli na podłogę. Wycie szaleńca przemieniło się w mroŜący krew w Ŝyłach krzyk, a on sam skierował się w stronę drzwi. Bolinger podąŜył za nim przy asyście Farnhorsta i jego partnera. MęŜczyzna wy- padł przez drzwi na podjazd. Cały czas wrzeszczał. - Zatrzymać go! - krzyknął Bolinger. W połowie podjazdu dwaj policjanci przewrócili męŜczyznę na ziemię, ale nawet uderzenie głową o chodnik nie zmniejszyło jego agresji. Rzucił jednego z policjantów, samemu się przy tym przewracając. Gdy wstał, jeden z policjantów wyjął pałkę i uderzył go w tył głowy. Padając, wielki męŜczyzna wyszarpnął pistolet 10
z kabury drugiego policjanta. Bolinger był oddalony zaledwie o dwa kroki, gdy szaleniec wepchnął sobie lufę do ust. Policjant instynktownie chwycił za broń, wpychając palce pomiędzy kurek a komorę, dokładnie w chwili, gdy męŜczyzna pociągnął za spust. SierŜant krzyknął z bólu, lecz nie cofnął ręki. Drugą dłonią chwycił za pistolet i próbował go wyrwać, ale szaleniec ze wszystkich sił zacisnął zęby na lufie. Kiedy Farnhorst prysnął mu w twarz gazem łzawiącym, Bo- lingerowi teŜ się sporo oberwało. Krew lała się teraz strumieniem z jego dłoni. WciąŜ trzymał palce wepchnięte pod kurek pistoletu. Z oczami mocno zaciśniętymi w obronie przez palącym gazem, Bolinger tarzał się pod uderzeniami, aŜ wreszcie został wycią- gnięty z bijatyki. JuŜ trzymał pistolet. Przetoczył się na chodnik, gdzie usiadł kaszląc i płacząc od gazu łzawiącego. Odzyskał wzrok na tyle, by ujrzeć, Ŝe nawet w kajdankach i potraktowany kolejną porcją gazu męŜczyzna gwałtownie się szarpie. Jedyne, co przyszło Bolingerowi do głowy było to, Ŝe facet naćpał się PCP1 . Zanim zorientował się, męŜczyzna znowu wstał, otoczony przez czterech policjantów, z których dwóch trzymało pałki. Krew z nosa lała mu się po twarzy, a opuchnięte oczy miał do połowy zamknięte. WciąŜ wrzeszczał. Nagle padł na kolana, zwiesił głowę i zaczął ponuro łkać. Osunął się na bok i płakał niemal tak gwałtownie jak walczył. - To Lipton! - ryczał. - To Lipton! Mówiła, Ŝe się boi! Mówi- ła mi, Ŝe się go boi! O mój BoŜe, to Lipton! Potem jego słowa były juŜ tak zniekształcone, Ŝe Bolinger nie mógł go zrozumieć. Policjanci ostroŜnie posadzili męŜczyznę na tylnym siedzeniu radiowozu. - Cholera - wykrztusił Farnhorst, pomagając podnieść się Bo- lingerowi. - Jesteś cały? - Ta - odrzekł sierŜant, schylając się, by podnieść z ziemi portfel. Przejrzał go. - Donald Sales - zwrócił się do Farnhorsta, pokazując mu portfel i wycierając rękawem łzy z twarzy. - Ojciec dziewczyny? 1 Phencyclidine lub serylan - środek uspokajający dla zwierząt, powodujący delirium i halucynacje (wszystkie przypisy od tłumacza). 11
Farnhorst wzdrygnął się. - Jezu, chyba tak. Myślisz, Ŝe to on ją zabił? - Nie mam pojęcia - odpowiedział Bolinger, mocno zaciskając usta. - Zawieź go na posterunek i przykuj do podłogi, Ŝeby sobie nie mógł zrobić krzywdy. Niech trochę posiedzi, potem z nim porozmawiam. Mówił o kimś nazwiskiem Lipton. - Panie sierŜancie? Bolinger odkręcił się. Była to Alice Vreeland z biura lekarza sądowego - przysadzista, ruda i najlepsza specjalistka, jaką mieli. - CięŜki dzień? - spytała. Bolinger pokręcił głową. - Nie zaczął się najgorzej, ale chyba nie najlepiej się zakończy. - Wygląda na to, Ŝe skończyli zdjęcia - powiedziała, patrząc na fotografa pakującego swój sprzęt do vana. - Jak laboratorium kryminalne skończy, chce pan, Ŝebym usunęła wszystko, czy teŜ chciałby pan coś jeszcze zobaczyć? - spytała. - Nie - odparł Bolinger. - Widziałem juŜ wystarczająco duŜo. Mierzący sześć i pół stopy i waŜący sto sześćdziesiąt funtów Sales był imponującym męŜczyzną. W kajdankach i przykuty łańcuchem do podłogi, z opuchniętą twarzą i bladymi oczami płonącymi nienawiścią, wyglądał naprawdę przeraŜająco. - Papierosa? - spytał Bolinger. Sales przytaknął i Bolinger włoŜył mu jednego do ust. Gdy płomień dotknął końcówki, Sales zaciągnął się zachłannie. Jego opalona skóra miała czerwony odcień kojarzony z rdzennymi Amerykanami. Bolinger dowiedział się juŜ, Ŝe Sales jest od- znaczonym weteranem, który słuŜył w Azji Południowo-Wschod- niej i od powrotu pracował na własny rachunek jako stolarz spe- cjalizujący się w budowaniu przystani dookoła jeziora Travis. Zaraz po powrocie do domu aresztowano go w dwóch oddzielnych przypadkach pod zarzutami zakłócania porządku publicznego i naruszenia nietykalności osobistej. Obydwa zostały zmienione do mniejszych zarzutów. Problemem było to, Ŝe Sales odbył leczenie w Szpitalu Urzędu do Spraw Kombatantów z powodu nerwicy pourazowej. To typowe dla weteranów, lecz Bolinger wiedział, Ŝe to typowe równieŜ dla psychopatycznych morderców. 12
Policjant przypalił swojego winstona i szczerze popatrzył na Salesa przez dym. - Zechce pan usiąść? - spytał sierŜant. Sales zadzwonił łańcuchem i prychnął lekcewaŜąco, ale usiadł na cementowej podłodze celi. Bolinger zajął miejsce na ławce pod ścianą. Obok siebie postawił dyktafon, którego prostokątne czerwone światełko wpatrywało się oskarŜającą w Salesa. - Po co przyszedł pan do mieszkania córki? - spytał Bolinger cicho. - Ha! - warknął Sales. Jego twarz zmarszczył ból, a łzy za- częły płynąć strumieniem. Zaczął kiwać głową z boku na bok, jakby próbował wszystko od siebie odpędzić. - Ha! Moja córka! O BoŜe! O mój BoŜe! Bolinger czekał. Po dziesięciu minutach płacz wysokiego męŜczyzny zmniejszył się na tyle, Ŝe był w stanie wziąć głęboki wdech. - Planowaliśmy zjeść razem kolację. Miałem zabrać ją na kolację... Często tak robiliśmy - wyjaśnił smutno, patrząc Bolingerowi prosto w oczy. - Obiecałem jej, Ŝe jeśli pójdzie na prawo na UT, to nie będę jej ciągle pilnował. Mieszkam jedynie godzinę od niej. Ale przyrzekłem, Ŝe nie będę jej cały czas kontrolował. Kiedy była na Uniwersytecie Stanowym San Angelo, miałem w zwyczaju często ją odwiedzać... Sales spojrzał, czy Bolinger rozumie. Policjant nie miał dzieci, ale jego brat tak, więc przytaknął ze współczuciem. - Ta, więc przestałem to robić, ale i tak widywaliśmy się często. Wybieraliśmy się na kolację. O BoŜe! Sales zaczął się trząść i płakać. Gdy się uciszył, Bolinger spytał: - Gdzie był pan wcześniej? - W domu - odparł Sales tępo. - Skończyłem pracę po lunchu i resztę dnia zrobiłem sobie wolne, Ŝeby popracować w domu. - Ktoś był z panem? Sales zaprzeczył ruchem głowy. - Ktoś pana widział? - Mój dom stoi na pustkowiu - odpowiedział Sales. - Nikt mnie nigdy nie widzi. - Czy podpisze pan zgodę na przeszukanie pana domu i fur- gonetki? 13
Sales spojrzał na niego zaskoczony. - Dlaczego? Bolinger wzruszył ramionami, podał mu formularz i długopis. - Ha! - wyrzucił z siebie Sales - Ha! Myślicie, Ŝe ja... Ha! Powiedziałem panu, kto to zrobił! Lipton. Jej profesor, miał na jej punkcie obsesję. Powiedziałem jej, Ŝe z nim porozmawiam, ale nie chciała. PrzeraŜał ją. - Niech mi pan to da - powiedział z obrzydzeniem. - Wszystko podpiszę. MoŜecie szukać, gdzie tylko chcecie i cze- gokolwiek chcecie, ale lepiej wyślijcie kogoś, Ŝeby aresztował tego faceta! Detektyw rozmawiał z ojcem ofiary ponad godzinę, wyciągając z niego nawet najdrobniejsze informacje na wszystkie tematy, jakie przyszły mu do głowy. W końcu, przeprosił i wyszedł po- rozmawiać z porucznikiem. - Puszczę go - oznajmił. Porucznik uniósł brew. Nie mieli nikogo poza ojcem. Mogliby go wsadzić pod zarzutem napaści na oficera i stawianie oporu. Wcale nie musieli go wypuszczać. Mogli męczyć go cały następny dzień gdyby chcieli, chyba Ŝe zacząłby miauczeć o adwokata. Ale Bolinger wszystko to przekreślał. Ten człowiek zdobył swą reputację, kierując się instynktem. - On tego nie zrobił - powiedział. - Uspokoił się wreszcie i jeśli sobie odstrzeli głowę, to trudno. Ale nie sądzę. Wydaje mi się, Ŝe zwyczajnie stracił panowanie nad sobą. Jeśli go przymknę, to będę miał do czynienia z jakimś prawnikiem, a wolałbym mieć moŜliwość normalnej rozmowy z tym facetem. Nie wiem, moŜe jeszcze będzie mógł nam pomóc. Porucznik przytaknął. - Pojedziesz do domu trochę odpocząć? - Było po dziesiątej, a Bolinger zaczął słuŜbę tego dnia o siódmej rano. - Nie. - Tak myślałem. - Profesor. Farnhorst twierdzi, Ŝe nauczycielem prawa krymi- nalnego dziewczyny jest niejaki Eric Lipton, znany nauczyciel akademicki. Poza wykładaniem na UT duŜo podróŜuje po kraju z odczytami na temat praw oskarŜonych. Ojciec twierdzi, Ŝe to on jest zabójcą. 14
- O cholera - jęknął porucznik - profesor prawa. To będzie ubaw. Ma coś na koncie? Bolinger pokręcił głową: - Niewinny jak niedzielny kierowca. Porucznik zrobił małą pauzę. - Czy ty wiesz, do czego zdolny jest niedzielny kierowca? Po- rucznik spędził dwa pierwsze lata swej kariery w wydziale dro- gowym. - Nie - odparł Bolinger. - Ale wierzę ci na słowo. Profesor Eric Lipton mieszkał w modnej dzielnicy Terrytown. W drogich nieruchomościach bezpośrednio przylegających do szerokiego, spokojnego odcinka Kolorado płynącej przez centrum Austin, mieszkało wielu starych bogaczy. Dom Liptona był wielki, biały i, zgodnie ze współczesną modą, upstrzony kostkami Glas- sBlock, które wpuszczały duŜo światła, jednocześnie nie powo- dując utraty prywatności. Cały teren otaczało ogrodzenie z ku- tego Ŝelaza. Choć była juŜ noc, lampy podświetlały dom i traw- nik rozciągający się pod wypielęgnowanymi drzewami, przy- strzyŜonymi w geometryczne kształty. To był dom bogacza. Bo- linger wiedział, Ŝe Lipton naleŜał do ludzi, którzy zaczynali wyci- skanie pasty z tubki zawsze od samego zgrzewu. Pod oponami sa- mochodu policjanta zachrzęścił biały Ŝwir, gdy zaparkował na półkolistym podjeździe pod wysokim portykiem o płaskim dachu, podtrzymywanym przez kilka wąskich, białych kolumn. Lipton podszedł do drzwi. Był ubrany w biały, satynowy dres i drogie, skórzane klapki. Patrzył wrogo. Był wysokim, kościstym męŜczyzną, którego sylwetka przypominała pływaka. Zupełnie się nie garbił, jak czynią ludzie jego wzrostu i w jego wieku. Falujące, wypłowiałe blond włosy opadały mu na twarz, zupełnie jakby stał na wietrze. Jego skóra była opalona, jednak jej poma- rańczowy odcień sugerował policjantowi, Ŝe zawdzięcza to sie- dzeniu w solarium. Wysunięte wysoko kości policzkowe, dosko- nałe zęby oraz ogorzała skóra wokół oczu przypominały policjan- towi zawodowego tenisistę, który w minione wakacje w Fort Lauderdale starał się nauczyć go serwować. - W czym mogę panu pomóc? - zapytał profesor z obojętnym prychnięciem. 15
Bolinger wiedział, Ŝe wcale nie był szczery. Pomaganie komuś było ostatnią rzeczą na świecie, na jaką profesor miał ochotę. Coś tu śmierdziało. - Profesor Lipton? Jestem sierŜant Bolinger - przedstawił się detektyw. - Jedna z pańskich studentek została zabita i chciałbym zadać panu kilka pytań na jej temat. Czy zechciałby pan pojechać ze mną na komisariat? Lipton zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, po czym za- śmiał się lekko i beztrosko. - Czy pan wie, czym ja się zajmuję, sierŜancie? - spytał drwiąco. - Owszem, proszę pana, wiem. - Zatem nie powinien mnie był pan pytać, czy z nim pojadę. To mój Ŝywioł, sierŜancie. Moja opinia o policji... jest antago- nistyczna... Niemniej - kontynuował, jakby prowadził wykład - nie naleŜę do ludzi wrogo nastawionych czy teŜ skrytych. MoŜe pan wejść, sierŜancie. Proszę pytać, o co ma pan ochotę. Jestem rozsądnym człowiekiem... Poświęcę panu pięć minut. Lipton spojrzał na zegarek, sprawdzając czas. - DłuŜsza rozmowa byłaby stratą zarówno mojego czasu, jak i pańskiego. Moja wiedza o pannie Sales jest całkiem ograniczona. - Skąd wiedział pan, Ŝe chodzi o Marcie Sales. - spytał Bo- linger, czując jak krew krąŜy mu szybciej, a oczy zwęŜyły się na dźwięk jej imienia, wypowiedzianego tak niespodziewanie przez profesora. Nie dłuŜej niŜ na chwilę oczy Liptona rozbłysły paniką. - AleŜ, panie sierŜancie, sam mi pan powiedział. - Nie - odparł Bolinger z krzywym uśmiechem. - Nie po- wiedziałem. - Niech się pan stąd wynosi! - wykrzyknął Lipton, wybuchając złością. - Niech się pan nigdy więcej nie pojawia w moim domu! Co mi Pan insynuuje? Pan zapomina, Ŝe ja znam swoje prawa! Nie jestem jakimś ulicznym zbirem. Nie mam panu nic do po- wiedzenia! Chce pan rozmawiać? Proszę dzwonić do mojego adwokata! Drzwi zatrzasnęły się przed twarzą Bolingera, ale on nadal się uśmiechał. Miał go w garści. 16
Przejęzyczenie to za mało. Bolinger wiedział, Ŝe zdobycie nakazu na tylko takiej podstawie moŜe się nie udać. Ale jemu wystarczyło to, Ŝeby obserwować dom. I był przekonany, Ŝe do południa następnego dnia laboratorium coś znajdzie. Gdy okazało się, Ŝe się mylił, poczuł, jak jego Ŝołądek skręca się. - Najczystsze miejsce zbrodni, jakie kiedykolwiek widziałem. - Oto, co powiedział mu kapitan z laboratorium kryminalnego. Dwudziestu ludzi pracowało dla Bolingera nad tą sprawą, ale jak dotąd nikt nie znalazł niczego istotnego. Wiedział, Ŝe to był Lipton. Ale potrzebował czegoś konkretnego: przeczucie jeszcze nikogo nie skazało. Do tego potrzebne były prawdziwe dowody. Dziesięć minut później do jego biura wpadł uświadomiony Farnhorst. - Mam to, czego ci trzeba, Bob! - powiedział, tryumfalnie wymachując papierem. Z głośnym plaśnięciem połoŜył go na biurku Bolingera. - Ponownie sprawdziłem w komputerze tę okolicę i oto, co znalazłem! Bolinger spojrzał na miejsce na kartce, które wskazywał gruby palec detektywa, gdzie został odnotowany kod 1/17. oznaczający zniszczenie własności i ucieczkę z miejsca zdarzenia. Najwyraź- niej poprzedniego dnia o wpół do trzeciej popołudniu kobieta, której samochód stał zaparkowany na ulicy naprzeciw domu Marcii Sales widziała, jak kasztanowy Lexus sedan wycofał z podjazdu i uderzył w jej samochód. Kierowca, którego nie umiałaby rozpoznać, przyspieszył nawet się nie zatrzymując, ale ona zdąŜyła zapisać numer rejestracyjny, zanim popędził w dół ulicy. Samochód naleŜał do Liptona. - Tak! - wykrzyknął Bolinger, uderzając w papier otwartą dłonią. - Leć po nakaz, Mo. Chcę wybebeszyć cały dom i samochód, i chcę go mieć w pokoju przesłuchań przed lunchem. Bolinger zamknął drzwi do swojego biura, następnie otworzył okno i zapalił papierosa. Potarł oczy i dopił resztkę kawy, roz- gryzając kilka ziarenek. Sen naleŜał teraz do rzeczy, które będą musiały poczekać. To klasyka pracy detektywa. Większość za- bójstw była rozwiązywana w ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin albo wcale. Gdy tylko ujrzał Liptona wiedział, Ŝe coś jest z nim nie tak. Teraz go miał. 17
Wcześniej rano Alice Vreeland potwierdziła jego podejrzenie, Ŝe dziewczyna nie zmarła wskutek uduszenia, lecz dlatego, Ŝe wycięto jej niektóre organy. Wykrwawiła się na śmierć. Alice powiedziała, Ŝe powinien szukać całkiem ostrego noŜa. - Na tyle ostrego, Ŝe moŜna się nim golić. - Dokładnie brzmiał jej komentarz. - A przy okazji - dodała - muszę wrócić do tego domu. Myślałam, Ŝe zabrali wszystko, ale nie mogę znaleźć jej pęcherzyka Ŝółciowego. Nikt go nie znalazł, prawda? Bolinger mocniej potarł oczy i znów zastanowił się nad jej ma- kabrycznym komentarzem. Niepewny, czy Ŝartowała czy nie, na wszelki wypadek nie zareagował. Teraz zastanawiał się, czy za- miast zwykłego przeoczenia była jakaś przyczyna zniknięcia tego organu. Nigdy nie słyszał o czymś podobnym, ale teŜ nigdy nie widział ciała w takim stanie, na wpół zaduszonego na śmierć i rozciętego jak zarŜnięta krowa. Bolinger wzdrygnął się na samą myśl. W jego umyśle pojawił się wrzeszczący obraz - twarz Donalda Salesa i jego przeraŜający krzyk, gdy wszedł do tamtego pokoju. Jak głęboki musi być ten ból? Detektyw złapał za słuchawkę. Chciał coś dać jej ojcu, złoŜyć kondolencje. Jedyny sposób, w jaki umiałby to wyrazić, to pokazać, jak bardzo cięŜko pracuje, by przyszpilić zabójcę. Chciał zadzwonić do Salesa i powiedzieć mu o prawdopodobnym zdarzeniu obciąŜającym Liptona. Zastanowił się jednak. Poczeka, aŜ zamkną Liptona. Nie ma sensu budować nadziei na poszlakach. Kto wie? MoŜe poszczęści się im i znajdą nóŜ pokryty krwią dziewczyny, choć, zwaŜywszy na wyjątkową sterylność miejsca zbrodni, mocno w to wątpił. Ktokolwiek ją zabił, wiedział, co robi. Bardzo rzadko słyszy się o aŜ tak czystym miejscu zbrodni. Bolinger zajął się papierami. Farnhorst wrócił dopiero po prawie dwóch godzinach. - Mamy go, Bob - oznajmił tryumfalnie. - Facet wybierał się właśnie na małą wycieczkę. Zarezerwował bilet do Toronto i był właśnie w drodze na lotnisko, gdy połączyłem się z oddziałem monitorującym, by go doprowadzili na komisariat. Kiedy próbo- waliśmy go zatrzymać, zaczął uciekać. Rozbił samochód, wy- skoczył z niego i wbiegł do lasu. Daleko nie uciekł. Miał kilka walizek, paszport i jakieś dwadzieścia tysięcy dolarów w gotówce. Bolinger włoŜył długopis do ust i zaczął go ogryzać. 18
- Niech mnie, dobra robota. - Ale mam jeszcze coś, co ci się naprawdę spodoba - powie- dział Farnhorst i podał mu plastikową torbę, która zawierała coś, co wyglądało na damską bieliznę. Bolinger wziął torbę i spojrzał na nią lekko zdziwiony. - Znaleźliśmy to wepchnięte na dno jego worka marynars- kiego... - wyjaśnił Farnhorst. - To stanik i damskie majtki... Jest na nich krew, Bob... Myślę, Ŝe mogły naleŜeć do niej. 19
Rozdział 3 ROK PÓŹNIEJ - I chce, Ŝebym go reprezentowała! - powiedziała Casey. Jej głos balansował na granicy wstrętu, mówiła jednak na tyle głośno, by słyszeli ją wszyscy przy stoliku. Było to eleganckie, polityczne przyjęcie połączone ze zbiórką pieniędzy dla guber- natora, po tysiąc dolarów od osoby. Były tu kobiety w sukniach i brylantach, za którymi odwracali się męŜczyźni w smokingach i ze złotymi szwajcarskimi zegarkami na nadgarstkach. Casey odrzuciła w tył swe złotorude włosy i zaśmiała się lekko. Jej diamentowy naszyjnik migotał w świetle świec. Trzymając swe długie, ładne palce ułoŜone luźno na ramieniu męŜa, powiedziała do niego: - Tony chce, Ŝebym pojechała do Minnesoty reprezentować gwiazdę rocka. Rocka! Kto będzie następny? Uprzejme chichoty wypełniły powietrze, jednocześnie jednak zainteresowanie wszystkich zostało rozbudzone. śadna z obec- nych osób nie byłaby ani trochę zaskoczona, gdyby Casey Jor- dan reprezentowała gwiazdę rocka. Chcieli jedynie wiedzieć którą. - Pierce Culpepper - powiedział nagle Tony, spoglądając ponuro znad krwistych Ŝeberek najwyŜszej jakości. Dokoła rozległ się pomruk uznania. - To on mieszka w Minnesocie? - spytał ktoś. - Stamtąd pochodzi - padła odpowiedź. Na deser podano truskawkowe ciastka ze świeŜymi jagodami i bitą śmietaną. Casey patrzyła zazdrośnie, jak Tony zaczyna pochłaniać swoją porcję, przystawiając sobie równieŜ jej słodko- ści. Minęły dla niej czasy, gdy mogła cieszyć się i deserem, i wąską talią. Miała trzydzieści siedem lat i męŜczyźni oglądali się za nią, lecz płaciła za to odpowiednią cenę. 20
- Został aresztowany za naruszenie nietykalności osobistej - wyjaśnił posłusznie Tony z ustami pełnymi kalorii. - I chce, Ŝeby Casey go reprezentowała. - Jest winny? - spytał ktoś z drugiego końca stołu. Tony wzdrygnął się. Jego gęste brwi, podobnie jak włosy, siwiały. Był korpulentnym męŜczyzną o mięsistych, obwisłych policzkach tworzących wydłuŜoną ramę twarzy, która przypominała basseta. Najbardziej wyróŜniała się na niej mała, zadbana kozia bródka. Jego głos był głęboki i kojący, a lata spędzone przed obliczem sędziego i ławy przysięgłych wyryły na skroniach nieścieralne ślady pewności siebie i mądrości. To, czego brakowało mu w wyglądzie, nadrabiał ekstrawaganckimi strojami. Nie były one drogie, ale za to kolorowe. MoŜna by nawet rzec, Ŝe krzykliwe. - Niewinny, dopóki nie udowodni się mu winy - odparł - Wszyscy o tym wiemy. - MoŜe powinniśmy z nim porozmawiać - powiedziała Casey, jakby od niechcenia rozwaŜała kolejne posunięcie. Tony znał jej zagrywki, ale wcale mu nie przeszkadzały. Był obcy w tym towarzystwie, podobnie jak ona, prawdopodobnie nawet bardziej. Ona przynajmniej wŜeniła się w najwytworniejsza śmietankę teksańskiej socjety Vanderhornów i Wattsów, Gardenerów, Rienholfów i, oczywiście, rodziny jej męŜa, Jordanów. Byli bogaci, kaŜdy z nich, właściwie większość dorobiła się swojej fortuny w staroświecki sposób: dziedzicząc ją. Wszyscy, którzy mogli, z rozkoszą przeprowadzali linię bezpośrednio łączącą ich z jakimś odległym przodkiem, który wytwarzał farbę lub broń, czy teŜ był właścicielem tego czy innego hrabstwa. W ocenie Tony'ego stanowili grupę bezwartościowych snobów, lecz zdąŜył juŜ do nich przywyk- nąć i wiedział, jaką rozkosz sprawiało Casey imponowanie im. Nie winił jej za to. Zdawał sobie sprawę, Ŝe bardzo pragnęła ukryć swe skromne początki na małej, zaniedbanej farmie pod Odessą. Nagle w głowie pojawił mu się wyraźny obraz rodziny koleŜanki obecnej na jej wytwornym ślubie. Byli wycieńczoną, Ŝałośnie wyglądającą grupą, a ich dalece niedopasowane stroje wyjściowe były tak staroświeckie, Ŝe mogli uchodzić za trupę komediantów. Nie było w nich jednak nic śmiesznego. Pili zbyt duŜo i z upływem wieczoru stawali się coraz głośniejsi. Wszyscy wiedzieli, Ŝe Casey była zaŜenowana. Inną kobietę prawdopodob- 21
nie doprowadziłoby do łez, gdyby jej ojciec stanął na krześle pośrodku śmietanki towarzyskiej Teksasu, i pokazał muzykom środkowy palec, gdyŜ nie potrafili zagrać „The Devil Went Down to Georgia”. Lecz Casey przeszła przez te, jak przez wszystko inne, z wysoko uniesionym czołem. Uciekła od swej przeszłości w poszukiwaniu wytwornego Ŝycia i wystarczyło tylko na nią spojrzeć, by wiedzieć, Ŝe dopięła swego. Czasami Tony'emu wydawało się, Ŝe trochę za bardzo stara się przypodobać grupie ludzi, którzy w porównaniu z nią bledli. Nieraz subtelnie sugerował jej, Ŝeby nie poniŜała się, ulegając ich kaprysom. W odpowiedzi tylko klepała go niefrasobliwie po ramieniu, mówiąc „Och, Tony”, jak zawsze, gdy nie chciała o czymś rozmawiać, więc poddał się parę lat temu. Właściwie, poddał się w dniu, kiedy wŜeniła się w to „towarzystwo”. UwaŜał, Ŝe jeśli juŜ musiała dołączyć do tak przereklamowa- nego grona, to przynajmniej brała z niego to, co najlepsze. Jako jeden z nielicznych jej mąŜ zajmował się czymkolwiek. Albo chociaŜ udawał. Taylor Jordan nigdy nie przestawał opowiadać o swych światowych interesach. Tony przyglądał mu się jednak i zastanawiał. W tej właśnie chwili, ukradkowo, acz poŜądliwie wpatrywał się poprzez bukiet na środku stołu dwudziestoośmio- letniej, świeŜo upieczonej Ŝonie starego Rienholfa. Kto wie, czy faktycznie robi w ogóle te interesy? Tony'ego wcale nie zaskoczyłoby, gdyby tamten uŜywał „interesów” jako przykrywki zwykłego rozbijania się po świecie. A jeśli istotnie pracował, a nie balował, jaki problem stanowiło robienie interesów przy posiadaniu kilkuset milionów dolarów w funduszu powier- niczym? Tak czy inaczej, Tony darzył męŜa Casey jedynie tytularnie większym szacunkiem niŜ całą resztę tych postaci. Sama Casey stanowiła zupełnie inną historię. Od pierwszej chwili, gdy ujrzał ją w biurze prokuratora okręgowego ponad dziesięć łat temu, wiedział, Ŝe jest wyjątkowa. Nie chodziło wcale o olśniewającą urodę. Właściwie, to idealna, drobna figura, duŜe brązowe oczy i delikatna linia nosa, umniejszały jej zdolnościom jako prawnika. Argumentowanie przed ławą przysięgłych nie było konkursem piękności, na co Tony był najlepszym dowodem. Miała jednak w sobie wewnętrzny ogień, który płonął tak namiętnie i dziko, Ŝe w chwili, gdy otwierała usta było jasne, Ŝe 22
ma się do czynienia z osobą, która jest równie onieśmielająca, co inteligentna. Bazując na doświadczeniu, Tony twierdził, Ŝe piękne kobiety nie potrafią być agresywne, co uwaŜał za naturalną ochronę przed przypadkowym odstraszeniem najatrakcyjniejszych samców. Casey posłała jednak jego teorię do diabła. Pragnęła tylko jednego męŜczyzny i jego właśnie zdobyła. Jordan był najprzystojniejszym z bogaczy w Austin, a moŜe i w całym stanie. Zewnętrznie był tak blisko ideału, Ŝe Tony naprawdę nigdy mu nie ufał.” Towarzyszył Casey tego wieczoru, gdy go poznała. Jeszcze tej samej nocy oświadczyła, Ŝe ten wytworny bywalec będzie naleŜał do niej. Brzmiało to wtedy tak samo dziwnie, jak i teraz: kobieta otwarcie uznająca męŜczyznę za swą własność. Znał Casey dziesięć lat, więc niewiele mogło go jeszcze za- skoczyć. Nigdy nie zapomni pierwszej niespodzianki, jaką mu zgotowała. Dosłownie opadła mu szczęka, gdy oświadczyła, Ŝe będzie pracować w jego kancelarii. W czasie lunchu opowiadał jej bez końca o szlachetności zawodu obrońcy, prawie kaŜdego człowieka do sprawiedliwego procesu, integralności systemu i jak przygnębiającym było, gdy zwykły obywatel stawał bezbronny wobec złowrogiej potęgi aparatu władzy państwowej. Kiedy skończył, spojrzała na niego swymi przepięknymi, płonącymi oczami. - Jestem w biurze prokuratora okręgowego w celu zdobycia doświadczenia - wyjaśniła, wbijając widelec w duszoną małŜ. - Wcale nie mam zamiaru być do końca Ŝycia oskarŜycielem. Poza tym, podoba mi się twój styl. Rozmowa nie odbyła się od razu. Dopiero po roku wylizywania się z ran, Tony zebrał się na odwagę, by z nią porozmawiać. Była dwudziestosześcioletnią młodszą prokurator, zaledwie trzy lata po studiach, kiedy dała mu popalić w swej pierwszej sprawie o gwałt. To zabolało. Gdy pokonał wstyd, doznał olśnienia. Mo- gła stać się najbardziej wybitnym adwokatem od czasu F. Lee Baileya. Mógł ją szkolić. Ona miała wszystkie potrzebne surowce, a on znał wszystkie sztuczki. Potrafił się równieŜ sprzedać. Natomiast Casey wiedziała, tak jak on, Ŝe nigdy nie osiągnie swoich celów, będąc oskarŜycielem. Była ograniczona do spraw, które napływały w związku z przestępstwami dokonanymi w granicach jej jurysdykcji. Jako adwokat mogła się przemieszczać i przyjmować sprawy wszędzie. Fotogeniczna, bystra adwokat 23