PIERWSZYCH 48 GODZIN
(. .) ze słów tych wnoszę, Że wszystko,
co mi opowiadaliście o rycerstwie,
o zdobywaniu królestw i cesarstw,
o nadawaniu wysp(…), to tylko stówa
na wiatr rzucane i łgarstwa (…)
Sancho Pansa *
PROLOG
Nazywał się Nikt. Może Jones albo Smith, choć jego paszport
i bilet na ten rejs opiewały na nazwisko Mott, wzięte z butelki soku
jabłkowego. Takie rzeczy łatwo załatwić, jeśli znasz właściwych
ludzi i nie cierpisz na brak gotówki. Urzędowe dokumenty i bilety
potwierdzają tylko to, co mówisz o sobie innym ludziom. On lubił
być panem Nikt. Zwłaszcza panem Nikt na urlopie.
Większość czasu spędzał na pokładzie obok basenu, przyglądając
się kobietom smarującym swoje ciała olejkiem do opalania
i sączącym zabawne małe drinki z parasolkami. Czegoś takiego nie
uświadczysz na Ukrainie. Zupełnie jakby znalazł się na Marsie.
Szybko zdołał się rozeznać we wszystkim. Poznał statek i jego
pasażerów, ich zwyczaje i sposób, w jaki ze sobą rozmawiają. Była
na przykład pewna grupa dwudziestu kilku mężczyzn, którzy
przesiadywali przy szklanym stoliku w barze i zabawiali się nad
piwem w grę zwaną przez nich „ćwiartki”. On też ćwiczył tę zabawę
w swojej kajucie, odbijając dwudziestopięciocentówkę od małej
umywalki tak, by moneta wylądowała w szklance.
Trzeciego dnia odbili od brzegów Jamajki i skierowali się
w stronę Grand Cayman. Tym razem zauważył wolne miejsce
pośród graczy, kupił więc w barze dwa kufle piwa i podszedł
z nimi do stolika. Przystanął obok w swojej kwiecistej koszuli
i szortach koloru khaki i zapytał, czy może zagrać. Mężczyźni
z twarzami zaczerwienionymi od nadmiaru słońca i alkoholu
popatrzyli na niego, uśmiechając się szeroko. Dwóch roześmiało
* Cervantes Saavedra Miguel de, Przemyślny szlachcic Don Kichote
z Manczy, cz. 1, ks. 3, rozdz. 25, przełożyli A.L. Czerny i Z. Czerny, PIW,
Warszawa 1986, s. 191 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
7
się głośno, w jednym przypadku odpowiedzią było jedynie
gniewne zmarszczenie brwi.
- Jasne - mruknął któryś z nich, więc postawił kufle na stole
pomiędzy innymi, aż piwo chlusnęło ponad brzegiem naczynia
w kałużę pieniącą się już na blacie, po czym usiadł, poprawiając
słomkowy kapelusz. Pogładził jeszcze swoje sumiaste wąsy i gra
rozpoczęła się na nowo. Monety odbijały się od szklanego blatu.
Niektóre nie trafiały celu i spadały na pokład, ale większość
lądowała w kuflach pełnych piwa, migocząc później na dnie
pośród wirujących w złocistym płynie bąbelków.
Należało wskazać kogoś łokciem albo samemu wychylić kufel.
Szybko zrozumiał te zasady i już wkrótce wymachiwał ciemnym,
owłosionym ramieniem, wyznaczając kolejnych graczy do picia,
co wywoływało pomruki niezadowolenia albo rozbawione prze-
kleństwa. W końcu skinął na kelnerkę, żeby podała kolejne
cztery kufle, a potem celowo przepuścił jedną kolejkę. Nie chciał
monopolizować całej gry.
Temperatura zabawy, podobnie jak rozgrzanego słońcem
pokładu pod jego stopami, rosła. Mężczyźni zaczęli go nazywać
Rosyjskim Niedźwiedziem, a on z trudem ukrywał szyderczy
uśmiech. Dla tych Amerykanów był Rosjaninem z Ukrainy. Sam
im tak powiedział, a nawet zaprezentował przypięty do koł-
nierzyka koszuli znaczek CCCP. Można się było spodziewać, że
ta banda idiotów nie zauważy różnicy.
Znowu wypadała jego kolej. Niepostrzeżenie sięgnął do
kieszeni i rozkruszył w palcach niewielką kulkę z wosku, a potem
zaczął wrzucać monetę do szklanki za szklanką, rozdzielając
piwo wszystkim przy stole.
Po upływie pół godziny wysoki, chudy mężczyzna z kiepską
cerą i blond czupryną poderwał się z krzesła, odwrócił głowę
w stronę basenu i zwymiotował, ochlapując trzy rzędy leżaków.
Rozległy się okrzyki oburzenia, a dwoje spośród pasażerów
wypoczywających na pokładzie także dostało torsji.
Rosjanin pogładził wąsy i opuścił stolik pośród głośnych
protestów swoich nowych przyjaciół, a potem wspiął się po
schodkach na górny pokład, z którego roztaczał się widok na bar
i basen. Znalazł sobie wolny leżak tuż przy barierce i zdjąwszy
z jego oparcia przemoczony ręcznik, usiadł, by poobserwować,
8
co będzie dalej. Nie upłynęło nawet trzydzieści minut, a kolejnych
dwóch młodych mężczyzn zerwało się na równe nogi i zaczęło
wymiotować. To położyło kres dalszej grze, więc podniósł się
z leżaka i ruszył do kasyna.
Następnego dnia statek zawinął do portu na Cozumel. Rosjanin
znowu znajdował się akurat w kasynie, kiedy siedząca obok niego
przy stoliku do blackjacka gruba dama nagle zzieleniała na twarzy
i trzymając się za brzuch, pośpieszyła w stronę łazienki. Później
przy
stole z ruletką jakiś farmer z Ohio zwrócił kanapkę z szynką i
pośród
lekkich śmieszków gości kasyno zostało zamknięte.
Tego wieczoru ponad połowa urlopowiczów nie zjawiła się na
kolacji. Ludzie popatrywali na siebie podejrzliwie, a kiedy ktoś
zakaszlał, szybko odwracali głowy, mocniej zaciskając palce na
brzegu stołu. Kelnerzy w tanich smokingach, obrzucający się
nawzajem zaniepokojonymi spojrzeniami, rozmawiali przyciszo-
nym tonem o trzywarstwowym torcie czekoladowym. Rosjanin
pił sporo cierpkiego wina, w którym pływały kawałki korka,
i uśmiechał się szeroko do kilkorga siedzących przy niemal
pustym stole gości, zjadających bez szczególnego apetytu kolację.
O drugiej nad ranem, dla zachowania całkowitej tajemnicy,
z ciemnego nieba spłynął z rykiem silników helikopter medyczny.
Przez pokład szybko przejechały dwa wózki szpitalne. W błyskają-
cych światłach helikoptera Ukrainiec dostrzegł wykrzywione
twarze,
z rurkami w nosach i kołyszącymi się ponad głowami butelkami
kroplówek. Nikt nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że chorym
najprawdopodobniej nie uda się przeżyć. Wieści rozeszły się
szybko
i już o szóstej rano wokół mostka zebrał się spory tłum
rozwścieczo-
nych ludzi, żądających, aby statek zawrócił natychmiast do portu.
Później tego dnia, kiedy przybijali już do nabrzeża w Miami,
przed ambulatorium ciągnęła się sięgająca aż na pokład kolejka
pasażerów, zasłaniających twarze podkoszulkami i prowizorycz-
nymi maskami. Kilkanaście osób zostało stratowanych przez
tłum przepychający się na schodach i próbujący jak najszybciej
opuścić statek. Rosjanin przeczekał cierpliwie zamieszanie,
a potem wygładziwszy swoją kwiecistą koszulę, spokojnie zszedł
na ląd, ściskając w dłoni skórzaną teczkę i próbując nie uśmiechać
się na widok nieszczęścia innych. Ale któż mógłby mu mieć za
złe ten uśmiech? W końcu był to naprawdę wspaniały urlop.
9
ROZDZIAŁ 1
Tom Redmon nie potrzebował już więcej informacji, zdawał
sobie jednak sprawę, że ta para musi się komuś zwierzyć ze
swoich kłopotów, ściskał więc tylko piłkę tenisową w dłoni,
usiłując zachować cierpliwość. W końcu zapadło milczenie.
Kobieta pociągnęła nosem i otarła oczy serwetką z McDonaldsa.
Tom popatrzył ponad głowami tych dwojga na zieleniące się za
oknem drzewo akacji, całe zgięte i powykręcane.
Jedną ścianę jego wyłożonego boazerią biura zajmowały liczne
dyplomy. Obok wisiał przypięty pinezką kalendarz z 1996 roku
ze zdjęciem przedstawiającym niemiecki zamek, stojący na
szczycie góry, trochę dalej tania reprodukcja Widoku Montmartre
z wiatrakami van Gogha w drewnianej ramce. Tom poluzował
krawat i rozpiął guzik kołnierzyka, rozmiar dziewiętnaście.
Chętnie zdjąłby też marynarkę, gdyby tylko mógł sobie na to
pozwolić.
Małżeństwo było młode. Ich mała córeczka o zapadniętych
oczach i pozbawionej włosów główce, siedziała pomiędzy nimi.
Kiedy się uśmiechała, widać było szeroko rozstawione, poszarzałe
zęby. Ojciec pracował w elektrowni jako palacz, matka zajmowała
się domem. Mieli jeszcze czwórkę dzieci, z których żadne nie
było chore. Jeszcze.
- Pozwiemy ich do sądu. - Tom uderzył pięścią w stół.
- Kogo? - zdziwił się mężczyzna.
- Wszystkich - odparł Tom, wstając od biurka. - General
Electric, stan Nowy Jork, władze miasta Ithaca. Zakład ener-
getyczny, Agencję Ochrony Środowiska i Ministerstwo.
- Wszystkich?
- Mówię poważnie - zapewniał Tom. - To dla mnie nic
nowego. Niedawno pozwałem do sądu zarząd domów komunal-
nych Nowego Jorku i wygrałem sprawę. Trzeba się rozprawić
z tymi wszystkimi wielkimi korporacjami i ogromnymi instytuc-
10
jami rządowymi. Tym się właśnie zajmuję, panie Helmer. Proszę
się nie martwić. Zapłacą.
-
Ja chciałabym tylko, żeby nasza córeczka była zdrowa
- powiedziała kobieta, siąkając w serwetkę.
-
Wszyscy byśmy tego pragnęli - odparł Tom i poklepał
po ramieniu dziewczynkę, która odpowiedziała mu słabym
uśmiechem. - Przygotuję wszystkie dokumenty. Będą gotowe
do podpisania na początku przyszłego tygodnia. Powiedzmy
we wtorek, o dziesiątej? - dodał, otwierając drzwi swojego
gabinetu. Jego sekretarka podniosła wzrok znad czytanego
właśnie romansu. Sarah miała sześćdziesiąt lat i tlenione
blond włosy, nosiła okulary w rogowej oprawie i uwielbiała
żuć gumę. - Zapisz państwa Helmer na dziesiątą we wtorek
- poprosił ją Tom. - Papierami zajmiemy się jutro z samego
rana.
Potem odprowadził swoich klientów do wyjścia i odwrócił się
w stronę sekretarki, która wpatrywała się w niego obojętnie.
- Znowu dzwonili z firmy zarządzającej budynkiem - ode-
zwała się w końcu.
- To jest właśnie problem - mruknął Tom z uśmiechem.
- Kiedy kamienica należała do jednego faceta, przysługa oddana
raz czy drugi zawsze się liczyła. A teraz to tylko jakaś bezimienna,
pozbawiona twarzy spółka z ograniczoną odpowiedzialnością,
której nie da się ugłaskać ani zniszczyć.
- Spóźniamy się z zapłatą już dwa miesiące.
- Niech spróbują mnie stąd wyrzucić. - Tom mrugnął okiem,
a potem uśmiechając się szeroko, zdjął w końcu marynarkę
i krawat. - Możesz wziąć wolne popołudnie, Sarah. Powinnaś
złapać trochę słońca.
- O wpół do czwartej ma przyjść pan Potter.
- Odwołaj to.
- Tom, naprawdę cię stąd wyeksmitują.
- Odwołaj spotkanie. Sprawa tych Helmerów zapowiada się
na coś większego.
- Mamy całe mnóstwo takich wielkich spraw, Tom - zauwa-
żyła Sarah. - Tyle że one nigdy się nie opłacają. Zarabiamy na
drobnych rzeczach.
- Mamy przecież tego woźnego
- To tylko jeden klient. Zresztą cały proces zakończył się
ugodą, bo ich świadek zmarł, zapomniałeś? Pan Potter zapłaci
nam z góry zaliczkę na poczet honorarium. Tak mu powiedziałam
przez telefon i zgodził się od razu.
- Sarah, wiem, że się tym przejmujesz i naprawdę doceniam
twoją troskę - odparł Tom. - Ale mam już powyżej uszu
pijanych kierowców, złodziei sklepowych i napaści z użyciem
niebezpiecznego narzędzia. Męczą mnie sprawy dealerów nar-
kotyków, kieszonkowców, pijaków, ćpunów, członków gangów
motocyklowych i rozmaitych mętów społecznych. Kiedyś takich
ludzi pakowałem do więzienia.
- Ale teraz jesteś adwokatem, Tom. Potrzebujesz pieniędzy,
żeby w ogóle wnieść ten pozew. Musisz znać numer sprawy. Nie
mówiąc już o tym, że pomoc prywatnego detektywa też jest
niezbędna. - Sarah wyprostowała się, opierając dłonie na swoich
szerokich biodrach. - Mike’owi Tubbsowi jesteś już winien sześć
tysięcy dolarów.
- Przysłał rachunek?
- Skąd. - Sekretarka zacisnęła mocniej usta.
- W takim razie przełóż spotkanie z Potterem na czwartek
i idź złapać trochę słońca. - Tom zmiażdżył piłkę tenisową
w dłoni, a potem potarł palcami podbródek. - Pogoda jest
naprawdę piękna. Ale chciałbym cię jeszcze prosić o przysługę.
Zadzwoń do Mike’a Tubbsa i powiedz mu, że będę na niego
czekał we Friendly’s punktualnie o wpół do czwartej, dobrze?
- Oczywiście.
ROZDZIAŁ 2
We Friendly’s Ice Cream kłębiły się tłumy spalonych letnim
słońcem turystów w szortach, koszulkach i przezroczystych
plastikowych daszkach na głowach. Tom przecisnął się pomiędzy
nimi w stronę pustego boksu z tyłu. Kelnerka postawiła przed
nim dwie szklanki z wodą. Dokładnie w tym samym momencie
do lokalu wpadł Mike Tubbs i ruszył, przepychając się przez
grupki klientów, w jego kierunku. Mike był trzydziestolatkiem
o wadze w granicach stu trzydziestu kilogramów, przerzedzają-
cych się włosach, niewielkim rudym wąsiku i koziej bródce.
Niezwykle kompetentny facet.
Cienkie włosy opadały mu na szerokie, pokryte kropelkami potu
czoło, u podeszwy tenisówki powiewał kawałek papieru
toaletowego.
- Przepraszam za spóźnienie - wysapał, wciskając się na
siedzenie.
- Dobry detektyw szanuje czas - upomniał go Tom, ściskając
jego potężną dłoń na powitanie.
- Przepraszam - Mike uśmiechnął się, ale jego policzki
mocno poczerwieniały - ja…
- Dwa czekoladowe koktajle mleczne - zwrócił się do
kelnerki Tom.
- Mogę prosić bez czekolady? - zapytał Mike, unosząc do
góry rękę. Kelnerka zmarszczyła brwi. - Z samych lodów
waniliowych - wyjaśnił Mike, ale dziewczyna nadal miała
niepewną minę. - Nieważne. Poprosimy dwa czekoladowe.
- Dobrze - bąknęła kelnerka.
- Proszę pani - odezwał się jeszcze Tom.
- Tak? - Dziewczyna spojrzała na niego z wymuszonym
uśmiechem.
- Może lepiej niech pani weźmie to od razu. - Tom wręczył
jej swoją kartę American Express. - Ja stawiam - dodał, mrugając
okiem do Mike’a.
13
-
Hej, nie musisz tego robić - oburzył się Mike, ale Tom
uciszył go gestem dłoni, kładąc kres jakiejkolwiek dyskusji.
-
Dobra, zdaje się, że mamy parę spraw do obgadania - zaczął.
Mike spojrzał na swoje dłonie, a potem zaczął bębnić palcami
o blat stołu. Tom odchylił się z uśmiechem do tyłu, czując na
swej twarzy zimny podmuch klimatyzowanego powietrza. Nagle
ponad ramieniem Mike’a dostrzegł ubranego w wojskowy płaszcz,
długości trzy czwarte, mężczyznę o rozbieganych oczkach
i długich, ciemnych włosach. Jego brudną twarz pokrywał
kilkudniowy zarost. Tom zmrużył oczy i zaczął się powoli
wysuwać z boksu.
-
Tom? - zaniepokoił się Mike, a potem zerknął za siebie.
- Ciii - uciszył go Tom. Siedział już na samym skraju
kanapy, z dłonią opartą o blat stołu i nogami podwiniętymi pod
siebie. - Kto nosi wojskowy płaszcz w środku lata? - syknął cicho.
- Hm… - mruknął Mike - nie wiem.
Tymczasem mężczyzna rozejrzał się wokół, a potem wcisnąwszy
ręce do kieszeni płaszcza, skierował się prosto do kasy i powiedział
coś do kasjerki. Młoda dziewczyna w papierowej czapce na głowie
nagle pobladła. Jej usta, różowe od szminki, ułożyły się w idealne
O.
- „Ceną wielkości jest odpowiedzialność” - mruknął Tom
pod nosem, nie odrywając wzroku od mężczyzny.
- Churchill?
- Mhm - przytaknął Tom i ruszył w stronę kasy.
- Tom? - zawołał za jego plecami Mike, ale on był już
w połowie drogi. Kiedy natknął się na grupkę turystów, po prostu
odepchnął ich na bok.
-
Hej - odezwał się jakiś wzburzony głos.
Przestraszona dziewczyna ze łzami w oczach pokiwała głową
i sięgnęła do kasy, ale zauważywszy Toma, zawahała się.
Mężczyzna zerknął przez ramię, a potem odwrócił się gwałtownie,
zaciskając palce na schowanym w kieszeni marynarki przed-
miocie. Tom przyjął odpowiednią pozycję i krzyknął głośno.
Mężczyzna wyrwał ręce z kieszeni. W jednej z nich trzymał
coś ciemnego i ciężkiego.
Jakaś kobieta pisnęła z przerażeniem.
Tom zaatakował, zadając cios najpierw w jedną, potem w drugą
rękę. Ciemny przedmiot upadł na ziemię. Mężczyzna rzucił się
14
do przodu, ale Tom chwycił go za ramię i obróciwszy się lekko,
przerzucił napastnika przez biodro.
Uderzenie o podłogę na chwilę odebrało mężczyźnie oddech.
Tom natychmiast skoczył na niego, jedną dłonią umiejętnie
chwytając za gardło, a drugą unieruchamiając rękę, w której
mężczyzna wcześniej trzymał broń.
-
Mam go! - krzyknął Tom. - Cofnąć się! Mam go!
Do jego uszu dobiegł teraz czyjś płacz.
Oczy złodzieja zapadły się w głąb. Tom podniósł wzrok na
kasjerkę. Jej zaróżowioną twarz wykrzywiał grymas, po poli-
czkach spływały łzy zmieszane z maskarą.
-
Wszystko w porządku, młoda damo. Już dobrze. Niech ktoś
wezwie policję.
Dziewczyna wybuchnęła jeszcze głośniejszym płaczem.
Mike pochylił się nad powalonym napastnikiem.
-
Tom - powiedział, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela
i podsuwając mu pod nos upuszczony przez mężczyznę przedmiot.
- Daj spokój - szepnął nagląco. - To tylko portfel.
W tym momencie do środka wpadł umundurowany policjant
z bronią w ręku, wywołując kolejne okrzyki przerażenia. Grupka
turystów rzuciła się w głąb restauracji, obok stanowiska hostessy.
- Stać! - wrzasnął gliniarz.
- Złapałem faceta - wyjaśnił Tom. - Próbował obrabować tę
dziewczynę.
- Wcale nie - wydusiła kasjerka przez łzy. - Naprawdę. To
mój tata.
Zza lady wybiegł teraz kierownik sklepu i objąwszy dziewczynę
ramieniem, poklepał ją uspokajająco po plecach, zerkając gniew-
nym wzrokiem na sprawcę zamieszania.
- No co? - mruknął Tom.
- Panie Redmon - odezwał się policjant. - Co pan, do cho-
lery, nawyrabiał tym razem?
- Ja…
- To moja wina - wtrącił się Mike. - Przepraszam. Powie-
działem koledze, że to chyba napad, a Tom jest ekspertem
w zakresie sztuk walki.
- Jujitsu - wyjaśnił Tom, wstając i otrzepując dłonie. - Strasz-
nie mi przykro. To sztuka walki wywodząca się z feudalnej
15
Japonii, z trwającego od jedenastego do szesnastego wieku
okresu niemal nieustannej wojny domowej.
- Jezu - mruknął gliniarz, chowając broń do kabury, a potem
przykucnął przy powalonym mężczyźnie i zaczął mu rozcierać
nadgarstki.
- Naprawdę bardzo mi przykro. - Mike wyciągnął z kiesze-
ni spodni gruby zwitek banknotów i wyłuskawszy z niego sto
dolarów, rzucił pieniądze na ladę. - To wszystko moja wina.
Przepraszam. Chodźmy, Tom - mruknął, chwytając przyjaciela
za ramię. - Cholera - zaklął, kiedy znaleźli się już na
zewnątrz.
- Hej, moja karta kredytowa. - Tom zawrócił w stronę drzwi.
- Tom, proszę cię - jęknął Mike. - Później.
- Kto, do diabła, nosi wojskowy płaszcz w środku lata? - upierał
się Tom, potrząsając głową.
- Proszę. - Mike pociągnął go za ramię, rozglądając się
niespokojnie wokół. Policzki mu płonęły. - Po prostu się stąd
wynośmy.
- Nie zamierzasz mnie osłaniać? - Tom wyswobodził ramię.
- Kiedy ja byłem gliniarzem, partnerzy zawsze się ochraniali.
- Jak możesz tak mówić?
- A czemu nie?
- Ty. . ja… - Mike zmarszczył brwi. - A kto pomógł ci
wykopać żonę tego sędziego federalnego, żebyś mógł sprawdzić,
czy zmarła z przyczyn naturalnych? No kto?
- Nie mówię o takich rzeczach - odparł Tom, wsiadając do
swojej starej furgonetki. - Tym razem się pomyliłem. Ale to po
prostu sprawa samodyscypliny. Wyćwiczyłem w sobie szybkość
reagowania na zagrożenie.
- Ja też jestem zdyscyplinowany. - Mike uniósł dumnie
podbródek. Nozdrza mu drgały.
- Ciekawe w czym?
- W sprawach finansowych - mruknął Mike, po czym mocno
zacisnął wargi.
Tom skrzywił się. Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć,
w końcu jednak najpierw odetchnął głęboko.
-
I o to właśnie chodzi? - zapytał wreszcie, wpatrując się
twardo w przyjaciela. - O pieniądze? A ja ci tu stawiam koktajl
16
mleczny? - Mike podniósł ręce do góry. - Wiedziałem, że masz
wątpliwości. Ellen coś mi o tym wspomniała…
- Ellen? - Z twarzy Mike’a odpłynęło całe napięcie. - Jak to?
- Ona… - Tom urwał w pół zdania. Niepotrzebnie się zdradził.
Jak mógł komukolwiek powiedzieć, że czasami Ellen wciąż
z nim jest? Tuż obok, choć przecież już dawno odeszła. Czasami
szepce mu coś do ucha. A czasem słychać tylko jej śmiech. Jemu
samemu trudno to było zrozumieć. - Muszę już jechać - powie-
dział w końcu, zatrzaskując drzwi forda.
- Tom…
Ale Tom już wycofał samochód z parkingu i wyjechał na ulicę.
W połowie drogi do przystani Tom podjechał do sklepu
spożywczego i kupił sześciopak piwa Labatt Blue, a potem
jeszcze wstąpił obok po butelkę bourbona Knob Creek. Serce
biło mu mocniej od samego widoku ciemnobrązowego trunku
przelewającego się w grubym szkle.
Lato wybuchło już bogactwem roślinności, ale nawet gęstwina
rozłożystych klonów i szepczących na wietrze liści potężnych
akacji nie była w stanie ukryć całkowicie kruszącego się szarego
betonu, zapadających się metalowych dachów i ścian z przeżartej
rdzą blachy falistej.
Jak tyle innych małych miasteczek w północnej części stanu
Nowy Jork, lthaca była pełna opuszczonych budynków, które
czasy świetności dawno miały za sobą. Te najbardziej zaniedbane
odcinały się wyraźnie na tle soczystej zieleni parku, porastającego
południowy kraniec jeziora Cayuga. Tom przejechał pomiędzy
ruderami o wysmarowanych graffiti ścianach, z dyktą zamiast
okien, wzbijając w upalnym powietrzu tumany szarego kurzu.
W samym środku tej brzydoty leżała przystań. Tom był
właścicielem wspaniałej niegdyś, sześcioipółmetrowej łodzi moto-
rowej Regal z niezabudowanym dziobem o nazwie „Kołysząca
się Cioteczka”. Motorówka należała uprzednio do starej panny
z Los Angeles, która spędzała każde lato w leżącym nad jeziorem
miasteczku Aurora.
Po niemal dwudziestu latach drobnych stłuczek kadłub łodzi
był poobijany z obu stron, wycieraczka przedniej szyby nie miała
pióra, a biegnący wzdłuż burty czerwony pas dawno wyblakł
17
i przeszedł w brudnoszary róż. Na domiar złego śruba napędowa
była zgięta i podziurawiona. Motorówka tkwiła przycumowana
pomiędzy dwiema białymi, eleganckimi żaglówkami o długiej,
mocnej linii. Tom nie znał się na żeglowaniu - to była rozrywka
dla ludzi z bogatych domów, a ojciec i dziadek Toma byli
prostymi gliniarzami. Doświadczenie całej trójki w pływaniu po
jeziorze ograniczało się do paru wędek i torby kanapek z mor-
tadelą i keczupem na pokładzie poobtłukiwanej, blaszanej krypy.
Tom wciąż jeszcze miał w uszach astmatyczny stukot siedmio-
konnego zaburtowego silnika marki Johnson, w nozdrzach czuł
zapach wyciekającej wszystkimi spojeniami ropy. Tamta łódka
stanowiła jedyną jednostkę pływającą rodzinnej floty Redmonów.
Tom otworzył pierwszą butelkę Labatt Blue, po czym opadł
ciężko na wyściełane siedzenie i rozciął lak wokół szyjki butelki
z bourbonem. Kiedy przechylał głowę pod pewnym kątem,
a pierwszy haust alkoholu rozgrzewał go od środka, czuł się
zupełnie tak, jakby Ellen była przy nim.
Czy naprawdę minęło już dziesięć lat?
— Znasz tajemnicę, o której wszyscy chcą z.apomnieć —
powie-
działa. - Dlatego jesteś tym, kim jesteś.
Tom popatrzył na jej niewyraźną sylwetkę. Policzki miał
mokre od łez.
-
Wiesz, że na tym świecie istnieje zło - dodała. - Prawdziwe
zło. To tylko sprawa czasu, zanim znowu wkroczy ono w twoje
Życie.
Tom skinął głową.
A potem pociągnął kolejny łyk.
ROZDZIAŁ 3
Pokój redakcyjny stanowił prawdziwy labirynt metalowych,
pomalowanych na mało oryginalne barwy biurek. Nijakie białe
kolumny, wystarczająco szerokie, aby można się było za nimi
schować, pełniły straż wzdłuż frontowej ściany, a pod oknami
znajdowało się kilka przeszklonych gabinetów. Resztę boksów
oświetlały rzędy kwadratowych fluorescencyjnych świetlówek,
biegnących wzdłuż żebrowania stropu.
-
Tylko spójrzcie na te bzdury - odezwał się ktoś.
Jane oderwała wzrok od komputera, nacisnęła jeszcze parę
klawiszy, a potem wstała i wśliznęła się w niewielki tłumek
stłoczony wokół małego telewizora, ustawionego na biurku Giny.
- Telewizja - prychnął ktoś inny z odrazą.
Mężczyzna na ekranie zgiął się wpół i zwymiotował.
- To po prostu nie do wiary!
Jane zrobiło się niedobrze.
- A mnie już nic nie zdziwi. Zresztą kto, do diabła, wybiera
się w taki rejs?
- Ja raz byłam - odezwała się siedząca przy biurku Giną,
odwracając się w stronę ich kilkuosobowej grupki. - Czułam się
zupełnie jak w jakimś pieprzonym, pływającym motelu Six.
Wszyscy faceci mieli tatuaże albo chociaż kolczyk w sutku
- dodała i przeniosła wzrok z powrotem na ekran.
- Ja też wybrałem się kiedyś na taką wycieczkę. Żarcie mieli
jeszcze gorsze niż w tych tanich motelach.
- Ale przynajmniej żyjesz, prawda?
- Chodziło mi tylko o to, jak można pokazywać coś takiego
w telewizji?
- A czemu nie? - upierała się Giną. - Skoro w kablówce
o dziewiątej wieczorem pokazują pieprzących się ludzi.
Ekran niewielkiego telewizora wypełniał teraz ogromny,
biały statek. Na pierwszym planie widać było poważną twarz
19
reportera, opowiadającego o wybuchu epidemii i liczbie
zgonów.
Jane odwróciła się. Musiała dokończyć artykuł. Jak na
umówiony znak, Don Herman podniósł się od swojego biurka
po przeciwnej stronie pomieszczenia. Don miał pięćdziesiąt lat,
nadwagę i twarz przypominającą pysk mastiffa, a poza tym był
zupełnie łysy, nie licząc oczywiście kępek kręconych włosów
ozdabiających jego piegowatą czaszkę tuż nad uszami. Popat-
rzył teraz na Jane i wskazawszy na zegar, podniósł do góry
najpierw dwa, a potem trzy palce. Miała dwadzieścia trzy
minuty.
Jane odwróciła wzrok i zaciskając usta, zasiadła z powrotem
do swojego komputera.
- Termin goni? - U jej boku zjawiła się Giną.
- Mhm - mruknęła Jane. Spod jej palców spływał potok słów.
- Coś dużego?
- Zwyczajne bzdety. - Jane nie przerywała stukania w klawi-
sze. - Chyba że twoim zdaniem ludzie wypadają z domu
w samym szlafroku i nerwowo przerzucają poranną gazetę, żeby
przeczytać, co takiego wydarzyło się na zebraniu Senackiej
Komisji do Spraw Finansów, obradującej nad funduszami dla
Ministerstwa Miar i Wag.
- Każdy od czegoś zaczynał - odparła Giną. - Cały czas ci to
powtarzam. Nawet jeśli dostałaś nominację do nagrody Pulitzera,
nie oznacza to jeszcze, że nie musisz wykonywać swoich
obowiązków. Jesteśmy w „Washington Post”, siostrzyczko.
Jane przerwała na chwilę gorączkową pisaninę i popatrzyła na
Ginę, na jej krótkie tlenione włosy i grube kreski narysowane
kredką do oczu.
- Ale nie muszę tego lubić, prawda?
- Wychodzę na papierosa - wyjaśniła Giną. - Kończ szybko,
to skoczymy razem na drinka.
- Nie ma sprawy.
- To mi się podoba - pochwaliła Giną. - Zwiążemy ci włosy
w kucyk i wszyscy będą nas brali za studentki.
Giną była bezdzietną, dobiegającą czterdziestki rozwódką.
Miała niezłą figurę, ale zdaniem dwóch adiustatorów, których
podsłuchała kiedyś przypadkiem Jane, była brzydka jak noc.
20
Poza tym za dużo piła i zawsze żałowała poniewczasie przygod-
nego seksu z facetami.
- Zostaw w spokoju moje włosy - mruknęła Jane.
- Chciałam tylko pomóc.
Jane odgarnęła z twarzy kosmyk długich, ciemnych włosów
i założyła go za ucho, zabierając się z powrotem do
pisania. Giną powtórzyła jeszcze raz swoją prośbę i w końcu
wyszła. Jane zerknęła na duży, biały zegar wiszący na
ścianie. Czerwona sekundowa wskazówka biegała dookoła
tarczy o wiele szybciej, niżby sobie tego życzyła. Jane
wygięła palce, aż chrupnęły kostki, po czym wróciła do
pisania.
Skończyła artykuł i natychmiast wysłała go do Dona Hermana.
Nie nazwałaby tego tekstu dobrym, ale nie był też zupełnie
beznadziejny. Potem wstała od biurka, zajrzała jeszcze do swojej
torebki i zatrzasnąwszy zamek, zarzuciła ją na ramię. W tym
właśnie momencie zadzwonił telefon.
-
W Houston’s o ósmej. - Usłyszała cienki, zgrzytliwy głos.
- Parę drinków i duża porcja greckiej sałatki.
- Frank, jest wpół do ósmej - jęknęła. - Trzeba było z tym
zaczekać jeszcze trochę dłużej.
- Boże, na giełdzie panowało dzisiaj kompletne szaleństwo.
- Frank pracował jako doradca finansowy Deana Witlera. - Ale
nieźle zarobiliśmy.
- Umówiłam się już z Giną. Przykro mi - wyjaśniła Jane. Tak
naprawdę miała jednak po prostu dosyć sytuacji, kiedy przyno-
szono im rachunek, a oni oboje siedzieli w milczeniu, wpatrując
się w tę kartkę papieru, jakby za sprawą jakiejś czarodziejskiej
sztuczki mogła zniknąć. Jane lubiła szarmanckich mężczyzn.
A Frank wiecznie zapominał portfela. - I proszę cię o jeszcze
jedno - dodała. - Nie dobijaj się do mojego mieszkania o północy.
Jutro rano wcześnie wstaję.
- Czasami muszę cię po prostu zobaczyć - przekonywał Frank.
-
Dobrze wiem, o co ci naprawdę chodzi - mruknęła Jane
i odłożyła słuchawkę. Zdążyła już wyjść zza biurka, kiedy
telefon znowu zadzwonił. Miała zamiar go zignorować, ale
w końcu z tego samego powodu, dla którego nie mogła tak
całkiem spławić faceta, odebrała. - Co znowu, Frank?
GREEN TIM
PIERWSZYCH 48 GODZIN (. .) ze słów tych wnoszę, Że wszystko, co mi opowiadaliście o rycerstwie, o zdobywaniu królestw i cesarstw, o nadawaniu wysp(…), to tylko stówa na wiatr rzucane i łgarstwa (…) Sancho Pansa * PROLOG Nazywał się Nikt. Może Jones albo Smith, choć jego paszport i bilet na ten rejs opiewały na nazwisko Mott, wzięte z butelki soku jabłkowego. Takie rzeczy łatwo załatwić, jeśli znasz właściwych ludzi i nie cierpisz na brak gotówki. Urzędowe dokumenty i bilety potwierdzają tylko to, co mówisz o sobie innym ludziom. On lubił być panem Nikt. Zwłaszcza panem Nikt na urlopie. Większość czasu spędzał na pokładzie obok basenu, przyglądając się kobietom smarującym swoje ciała olejkiem do opalania i sączącym zabawne małe drinki z parasolkami. Czegoś takiego nie uświadczysz na Ukrainie. Zupełnie jakby znalazł się na Marsie. Szybko zdołał się rozeznać we wszystkim. Poznał statek i jego pasażerów, ich zwyczaje i sposób, w jaki ze sobą rozmawiają. Była na przykład pewna grupa dwudziestu kilku mężczyzn, którzy przesiadywali przy szklanym stoliku w barze i zabawiali się nad piwem w grę zwaną przez nich „ćwiartki”. On też ćwiczył tę zabawę w swojej kajucie, odbijając dwudziestopięciocentówkę od małej umywalki tak, by moneta wylądowała w szklance. Trzeciego dnia odbili od brzegów Jamajki i skierowali się w stronę Grand Cayman. Tym razem zauważył wolne miejsce pośród graczy, kupił więc w barze dwa kufle piwa i podszedł z nimi do stolika. Przystanął obok w swojej kwiecistej koszuli i szortach koloru khaki i zapytał, czy może zagrać. Mężczyźni z twarzami zaczerwienionymi od nadmiaru słońca i alkoholu
popatrzyli na niego, uśmiechając się szeroko. Dwóch roześmiało * Cervantes Saavedra Miguel de, Przemyślny szlachcic Don Kichote z Manczy, cz. 1, ks. 3, rozdz. 25, przełożyli A.L. Czerny i Z. Czerny, PIW, Warszawa 1986, s. 191 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
7 się głośno, w jednym przypadku odpowiedzią było jedynie gniewne zmarszczenie brwi. - Jasne - mruknął któryś z nich, więc postawił kufle na stole pomiędzy innymi, aż piwo chlusnęło ponad brzegiem naczynia w kałużę pieniącą się już na blacie, po czym usiadł, poprawiając słomkowy kapelusz. Pogładził jeszcze swoje sumiaste wąsy i gra rozpoczęła się na nowo. Monety odbijały się od szklanego blatu. Niektóre nie trafiały celu i spadały na pokład, ale większość lądowała w kuflach pełnych piwa, migocząc później na dnie pośród wirujących w złocistym płynie bąbelków. Należało wskazać kogoś łokciem albo samemu wychylić kufel. Szybko zrozumiał te zasady i już wkrótce wymachiwał ciemnym, owłosionym ramieniem, wyznaczając kolejnych graczy do picia, co wywoływało pomruki niezadowolenia albo rozbawione prze- kleństwa. W końcu skinął na kelnerkę, żeby podała kolejne cztery kufle, a potem celowo przepuścił jedną kolejkę. Nie chciał monopolizować całej gry. Temperatura zabawy, podobnie jak rozgrzanego słońcem pokładu pod jego stopami, rosła. Mężczyźni zaczęli go nazywać Rosyjskim Niedźwiedziem, a on z trudem ukrywał szyderczy uśmiech. Dla tych Amerykanów był Rosjaninem z Ukrainy. Sam im tak powiedział, a nawet zaprezentował przypięty do koł- nierzyka koszuli znaczek CCCP. Można się było spodziewać, że ta banda idiotów nie zauważy różnicy. Znowu wypadała jego kolej. Niepostrzeżenie sięgnął do kieszeni i rozkruszył w palcach niewielką kulkę z wosku, a potem zaczął wrzucać monetę do szklanki za szklanką, rozdzielając piwo wszystkim przy stole. Po upływie pół godziny wysoki, chudy mężczyzna z kiepską cerą i blond czupryną poderwał się z krzesła, odwrócił głowę
w stronę basenu i zwymiotował, ochlapując trzy rzędy leżaków. Rozległy się okrzyki oburzenia, a dwoje spośród pasażerów wypoczywających na pokładzie także dostało torsji. Rosjanin pogładził wąsy i opuścił stolik pośród głośnych protestów swoich nowych przyjaciół, a potem wspiął się po schodkach na górny pokład, z którego roztaczał się widok na bar i basen. Znalazł sobie wolny leżak tuż przy barierce i zdjąwszy z jego oparcia przemoczony ręcznik, usiadł, by poobserwować,
8 co będzie dalej. Nie upłynęło nawet trzydzieści minut, a kolejnych dwóch młodych mężczyzn zerwało się na równe nogi i zaczęło wymiotować. To położyło kres dalszej grze, więc podniósł się z leżaka i ruszył do kasyna. Następnego dnia statek zawinął do portu na Cozumel. Rosjanin znowu znajdował się akurat w kasynie, kiedy siedząca obok niego przy stoliku do blackjacka gruba dama nagle zzieleniała na twarzy i trzymając się za brzuch, pośpieszyła w stronę łazienki. Później przy stole z ruletką jakiś farmer z Ohio zwrócił kanapkę z szynką i pośród lekkich śmieszków gości kasyno zostało zamknięte. Tego wieczoru ponad połowa urlopowiczów nie zjawiła się na kolacji. Ludzie popatrywali na siebie podejrzliwie, a kiedy ktoś zakaszlał, szybko odwracali głowy, mocniej zaciskając palce na brzegu stołu. Kelnerzy w tanich smokingach, obrzucający się nawzajem zaniepokojonymi spojrzeniami, rozmawiali przyciszo- nym tonem o trzywarstwowym torcie czekoladowym. Rosjanin pił sporo cierpkiego wina, w którym pływały kawałki korka, i uśmiechał się szeroko do kilkorga siedzących przy niemal pustym stole gości, zjadających bez szczególnego apetytu kolację. O drugiej nad ranem, dla zachowania całkowitej tajemnicy, z ciemnego nieba spłynął z rykiem silników helikopter medyczny. Przez pokład szybko przejechały dwa wózki szpitalne. W błyskają- cych światłach helikoptera Ukrainiec dostrzegł wykrzywione twarze, z rurkami w nosach i kołyszącymi się ponad głowami butelkami kroplówek. Nikt nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że chorym najprawdopodobniej nie uda się przeżyć. Wieści rozeszły się szybko
i już o szóstej rano wokół mostka zebrał się spory tłum rozwścieczo- nych ludzi, żądających, aby statek zawrócił natychmiast do portu. Później tego dnia, kiedy przybijali już do nabrzeża w Miami, przed ambulatorium ciągnęła się sięgająca aż na pokład kolejka pasażerów, zasłaniających twarze podkoszulkami i prowizorycz- nymi maskami. Kilkanaście osób zostało stratowanych przez tłum przepychający się na schodach i próbujący jak najszybciej opuścić statek. Rosjanin przeczekał cierpliwie zamieszanie, a potem wygładziwszy swoją kwiecistą koszulę, spokojnie zszedł na ląd, ściskając w dłoni skórzaną teczkę i próbując nie uśmiechać się na widok nieszczęścia innych. Ale któż mógłby mu mieć za złe ten uśmiech? W końcu był to naprawdę wspaniały urlop.
9 ROZDZIAŁ 1 Tom Redmon nie potrzebował już więcej informacji, zdawał sobie jednak sprawę, że ta para musi się komuś zwierzyć ze swoich kłopotów, ściskał więc tylko piłkę tenisową w dłoni, usiłując zachować cierpliwość. W końcu zapadło milczenie. Kobieta pociągnęła nosem i otarła oczy serwetką z McDonaldsa. Tom popatrzył ponad głowami tych dwojga na zieleniące się za oknem drzewo akacji, całe zgięte i powykręcane. Jedną ścianę jego wyłożonego boazerią biura zajmowały liczne dyplomy. Obok wisiał przypięty pinezką kalendarz z 1996 roku ze zdjęciem przedstawiającym niemiecki zamek, stojący na szczycie góry, trochę dalej tania reprodukcja Widoku Montmartre z wiatrakami van Gogha w drewnianej ramce. Tom poluzował krawat i rozpiął guzik kołnierzyka, rozmiar dziewiętnaście. Chętnie zdjąłby też marynarkę, gdyby tylko mógł sobie na to pozwolić. Małżeństwo było młode. Ich mała córeczka o zapadniętych oczach i pozbawionej włosów główce, siedziała pomiędzy nimi. Kiedy się uśmiechała, widać było szeroko rozstawione, poszarzałe zęby. Ojciec pracował w elektrowni jako palacz, matka zajmowała się domem. Mieli jeszcze czwórkę dzieci, z których żadne nie było chore. Jeszcze. - Pozwiemy ich do sądu. - Tom uderzył pięścią w stół. - Kogo? - zdziwił się mężczyzna. - Wszystkich - odparł Tom, wstając od biurka. - General Electric, stan Nowy Jork, władze miasta Ithaca. Zakład ener- getyczny, Agencję Ochrony Środowiska i Ministerstwo. - Wszystkich? - Mówię poważnie - zapewniał Tom. - To dla mnie nic nowego. Niedawno pozwałem do sądu zarząd domów komunal-
nych Nowego Jorku i wygrałem sprawę. Trzeba się rozprawić z tymi wszystkimi wielkimi korporacjami i ogromnymi instytuc-
10 jami rządowymi. Tym się właśnie zajmuję, panie Helmer. Proszę się nie martwić. Zapłacą. - Ja chciałabym tylko, żeby nasza córeczka była zdrowa - powiedziała kobieta, siąkając w serwetkę. - Wszyscy byśmy tego pragnęli - odparł Tom i poklepał po ramieniu dziewczynkę, która odpowiedziała mu słabym uśmiechem. - Przygotuję wszystkie dokumenty. Będą gotowe do podpisania na początku przyszłego tygodnia. Powiedzmy we wtorek, o dziesiątej? - dodał, otwierając drzwi swojego gabinetu. Jego sekretarka podniosła wzrok znad czytanego właśnie romansu. Sarah miała sześćdziesiąt lat i tlenione blond włosy, nosiła okulary w rogowej oprawie i uwielbiała żuć gumę. - Zapisz państwa Helmer na dziesiątą we wtorek - poprosił ją Tom. - Papierami zajmiemy się jutro z samego rana. Potem odprowadził swoich klientów do wyjścia i odwrócił się w stronę sekretarki, która wpatrywała się w niego obojętnie. - Znowu dzwonili z firmy zarządzającej budynkiem - ode- zwała się w końcu. - To jest właśnie problem - mruknął Tom z uśmiechem. - Kiedy kamienica należała do jednego faceta, przysługa oddana raz czy drugi zawsze się liczyła. A teraz to tylko jakaś bezimienna, pozbawiona twarzy spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, której nie da się ugłaskać ani zniszczyć. - Spóźniamy się z zapłatą już dwa miesiące. - Niech spróbują mnie stąd wyrzucić. - Tom mrugnął okiem, a potem uśmiechając się szeroko, zdjął w końcu marynarkę i krawat. - Możesz wziąć wolne popołudnie, Sarah. Powinnaś
złapać trochę słońca. - O wpół do czwartej ma przyjść pan Potter. - Odwołaj to. - Tom, naprawdę cię stąd wyeksmitują. - Odwołaj spotkanie. Sprawa tych Helmerów zapowiada się na coś większego. - Mamy całe mnóstwo takich wielkich spraw, Tom - zauwa- żyła Sarah. - Tyle że one nigdy się nie opłacają. Zarabiamy na drobnych rzeczach. - Mamy przecież tego woźnego - To tylko jeden klient. Zresztą cały proces zakończył się ugodą, bo ich świadek zmarł, zapomniałeś? Pan Potter zapłaci nam z góry zaliczkę na poczet honorarium. Tak mu powiedziałam przez telefon i zgodził się od razu. - Sarah, wiem, że się tym przejmujesz i naprawdę doceniam twoją troskę - odparł Tom. - Ale mam już powyżej uszu pijanych kierowców, złodziei sklepowych i napaści z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Męczą mnie sprawy dealerów nar- kotyków, kieszonkowców, pijaków, ćpunów, członków gangów motocyklowych i rozmaitych mętów społecznych. Kiedyś takich ludzi pakowałem do więzienia. - Ale teraz jesteś adwokatem, Tom. Potrzebujesz pieniędzy, żeby w ogóle wnieść ten pozew. Musisz znać numer sprawy. Nie mówiąc już o tym, że pomoc prywatnego detektywa też jest niezbędna. - Sarah wyprostowała się, opierając dłonie na swoich szerokich biodrach. - Mike’owi Tubbsowi jesteś już winien sześć tysięcy dolarów. - Przysłał rachunek? - Skąd. - Sekretarka zacisnęła mocniej usta. - W takim razie przełóż spotkanie z Potterem na czwartek i idź złapać trochę słońca. - Tom zmiażdżył piłkę tenisową w dłoni, a potem potarł palcami podbródek. - Pogoda jest
naprawdę piękna. Ale chciałbym cię jeszcze prosić o przysługę. Zadzwoń do Mike’a Tubbsa i powiedz mu, że będę na niego czekał we Friendly’s punktualnie o wpół do czwartej, dobrze? - Oczywiście. ROZDZIAŁ 2 We Friendly’s Ice Cream kłębiły się tłumy spalonych letnim słońcem turystów w szortach, koszulkach i przezroczystych plastikowych daszkach na głowach. Tom przecisnął się pomiędzy nimi w stronę pustego boksu z tyłu. Kelnerka postawiła przed nim dwie szklanki z wodą. Dokładnie w tym samym momencie do lokalu wpadł Mike Tubbs i ruszył, przepychając się przez grupki klientów, w jego kierunku. Mike był trzydziestolatkiem o wadze w granicach stu trzydziestu kilogramów, przerzedzają- cych się włosach, niewielkim rudym wąsiku i koziej bródce. Niezwykle kompetentny facet. Cienkie włosy opadały mu na szerokie, pokryte kropelkami potu czoło, u podeszwy tenisówki powiewał kawałek papieru toaletowego. - Przepraszam za spóźnienie - wysapał, wciskając się na siedzenie. - Dobry detektyw szanuje czas - upomniał go Tom, ściskając jego potężną dłoń na powitanie. - Przepraszam - Mike uśmiechnął się, ale jego policzki mocno poczerwieniały - ja… - Dwa czekoladowe koktajle mleczne - zwrócił się do kelnerki Tom. - Mogę prosić bez czekolady? - zapytał Mike, unosząc do góry rękę. Kelnerka zmarszczyła brwi. - Z samych lodów waniliowych - wyjaśnił Mike, ale dziewczyna nadal miała niepewną minę. - Nieważne. Poprosimy dwa czekoladowe. - Dobrze - bąknęła kelnerka. - Proszę pani - odezwał się jeszcze Tom.
- Tak? - Dziewczyna spojrzała na niego z wymuszonym uśmiechem. - Może lepiej niech pani weźmie to od razu. - Tom wręczył jej swoją kartę American Express. - Ja stawiam - dodał, mrugając okiem do Mike’a. 13 - Hej, nie musisz tego robić - oburzył się Mike, ale Tom uciszył go gestem dłoni, kładąc kres jakiejkolwiek dyskusji. - Dobra, zdaje się, że mamy parę spraw do obgadania - zaczął. Mike spojrzał na swoje dłonie, a potem zaczął bębnić palcami o blat stołu. Tom odchylił się z uśmiechem do tyłu, czując na swej twarzy zimny podmuch klimatyzowanego powietrza. Nagle ponad ramieniem Mike’a dostrzegł ubranego w wojskowy płaszcz, długości trzy czwarte, mężczyznę o rozbieganych oczkach i długich, ciemnych włosach. Jego brudną twarz pokrywał kilkudniowy zarost. Tom zmrużył oczy i zaczął się powoli wysuwać z boksu. - Tom? - zaniepokoił się Mike, a potem zerknął za siebie. - Ciii - uciszył go Tom. Siedział już na samym skraju kanapy, z dłonią opartą o blat stołu i nogami podwiniętymi pod siebie. - Kto nosi wojskowy płaszcz w środku lata? - syknął cicho. - Hm… - mruknął Mike - nie wiem. Tymczasem mężczyzna rozejrzał się wokół, a potem wcisnąwszy ręce do kieszeni płaszcza, skierował się prosto do kasy i powiedział coś do kasjerki. Młoda dziewczyna w papierowej czapce na głowie nagle pobladła. Jej usta, różowe od szminki, ułożyły się w idealne O. - „Ceną wielkości jest odpowiedzialność” - mruknął Tom pod nosem, nie odrywając wzroku od mężczyzny.
- Churchill? - Mhm - przytaknął Tom i ruszył w stronę kasy. - Tom? - zawołał za jego plecami Mike, ale on był już w połowie drogi. Kiedy natknął się na grupkę turystów, po prostu odepchnął ich na bok. - Hej - odezwał się jakiś wzburzony głos. Przestraszona dziewczyna ze łzami w oczach pokiwała głową i sięgnęła do kasy, ale zauważywszy Toma, zawahała się. Mężczyzna zerknął przez ramię, a potem odwrócił się gwałtownie, zaciskając palce na schowanym w kieszeni marynarki przed- miocie. Tom przyjął odpowiednią pozycję i krzyknął głośno. Mężczyzna wyrwał ręce z kieszeni. W jednej z nich trzymał coś ciemnego i ciężkiego. Jakaś kobieta pisnęła z przerażeniem. Tom zaatakował, zadając cios najpierw w jedną, potem w drugą rękę. Ciemny przedmiot upadł na ziemię. Mężczyzna rzucił się
14 do przodu, ale Tom chwycił go za ramię i obróciwszy się lekko, przerzucił napastnika przez biodro. Uderzenie o podłogę na chwilę odebrało mężczyźnie oddech. Tom natychmiast skoczył na niego, jedną dłonią umiejętnie chwytając za gardło, a drugą unieruchamiając rękę, w której mężczyzna wcześniej trzymał broń. - Mam go! - krzyknął Tom. - Cofnąć się! Mam go! Do jego uszu dobiegł teraz czyjś płacz. Oczy złodzieja zapadły się w głąb. Tom podniósł wzrok na kasjerkę. Jej zaróżowioną twarz wykrzywiał grymas, po poli- czkach spływały łzy zmieszane z maskarą. - Wszystko w porządku, młoda damo. Już dobrze. Niech ktoś wezwie policję. Dziewczyna wybuchnęła jeszcze głośniejszym płaczem. Mike pochylił się nad powalonym napastnikiem. - Tom - powiedział, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela i podsuwając mu pod nos upuszczony przez mężczyznę przedmiot. - Daj spokój - szepnął nagląco. - To tylko portfel. W tym momencie do środka wpadł umundurowany policjant z bronią w ręku, wywołując kolejne okrzyki przerażenia. Grupka turystów rzuciła się w głąb restauracji, obok stanowiska hostessy. - Stać! - wrzasnął gliniarz. - Złapałem faceta - wyjaśnił Tom. - Próbował obrabować tę dziewczynę. - Wcale nie - wydusiła kasjerka przez łzy. - Naprawdę. To mój tata. Zza lady wybiegł teraz kierownik sklepu i objąwszy dziewczynę
ramieniem, poklepał ją uspokajająco po plecach, zerkając gniew- nym wzrokiem na sprawcę zamieszania. - No co? - mruknął Tom. - Panie Redmon - odezwał się policjant. - Co pan, do cho- lery, nawyrabiał tym razem? - Ja… - To moja wina - wtrącił się Mike. - Przepraszam. Powie- działem koledze, że to chyba napad, a Tom jest ekspertem w zakresie sztuk walki. - Jujitsu - wyjaśnił Tom, wstając i otrzepując dłonie. - Strasz- nie mi przykro. To sztuka walki wywodząca się z feudalnej 15 Japonii, z trwającego od jedenastego do szesnastego wieku okresu niemal nieustannej wojny domowej. - Jezu - mruknął gliniarz, chowając broń do kabury, a potem przykucnął przy powalonym mężczyźnie i zaczął mu rozcierać nadgarstki. - Naprawdę bardzo mi przykro. - Mike wyciągnął z kiesze- ni spodni gruby zwitek banknotów i wyłuskawszy z niego sto dolarów, rzucił pieniądze na ladę. - To wszystko moja wina. Przepraszam. Chodźmy, Tom - mruknął, chwytając przyjaciela za ramię. - Cholera - zaklął, kiedy znaleźli się już na zewnątrz. - Hej, moja karta kredytowa. - Tom zawrócił w stronę drzwi. - Tom, proszę cię - jęknął Mike. - Później. - Kto, do diabła, nosi wojskowy płaszcz w środku lata? - upierał się Tom, potrząsając głową. - Proszę. - Mike pociągnął go za ramię, rozglądając się niespokojnie wokół. Policzki mu płonęły. - Po prostu się stąd wynośmy. - Nie zamierzasz mnie osłaniać? - Tom wyswobodził ramię. - Kiedy ja byłem gliniarzem, partnerzy zawsze się ochraniali.
- Jak możesz tak mówić? - A czemu nie? - Ty. . ja… - Mike zmarszczył brwi. - A kto pomógł ci wykopać żonę tego sędziego federalnego, żebyś mógł sprawdzić, czy zmarła z przyczyn naturalnych? No kto? - Nie mówię o takich rzeczach - odparł Tom, wsiadając do swojej starej furgonetki. - Tym razem się pomyliłem. Ale to po prostu sprawa samodyscypliny. Wyćwiczyłem w sobie szybkość reagowania na zagrożenie. - Ja też jestem zdyscyplinowany. - Mike uniósł dumnie podbródek. Nozdrza mu drgały. - Ciekawe w czym? - W sprawach finansowych - mruknął Mike, po czym mocno zacisnął wargi. Tom skrzywił się. Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, w końcu jednak najpierw odetchnął głęboko. - I o to właśnie chodzi? - zapytał wreszcie, wpatrując się twardo w przyjaciela. - O pieniądze? A ja ci tu stawiam koktajl
16 mleczny? - Mike podniósł ręce do góry. - Wiedziałem, że masz wątpliwości. Ellen coś mi o tym wspomniała… - Ellen? - Z twarzy Mike’a odpłynęło całe napięcie. - Jak to? - Ona… - Tom urwał w pół zdania. Niepotrzebnie się zdradził. Jak mógł komukolwiek powiedzieć, że czasami Ellen wciąż z nim jest? Tuż obok, choć przecież już dawno odeszła. Czasami szepce mu coś do ucha. A czasem słychać tylko jej śmiech. Jemu samemu trudno to było zrozumieć. - Muszę już jechać - powie- dział w końcu, zatrzaskując drzwi forda. - Tom… Ale Tom już wycofał samochód z parkingu i wyjechał na ulicę. W połowie drogi do przystani Tom podjechał do sklepu spożywczego i kupił sześciopak piwa Labatt Blue, a potem jeszcze wstąpił obok po butelkę bourbona Knob Creek. Serce biło mu mocniej od samego widoku ciemnobrązowego trunku przelewającego się w grubym szkle. Lato wybuchło już bogactwem roślinności, ale nawet gęstwina rozłożystych klonów i szepczących na wietrze liści potężnych akacji nie była w stanie ukryć całkowicie kruszącego się szarego betonu, zapadających się metalowych dachów i ścian z przeżartej rdzą blachy falistej. Jak tyle innych małych miasteczek w północnej części stanu Nowy Jork, lthaca była pełna opuszczonych budynków, które czasy świetności dawno miały za sobą. Te najbardziej zaniedbane odcinały się wyraźnie na tle soczystej zieleni parku, porastającego południowy kraniec jeziora Cayuga. Tom przejechał pomiędzy ruderami o wysmarowanych graffiti ścianach, z dyktą zamiast okien, wzbijając w upalnym powietrzu tumany szarego kurzu. W samym środku tej brzydoty leżała przystań. Tom był właścicielem wspaniałej niegdyś, sześcioipółmetrowej łodzi moto-
rowej Regal z niezabudowanym dziobem o nazwie „Kołysząca się Cioteczka”. Motorówka należała uprzednio do starej panny z Los Angeles, która spędzała każde lato w leżącym nad jeziorem miasteczku Aurora. Po niemal dwudziestu latach drobnych stłuczek kadłub łodzi był poobijany z obu stron, wycieraczka przedniej szyby nie miała pióra, a biegnący wzdłuż burty czerwony pas dawno wyblakł
17 i przeszedł w brudnoszary róż. Na domiar złego śruba napędowa była zgięta i podziurawiona. Motorówka tkwiła przycumowana pomiędzy dwiema białymi, eleganckimi żaglówkami o długiej, mocnej linii. Tom nie znał się na żeglowaniu - to była rozrywka dla ludzi z bogatych domów, a ojciec i dziadek Toma byli prostymi gliniarzami. Doświadczenie całej trójki w pływaniu po jeziorze ograniczało się do paru wędek i torby kanapek z mor- tadelą i keczupem na pokładzie poobtłukiwanej, blaszanej krypy. Tom wciąż jeszcze miał w uszach astmatyczny stukot siedmio- konnego zaburtowego silnika marki Johnson, w nozdrzach czuł zapach wyciekającej wszystkimi spojeniami ropy. Tamta łódka stanowiła jedyną jednostkę pływającą rodzinnej floty Redmonów. Tom otworzył pierwszą butelkę Labatt Blue, po czym opadł ciężko na wyściełane siedzenie i rozciął lak wokół szyjki butelki z bourbonem. Kiedy przechylał głowę pod pewnym kątem, a pierwszy haust alkoholu rozgrzewał go od środka, czuł się zupełnie tak, jakby Ellen była przy nim. Czy naprawdę minęło już dziesięć lat? — Znasz tajemnicę, o której wszyscy chcą z.apomnieć — powie- działa. - Dlatego jesteś tym, kim jesteś. Tom popatrzył na jej niewyraźną sylwetkę. Policzki miał mokre od łez. - Wiesz, że na tym świecie istnieje zło - dodała. - Prawdziwe zło. To tylko sprawa czasu, zanim znowu wkroczy ono w twoje Życie. Tom skinął głową. A potem pociągnął kolejny łyk. ROZDZIAŁ 3
Pokój redakcyjny stanowił prawdziwy labirynt metalowych, pomalowanych na mało oryginalne barwy biurek. Nijakie białe kolumny, wystarczająco szerokie, aby można się było za nimi schować, pełniły straż wzdłuż frontowej ściany, a pod oknami znajdowało się kilka przeszklonych gabinetów. Resztę boksów oświetlały rzędy kwadratowych fluorescencyjnych świetlówek, biegnących wzdłuż żebrowania stropu. - Tylko spójrzcie na te bzdury - odezwał się ktoś. Jane oderwała wzrok od komputera, nacisnęła jeszcze parę klawiszy, a potem wstała i wśliznęła się w niewielki tłumek stłoczony wokół małego telewizora, ustawionego na biurku Giny. - Telewizja - prychnął ktoś inny z odrazą. Mężczyzna na ekranie zgiął się wpół i zwymiotował. - To po prostu nie do wiary! Jane zrobiło się niedobrze. - A mnie już nic nie zdziwi. Zresztą kto, do diabła, wybiera się w taki rejs? - Ja raz byłam - odezwała się siedząca przy biurku Giną, odwracając się w stronę ich kilkuosobowej grupki. - Czułam się zupełnie jak w jakimś pieprzonym, pływającym motelu Six. Wszyscy faceci mieli tatuaże albo chociaż kolczyk w sutku - dodała i przeniosła wzrok z powrotem na ekran. - Ja też wybrałem się kiedyś na taką wycieczkę. Żarcie mieli jeszcze gorsze niż w tych tanich motelach. - Ale przynajmniej żyjesz, prawda? - Chodziło mi tylko o to, jak można pokazywać coś takiego w telewizji? - A czemu nie? - upierała się Giną. - Skoro w kablówce o dziewiątej wieczorem pokazują pieprzących się ludzi. Ekran niewielkiego telewizora wypełniał teraz ogromny, biały statek. Na pierwszym planie widać było poważną twarz
19 reportera, opowiadającego o wybuchu epidemii i liczbie zgonów. Jane odwróciła się. Musiała dokończyć artykuł. Jak na umówiony znak, Don Herman podniósł się od swojego biurka po przeciwnej stronie pomieszczenia. Don miał pięćdziesiąt lat, nadwagę i twarz przypominającą pysk mastiffa, a poza tym był zupełnie łysy, nie licząc oczywiście kępek kręconych włosów ozdabiających jego piegowatą czaszkę tuż nad uszami. Popat- rzył teraz na Jane i wskazawszy na zegar, podniósł do góry najpierw dwa, a potem trzy palce. Miała dwadzieścia trzy minuty. Jane odwróciła wzrok i zaciskając usta, zasiadła z powrotem do swojego komputera. - Termin goni? - U jej boku zjawiła się Giną. - Mhm - mruknęła Jane. Spod jej palców spływał potok słów. - Coś dużego? - Zwyczajne bzdety. - Jane nie przerywała stukania w klawi- sze. - Chyba że twoim zdaniem ludzie wypadają z domu w samym szlafroku i nerwowo przerzucają poranną gazetę, żeby przeczytać, co takiego wydarzyło się na zebraniu Senackiej Komisji do Spraw Finansów, obradującej nad funduszami dla Ministerstwa Miar i Wag. - Każdy od czegoś zaczynał - odparła Giną. - Cały czas ci to powtarzam. Nawet jeśli dostałaś nominację do nagrody Pulitzera, nie oznacza to jeszcze, że nie musisz wykonywać swoich obowiązków. Jesteśmy w „Washington Post”, siostrzyczko. Jane przerwała na chwilę gorączkową pisaninę i popatrzyła na Ginę, na jej krótkie tlenione włosy i grube kreski narysowane kredką do oczu. - Ale nie muszę tego lubić, prawda? - Wychodzę na papierosa - wyjaśniła Giną. - Kończ szybko,
to skoczymy razem na drinka. - Nie ma sprawy. - To mi się podoba - pochwaliła Giną. - Zwiążemy ci włosy w kucyk i wszyscy będą nas brali za studentki. Giną była bezdzietną, dobiegającą czterdziestki rozwódką. Miała niezłą figurę, ale zdaniem dwóch adiustatorów, których podsłuchała kiedyś przypadkiem Jane, była brzydka jak noc.
20 Poza tym za dużo piła i zawsze żałowała poniewczasie przygod- nego seksu z facetami. - Zostaw w spokoju moje włosy - mruknęła Jane. - Chciałam tylko pomóc. Jane odgarnęła z twarzy kosmyk długich, ciemnych włosów i założyła go za ucho, zabierając się z powrotem do pisania. Giną powtórzyła jeszcze raz swoją prośbę i w końcu wyszła. Jane zerknęła na duży, biały zegar wiszący na ścianie. Czerwona sekundowa wskazówka biegała dookoła tarczy o wiele szybciej, niżby sobie tego życzyła. Jane wygięła palce, aż chrupnęły kostki, po czym wróciła do pisania. Skończyła artykuł i natychmiast wysłała go do Dona Hermana. Nie nazwałaby tego tekstu dobrym, ale nie był też zupełnie beznadziejny. Potem wstała od biurka, zajrzała jeszcze do swojej torebki i zatrzasnąwszy zamek, zarzuciła ją na ramię. W tym właśnie momencie zadzwonił telefon. - W Houston’s o ósmej. - Usłyszała cienki, zgrzytliwy głos. - Parę drinków i duża porcja greckiej sałatki. - Frank, jest wpół do ósmej - jęknęła. - Trzeba było z tym zaczekać jeszcze trochę dłużej. - Boże, na giełdzie panowało dzisiaj kompletne szaleństwo. - Frank pracował jako doradca finansowy Deana Witlera. - Ale nieźle zarobiliśmy. - Umówiłam się już z Giną. Przykro mi - wyjaśniła Jane. Tak naprawdę miała jednak po prostu dosyć sytuacji, kiedy przyno- szono im rachunek, a oni oboje siedzieli w milczeniu, wpatrując się w tę kartkę papieru, jakby za sprawą jakiejś czarodziejskiej sztuczki mogła zniknąć. Jane lubiła szarmanckich mężczyzn.
A Frank wiecznie zapominał portfela. - I proszę cię o jeszcze jedno - dodała. - Nie dobijaj się do mojego mieszkania o północy. Jutro rano wcześnie wstaję. - Czasami muszę cię po prostu zobaczyć - przekonywał Frank. - Dobrze wiem, o co ci naprawdę chodzi - mruknęła Jane i odłożyła słuchawkę. Zdążyła już wyjść zza biurka, kiedy telefon znowu zadzwonił. Miała zamiar go zignorować, ale w końcu z tego samego powodu, dla którego nie mogła tak całkiem spławić faceta, odebrała. - Co znowu, Frank?