uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Tom Clancy - Power Plays

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Tom Clancy - Power Plays.pdf

uzavrano EBooki T Tom Clancy
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 246 stron)

TOM CLANCY POWER PLAYS Przełożyli: Piotr Kuś Błażej Kemnitz

1 ARCHIPELAG RIAU, , MORZE POŁUDNIOWOCHINSKIE 15 WRZEŚNIA 2000 Frachtowiec ochrzczono Guanyin, od imienia chińskiej bogini miłosierdzia, lecz czy można się dziwić, że jego załoga poczuła się w końcu opuszczona przez swoją patronkę? Wypłynęli o dwudziestej z portu w Kuching w Malezji Wschodniej, unosząc na pokładzie towarowym piętnastometrowego, zwodowanego przed pół wiekiem parowca olej palmowy i przyprawy. Towary opatrzone były listami przewozowymi informującymi, że produkty przeznaczone są do sprzedaży hurtowej w Singapurze. Mimo zacinającego nieustannie deszczu, porywistego wiatru i ograniczonej widoczności morze było względnie spokojne, więc pilot nakazał utrzymywać stałą prędkość piętnastu węzłów niemal natychmiast po tym, jak statek odbił od nabrzeża. Spodziewał się spokojnego rejsu, a po jego zakończeniu - długiej pijackiej nocy w portowym barze. Nawet teraz, podczas pory deszczowej, główny szlak wychodzący z tego portu zdawał się krótki i prosty. Pokonanie cieśniny, a następnie krótkiej trasy wiodącej wzdłuż brzegu do nabrzeża w dzielnicy Sembawang po północnej stronie wyspy zajmowało niespełna cztery godziny. Około dziewiątej, jako że nie mieli wielu zajęć przed zawinięciem do portu, czterej członkowie brygady trudniącej się załadunkiem i wyładunkiem towarów zaczęli grać w karty w ładowni, zostawiwszy na górnym pokładzie pilota i bosmana. Ten pierwszy nie miał oczywiście wyjścia. Musiał stać przy sterze, jednak ze względu na jego władcze zachowanie, wyższe uposażenie i wygodny, obity skórą fotel znajdujący się na stosunkowo obszernym mostku, którego ściany upstrzone były plakatami przedstawiającymi nagie kobiety, nikt specjalnie się nad nim nie litował. W przeciwieństwie do pilota bosman cieszył się szacunkiem załogi, tak więc zaproszono go do gry. Każdego innego dnia Chien Lo przyjąłby z entuzjazmem taką propozycję, tej nocy jednak postanowił zostać na pokładzie. Jeśli wzięło się pod uwagę złą pogodę i odpowiedzialną naturę bosmana, nietrudno było zrozumieć, że zdecydował się czuwać nad ładunkiem, kiedy w każdej chwili silny wiatr mógł poluzować mocujące go liny i zmyć z pokładu. Około dwudziestej drugiej tropikalna ulewa nieco zelżała. Wyglądało na to, że to tylko przejściowa poprawa pogody, więc Chien oparł się pokusie zejścia pod pokład i dołączenia do pozostałych członków załogi. Kłopoty bardzo cierpliwie czekają na twoją nieuwagę, mawiała jego żona. Mimo to bosman zdecydował, że to dobry moment, by zrobić sobie przerwę na pa- pierosa. Jego droga, ukochana żona mawiała także - a zawsze chętnie służyła dobrymi radami - że kiedy to tylko możliwe, należy korzystać z wszelkich drobnych przyjemności, jakie oferuje

życie. W chwili, gdy Chien Lo przytykał zapałkę do papierosa, dwa pontony motorowe marki Zodiac wyłaniały się z sitowia i namorzynów otaczających maleńką wysepkę znajdującą się właśnie mniej więcej czterdzieści stopni na wschód od dziobu frachtowca. Wyposażone w płetwy stabilizujące i napędzane wyciszonymi dziewięćdziesięciokonnymi silnikami mknęły z prędkością niemal pięćdziesięciu węzłów - wystarczająco szybko, by w kilka minut dotrzeć do burty Guanyin. W ich kilwaterze powstawały fale przypominające smugi kondensacyjne unoszące się za silnikami myśliwców odrzutowych. Skrawek lądu, z którego wystrzeliły, pochłonęły wkrótce ciemności. Bandę tworzyło dwunastu mężczyzn. Przywódcą był potężnie zbudowany członek plemienia Iban, resztę stanowili rdzenni mieszkańcy południowych wysp. W każdym pontonie płynęło sześciu piratów. Dwaj spośród nich, których zadaniem było przycumować do statku, mieli skórzane rękawiczki i zwoje nylonowych drabinek sznurowych, przyczepione do pasków na wzór wspinaczy górskich. Wszyscy zakryli oblicza: jedni prostymi brezentowymi workami, w których wycięli otwory na oczy, nosy i usta, inni starymi szmatami i koszulkami za- słaniającymi po prostu dolne partie twarzy. Na grzbietach dłoni mieli identyczne tatuaże w kształcie krisu, symbolizujące ich przestępcze braterstwo. Na wyblakłe, będące w strzępach ubrania mężczyźni narzucili kamizelki ratunkowe. Uzbrojeni byli w broń maszynową, a w pochwach, które przytroczyli do pasów, tkwiły sztylety. Gotowi byli bez wahania użyć broni, by zabić, co mógłby potwierdzić wyraz lodowatej zjadliwości rysujący się na przesłoniętych twarzach. Ich dzisiejsze zadanie było nietypowe o tyle, że - w przeciwieństwie do zwykłych ataków na frachtowce przypuszczanych już wiele razy - nie polegało na kradzieży przewożonego ładunku czy na ograbieniu załogi z kosztowności, które można było później sprzedać na czarnym rynku. To wszystko miało być obecnie tylko dodatkową korzyścią. Bary, burdele i areny walk kogutów w Sibu przez jakiś czas musiały się obejść bez nich. Teraz mieli opanować statek i doprowadzić go do Singapuru, gdzie czekały na nich zupełnie inne zajęcia. Gdy dwa mknące cicho zodiaki dotarły do rufy Guanyin, popłynęły w różnych kierunkach. Ten, którym płynął przywódca, skierował się ku lewej burcie, drugi natomiast ruszył wzdłuż prawej. Oba znacznie zwolniły, by dostosować swoją prędkość do prędkości większej jednostki. Przez mniej więcej dwie minuty od chwili, gdy pontony zaczęły płynąć obok frachtowca, szef piratów przyglądał się bacznie swojemu celowi, błądząc wzrokiem po jego

przeżartym rdzą kadłubie. Mężczyzna był ubrany w kurtkę z drelichu, jego długie, mokre od deszczu, czarne włosy przytrzymywała przepaska, a usta i policzki zakrywała szeroka, barwna chusta. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni po piersiówkę z tuak, opuścił na chwilę chustę, po czym wypił spory łyk mocnego alkoholu. Raz jeszcze pociągnął solidnie, otrząsnął się i spojrzał na gwiazdy. Krople mżawki padały na jego odsłonięte, wysmagane przez wiatr policzki. Wreszcie łyknął ostatni raz, włożył chustę i skinął głową na niskiego żylastego mężczyznę z drabinką sznurową u pasa. - Amir - powiedział i przeciął dłonią powietrze, dając tamtemu sygnał do rozpoczęcia ataku. Amir skinął głową, sięgnął między kolana i otworzył pokrywę schowka, który znajdował się pomiędzy jego siedzeniem a aluminiową podłogą zodiaku. Wyjął ze skrytki drugą, dwudziestostopową linę. Ta była pojedyncza i zakończona ostrym hakiem, zwanym niedźwiedzim pazurem. Zwój ułożył w lewej ręce, natomiast końcówkę z metalowym hakiem przytrzymał w prawej. W końcu wstał, podszedł do burty od strony frachtowca i szeroko rozstawił nogi, aby możliwie najbardziej zniwelować skutki kołysania i drgań pontonu. Przytrzymał stopą wolny koniec liny i rzucił hak w kierunku statku, pozwalając, by jego ciężar pociągnął za sobą linę. Niedźwiedzi pazur z głuchym łoskotem zahaczył o nadburcie. W chwilę później podobny odgłos dotarł do ich uszu z drugiej strony frachtowca i Amir wymienił z czterema kompanami wyczekujące spojrzenie. Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Również drugiej grupie udało się przycumować zodiak do Guanyin. Chien Lo opierał się łokciami o reling na prawej burcie i palił papierosa, gdy od strony kajut dobiegł go głuchy odgłos uderzenia. Po chwili z tego samego mniej więcej kierunku po- nownie dotarł do jego uszu taki sam dźwięk. Zmarszczył czoło. Pomyślał z niechęcią, że cisza i spokój są zbyt piękne, by mogły trwać długo. W tym momencie Guanyin znajdowała się dwadzieścia mil morskich na południowy wschód od portu docelowego i ociężale pruła fale, omijając znajdujące się dokoła, wystające na powierzchnię skały, mielizny oraz porośnięty gęsto tropikalną roślinnością łańcuch maleńkich wysepek należących do archipelagu Riau. Rozrzucone grupami na rozległym obszarze Morza Południowochińskiego, nie miały przeważnie nazw i nie były zamieszkane, a Chien zawsze uważał żeglowanie między nimi za spokojne preludium przed zawinięciem do zatłoczonego portu w Singapurze. Popatrzył na morze i zaczął się zastanawiać, czy nie zignorować tego dźwięku do

chwili, kiedy skończy palić. Ale nie potrafił tego zrobić. A co, jeśli źródłem hałasu jest nie zabezpieczony ładunek, który przewala się po pokładzie? Chien Lo wzruszył ramionami i wrzucił do wody nie dopalony papieros. Odpowiedzialność ma swoje minusy, pomyślał, i ruszył, by sprawdzić zamocowanie ładunku, nieświadomy, że na pokład wśliznęła się zgraja morderców. W chwilę po sczepieniu pontonu z frachtowcem Amir umocował swój koniec liny do uchwytu przytwierdzonego do dna zodiaku, po czym obciągnąwszy rękawiczki, odwrócił się w stronę statku. Umieścił linę między rozstawionymi nogami, chwycił ją mocno obiema dłońmi, a następnie skoczył, prostując przy tym kolana i przyciskając linę do ciała, by możliwie najbardziej się napięła. Podbite gumą buty mężczyzny oparły się o burtę i pirat zaczął się miarowo, rytmicznie wspinać. Dotarcie na pokład zajęło mu niecałą minutę. Kiedy znalazł się już na frachtowcu, odwiązał od pasa drabinkę sznurową, starannie przymocował ją do relingu i wyrzucił za burtę, by mogła ją pochwycić załoga pontonu. Pirat, który ją złapał, zaczai się szybko wspinać na pokład, kładąc sprawnie stopy na nylonowych linach tworzących szczeble. Wiedział, że pozostali ruszą za nim w takich odstępach, by umknąć przeciążenia drabinki. Kiedy dotarł do jej końca, wyciągnął rękę, chwycił dłoń, którą wyciągał do niego pierwszy napastnik, i dzięki temu zdołał pokonać nadburcie. Mężczyzna wspierał się już łokciami o pokład, gdy Chien Lo -sprawdzający właśnie, co było źródłem tajemniczych głuchych uderzeń, które usłyszał kilka chwil wcześniej - odkrył ku swemu przerażeniu, że jego statek zaatakowali piraci. Klęczący na pokładzie Amir usłyszał kroki bosmana na ułamek sekundy przed tym, nim obrócił się na pięcie i go dostrzegł. Wiedział już, co robić. Nie miał pojęcia, ilu jeszcze członków załogi znajduje się na pokładzie, ale i tak nie mógł pozwolić, by zostali ostrzeżeni. Tego mężczyznę należało błyskawicznie sprzątnąć. Chien Lo zatrzymał się kilkanaście metrów od Amira i wpatrywał się w niego z niedowierzaniem oraz przerażeniem. Nogi bosmana zamieniły się nagle w sople lodu. Odgadł zamiary mężczyzny, który wtargnął na pokład, choć nie mógł nawet zobaczyć jego twarzy. Ciemne, wąskie oczy, spoglądające przez otwory wycięte w masce, powiedziały mu wszystko. Żądza mordu była w nich aż nadto wyraźna. Nagle Chien Lo przełamał chwilowy paraliż, odwrócił się błyskawicznie i ruszył

biegiem w kierunku dziobu, na mostek, gdzie - jak wiedział - znajduje się pilot. Jednak szybkość i zręczność przydały się piratowi nie tylko podczas wspinaczki. Amir poderwał się gwałtownie i skoczył za Chienem, wyciągając jednocześnie sztylet z pochwy. Poruszał się niemal bezszelestnie, mimo że włożył buty na grubej podeszwie, które były pomocne podczas wchodzenia na frachtowiec. Błyskawicznie dopadł bosmana, rzucił się na niego, objął od tyłu i zacisnął ramię dokoła jego piersi. Siła, z jaką w niego uderzył, sprawiła, że obaj mężczyźni przewrócili się na pokład. Chien zawył cicho z bólu i strachu, gdy żelazne palce chwyciły go za włosy i odciągnęły do tyłu głowę. Po chwili zimne ostrze trzymanego przez pirata sztyletu dotknęło gładkiej, cie- płej skóry na jego gardle i błyskawicznie rozcięło ją od ucha do ucha. Chien nie poczuł prawdziwego bólu, ale jedynie coś, co wstrząsnęło jego nerwami niczym porażenie prądem. W tym samym momencie napastnik puścił go i bosman uderzył twa- rzą o pokład. Marynarz skonał w długich, spazmatycznych drgawkach, podczas których jego nos, usta i oczy leżały już w kałuży krwi. Pirat wstał, przyciągnął ciało do nadburcia i wyrzucił je do morza. Gdy uderzyło w wodę, rozległ się jedynie ledwo słyszalny plusk i natychmiast pochłonęły je głębiny. Do czasu, kiedy Amir wrócił na miejsce, w którym przymocował drabinkę do relingu, drugi napastnik zdołał się już podciągnąć na pokład. Reszta jego grupy i pięciu mężczyzn z drugiego pontonu również dostało się już na statek i czekali teraz tylko na ostatniego, len chwilę później dołączył do towarzyszy i wszyscy ruszyli cicho w kierunku dziobu. Pilot spadł jak kłoda pod koło sterowe, a jego krew niczym deszcz spryskała wielkimi kroplami mapy i zdjęcia modelek z rozkładówki ―Playboya". Zabójca wykonał swoje zadanie szybko i sprawnie. Otworzył drzwi prowadzące na mostek, zaatakował pilota od tyłu i poderżnął mu gardło w taki sam sposób, w jaki Amir podciął gardło Chien Lo. Całkowicie za- skoczony marynarz nie wiedział nawet, co się stało, i nie miał najmniejszej szansy, by wezwać pomoc. Na mostek wszedł drugi pirat, odsunął na bok ciało pilota i przejął ster. Szybko przebiegł wzrokiem znajdujące się przed nim wskaźniki instrumentów i skinął głową do swojego towarzysza. Ten tylko poklepał go po plecach, po czym wytarł zakrwawiony sztylet i opuścił mostek, by przekazać dobrą wiadomość pozostałym. Całkowicie opanowali frachtowiec. Mogli się zająć resztą załogi.

- Wszyscy na kolana i ręce za głowy! - wrzasnął stojący na schodach mężczyzna z plemienia Iban. Mimo że zgromadzeni pod pokładem członkowie załogi wyglądali na Malajczyków, rozkaz wydał wyraźnym, choć brzmiącym chropowato angielskim. Ich narodowy język miał wiele dialektów, a wolał uniknąć nieporozumień. Zdumieni i zaskoczeni marynarze spojrzeli na niego znad stolika do gry, a karty wysunęły się im na blat z drżących nagle dłoni. Po chwili na stalowych schodach zastukały buty pozostałych piratów. -Zróbcie, co powiedziałem, albo wszystkich was zabiję! -warknął Ibanin, dostrzegłszy wahanie załogi, i odpędził marynarzy od stolika ruchem trzymanej w dłoni beretty 70/90. Czterej mężczyźni wykonali jego polecenie, nie usiłując nawet stawiać oporu. Poderwali się tak gwałtownie, że przewrócili kilka krzeseł. Upadli na kolana pośrodku niewielkiej ładowni i w milczeniu spoglądali na napastników. Przywódca piratów spostrzegł, że jeden z pojmanych zdjął z ręki zegarek i wyciągnął go ku jego ludziom, jakby chciał jak najszybciej zakończyć całą sprawę. Wiedział, co myśli teraz ten marynarz, i niemal mu współczuł. Żadna z operacji anty-pirackich przeprowadzonych ostatnio przez Malezję, Indonezję, Filipiny czy Chiny nie zmniejszyła w najmniejszym choćby stopniu liczby bandyckich napadów, do których dochodziło na lokalnych wodach. Z tysiącami porośniętych dżunglą wysp i ogromnymi połaciami oceanu do patrolowania władze morskie tych krajów nie mogły nawet mieć nadziei, by skutecznie ścigać przestępców, nie wspominając już o wykrywaniu ich baz lądowych. Regionalne kompanie żeglugowe doskonale zdawały sobie z tego sprawę i po prostu wliczały straty, jakie ponosiły w wyniku rabunków oraz uprowadzeń statków, w koszty swojej działalności. Szef piratów przebiegł wzrokiem po twarzach marynarzy. Chociaż w padającym z góry świetle malowało się na nich napięcie i niepokój, żaden nie okazywał nadzwyczajnego strachu. Bo niby dlaczego? Wszyscy byli pracownikami sezonowymi. Zapewne wcześniej płynęli już na statku, który został porwany, i spodziewali się, że zostaną ograbieni, a następnie puszczeni wolno w pontonach albo łodziach ratunkowych. Zazwyczaj tak właśnie się to odbywało. Biedni, naiwni idioci nie mieli najmniejszego pojęcia, co spotkało ich towarzyszy na pokładzie. Ibanin skinął ręką na stojącego za nim pirata. Tamten zbliżył się i zamarł wyprostowany, oczekując na rozkazy. - Nie chcę, żeby ich papiery się zabrudziły, Juara - ostrzegł go chrapliwym szeptem, tym razem w swoim narodowym języku, bahasa malayu. - Jeśli coś takiego się zdarzy, spieprzymy całą robotę, rozumiesz?

Ten potwierdził mruknięciem, które nieco stłumił zabrudzony biały ręcznik okrywający jego usta i policzki. Juara - krępy mężczyzna o grubym karku, ogolonej głowie i sporym brzuchu -skinął energicznie na dwóch innych porywaczy, ci zaś podeszli do klęczących marynarzy i rozkazali im opróżnić kieszenie. Marynarze ponownie bez słowa sprzeciwu wykonali polecenie. Piraci zbierali ich własność i układali ją w mały stos na stoliku, a Juara mierzył do pojmanych z karabinu. Kiedy członkowie załogi opróżnili już kieszenie, napastnicy raz jeszcze ich przeszukali, by mieć pewność, że niczego nie zatrzymali. Zadowoleni, że marynarze zrobili, co im kazano, skinęli na Juarę. Ten polecił swoim ludziom, by stanęli obok niego, po czym spojrzał na dowódcę. - Dokończcie robotę - powiedział Ibanin. Starał się mówić jak najciszej, jednak jego niski głos niemal zagrzmiał w absolutnej ciszy, jaka zapanowała w ładowni. Gdy napastnicy podnieśli lufy karabinów, twarze członków załogi świadczyły, że zrozumieli przerażające znaczenie tego gestu. Teraz już wiedzą, pomyślał przywódca piratów. Wiedzą i boją się. Jeden z marynarzy otworzył usta, by krzyknąć, i zaczai się podnosić, lecz napastnicy otworzyli ogień i mężczyzna upadł na plecy. Na jego ubraniu pojawiły się dziury po kulach, a jeden z pocisków wyrwał mu wielki fragment czaszki. Kule dosięgły też resztę załogi Guanyin. Wszyscy osunęli się na podłogę w chmurze rozbryzgującej się krwi, odłamków kości i strzępów rozrywanych mięśni, rozrzucając szeroko ręce i nogi, którymi wstrząsały przedśmiertne drgawki. Potężny Ibanin poczekał na zakończenie kanonady, a następnie podszedł do stolika i ze stosu przedmiotów należących do członków załogi wyciągnął na chybił trafił jeden z portfeli. Zależało mu, by jak najszybciej skończyć tę część zadania i wrócić na pokład. W uszach dzwoniło mu jeszcze po strzelaninie, a powietrze w ładowni cuchnęło spalonym prochem, krwią i zawartością rozszarpanych wnętrzności. Otworzył portfel i znalazł prawo jazdy umieszczone w przezroczystej plastikowej przegródce. W innych przegródkach było jeszcze więcej dokumentów. Zastrzelony mężczyzna, do którego należał ten portfel, nazywał się Sang Ye. Z gardła przywódcy piratów wyrwał się niski, pełen zadowolenia pomruk. Miał nadzieję, że marynarz zdołał nacieszyć się życiem i dobrze wydał swoje pieniądze. W każdym razie teraz jego portfel i tożsamość należały do kogoś, kto zrobi z nich równie dobry użytek. A na niego czekały wielkie, naprawdę wielkie sprawy i Ibanin niecierpliwie oczekiwał chwili, kiedy zawiną do Singapuru i przystąpią do realizacji właściwej części zadania.

Pomyślał o złożonej kartce papieru, którą trzymał w kieszeni na piersi, pomyślał o zapisanych na niej instrukcjach, pomyślał o tym, jaką miały dla niego wartość. Z całą pewnością były warte o wiele więcej niż wszystko, co zdobył podczas któregokolwiek z dziesiątków pirackich napadów, jakich dokonał do tej pory. Amerykanin Max Blackburn nie miał szans. W każdym razie nie były one większe niż te, które mieli marynarze ze statku... Nawet najmniejszej szansy.

2 PALO ALTO, KALIFORNIA 15 WRZEŚNIA 2000 Kiedy Roger Gordian miał trzynaście lat, na jednym z drzew w zagajniku, do którego przychodził się bawić z kolegami, wybudował domek. Pierwotnie miał to być posterunek ostrzegający przed zbliżającymi się od strony zabudowań dorosłymi, a także azyl chroniący przed starszymi dziećmi, które były potencjalnym źródłem kłopotów. Roger sam naszkicował jego projekt i zrealizował plan przy pomocy dwóch najlepszych przyjaciół. Pierwszym był Steve Padaetz, najbliższy sąsiad Gordiana, drugim natomiast Johnny Cowans, wiecznie nie- spokojny, niski chłopak przezywany przez wszystkich - z powodów, których nikt nigdy nie pamiętał - Rzepem. Roger zastanawiał się też, czy nie otoczyć ich domku pierścieniem pułapek, które miałyby go chronić przed intruzami, jednak żaden z przynajmniej tuzina przedstawionych przez niego projektów nie wykroczył nigdy poza fazę planowania. Prawdę mówiąc, chłopcy nie spodziewali się żadnej napaści, tak więc pułapki były jedynie fantazyjnym pomysłem, czymś, co dodałoby romantyzmu ich wybrykom balansującym na ekscytującej granicy tajemnicy i przygody. W sąsiedztwie było naprawdę niewiele dzieci, które uważali za wrogów, a jeszcze mniej takich, które na tyle interesowałyby się kryjówką i zabawami trójki przyjaciół, by w jakikolwiek sposób mogły ich niepokoić. Tak przynajmniej uważali. Drabina i narzędzia, które wykorzystali podczas budowy, pochodziły z garażu rodziców Rogera. Wszystkie materiały dostarczył Steve. Chłopak wziął je ze sklepu z artykułami że- laznymi i drewnem należącego do jego ojca. Gordian nigdy nie zapytał, czy opuściły sklep za wiedzą i zgodą pana Padaetza. Wówczas jakoś nie wydawało się to istotne. Zresztą chłopcy nie potrzebowali wiele, by zbudować swoją kryjówkę. Wystarczyły dwie belki, kilka kawałków sklejki i skrzynka gwoździ, których nie wyjaśnione zniknięcie z magazynu Padaetz Home Improvements, największego interesu rodzinnego w Waterford w stanie Wisconsin, z pewnością nie mogło doprowadzić firmy do bankructwa. Strażnica, bo tak trzej chłopcy nazwali swoją siedzibę na drzewie, stanowiła centrum ich życia przez całe lato. Okres ten rozpoczął się wkrótce po tym, jak ukończyli szóstą klasę, skończył zaś dwa tygodnie przed pierwszym dzwonkiem w gimnazjum. Podczas tych dwóch gorących, pełnych marzeń wakacyjnych miesięcy trwonili beztrosko czas w domku i dokoła niego, wymieniając się kartami z wizerunkami baseballistów, czytając komiksy, opowiadając

sobie sprośne dowcipy, szperając wśród drzew i prowadząc bezowocne poszukiwania grotów indiańskich strzał, których - przynajmniej według szkolnej mitologii - miało być mnóstwo na nieużytkach hrabstwa Racine. Mniej więcej pod koniec sierpnia - wykorzystując do tego rupiecie, których całe mnóstwo zebrali podczas długiego lata - rozpoczęli dokładnie pod domkiem budowę czegoś, co miało być salą gimnastyczną na otwartym terenie. Do początku zajęć pozostawały wciąż aż dwa tygodnie, poza tym byli przekonani, że mają jeszcze przed sobą przynajmniej miesiąc, nim zrobi się zbyt zimno na zabawy na powietrzu po lekcjach i odrobieniu wszystkich zadań domowych. Ustawili poziome i pionowe pale i przystąpili do konstruowania konia do ćwiczeń, jednak ich prace zostały gwałtownie przerwane, gdy atak, którego podświadomie się obawiali, przerodził się w tragiczną rzeczywistość. Dziećmi, a właściwie nastolatkami, którzy zniszczyli ich idyllę, byli Ed Kozinski, Kenny Whitman i Anthony Platt. Ten ostatni był dalekim kuzynem Kenny'ego i miał opinię narwańca, co sprawiało, że unikał go, kto tylko mógł. Przerażająca trójka, starsza może o dwa lata od Rogera i jego kolegów, nie zwracała dotąd na nich najmniejszej uwagi, koncentrując się na aktach drobnego wandalizmu, wyszukiwaniu sposobów kradzieży piwa i papierosów z okolicznych sklepów oraz prymitywnych zalotach do dziewcząt, które jednak udawały, że ich po prostu nie widzą. Anthony w jakiś sposób dowiedział się o domku i przyszło mu do głowy, że dziewczęta spojrzą może na niego i jego kohortę łaskawszym wzrokiem, jeśli wraz z kumplami będzie dysponował miłą i zaciszną kryjówką, gdzie będzie się można do woli upijać i dobrze bawić. W chwili, gdy ta myśl zakwitła w mętnym umyśle Antnony'ego, strażnica była już dla młodszych chłopców bezpowrotnie stracona. Pewnego ranka udali się do niej jak zwykle i stwierdzili, że Kenny oraz jego kompani zajmują ją niczym zjawy z jakiegoś złego świata fikcji. Ich przyrządy gimnastyczne na ziemi zniszczono; fragmenty drewna, z których je zbudowali, walały się po okolicy. Na ścianach z dwóch stron strażnicy wypisano sprayem wielkimi, czerwonymi literami słowa ―Pałac Tańcuw‖, popełniając przy tym nieświadomie błąd. Mogłoby się to nawet wydawać śmieszne, gdyby nie bolesne dla trójki przyjaciół okoliczności. Gordian poczuł się, jakby był właśnie świadkiem profanacji. Anthony przyglądał się z góry Rogerowi i jego kolegom. Siedział w wejściu, wymachiwał nogami w powietrzu, palił papierosa i głupio się uśmiechał. Komiksy, karty z baseballistami oraz wszystko, co chłopcy zgromadzili w strażnicy, zostało bezceremonialnie wyrzucone i leżało teraz wśród butelek po piwie, pustych torebek po chipsach, papierków po cukierkach i zgniecionych paczek od papierosów.

Gordian i jego koledzy ledwie mieli czas przyjrzeć się zniszczeniom, gdy z ich własnego posterunku obserwacyjnego posypał się na nich grad pocisków. Rozważyli szybko możliwość stawienia desperackiego oporu, lecz wtedy właśnie jeden z rzuconych kamieni trafił Rzepa w sam środek czoła i chłopiec padł na ziemię, krzycząc wniebogłosy. Płynąca strumieniem krew zalała mu oczy. Później na ranę nałożono aż cztery szwy i dano chłopcu zastrzyk przeciwtężcowy. Roger zrozumiał, że został pokonany. Gorzej, wiedział, że pobito go bez walki, i czuł się potwornie upokorzony swoją bezbronnością. Tamci byli wyżsi, starsi i o wiele silniejsi od każdego z jego kolegów. Siedzieli na drzewie, pewni siebie i gotowi do walki. Gdy gang Kenny'ego zaczął schodzić na ziemię, Roger i Johnny pomogli się podnieść Rzepowi, po czym wszyscy trzej rzucili się do ucieczki. Wtedy po raz pierwszy w życiu Gordian był świadkiem brutalnego zagrabienia swojej własności. Czterdzieści lat później doświadczenie to wciąż tkwiło w nim jak zadra. Było całkiem zrozumiałe, że tego wieczoru zadra przypomniała o sobie ze zdwojoną siłą, biorąc pod uwagę to, iż jego gość zdążył mu już przekazać niepokojący raport z Wall Street. - Powróciliśmy tam dwa, może trzy miesiące później - mówił, kończąc opowieść. - Wtedy Kenny nie mieszkał już w naszym mieście, a jego kuzyn, jak by to powiedzieć, był bez niego zupełnie niegroźny. W każdym razie wróciliśmy tam i zobaczyliśmy, że domek na drzewie został zniszczony tak samo jak przyrządy gimnastyczne. Ze śniegu wystawały kikuty desek. Nie wiem, czy zrobiono to z rozmysłem, czy też te osły, które zajęły naszą siedzibę, zrzuciły go po prostu z głupoty. To zresztą, jak przypuszczam, nie ma znaczenia. Znaczenie ma jednak to - i smuci mnie to za każdym razem, gdy przypominam sobie ten drobny, przykry epizod - że oddałem prymitywnym łotrom coś, co należało przecież do mnie. Oddałem im bez walki cząstkę siebie, coś, co zbudowałem z niczego, zupełnie od podstaw. Charles Kirby spoglądał dłuższą chwilę na Gordiana, po czym wypił łyk szkockiej z wodą sodową. Minęła dziewiąta wieczorem, a Charles był wyczerpany i czuł się źle po długim locie z Nowego Jorku. Mimo to zdecydował się na tę wieczorną wizytę w domu Rogera w Palo Alto, ponieważ czuł, że wiadomości, które przywiózł, są zbyt ważne, by czekać z nimi do rana. Gord nie tylko płacił firmie prawniczej Fisk, Kirby & Towland sporą sumkę za doradztwo i reprezentowanie go w sprawach holdingu, ale był także przyjacielem Kirby'ego. Gdy ten dowiedział się, że konsorcjum Spartus, największy udziałowiec UpLink International, zamierza sprzedać swoje dwadzieścia procent udziałów w przedsiębiorstwie, zrozumiał natychmiast, co to oznacza. Zdecydował się przylecieć i osobiście poinformować o tym Gordiana.

Przyglądając się uważnie zaniepokojonej twarzy Rogera, miał pewność, że podjął właściwą decyzję. Kirby był czterdziestopięcioletnim, szczupłym, szpakowatym mężczyzną o inteligentnych niebieskich oczach, wystających kościach policzkowych i tak cienkich wargach, że nawet najszerszy jego uśmiech wydawał się bardzo nikły. Miał na sobie ciemnoniebieską wełnianą marynarkę i rozpiętą na piersiach białą koszulę; krawata pozbył się na długo przed wejściem do domu w Palo Alto. Anomalię tę gospodarz spostrzegł natychmiast. ―Chuck, jesteś największym elegantem, jakiego znam. Gdy facet, który przesłał mi ilustrowane instrukcje wiązania windsorskiego węzła na krawacie i który nauczył mnie, że sportowa marynarka sięga tradycyjnie do kłykci wyprostowanych wzdłuż boków rąk, przybywa do mnie w pośpiechu bez obowiązkowego krawata, dochodzę do wniosku, że stało się coś złego. Wejdź, proszę", powiedział. Całkiem trafne spostrzeżenie, pomyślał Kirby, popijając szkocką. - Cóż, przynajmniej ci idioci nie cieszyli się długo tym miejscem - rzucił z wygodnego, obitego skórą fotela stojącego naprzeciw miejsca Gordiana. - Stawiam dziesięć do jednego, że nigdy nie było tam z nimi żadnej dziewczyny. - Masz rację, Chuck. Ale nie o to teraz chodzi — powiedział Gordian. - Na miłość boską, jestem już dorosły. Czy uważasz, że mam prawo popełniać takie same błędy, jakie mi się zdarzały, gdy byłem wyrostkiem i marzyłem o pierwszym pocałunku? -Gord, posłuchaj... -Chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób uśpiono moją czujność. Jak mogłem prowadzić interesy z kimś, kto teraz próbuje sprzątnąć mi UpLink sprzed nosa. Kirby wysączył swoją szkocką, opuścił szklankę i przez chwilę grzechotał kostkami lodu, które nie zdążyły się jeszcze rozpuścić. - Chcesz, żebym siedział tutaj, patrząc, jak się zadręczasz? -spytał. - Nie wiedziałem, że nasz kontrakt przewiduje coś takiego, ale dla całkowitej pewności mogę się skonsultować z partnerami. - Zrobiłbyś to naprawdę? Kirby zmarszczył brwi, usłyszawszy sarkastyczny ton w głosie przyjaciela. - Posłuchaj - rzucił Gordian. - Moja organizacja działa w dziesiątkach krajów, w części z nich ludzie, których zatrudniam, pracują w warunkach skrajnego ryzyka, w innych straciło życie kilku wartościowych pracowników, Jeśli nie potrafię wyciągać wniosków z tego, co się wokół mnie dzieje, jeśli nie po-trafię skutecznie walczyć o najwyższą stawkę, me powinno być dla mnie miejsca w tej najwyższej lidze, w której gram. Kirby westchnął. Nie sposób było co prawda zaprzeczyć, że stanęli wobec bardzo

poważnego problemu, lecz zazwyczaj Gordian nie był skłonny do rezygnacji i defetyzmu, niezależnie od tego, jak wielkie trudności trzeba było pokonywać. Co, do diabła, nagle w niego wstąpiło? Czy mógł to być rodzaj opóźnionej reakcji na kontrowersje, jakie powstały wokół jego nowej techniki szyfrowania? Zastanawiał się nad tym jeszcze przez chwilę i doszedł do wniosku, że to prawdopodobne. Szczególnie jeśli zważyć, od jak dawna cała sprawa dręczyła Gordiana i że w ostatnim czasie atakowano go ze wszystkich stron w związku z jego sprzeciwem wobec nowej polityki eksportowej rządu. Być może zadecydowało tu wyczerpanie i Gord czuł po prostu, że nie podoła już prowadzeniu zbyt wielu walk na zbyt wielu frontach. Być może... Kirby nie potrafił pomóc Rogerowi, a wydawało mu się, że przyjaciela gryzie jeszcze coś, coś zupełnie innego. - Nie zaprzeczam, że jesteś wrażliwym człowiekiem, czasami zbyt podatnym na wpływy, dlaczego jednak upierasz się, by nazywać to brakiem rozwagi? - zapytał. - Ostatnio miałeś sporo wydatków, które nadszarpnęły twoje zasoby. Część z nich była niemal nieunikniona, innych nie mógłbyś przewidzieć bez kryształowej kuli. Rozkazujące spojrzenie Gordiana powiedziało gościowi, że nie powinien już przypominać mu ostatnich wydarzeń. W tym jednym obaj mężczyźni byli do siebie podobni: przedstawiali swój punkt widzenia w możliwie niewielu słowach. A poza tym wielokrotnie sprawdzali już rachunki. Holding poniósł olbrzymie koszty produkcji, wyniesienia w przestrzeń i ubezpieczenia całej konstelacji krążących na niskich orbitach satelitów niezbędnych dla funkcjonowania orbitalnej sieci telekomunikacyjnej UpLink. Setki milionów dolarów kosztowała odbudowa rosyjskiej naziemnej stacji łączności satelitarnej, która została niemal zrównana z ziemią podczas styczniowego ataku terrorystycznego, a porównywalną sumę pochłonęło doprowadzenie do pełnej gotowości stacji w Afryce i w Malezji. Było to bez wątpienia ambitne przedsięwzięcie, realizowane z inicjatywy firmy. To, że Gordian nie inwestował już tylko w technologię obronną, na której zbił fortunę - choć w pew- nym stopniu przyczynił się do tego spadek zamówień wojskowych - było w gruncie rzeczy motywowane chęcią zysku, i to właśnie wywierało zawsze na Kirbym ogromne wrażenie. Gord nie kierował się wyłącznie swoim ego. Nie był też zachłanny. Zarobiwszy dość pieniędzy, by przynajmniej dziesięć razy przeżyć w dostatku życie, mógłby uczynić to, co robiło przed nim mnóstwo bajecznie bogatych ludzi: spocząć na laurach, odbywać długie podróże do ciepłych krajów albo, na przykład, bić światowe rekordy Guinnessa. Tymczasem jego przyjaciel bardziej niż czegokolwiek innego pragnął włożyć swój wkład w zbudowanie lepszego świata i w głębi serca wierzył, że do wyeliminowania wszelkiej

tyranii oraz ucisku prowadzą rozwiązania oparte na systemach łączności. Dorastał w erze muru berlińskiego i żelaznej kurtyny, tak więc był przekonany, że nic - ani rozbudowywanie armii, ani spotkania przywódców, ani traktaty - nie może tak sprawnie zburzyć barier, które wyrosły podczas zimnej wojny, jak informacje przesączające się przez ich szczeliny. Informacja, wierzył, jest kluczem do osobistej i politycznej wolności. Jego celem, jego wizją, było wręczenie tego klucza jak największej liczbie ludzi... co, zdaniem Kirby'ego, sprawiło, że został pragmatycznym idealistą. Lecz może to tylko paradoksalne zestawienie? Gordian znów zaczął mówić. Pochyliwszy się do przodu, oparł ta4kcie o kolana i złączył dłonie. -Nie chcę, żebyś się mylił co do mnie, Chuck. Nie podjąłem dotąd w ciemno żadnej decyzji po to tylko, by holding mógł się rozwijać. Winie się jednak za to, że nie przygotowałem strategii obronnej na wypadek ataku rekinów. A miałem przecież dobrych doradców. Wiele razy radziłeś mi, żebym nie był zbyt otwarty wobec rady nadzorczej. Mój przyjaciel, kongresman Dan Parker, próbował mnie przekonać, żebym bardziej naciskał na wprowadzenie w tym stanie szczegółowego prawa, które uniemożliwiałoby przejmowanie wielkich korporacji. Żadnej z tych rad nie usłuchałem... -Gord... Tamten podniósł rękę, żeby go uciszyć. - Wysłuchaj mnie, proszę. Jak powiedziałem, nie twierdzę wcale, że popełniałem same błędy. Jednak przed minutą mówiłeś coś o kryształowej kuli, której potrzebowałbym, żeby przewidzieć, co się zdarzy Cóż, w pewnym sensie dysponowałem czymś takim. Nie sądzę, żeby sprzedaż akcji Spartusa na rynku była dla nas całkowitym zaskoczeniem. Popatrz na te artykuły w ―Wall Street Journar‖. Na nie kończące się komentarze w programach finansowych CNN i CNBC. Każdy aspekt działania mojego holdingu jest krytykowany i wyśmiewany, a większość z tych komentarzy pochodzi z jednego źródła. Czy można się więc dziwić, że wartość naszych akcji spadła na samo dno? -Tak dla porządku, moja uwaga dotyczyła raczej twoich wydatków, nie zaś spadku wartości udziałów UpLink - odparł Kirby. - Zgadzam się jednak, że ten wielki i egzaltowany prorok finansowy, Reynold Armitage, atakuje cię w mediach zadziwiająco gwałtownie. Rozumiem, że to on jest tym źródłem, o którym mówisz... - Nikt inny. - Gordian ponownie złożył ręce na kolanach. - Ludzie ze Spartusa wpadli w panikę i choć jestem przekonany, że uda mi się opanować ich przerażenie, gdy tam zadzwonię, nie będę mógł ich winić, jeśli nie przyjmą moich zapewnień. Powiedz mi prawdę, Chuck. Widziałeś kiedykolwiek wystąpienie telewizyjne, które przypominałoby choć trochę tę

drobiazgową analizę naszego 10-K, jaką przeprowadził Armitage? I tak niewiarygodnie negatywną ocenę? Moim zdaniem, to było cholernie osobliwe. Kirby nic nie powiedział, potrząsnął tylko przecząco głową. Tak, Armitage był z pewnością najlepszym na Wall Street analitykiem rynku papierów wartościowych. Potrafił lepiej niż niemal wszyscy jego koledzy z branży przewidzieć poziom wskaźników ekonomicznych. Czy dla społeczności finansowej miało znaczenie, że był zarazem napuszonym, małodusznym sukinsynem? Takich ludzi nie trzeba specjalnie lubić, by ich uważnie słuchać, a kiedy Armitage coś mówił, wszyscy inwestorzy, mniejsi i więksi, nastawiali uszu. Co zresztą było zrozumiałe, pomyślał Kirby. Od czasu, gdy na stałe zadomowił się w branży, Armitage pomógł wielu, naprawdę wielu akcjonariuszom lepiej zrozumieć prawa rządzące giełdą i dobrze ulokować pieniądze. Od czasu do czasu jednak niszczył swoimi nieostrożnymi wypowiedziami borykające się z kłopotami firmy, żonglując przy tym liczbami tak, by pasowały do jego przepowiedni, i dręcząc szefów korporacji, zupełnie jakby robienie z nich głupców sprawiało mu przyjemność. Jak jednak powiedział Gordian, jeśli grało się w najwyższej lidze, trzeba było być gotowym na przyjęcie ciosów. A przecież mimo nagłego zwątpienia w siebie Gord był graczem w tej lidze... i to jednym z najlepszych. Co nie zmieniało faktu, że nie miał pojęcia, jaka była przyczyna nagłej, niew1ytłumaczal-nie wprost zjadliwej kampanii Armitage'a przeciwko UpLink. Bo ―kampania‖ to jedyne odpowiednie słowo na określenie tego, co się działo. Tego samego dnia, kiedy UpLink opublikował roczny raport dla akcjonariuszy, Armitage wystąpił w Moneyline i wymachując ich sprawozdaniem 10-K, zarzucił im, że między oboma dokumentami występują ogromne rozbieżności. Były to zarzuty wyssane z palca. Rzeczywiście, każdy z raportów w inny sposób przedstawiał dane, tyle że roczne tradycyjnie miały ukazać firmę w jak najkorzystniejszym świetle, podczas gdy oficjalne sprawozdania 10-K były tylko suchym statystycznym wyciągiem sporządzonym na użytek Komisji Papierów Wartościowych i Giełdy. Prezentując niektóre liczby wyrwane z kontekstu, na przykład nie odnosząc czasowych długów i zobowiązań do spodziewanych zysków, można było z łatwością wywołać wrażenie, że firma jest w znacznie gorszym stanie niż w rzeczywistości. A Armitage posunął się o wiele dalej: wyolbrzymiając znaczenie nawet najdrobniejszych kosztów, bagatelizując wszystkie zyski i analizując wszelkie czynniki w możliwie najgorszy dla UpLink sposób, sugerował, że holding znajduje się na skraju bankructwa. Rzeczywiście, cholernie zastanawiająca sprawa.

Wciąż milcząc, Kirby wstał, podszedł do barku w przeciwległym kącie gabinetu i znów nalał sobie whisky, rezygnując tym razem z wody sodowej. Tymczasem umysł Gordiana pracował jak zwykle na pełnych obrotach. Skąd te nieustanne ataki Armitage'a? O ile było mu wiadomo, Gordian nigdy nie nastąpił ekonomiście na odcisk, ba, nigdy w życiu nie spotkał nawet tego człowieka! Zatem dlaczego? Pytanie to od tygodni nie dawało spokoju Kirby'emu, a jedyna odpowiedź, jaka przychodziła mu do głowy, zawierała tylko przypuszczenia. Wahał się więc, czy podzielić się nią z Gordianem, bo czuł, że bez podania dowodów byłby to nierozważny krok. - Mam nadzieję, że nie odmówisz mi tego luksusowego towaru - powiedział, odwracając się do przyjaciela. -Pij, dopóki jeszcze go mam - odparł Roger z kwaśnym uśmiechem, opróżniając szklaneczkę i wyciągając ją w stronę Kirby'ego. Charles Kirby podszedł do niego z jego ulubionym beefeaterem i nalał mu solidną porcję. Obaj mężczyźni popatrzyli sobie w oczy. Wymiana spojrzeń trwała niezwykle krótko, lecz była na tyle znacząca, że gość się upewnił, iż Roger myśli o tym samym co on. Nadszedł czas, domyślił się prawnik, by podzielić się tym, co krążyło im po głowach. -Więc sądzisz, Gord, że ta próba przejęcia została przez kogoś zaplanowana? - spytał, nim zdążył ugryźć się w język. -Że Armitage atakuje cię z zamiarem zniszczenia zaufania udziałowców do firmy i... -I z zamiarem sprowokowania wyprzedaży akcji - odparł Gordian, kiwając głową. - Wszystko to pachnie mi potężną zakulisową manipulacją. Kirby wciągnął powietrze i zaraz gwałtownie je wypuścił. Cisza, jaka zapadła w gabinecie, przygniatała go niemal wyczuwalnym ciężarem. - Jeśli to prawda, znaczy to przynajmniej tyle, że Armitage siedzi w czyjejś kieszeni - powiedział po chwili. - Tak. Zapewne tak właśnie jest - przyznał Gordian głuchym głosem. Mężczyźni popatrzyli sobie poważnie w oczy i przez długą chwilę wytrzymywali swoje spojrzenia. -Masz pojęcie, czyja mogłaby to być kieszeń? - zapytał Kirby. Gordian siedział i nie odezwał się, aż stary zegar odmierzył pełną minutę. - Nie - odparł w końcu z nadzieją, że przyjaciel nie będzie wątpił w jego szczerość. Bo kłamał.

3 SINGAPUR l JOHOR, MALEZJA 16 WRZEŚNIA 2000 ―Uwierz mi na słowo, ten kraj byłby doskonałym miejscem wypoczynku dla Barneya z Jaskiniowców‖, powiedział kiedyś w Singapurze pewien amerykański emigrant do przybysza z Nowego Jorku. A przynajmniej tak powtórzyła jego słowa prasa. Uwagę tę - rzuconą w odpowiedzi na pytanie, gdzie można by się tu dobrze zabawić, a potem słynną na całą wyspę -podsłuchała w kakofonii śpiewu, świergotu i popiskiwania nie- zliczonych ptaków pewna dziennikarka. Był niedzielny poranek i singapurscy miłośnicy ptaków, w większości rdzenni Chińczycy, wynosili swoje drozdy, mata puteh i sharma na co- tygodniowe, organizowane na wolnym powietrzu konkursy treli, które odbywały się na skrzyżowaniu Tiong Baharu i Seng Poh. Bambusowe klatki wieszali na specjalnych kratownicach umieszczonych nad ławkami i ciągnącymi się wzdłuż ulic kawiarnianymi stolikami. ―Jeśli marzy ci się dreszcz emocji za niewielkie pieniądze, masz tylko dwie możliwości: albo obejrzysz wieczorem film pornograficzny, albo pójdziesz prosto do Grubego B na wschodnim końcu ulicy‖, kontynuował imigrant ku całkowitej dezorientacji odwiedzającego go przyjaciela. I ku pełnemu radości zdumieniu nadstawiającej uszu dziennikarki, która - zdawszy sobie sprawę, że natrafiła na doskonały wstęp do swego cotygodniowego felietonu - zaczęła uważniej wsłuchiwać się w perliste śpiewy ptaków, wznoszące się ku bezchmurnemu niebu. Rzeczywiście, dekadencki przybytek U Grubego B, ukryty za rozpadającą się fasadą sklepu w wąskiej uliczce dzielnicy Geylang, był bez wątpienia najbardziej znanym barem ero- tycznym w całej wyspiarskiej republice. Było to zarazem miejsce zawierania wielu transakcji, przyciągające mimo surowych kanonów moralnych noc w noc rzesze alfonsów, którzy trzy- mali się kurczowo swojej brudnej profesji, niczym odporne zarazki uczepione czyszczonych skądinąd nieustannie i dezynfekowanych ścian sali operacyjnej. Pytanie, dlaczego władze to- lerowały to miejsce, zadawano sobie bez końca, choć krążyły plotki o łapówkach, jakie otrzymywali za przymykanie oczu wysoko postawieni funkcjonariusze policji, oraz o kompromitujących zdjęciach pewnego ministra, które były dla baru polisą ubezpieczeniową. Wnętrze lokalu - straszące odrapanymi ścianami i sufitem pokrytym purpurową folią, skąpane w mdłym świetle i ozdobione wielkimi straszydłami z krepy, malowanymi drewnia-

nymi maskami ludowymi, fajkami, sznurkami paciorków, smokami oraz stuletnimi ludzkimi czaszkami, które zdobiły niegdyś długie chaty łowców głów na Borneo - zawdzięczało swoje obskurne i prymitywne oblicze właścicielowi: Grubemu B. Gruby B, w przeciwieństwie do tego, co sugerowała jego ksywa, nie był wcale gruby, lecz szczupły. Miał reputację pieniacza, którą zawdzięczał rzucającej się w oczy, obcej Singapurczykom mieszance agresywności i ekstrawagancji, odziedziczonej zapewne po bogatych chińskich przodkach. Ci, którzy prowadzili z nim interesy, znali również twarde, groźne spojrzenie, jakie pojawiało się w jego oczach, gdy narastała w nim złość i podejrzliwość. Przypominał wtedy nieufnego krokodyla. Tego wieczoru Gruby B miał na sobie żółtą jedwabną koszulę bez kołnierzyka z wymalowanymi eksplodującymi feerią barw piwoniami i czarne spodnie ze skóry rekina. W prawe ucho wpiął złoty kolczyk z diamentem, a aż osiem jego palców ozdabiały pierścienie z nefrytami. Kruczoczarne włosy zaczesał prosto do tyłu. Sprawiał wrażenie człowieka, który wie, czego chce, i znalazł się we właściwym mu miejscu. Siedział plecami do ściany przy swoim stałym stoliku na tyłach baru, obserwując bacznie wszystkich odwiedzających i opuszczających jego przybytek. - Masz tu to, po co przyszedłeś, Xiang - powiedział, przesuwając po stoliku brązową kopertę w kierunku potężnego, długowłosego mężczyzny, który siedział naprzeciw niego. - Dziwne, jak wiele trzeba starań, by odebrać tak niewielki pakunek. - Ale tak to już jest, gdy handluje się informacjami. Ma tak niewielką, a jednocześnie tak wielką wagę, lah. Tamten jedynie popatrzył na niego, po czym bez słowa sięgnął po kopertę i podniósł ją ze stolika. Gruby B starał się nie pokazać po sobie, że zauważył kris wytatuowany na grzbiecie dłoni Xianga. Sądził, że jego zainteresowanie nie zostałoby docenione... w każdym razie nie przez tego zdegenerowanego brutala. A jednak cały czas przyglądał się mu ze skrywaną fascynacją. W dawnych czasach ludzie tacy jak on biegali nadzy lub niemal zupełnie nadzy po dżunglach Malezji, ze skórą pokrytą tatuażami przedstawiającymi smoki, skorpiony i tym podobne, traktując tę ozdobę ciała jako symbol odwagi i męskości. Opuściwszy nisko powieki, Gruby B zastanawiał się, czy podobne znaki pokrywają całe ciało muskularnego Ibanina i jak imponujący byłby to widok. Takie tatuaże robiły wrażenie, lecz ich wykonywanie było bez wątpienia bardzo bolesne. Xiang, jakby nie zdając sobie sprawy z ciekawości właściciela baru, rozdarł kopertę i rzucił okiem na zawartość. Gruby B tymczasem obserwował go i czekał. Z głośników umieszczonych we wszystkich narożnikach pomieszczenia dobiegała muzyka pop; dźwięki wschodnich lutni, harf

i cymbałów nie harmonizowały z syntezatorami i gitarami elektrycznymi. Lampy stroboskopowe rzucały na pokryte folią ściany fioletowe światło. Pracujące dla Grubego B dziewczyny w krótkich spódniczkach, obcisłych, wydekoltowanych bluzeczkach i ze zbyt mocnym makijażem śmiały się afektowanie do mężczyzn, którzy stawiali im drinki. Większość miała niewielkie torebki, które otwierały tylko wtedy, gdy udało się im zaciągnąć mężczyznę na klatkę schodową za barem albo do jednego z kilku małych, zacisznych pokoików na piętrze. Tam przeprowadzały zakazane transakcje: gorące ciało za zimny szmal. Pięćdziesiąt procent gotówki z każdej z nich trafiało do kieszeni właściciela tego przybytku. Bez żadnego szczególnego powodu Gruby B przypomniał sobie nagle stare chińskie powiedzenie: ―Wszystko nadaje się do zjedzenia‖. Wydymając w zamyśleniu usta, patrzył na dwóch siedzących po drugiej stronie sali mężczyzn w zniszczonych ubraniach, którzy przyszli tu z Xiangiem. Zajęli miejsca bardzo blisko wyjścia. Jeden zaciągał się papierosem i spoglądał prosto na niego, drugi po prostu gapił się na ścianę, najwyraźniej studiując zawieszone na niej ludowe maski. Zapewne i oni mieli na dłoniach wytatuowane sztylety. Obejrzawszy się ostrożnie za siebie przez każde ramię, by upewnić się, że nikt go nie podgląda, Xiang otworzył kopertę i przyjrzał się jej zawartości. W środku było dziewięć czy dziesięć fotografii. Chwycił je jedną ręką, wyciągnął na tyle tylko, by odsłonić ich górną krawędź, i przejrzał szybko, przerzucając kciukiem rogi i ignorując treść przyczepionej do ostatniej z nich karteczki. Po chwili schował wszystko do koperty, zagiął rozerwany brzeg i znów popatrzył na Grubego B. - Kim jest ta dziewczyna? - zapytał po angielsku. - Wszystko, co wiem na jej temat, napisałem na kartce. Nazywa się Kirsten Chu i pracuje w kompanii o nazwie Monolith Technologies. Bardzo atrakcyjna panienka, nie uważasz? - Gruby B uśmiechnął się łagodnie do pirata. - Rodzice raczej niefortunnie nadali jej zachodnie imię, założę się jednak, że urodziła się i wychowała w Anglii. Tak to wygląda. Pirat patrzył na niego pozbawionym wyrazu wzrokiem. - Wiesz, o co mi chodzi. Nie spodziewałem się, że będzie ich dwoje. Gruby B próbował sprawiać wrażenie, jak gdyby w zawartości koperty nie było niczego, co wymagałoby wyjaśnień. - Posłuchaj - powiedział spokojnie. - Ta Kirsten jest małym, słodkim dziewczątkiem dyndającym na końcu bardzo krótkiej liny, rozumiesz? Jej posunięcia łatwo jest śledzić. Ob- serwuj ją, a doprowadzi cię do Amerykanina. - Na czym polega ich związek?

- Nasi pracodawcy nie powiedzieli, a ja nie pytałem. - Czy to Singapurka? Właściciel baru zwlekał chwilę z odpowiedzią, wsłuchując się w piskliwy głos chińskiej wokalistki, przebijający się przez donośny rytm disco, który dudnił w głośnikach. Zazwyczaj odpowiadała mu głośna muzyka i to żenujące łączenie tradycji z wpływami Zachodu, teraz jednak natrętne zawodzenie instrumentów elektronicznych zaczynało mu działać na nerwy, a falset rapującej piosenkarki rozdzierał bębenki niczym stalowe kolce. Pozostawała nadzieja, że dalej sprawa potoczy się bardziej gładko niż ta rozmowa. Wziął głęboki wdech, wypuścił powietrze i pokiwał głową, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. - Niech ci się nie wydaje, że sprawa jest bardziej skomplikowana niż w rzeczywistości. To w końcu nie jest żaden wielki ani trudny kontrakt - powiedział do Ibanina. - Gówno prawda. Myślisz, że jestem głupi? Amerykanin, który nie prowadzi w tym kraju żadnych interesów i nagle znika, to jedna sprawa, ale ktoś miejscowy? I to w dodatku kobieta? Kpisz sobie ze mnie?! Jeśli tylko coś pójdzie nie tak, od razu nas złapią. I raczej nie skończy się na sześciu uderzeniach rotanem. Gruby B zachichotał. - W Singapurze facet o moich przyzwyczajeniach i trybie życia podlega takiej karze za to tylko, że wstanie rano z łóżka. Można powiedzieć, że korzenie naszego systemu sprawiedliwości tkwią bezpośrednio w chrześcijańskim pojęciu grzechu pierworodnego. Xiang spojrzał na niego badawczo ciemnymi, pustymi oczyma, ale nic nie powiedział. Gruby B pomyślał, że ta odrobina humoru udobruchała wreszcie Ibanina. Sam jednak już się nie uśmiechał, gdyż jego nastrój zmienił się gwałtownie w ciągu ostatnich kilku sekund. Oczywiście w związku z tą sprawą nie groziły mu żadne straty finansowe, jednak nie podobała mu się rola pośrednika między bandytą a ich wspólnymi mocodawcami. Poza tym takie rozmowy nie były jego ulubionym zajęciem; przed spotkaniem miał nadzieję - raczej naiwną, jak się okazało - że pirat po prostu zabierze kopertę i szybko sobie pójdzie. - O co właściwie chodzi? - zapytał. - Jeśli uda ci się schwytać ich oboje żywych, to doskonale. Pamiętaj jednak, że dla naszych pracodawców prawdziwą wartość ma tylko Black-burn. Twoje wielkie zainteresowanie kobietą powinno ograniczyć się do tego, by się upewnić, że nie pozostanie przy życiu, a więc nie będzie świadkiem. - Jeśli to takie proste, to dlaczego nie mogą się tym zająć twoi ludzie? Chodzili za nią. Robili jej zdjęcia. Mogli pociągnąć to dalej. - Każdy z nas jest w inny sposób użyteczny dla sprawy. Widzisz, to jest kraj, w którym

żyję. Jestem tu już od dawna. Ty pojawiłeś się tylko na krótko i niedługo stąd znikniesz, lah. - Gruby B raz jeszcze wzruszył ramionami. - Nie traćmy więcej czasu na tę jałową dyskusję. W końcu obaj już się w to zaangażowaliśmy, zgadza się? Xiang milczał, a Gruby B patrzył ponad jego ramieniem na drzwi. Czekał, aż pirat wreszcie podejmie decyzję. Niepokoił się, czy zlecenie zostanie przyjęte. Jak długo jeszcze będzie musiał znosić towarzystwo tego brutalnego prymitywa? Cały ten przykry epizod przyprawił go o ból głowy. Poczekał jeszcze chwilę, przyglądając się dwóm ponurym mężczyznom, którzy weszli do środka, a potem skierowali się do baru. - W porządku - powiedział wreszcie pirat. - Ale resztę pieniędzy chcę dostać natychmiast po wykonaniu zlecenia. Lepiej tego dopilnuj. Gruby B popatrzył na niego i powiedział złośliwie, kiwając głową: - Oczywiście. Będzie mi bardzo miło. Dwaj mężczyźni mierzyli się jeszcze chwilę wzrokiem, nie zamieniając ani słowa. Wreszcie Xiang wsunął kopertę z fotografiami do wewnętrznej kieszeni drelichowej kurtki, odsunął krzesło i wstał. Ruszył zdecydowanym krokiem do wyjścia i nie zatrzymując się, opuścił lokal. Dwaj jego kompani w milczeniu podążyli za nim. Gruby B westchnął cicho i jeszcze przez dłuższy czas wpatrywał się w wahadłowe drzwi, za którymi zniknęli piraci. Blackburn natknął się na tę marionetkę na bazarze - było to już jakiś czas temu, podczas diwali, hinduskiego święta światła. Chcąc odpocząć po wyczerpującej pracy w naziemnej stacji łączności satelitarnej, wziął kilka dni urlopu i pojechał na wybrzeże. Pragnął nacieszyć oczy widokiem frenetycznych obchodów święta, znaleźć się wśród ulicznych tancerzy, muzyków i sztukmistrzów, spróbować znakomitego curry i satay, przyjrzeć się kunsztowi złodziei i wreszcie powłóczyć się po prostu między krzykliwymi transparentami, wśród barwnych dekoracji z kwiatów, w deszczu kolorowego, rzucanego ze wszystkich stron ryżu i niezliczonych świeczek, lampek oraz lampionów, które rozjaśniają każde drzwi i okno. W wyszukanym turbanie ze sterczącym prosto pawim piórem, bordowej koszuli przetykanej lśniącymi złotymi nitkami tworzącymi pionowe pasy i ze stalowymi bransoletami na kościstym nadgarstku handlarz, który sprzedał Blackburnowi marionetkę, wyglądał jak sułtan, który niespodziewanie znalazł się na rogu ulicy w swoim odświętnym stroju. Jednak jego szeroki, uduchowiony uśmiech odsłaniał czarne zęby i zaczerwienione dziąsła będące oczywistym dowodem notorycznego żucia betelu - narkotycznej używki o delikatnie

odurzających składnikach. Prawdopodobnie właśnie betel sprawił, że mężczyzna wyglądał na dziesięć lat starszego niż był w rzeczywistości. Blackburn przypomniał sobie mocny zapach egzotycznych przypraw, którym zionął oddech sprzedawcy, gdy podszedł doń blisko, by przyjrzeć się dwuwymiarowym marionetkom ze skóry, którymi tamten kołysał wysoko na cienkich pręcikach. Zapamiętał ich żywe barwy, które przyciągały wzrok i wspaniale prezentowały się w oślepiającym południowym słońcu, zapamiętał wszystkie śliczne szczegóły ich wykonanych ręcznie twarzy. Najbardziej jednak uderzyła go wtedy maestria wykonania marionetki spoczywającej w lewej ręce handlarza. Właściwie natychmiast postanowił ją wówczas kupić, a teraz wisiała nad nim na ścianie jego biura - dziwna animistyczna figura pół słonia, pół człowieka. - Pięćdziesiąt ringgitów, dwadzieścia pięć amerykańskich dolarów! - krzyczał mężczyzna, poruszając marionetką nad głową. Blackburn z ciekawości zatrzymał się i zapytał go, jakie hinduskie bóstwo ona przedstawia. Odezwał się po angielsku, ponieważ przebywał wtedy w Malezji niespełna miesiąc i nie władał jeszcze biegle bahasa. Sprzedawca ukazał w uśmiechu zepsute zęby i pokiwał głową, jakby zrozumiał Blackburna, po czym przysunął gwałtownie marionetkę do jego twarzy i zaczął krzyczeć z entuzjazmem: - Tak! Tak! Pięćdziesiąt ringgitów, dwadzieścia pięć amerykańskich dolarów! - To Ganeśa, syn Śiwy... Był to kobiecy głos o melodyjnym brytyjskim akcencie. Blackburn odwrócił się w stronę, z której dobiegł, i ujrzał może trzydziestopięcioletnią, uderzająco piękną kobietę o orientalnym typie urody... Kobietę o czarnych, ściętych na pazia włosach, skośnych brązowych oczach i skórze, którą w nie kończącym się tropikalnym sierpniu opaliła na kolor migdałów. Miała na sobie letnie spodnie, luźną bawełnianą bluzkę i sandały, przez ramię przewiesiła torebkę od Coacha. Już sama ta torebka - zdawał sobie sprawę - musiała kosztować więcej niż łączne roczne dochody wszystkich mieszkańców tej wioski. Blackburn zapamiętał, że natychmiast dostrzegł, iż kobieta ma wspaniałe ciało. Potrafił to ocenić mimo jej luźnego stroju. Pomyślał, że prawdopodobnie zwykle się tak nosi, lecz jego oko zawsze było wyczulone na damskie kształty. To jedna z twoich najlepszych zdobyczy, myślał teraz, po trzech miesiącach. Miał zmartwioną minę i w głębi duszy niemal gardził sobą za ten podbój. Siedział za biurkiem w swoim gabinecie i rozmyślał. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy pragnienie pójścia z nią do łóżka oraz chęć przekonania kobiety, by została jego wtyczką u Marcusa Caine'a, były od

samego początku ze sobą związane. Och, oczywiście, że niemal natychmiast poczuł ogromne pożądanie, lecz czy w końcu nie czuł tego za każdym razem, gdy spoglądał na atrakcyjną kobietę? Ostatecznie doszedł do wniosku, że chęć przespania się z nią była czymś odrębnym. Najpierw zapragnął jej, a dopiero potem zdecydował się wykorzystać... Nagle i niespodziewanie pomyślał o Megan Breen, o tym, że z nią było zupełnie inaczej. Nie lepiej, lecz łatwiej, bez choćby śladu dręczącego poczucia winy. Bardzo się lubili, a poza tym oboje czuli się samotni i odizolowani od reszty świata w samym środku ponurej rosyjskiej zimy. Nie oczekiwali niczego więcej ponad to, co ich łączyło, a jednak nie mieli przed sobą sekretów, niczego do ukrycia. Ich związek był prosty, klarowny, o jasno wytyczonych granicach. Oczywiście nie wiedział, dla kogo ta kobieta pracuje, nie wiedział przynajmniej przez pierwsze pięć minut rozmowy, którą rozpoczęły żarty na temat marionetki. - ...to bóg symbolizujący zwierzęcą naturę mężczyzny - powiedziała. Popatrzył na nią i uśmiechnął się. - Dziękuję. Zdaje się, że to doskonała maskotka do mojego biura. - Jego wizerunki można zobaczyć na wielu wisiorkach i talizmanach. - Posłała mu szeroki uśmiech. - Ludzie noszą je niczym tarcze chroniące przed nieszczęściem i złym losem. - Nadzwyczajne! - zawołał. - Myślę, że powieszę go więc tuż nad telefonem. Żebym zawsze był w pobliżu, kiedy będzie mnie sprawdzał szef. Jej radosny uśmiech rozkwitł jeszcze bardziej. - Muszę panu powiedzieć, że cena, jakiej żąda ten handlarz, jest bardzo przystępna - oznajmiła. - Wykonanie marionetki wayang kulit to bardzo czasochłonne zajęcie, przynajmniej w wypadku maskotki takiej jakości jak ta. Proszę spojrzeć, nawet ciosy tego boga wykonane są z rogu bawołu. - Czy one także przynoszą szczęście? - Nie, jeśli jest pan bawołem, jak sądzę. Niemniej jednak świadczą o jakości wykonania. Większość marionetek, które sprzedaje się turystom, ma ciosy z drewna. Blackburn spojrzał w ciemnobrązowe oczy kobiety i nagle zdał sobie sprawę, że ona przygląda się uważnie jego oczom. -To słowo, którego pani użyła, wayang... - Kulit - uzupełniła. - W wolnym tłumaczeniu znaczy to mniej więcej ―gra cieni‖. To przedstawienie oparte na hinduskiej prozie, w którym wykorzystuje się nawet sto marionetek oraz pełną orkiestrę. W tej części świata to starożytna forma rozrywki i sposób kultywowania pewnych tradycji. W obecnych czasach jednak nintendo bije ją pod tym względem na głowę.

- Lecz jest chyba równie stare. - Być może, ale to ogromny wstyd. Mistrzowie marionetek, których nazywa się dayang, długie lata uczą się swojej sztuki. Wszystkie postaci wykonują ręcznie, a podczas przedstawień obdarzają każdą z nich charakterystycznym głosem i ruchami. Marionetkami poruszają za białym wełnianym ekranem. Cienie padają na ekran dzięki lampkom oliwnym. Gdy oświetlenie jest prawidłowe, są nawet kolorowe. Wiedział pan o tym? Widownia jest podzielona na dwie grupy w ten sposób, że jedna część widzi grę cieni na ekranie, druga natomiast - grę marionetek oraz orkiestrę. - Co ma symbolizować przepaść między materią a wzniosłością, między ciałem a duszą - dodał. - Między iluzją życia a ostateczną prawdą... -Atmanem i brahmanem - dodała, posyłając mu spojrzenie, w którym walczyły ze sobą zaskoczenie i ciekawość. - Widzę, że filozofia hinduska nie jest panu obca. - To szkoła The Beatles - odparł. - W college'u zaczytałem na śmierć chyba z pięć egzemplarzy All Things Must Pass George'a Harrisona. Stali przez chwilę w milczeniu, patrząc sobie w oczy. Tłum kłębił się wokół nich, a w parnym powietrzu unosił się ostry dym pochodzący z niezliczonych kuchenek. - Pięćdziesiąt ringgitów, dwadzieścia pięć amerykańskich dolarów! - krzyknął piskliwie handlarz, przepychając się do nich z widocznym na twarzy niepokojem, że zapomniano o nim. Blackburn sięgnął do kieszeni po portfel, wyciągnął z niego dwa banknoty: dwudziestodolarowy i pięciodolarowy, po czym zapłacił za marionetkę. Handlarz podziękował mu nieznacznym ukłonem i natychmiast zniknął w tłumie, zostawiając go lekko zdumionego z nowym nabytkiem. Amerykanin wyglądał jak człowiek, który właśnie wygrał na wiejskiej strzelnicy wypchane zwierzę i nagle zdał sobie sprawę, że nie ma najmniejszego pojęcia, co zrobić z wygraną. - Cóż, jestem pewna, że marionetka wzbudzi zainteresowanie, kiedy przyniesie ją pan do biura. Założę się, że w Stanach nie widuje się wielu takich rzeczy - powiedziała kobieta. Blackburn popatrzył na nią ze zdziwieniem, nie bardzo wiedząc, co miała na myśli. Dopiero po chwili dotarło do niego, że wyobrażała sobie, iż jego biuro znajduje się w Ameryce. W sumie była to całkiem zrozumiała pomyłka, skoro bez wątpienia był Amerykaninem i zapłacił za marionetkę amerykańską walutą. - Prawdę mówiąc, w dającej się przewidzieć przyszłości mój kumpel Ganeśa nie opuści półwyspu - powiedział. - Zdaje się, że powinienem się przedstawić. Nazywam się Max Blackburn. Pracuję w ochronie firmy UpLink International, a obecnie zatrudniony jestem w naszym regionalnym centrum w...