uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję816
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Tom Clancy - Power Plays 2 - Sprawa Oriona

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Tom Clancy - Power Plays 2 - Sprawa Oriona.pdf

uzavrano EBooki T Tom Clancy
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 141 stron)

Tom Clancy Martin Greenberg POwER PlAYS 2 SPRAWA ORIONA DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2000 Przełożył Jarosław Kotarski Tytuł oryginału Tom Clancy’s Power Plays: Shadow Watch Copyright C 1999 by RSE Holdings, Inc. All rights reserved Copyright C for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2000 Redaktor Błażej Kemnitz Opracowanie graficzne Jacek Pietrzyński PODZiĘKOWANIA Chciałbym podziękować Jerome’owi Preislerowi za pomysłowość i nieoceniony wkład w przygotowanie maszynopisu. Podziękowania za pomoc należą się także Marcowi Cerasinie-mu, Larry’emu Segriffowi, Denise Little, Johnowi Helfersowi, Robertowi Youdelmanowi i Tomowi Mallonowi, wspaniałym ludziom z Penguin Putnam, a szczególnie: Phyllis Grann, Da-vidowi Shanksowi i Tomowi Colganowi. Dziękuję Dougowi Little-johnsowi, Kevinowi Perryemu i reszcie zespołu pracującego nad Sprawą Oriona, jak również wszystkim miłym ludziom z Red Storm Entertainment. Jak zawsze dziękuję też mojemu agentowi i przyjacielowi Robertowi Gottliebowi z William Morris Agency. Lecz przede wszystkim to wy, moi czytelnicy, musicie ocenić wynik naszego wspólnego wysiłku. Tom Clancy Wydanie I ISBN 83-7120-966-5 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: rebis@pol.pl www.rebis.com.pl Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 879-38-88 * * * 1 CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH im.J. F. KENNEDY’EGO PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA 15 KWIETNIA 2001 Znacznie później, gdy jej obsesją i pracą jednocześnie stało się wyjaśnienie tego, co wydarzyło się na stanowisku startowym, Annie wciąż doskonale pamiętała, jak wszystko, co dotąd przebiegało doskonale, nagle zaczęło się walić, przekształcając podniecenie i oczekiwanie w horror i zmieniając na zawsze jej życie. Astronautka, gwiazda mediów, modelka, matka wszystkie szufladki, w których dotąd umieszczał ją świat, pozostały takie same. Ale zbyt dobrze znała siebie, by wątpić, że Annie

Caulfield, która żyła przed katastrofą, i Annie Caulfield, która w końcu powstała z popiołów, to dwie nader odmienne kobiety. Rankiem panowały idealne warunki do startu: słaby, spokojny wiatr, umiarkowana temperatura i czyste błękitne niebo aż po wschodni brzeg wyspy Merritt. Stanowisko 39A, położone nad morzem, tonęło w promieniach słońca, a całość oglądana z okien Centrum Kontroli Startowej wyglądała niczym pocztówka lub folder turystyczny reklamujący uroki Florydy. Była to pogoda, jakiej ciągle życzyli sobie planiści NASA i jaka rzadko występowała w chwili startu. W przypadku Oriona zresztą przygotowania od samego początku przebiegały idealnie. Nie było żadnych falstartów czy frustrujących, wykrytych w ostatniej chwili usterek powodujących przerwanie odliczania, a czasami wymuszających odwołanie startu. Wszystko, ale to dosłownie wszystko wyglądało doskonale. Dwie i pół godziny przed odlotem, wraz z resztą zespołu zarządzającego misją i innymi oficjelami z NASA, Annie odprowadziła swoją załogę (zawsze tak określała załogi, które nadzorowała) do pojazdu, który miał ich przewieźć na stanowisko startowe. Przy tej okazji, jak zwykle, wykonano pamiątkowe zdjęcia, a całość opracowali zatrudnieni przez NASA specjaliści z agencji reklamowych. Mimo to zaskoczyła ją liczba czekających przed wejściem dziennikarzy i reporterów oraz mikrofonów w kudłatych osłonach, które wyglądały niczym przerośnięte gąsienice. Był nawet ktoś z jednej z sieci telewizyjnych nadających poranne serwisy informacyjne - Gary Jakoś-mu-tam, który zaciągnął ją przed kamerę, by wygłosiła komentarz. Gdyby się wcześniej nad tym zastanowiła, przygotowałaby się na coś podobnego - NASA poważnie traktowała współpracę z mediami, a na jej obecność w centrum podczas startu usilnie nalegano. Podobnie zresztą jak w pewnym stopniu na mianowanie jej koordynatorem astronautów, co było całkiem wysoką pozycją w hierarchii agencji. Obliczono to na przyciągnięcie większego niż zwykle tłumu dziennikarzy. Zgodziła się na taką rolę, mając nadzieję, że lot spełni oczekiwania rozdmuchane przez reklamę. Wysłanie w przestrzeń pierwszego modułu laboratoryjnego ISS, jak w skrócie określano międzynarodową stację kosmiczną, opóźniło się znacznie z powodu problemów finansowych. Na orbicie znajdowały się już segmenty konstrukcyjne, z którymi miało zostać połączone laboratorium, a za dwa tygodnie zaplanowano wystrzelenie z rosyjskiego kosmodromu w Kazachstanie drugiego modułu badawczego. Nie licząc politycznych korzyści, czyli konkretnego dowodu współpracy Wschodu z Zachodem, te dwa starty decydowały o istnieniu stacji, a więc otwierały nową erę w badaniach kosmosu. Dlatego właśnie Annie zwracała taką uwagę na szczegóły, ignorując całą wrzawę otaczającą misję. Był to dla niej największy z dotychczasowych krok ku realizacji marzeń, które pielęgnowała od dzieciństwa i które sporo ją kosztowały, gdy dorosła. Miała nadzieję, że duma z udziału w programie budowy tej stacji wymaże w końcu winę i ból, które dotąd w niej przeważały. Co prawda, stanowiły niejako produkt uboczny, ale dręczyły ją od dawna. Nie był to jednak czas ani miejsce na rozmyślania o własnych problemach, toteż odsunęła je od siebie. Stała przed wejściem do kompleksu startowego 39 i obserwowała pułkownika Jima Rowlanda oraz resztę załogi Oriona wsiadających do srebrzystego, przypominającego autobus pojazdu z błękitnobiałym znakiem NASA. Tych pięcioro miało tworzyć historię, więc choć obowiązki nie pozwalały jej lecieć, i tak czuła, że jakaś jej część wyruszy z nimi. Byli jej grupą treningową, jej rodziną. Odpowiadała za nich. Na zawsze wrył się jej w pamięć obraz Jima, który zatrzymał się przed wejściem do pojazdu i przyjrzał tłumowi, szukając jej twarzy. Był dowódcą lotu, przystojnym i energicznym mężczyzną, który zdawał się pulsować pewnością siebie i entuzjazmem. Ale w tej chwili nie miało to znaczenia, podobnie jak to, że w roku 1994 ukończyli razem kurs astronautów. W tej chwili przepełniała go niecierpliwość, którą w pełni mógł zrozumieć jedynie ten, kto widział Ziemię z wysokości dwustu pięćdziesięciu

mil.Marchewka ponad wszystko. - Wiedział, że nie ma szans, by Annie usłyszała go w tym zgiełku, więc mówił wolno, żeby mogła czytać z jego warg. Tekst był stary - z czasów szkolenia w Houston - i dotyczył twarzowego koloru skafandrów, w które od lat ubrani byli wszyscy astronauci w trakcie startów i lądowań. Uśmiechnęła się, wspominając wspólne treningi - jednak prawdą było, że jeśli ktoś choć raz znalazł się w przestrzeni, nigdy nie przestawał za nią tęsknić. Nigdy. - Terra nos respuet - odparła, wolno wymawiając słowa. W dowolnym tłumaczeniu, które wymyślili dość dawno, motto szkoły brzmiało „Wypluła nas Ziemia”. Jim uśmiechnął się szerzej i zasalutował jej zawadiacko, po czym odwrócił się i wsiadł do pojazdu. Za nim podążyli kolejno pozostali członkowie załogi. Niedługo potem Annie uznała, że jej funkcja reprezentacyjna dobiegła końca, i wymknęła się dziennikarzom. Zjadła lekkie śniadanie w bufecie i poszła do pokoju startowego przydzielonego do obsługi Oriona. W centrum były cztery takie olbrzymie pomieszczenia, a z każdego można było kierować operacją od etapu testów do startu promu. Później funkcję tę przejmowało Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B. Johnsona w Houston. Sala, pełna półkolistych konsol komputerowych oddzielonych niewysokimi przepierzeniami i o ogromnych oknach wychodzących na płytę startową, robiła wrażenie nawet wtedy, gdy nie było w niej nikogo. W takie dni jak ten, kiedy pełno w niej było kontrolerów, techników, oficjeli z NASA i zaproszonych na uroczystość startu VIPów, Annie wydawało się, że sama atmosfera jest elektryzująca. Zajęła swoje miejsce w sekcji zarządzania operacją, co było miło i oficjalnie brzmiącą nazwą przestrzeni wydzielonej dla zaproszonych gości i ważniejszych przedstawicieli agencji, których obecność z punktu widzenia procedury startowej była zupełnie nieistotna. Zauważyła, że siedzący po prawej mężczyzna posłał jej zaintrygowane spojrzenie z gatunku: „Na jakiej to reklamie widziałem twoją twarz?” Przyzwyczaiła się do takich spojrzeń, odkąd stała się sławna, lecz nagle zdała sobie sprawę, że przygląda się sąsiadowi niemal w ten sam sposób. Co prawda, niewielu biznesmenów miało bardzo znane nazwiska, ale jedynie ktoś, kto przespałby ostatnie dziesięć lat, nie rozpoznałby założyciela i szefa UpLink International, jednej z najważniejszych firm dla rozwoju światowej techniki, a także - co ważniejsze z punktu widzenia Annie - głównego wykonawcy międzynarodowej stacji kosmicznej. Mężczyzna wyciągnął ku niej dłoń ze słowami: - Przepraszam, że się przyglądam, ale to prawdziwy zaszczyt poznać panią, pani Caulfield. Jestem... - Roger Gordian. - Uśmiechnęła się. - Najsłynniejszy cywilny zwolennik naszego programu. Aha, wystarczy po prostu Annie. - No tak, imiona to tu zdecydowanie najpopularniejsza forma. - Wskazał na siedzącą po drugiej stronie uderzająco piękną brunetkę w doskonale skrojonym kostiumie. - Proszę pozwolić, że przedstawię pani mojego wiceprezesa projektów specjalnych Megan Breen. W taki czy inny sposób stoi generalnie za wszystkim, co nasza firma zdołała osiągnąć. Kobiety uścisnęły sobie dłonie i Megan dodała: Mam nadzieję, że poświadczysz to, co właśnie powiedział, gdy będę negocjowała podwyżkę. Gordian mrugnął porozumiewawczo do Annie. Biedna Megan musi się jeszcze sporo nauczyć o lojalności między byłymi myśliwcami. W uśmiechu Annie pojawiło się coś więcej niż humor. Zostałeś zestrzelony nad Wietnamem, prawda? - spytała. Gordian skinął głową. - Przez sowiecką rakietę typu Goa podczas przelotu na małej wysokości nad Khe Xanh. - Umilkł na chwilę. - Latałem od roku z 355. z Laosu, a następne pięć lat spędziłem w więzieniu Hoa Lo. - „Hanojski Hilton”. Mój Boże, prawda. Czytałam, jak

traktowano tam więźniów. O komorach gwiezdnych... - Annie umilkła, przypominając sobie detale. Szczególnie utkwiły jej w pamięci pokoje 18 i 19 w rejonie określanym przez jeńców mianem „Hotelu Złamanych Serc”. Pierwszy nazwali Zmiękczalnią, drugi - Pryszczatym. W Zmiękczalni bito nowo przybyłych, by zdali sobie sprawę, gdzie się znaleźli. Pryszczaty nazwę zawdzięczał specyficznie położonemu tynkowi, który tworzył guzowate nierówności skutecznie tłumiące krzyki torturowanych. Ten oraz podobne wynalazki były spuścizną po Francuzach. Można mówić o tej nacji, co się chce, ale trzeba przyznać, że na skolonializowanych obszarach Francuzi pozostawili wzbudzające szacunek więzienia, z których nie sposób było uciec. Potrafiono w nich wymusić pożądane zmiany behawioralne u najbardziej nawet zatwardziałych i niepoprawnych osadzonych. Do takich należało właśnie więzienie Hoa Lo czy słynna kolonia karna na Diabelskiej Wyspie przy wybrzeżu Gujany Francuskiej. Brutalna bezwzględność i nieludzkie warunki były ich atrybutami, a Wietnamczycy okazali się wyjątkowo pojętnymi uczniami i w pełni wykorzystali swą kolonialną spuściznę. Ja też słyszałem o twoich przejściach - przerwał ciszę Gordian. - Sześć dni ukrywania się w Bośni po katapultowaniu z F-16 na dwudziestu siedmiu tysiącach stóp. Przeżyłaś chyba tylko dzięki łasce boskiej.Dzięki łasce boskiej, kursowi przetrwania, radiotelefonowi i azbestowemu żołądkowi, z którego wyśmiewano się, odkąd sięgam pamięcią, a który okazał się wyjątkowo przystosowany do diety składającej się z larw i gąsienic - wyjaśniła rzeczowo. - Teraz, kiedy właściwie każdy samolot wyposaża się w twój system naprowadzająco-rozpoznawczy GAPSFREE, jest znacznie mniej prawdopodobne, by jakiś pilot dał się tak zaskoczyć jak ja. - Przeceniasz moje zasługi, a nie doceniasz własnych. - Widać było, że poczuł się nieswojo. Czym prędzej zmienił temat, wskazując na salę. - Choć założę się, że zgodzimy się, że to rzeczywiście jest godne uznania. Annie, nieco zaskoczona, przytaknęła odruchowo. Jeśli się nie myliła - a gdy oceniała ludzi, myliła się raczej rzadko miała właśnie okazję zobaczyć przebłysk autentycznej skromności swego rozmówcy. U kogoś takiego jak Gordian, czego nauczyło ją przebywanie wśród wysoko postawionych i potężnych osobistości, był to prawdziwy ewenement. Uczyła się naturalnie na własnych błędach i nie były one najsympatyczniejsze. - To twój pierwszy start? - spytała. - W innej niż rola widza, tak. Kiedy nasze dzieci były jeszcze dziećmi, przyjechaliśmy z Ashley, by z terenu przeznaczonego dla publiczności obserwować start Endeavora. To było spektakularne przeżycie, ale w porównaniu z obecnością w centrum startowym... - Drętwieją palce, a serce podskakuje - powiedziała ze zrozumieniem Annie. - Sądzę, że dla ciebie to też jeszcze nie rutyna - zauważył z uśmiechem. - I nigdy nie będzie. Po chwili Gordian wstał, widząc zbliżającego się administratora NASA Charlesa Dorseta. Uścisnęli sobie dłonie i Dorset porwał go na spotkanie z grupą osobistości przebywających w sąsiednim pokoju.Co będzie dalej? - spytała Megan, pochylając się nad opuszczonym przez Gordiana fotelem. - Tyle się tu naraz dzieje, że trudno wszystko ogarnąć. Nie przejmuj się. Wysyłanie ludzi w kosmos to skomplikowany proces. Nawet astronauci nie pamiętaliby o wszystkim bez ściąg. A mają za sobą lata treningów i mnóstwo prób pocieszyła ją Annie. - Mówisz poważnie? O tych ściągach? - Przykleja się je na tablicy przyrządów - wyjaśniła. - Mały krok dla ludzkości, wielki dla rzepów. Klej może być zbyt słaby, więc nie używa się kartek samoprzylepnych, lecz folii z rzepami. - Zerknęła na zegarek. - Żebyś się lepiej orientowała, co nas czeka, do startu pozostała mniej więcej godzina i jak dotąd wszystko idzie dobrze. Zespół odprowadzający zamknął i zabezpieczył właz, a za chwilę opuści stanowisko

startowe i uda się w rejon wycofania. Komputerowe sprawdzanie poprzedzające start rozpoczęło się wiele godzin temu, ale na pokładzie promu i tak jest mnóstwo przełączników, więc teraz załoga upewnia się, czy wszystkie znajdują się we właściwych położeniach. - Przyznam się, że zaskoczyła mnie liczba personelu w tej sali - powiedziała Megan. - Oglądałam już starty w telewizji i spodziewałam się licznej obsady, ale tu jest ze dwustu ludzi. - Niezły strzał - przyznała Annie. - Właściwie nieco więcej, około dwustu pięćdziesięciu. Ale to i tak połowa obsady z czasów, gdy startowały misje Apollo - wyjaśniła. - Jeszcze kilka lat temu potrzebowaliśmy o jedną trzecią więcej. Nowy sprzęt i oprogramowanie systemu kontroli startu pozwoliły skonsolidować całą operację i zmniejszyć liczbę operatorów. - Przepraszam, że wyszedłem w połowie rozmowy, ale Chuck chciał, żebym poznał jego zastępców - przeprosił Gordian, zjawiając się z powrotem. Dla kogo Chuck, dla tego Chuck, pomyślała Annie. Dla niej wciąż był to pan Dorset. Jak widać, nie wszędzie w NASA obowiązywała zasada mówienia po imieniu. Zapamiętała jednak, że nie powiedziała tego głośno, by nie urazić gościa. - Gdy cię nie było, wypytałam Annie o różne rzeczy - poinformowała go Megan. - Dowiedziałam się mnóstwa interesujących rzeczy. - W takim razie mam nadzieję, że jeszcze jeden żądny wiedzy uczeń nie sprawi zbytnich kłopotów - powiedział Gordian, siadając w fotelu. - W ogóle. - Annie uśmiechnęła się lekko. - Dopóki będziemy rozmawiali cicho, możecie pytać, o co tylko chcecie. Przez następne pięćdziesiąt minut to właśnie robili. Na dziewięć minut przed startem wstrzymano odliczanie i w sali zapadła cisza. Kontrolerzy czekali w gotowości, obserwując poczynania zespołu zarządzającego, który tworzyli wyżsi pracownicy agencji oraz inżynierowie odpowiedzialni za tę misję. Grupa odbywała cichą, lecz poważną naradę, a kilku jej członków sięgnęło po telefony przymocowane do pulpitów. - Wstrzymanie odliczania w tym momencie to także rutynowe postępowanie - wyjaśniła Annie, czując zaintrygowane spojrzenia rozmówców. - Pozwala astronautom i personelowi naziemnemu nadgonić opóźnienia w sprawdzaniu sprzętu i wprowadzić ostatnie poprawki, jeśli zachodzi taka potrzeba. W tym czasie członkowie zespołu zarządzającego podejmują ostateczne decyzje. Przed startem niektórzy chcą się jeszcze porozumieć z inżynierami z Houston. Kiedy każdy podejmie decyzję, głosują, by sprawdzić, czy osiągnęli konsensus. - Annie wskazała lekkie słuchawki leżące na jej pulpicie i dwa dodatkowe zestawy przeznaczone dla Gordiana i Megan. - Gdy ponownie zacznie się odliczanie, możecie je nałożyć. Będziecie słyszeć rozmowy między promem a obsługą. - Głosowanie, o którym wspomniałaś... długo trwa? - spytała Megan. - To zależy od pogody, problemów technicznych, które pojawiły się do tego czasu, i mnóstwa innych czynników. Jeśli jeden z kierowników będzie miał zły horoskop na ten dzień, teoretycznie może wymusić odłożenie startu. Choć nigdy o czymś takim nie słyszałam, przyznaję, że zdarzały się dziwne przypadki. Na przykład, pięć czy sześć lat temu start Discovery został odłożony o przeszło miesiąc za sprawą pary dzięciołów. Gordian spojrzał na nią. - Dzięciołów?! - Dzięciołów. - Annie uśmiechnęła się, widząc jego minę. Zamiast interesować się drzewami wydziobywały dziury w osłonie zewnętrznego zbiornika paliwa. Po naprawie wezwano ornitologa, który przepłoszył je, wieszając wokół stanowiska startowego sztuczne sowy. - Niesamowite. - Gordian potrząsnął głową. - Nie przypominam sobie, żebym cokolwiek o tym słyszał... Opowieści z przylądka. Mogłabym wam powiedzieć więcej, niż mielibyście ochotę usłyszeć. - Zachichotała. - Ale nie musicie się obawiać. Z tego, co widzę, dziś decyzja o starcie zapadnie szybko. I miała rację - w ciągu kilku minut narada skończyła się, kierownicy wrócili do swoich pulpitów i sięgnęli po telefony. Na wielkim ekranie widać było obraz z kamer

przemysłowych pokazujących stanowisko startowe popularnie zwane „kominem”: kratownicę podtrzymującą w pionie dwa silniki rakietowe na paliwo stałe, masywny, wysoki na sto pięćdziesiąt stóp zbiornik zewnętrzny i sam prom zwany orbiterem. Annie doskonale znała jego wnętrze jak tylko potrafi ktoś, kto latał na jego pokładzie - i widziała oczyma wyobraźni to, czego nie pokazywały kamery. Jim i jego pilot Lee Everett, przypięci pasami do foteli, mieli opuszczone przysłony hełmów, gdyż słońce zalewało kokpit potokiem światła. Za nimi spoczywały Gail Scott, zajmująca się ładunkiem, i specjalistka do spraw misji Sharon Ling; trzej pozostali członkowie załogi zajmowali fotele nieco niżej, na środkowym pokładzie. Wszyscy siedzieli, ale fotele znajdowały się prostopadle do ziemi, by zredukować skutki przeciążeń występujących podczas startu i wznoszenia. Annie nigdy nie miała problemów z żołądkiem podczas lotu, ale wiedziała, że wszyscy za prawym uchem mają przyklejony plaster ze skopolaminą neutralizującą symptomy powodowane przez przyspieszenie czy zanik ciążenia. Sercem i duszą była z nimi, doświadczając tego samego, czego oni doświadczali na każdym etapie. Do startu pozostało pięć minut. Annie skupiła się na głosach w swoich słuchawkach. - ...kontrola, tu Orion - mówił Jim. - Odpalamy APU. Pierwszy i drugi na zielonym, trzeci w trakcie rozruchu. - Rozumiem, melduj stan trzeciego - odparł kontroler. - Zielony. Mamy sprawne trzy na trzy. Pracują bez zarzutu. - Rozumiem Orion. Ślicznie. Annie czuła, jak narasta w niej podniecenie. Rozmowa oznaczała, że zasilane hydrazyną rozruszniki mające odpalić w trakcie lotu wznoszącego główne silniki promu zostały uruchomione i działały prawidłowo. Słuchała dalej. Prom przeszedł na własne zasilanie, w zewnętrznym zbiorniku podwyższono ciśnienie. Obok niej Gordian z fascynacją wpatrywał się w stanowisko startowe. Teraz rozmawiali wyłącznie kontrolerzy - reszta milczała zgodnie z wymogami procedur startowych. Tych przestrzegano z całą surowością, choć Annie podejrzewała, że przytłaczająca powaga chwili i tak pozbawiłaby ją głosu. Na dwie minuty przed godziną T główny kontroler oznajmił, że prom gotów jest do startu, a Annie poczuła mrowienie, które z opuszków palców przeszło na całe jej ciało. Zapamiętała, że gdy do wyznaczonego czasu brakowało sześciu sekund, spojrzała na zegar wbudowany w konsolę. W tym momencie w półsekundowych odstępach i w kolejności kontrolowanej przez komputer pokładowy Oriona powinny odpalić główne silniki promu. Zamiast tego zaczęły się kłopoty. I to te najgorsze, niezapomniane. Od momentu, w którym zorientowała się, że coś jest nie tak, aż do tragicznego finału wszystko przebiegało z tak ogromną prędkością, iż zaskoczenie przekształciło się w pełne osłupienie i niedowierzanie. W pewien sposób było to zbawienne, gdyż stłumiło przerażenie, które inaczej mogło się okazać przytłaczające.Kontrola... mam czerwony stan silnika numer trzy. - Spięty głos należał do Jima. A chwilę później w słuchawkach rozległ się przeszywający dźwięk głównego alarmu.Mamy gorący silnik... spada ciśnienie LH2... uruchomiły się detektory dymu... mamy dym w kabinie! Przez salę przebiegł dreszcz. Annie spojrzała na ekran, odruchowo zaciskając dłonie w pięści. Z dyszy jednego z głównych silników Oriona wystrzelił słup oślepiającego ognia.Natychmiast przerwać start! - Głos kontrolera był spokojny, choć wiele go to kosztowało. - Rozumiesz, Jim? Natychmiast opuśćcie orbiter! Rozumiem... - wykaszlał Jim. - Ja... my... trudno cokolwiek zobaczyć...Jim, biały pokój wrócił na pozycję! Wynoście się stamtąd, i to już! Annie z trudem przełknęła ślinę. Podobnie jak wszyscy astronauci wielokrotnie ćwiczyła awaryjne opuszczanie promu i doskonale znała procedurę. Białym pokojem nazywano niewielką komorę ciśnieniową umieszczoną na końcu wysięgnika łączącego wieżę z włazem promu. W niej astronauci docierali na pokład, a na dziesięć minut przed startem odłączała się

automatycznie wraz z wysięgnikiem. Teraz ponownie znalazła się na miejscu. Zgodnie z ustalonymi procedurami ewakuacyjnymi załoga opuszczała prom przez właz, po czym przebiegała po wysięgniku na platformę znajdującą się po przeciwnej stronie wieży. Z niej do oddalonego o tysiąc dwieście stóp podziemnego bunkra biegło pięć stalowych lin odpornych na duże obciążenia. Do każdej przymocowana była stalowa klatka mogąca pomieścić od dwóch do trzech osób, która po zwolnieniu zaczepu zjeżdżała do bunkra i lądowała w nylonowej sieci amortyzującej. Najpierw jednak... Najpierw jednak astronauci musieli dotrzeć do klatek. Na ekranie widać było pomarańczowobiałe płomienie pulsacyjnie wystrzeliwujące ze wszystkich już silników. Płytę spowił gęsty, tłusty czarny dym, który wkrótce przesłonił część rufową promu i sięgnął skrzydeł. Bez wątpienia panowała tam ogromna temperatura, a robiło się jeszcze goręcej. Choć Annie była przekonana, że osłony termiczne Oriona mogą zapobiec zapaleniu się kadłuba, wiedziała, iż temperatura i dym bardzo szybko zamienią wnętrze w śmiertelną pułapkę. A jeśli zajmie się paliwo lub odpalą silniki na paliwo stałe... Zmusiła się, by o tym nie myśleć. Kurczowo przycisnęła ręce do boków i nie odrywała wzroku od ekranu. Łączność z Jimem została przerwana, a z gorączkowych rozmów przekrzykujących się podnieconych kontrolerów, które wypełniały słuchawki, trudno się było zorientować, co z załogą. Skupiła wzrok na ekranie, czekając, aż astronauci opuszczą prom. Nagle wydało się jej, że widzi postacie w marchewkowych skafandrach na otoczonej barierką platformie po zachodniej stronie wieży, tam gdzie umieszczono klatki. Jednak odległość od kamer w połączeniu z wszechobecnym dymem utrudniała obserwację, toteż nie była pewna, czy rzeczywiście widziała tam załogę. Nie odrywała zmrużonych oczu od ekranu i prawie przekonała siebie, że to naprawdę byli podwładni Jima, gdy wieżą wstrząsnęła pierwsza eksplozja. Była tak silna, że zadzwoniły szyby w oknie widokowym centrum. Annie bardziej ją odczuła, niż usłyszała. Wciąż czuła w kościach to przyprawiające omdłości drżenie, gdy kolejny wybuch rozerwał rufę promu i otoczył ogniem dolną część wieży. Gwałtownie pochyliła się w fotelu, modląc się jednocześnie do wszystkich bogów, którzy mogliby jej wysłuchać. Na ekranie widać było malutkie sylwetki w pomarańczowych skafandrach gorączkowo ładujące się do klatek. Za nimi wyrastała potężna ściana ognia. Nie potrafiła ocenić, ilu astronautów znajdowało się na platformie, gdyż z tej odległości byli niewiele więksi od mrówek. Temperatura uruchomiła system przeciwpożarowy na stanowisku startowym i przez długą chwilę Annie nie widziała nic poza kłębami pary i dymu, przez które przebijała się poświata ognia otaczająca dolną część promu i wieży. W tym momencie pierwsza klatka rozpoczęła szaleńczy zjazd po linie. W ślad za nią wystrzelił z dołu język ognia, ale tylko liznął stalową konstrukcję. Ku swemu przerażeniu Annie dostrzegła na platformie pozostałych członków załogi; ich sylwetki rysowały się na tle oślepiająco jasnych płomieni. Druga klatka została zwolniona dziesięć lub piętnaście sekund po pierwszej, czyli z opóźnieniem nie do przyjęcia podczas jakichkolwiek ćwiczeń. Zastanowił ją ten poślizg, ale raz jeszcze zmusiła się, by nie myśleć o tym, co mogło spowodować takie opóźnienie. Widziała jednak to, co widziała... a później uświadomiła sobie, że takie właśnie świadomie tłumione myśli najgłębiej wbijają się w pamięć i dręczą człowieka niczym uprzykrzony, nie mogący znaleźć spokoju duch. Następne kilka minut było czystą torturą nieświadomości i oczekiwania połączonych z całkowitą bezsilnością. Nikt w centrum nie mógł nic zrobić; musieli czekać, aż astronauci odezwą się ponownie z bunkra. Czekać, wpatrywać się w ekran i nie poddawać szaleństwu. W sali panowała absolutna cisza. Annie przygryzła dolną wargę. W końcu w słuchawkach rozległ się podniecony głos:

Kontrola, tu Everett. Druga klatka jest na dole i sądzę, że wszyscy jesteśmy... Nagle głos umilkł. Annie siedziała bez ruchu, czując, jak łomoce jej serce. Nie wiedziała, co się dzieje, nie wiedziała nawet, co czuje. Ulga, którą wywołał głos Lee, zmieszała się z desperacją i zaskoczeniem. Dlaczego tak nagle zamilkł?Lee? - W słuchawkach odezwał się kontroler. - Przestaliśmy cię słyszeć, Lee. Co się stało? Odpowiedziała mu długa jak wieczność cisza. W końcu Everett odezwał się ponownie, lecz jego głos był stłumiony, przerażony: Boże!... Gdzie jest Jim?... Gdzie jest Jim?! Gdzie...?! Z tego, co nastąpiło później, Annie zapamiętała niewiele głównie porażającą bezsilność i coraz bardziej docierającą do niej rzeczywistość, która zdawała się wciągać ją w bezdenną, pozbawioną powietrza dziurę. Na zawsze utkwiło jej w pamięci tylko jedno: w którymś momencie spojrzała na Rogera Gordiana. Siedział blady i zapadnięty w sobie, jakby jakaś eksplozja odrzuciła go na oparcie fotela. Po pytaniu Everetta w jego oczach była już wyłącznie pustka. I ten właśnie pusty wzrok uzmysłowił jej, że Gordian zna odpowiedź. Podobnie jak ona i wszyscy obecni na sali. Pułkownik Jim Rowland... Jim... Jim odszedł na zawsze. 2 RÓŻNE MIEJSCA 17 KWIETNIA 2001 5.00 PO POŁUDNIU CZASU WSCHODNIEGO Opuścili międzynarodowe lotnisko w Portland wynajętym chevroletem, który dni świetności miał już dawno za sobą. Przejechali ponad sto mil Maine Turnpike do Gardiner, gdzie droga łączyła się z autostradą międzystanową, która omijając Bangor, biegła zakolami na północny wschód i północny zachód ku granicy z Kanadą. Gdy zostawili za sobą zjazd na Bath i Brunswick, już tylko ich samochód przemierzał trasę pośród przysypanych śniegiem drzew iglastych. Była długa, choć łagodna zima, jakie zwykle panują w Nowej Anglii. Punkt opłat był opuszczony: brakowało szlabanu i kamer, a wisząca smętnie puszka na drobne miała co prawda napis, że opłata wynosi pięćdziesiąt centów, lecz ojej wysokości decydowało sumienie kierowcy. Pete Nimec wygrzebał z kieszeni dwie monety i wrzucił je do puszki. Ćwierćdolarówki? - zdziwiła się siedząca obok niego Megan; były to pierwsze słowa, które wypowiedziała od godziny. - Nie wiedziałam, że jesteś taki uczciwy. Nie zdejmując nogi z hamulca, spojrzał na nią przeciągle zza okularów przeciwsłonecznych. - Gdybyś przyjrzała się bliżej, wiedziałabyś, że są kanadyjskie - odparł po chwili. - Czekałem od ostatniego pobytu tutaj, żeby je oddać. Wcisnął mi je kasjer w budce, bo była kolejka. Wiesz, że nie lubię mieć długów. - Kiedy to było? Mniej więcej rok temu - wyjaśnił, puszczając hamulec. Około piętnastu mil za punktem opłat skręcili w zjazd na Augustę, zatankowali na najbliższej stacji i po minięciu kilku smętnych, nie pierwszej świeżości sklepów wyjechali na autostradę numer trzy - biegnącą pośród wzgórz dwupasmówkę prowadzącą na wschód, w stronę wybrzeża. Megan ponownie zamilkła i spoglądała przez okno. Niebo przesłaniały ciemnoszare chmury, a wiatr - w miarę jak zbliżali się do wybrzeża - stawał się coraz bardziej agresywny i wciskał się do wnętrza przez niewidoczne szczeliny między drzwiami a karoserią. Chłodne podmuchy powoli, lecz nieustannie wygrywały walkę z ogrzewaniem. Za szybą przesuwały się monotonnie całe połacie zaśnieżonego lasu, a przerwy wypełniały stacje benzynowe i punkty handlu gratami albo... punkty handlu gratami i stacje benzynowe. Meg była przekonana, że sterty pordzewiałych zlewozmywaków, używanych rowerów, mebli kuchennych, sprzętów ogrodowych i naczyń gromadzono tu w ciągu całych dziesięcioleci, i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek opuściło któryś z przydrożnych śmietników. Poczuła,

jak wstrząsają nią dreszcze, i głębiej wtuliła brodę w kołnierz czarnej skórzanej kurtki. Oprócz niej miała na sobie niebieskie jeansy i czarne buty do kostek, a spięte w koński ogon gęste kasztanowe włosy przykryła wojskową czapką polową z daszkiem. Nimec pomyślał ze zdziwieniem, że wyglądała na zmęczoną - zdradzały to zwłaszcza jej oczy. - Zastanawiam się, kto kupuje te stare śmieci - odezwała się w pewnym momencie. - Pojęcia nie mam, ale pamiętaj, że w tej części kraju wszystko ma życie pozagrobowe. Obiekty nieożywione też. To brzmi świętokradczo. Wzruszył ramionami. Ktoś mógłby powiedzieć, że przemawia przeze mnie jankeska tolerancja. Uśmiechnęła się nieznacznie i włączyła radio, ale sygnał nadającej przez cały czas wiadomości bostońskiej stacji, której słuchała na początku podróży, był już zbyt słaby. Po minucie odbierania zakłóceń lub statycznego szumu wyłączyła je i odchyliła się z powrotem na oparcie fotela. - Nic - stwierdziła. - Pewnie lepiej dla ciebie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Posłała mu zaskoczone spojrzenie. - Na lotnisku widzieliśmy nagłówki gazet, a gdy wyjeżdżaliśmy z Portland, słyszeliśmy najnowsze wiadomości - rzekł Nimec. - Ja też chciałbym jak najszybciej poznać wyniki dochodzenia w sprawie Oriona, ale sama wiesz, że to musi po trwać i że długo nie będzie wiadomo nic nowego. Teraz media będą przeżuwały na setki sposobów informacje, które słyszałaś już co najmniej kilkadziesiąt razy, i z uporem maniaka będą cię nimi waliły po głowie. - Wiesz, że jestem odporna na uszkodzenia. - Nie o to mi chodziło. Nie mogę tylko uwolnić się od myśli, że lepiej byłoby dla ciebie, gdybyśmy odłożyli ten wyjazd... - Zawarliśmy umowę: pokażę ci, jak ty pokażesz mi. - Ładnie to ujęłaś - przyznał rozbawiony. - Mimo to miałaś ostatnio kilka ciężkich dni. Megan potrząsnęła głową. Ciężkie jest to, co przytrafiło się astronautom. Rodzinie Jima Rowlanda. Ja tylko chciałabym wiedzieć, dlaczego tak się stało. Nigdy do końca nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego dla rodzin ofiar wypadków lotniczych tak ważne było poznanie minuta po minucie przebiegu zdarzeń i przyczyny awarii. Sądziłam, że świadomość, czy była to awaria silników, konstrukcji nośnej czy błąd pilota, niczego nie zmienia, bo nikogo nie wskrzesi, i że lepiej byłoby, gdyby jak najszybciej o wszystkim zapomnieli i pozwolili grupie dochodzeniowej pracować w spokoju. - Ponownie potrząsnęła głową. - Teraz nie daje mi spokoju świadomość, że mogłam być aż tak tępa. Nimec siedział wyprostowany i wpatrywał się w drogę. Taka złość nic nie da - powiedział w końcu. - Trudno zrozumieć kogoś, jeśli samemu nie przeżyło się czegoś równie strasznego. Nie odpowiedziała. Kiedy dotarli do stanowego parku Lake St. George, krajobraz zaczął się zmieniać - oprócz stacji benzynowych i sklepików z używanymi sprzętami na granitowych zboczach wzgórz po lewej pojawiły się zadrzewione tereny campingowe, a po prawej rozpostarła się szara i gładka toń jeziora. Jego brzeg pokrywał topniejący śnieg i dywan liści, które jak się zdawało - trwały tam od dawna i ignorowały niszczycielskie zapędy wiatru. - Najwyraźniej uważasz, że to spotkanie jest ważne. Przynajmniej na tyle, że nie poleciałeś na Florydę - oceniła, przerywając milczenie. Nimec wzruszył ramionami. - Na miejscu jest już Federalna Administracja Lotnictwa Cywilnego i pół tuzina innych agencji federalnych, nie licząc specjalistów z NASA. Gord uruchomił też z pewnością swoje kontakty w agencji, by wysłać grupę inżynierów UpLink w charakterze obserwatorów. Poza tym wypadki promów podczas startu

to nie moja dziedzina. Na przylądku tylko bym przeszkadzał, plącząc się innym pod nogami. Tu mogę coś osiąg nąć. Potrzebujemy... - Nagle zamilkł i odchrząknął. Już miał powiedzieć: „Potrzebujemy kogoś na miejsce Maxa”, lecz w ostatniej chwili zdążył się ugryźć w język. Przed swą śmiercią Max Blackburn był zastępcą Nimeca w sekcji ochrony UpLink. Stopniowo został specjalistą od rozwiązywania kłopotów, a tych nie brakowało, jako że zakłady mieściły się w rozmaitych państwach, a często i w światowych punktach zapalnych. Jego umiejętności samodzielnego działania i podszywania się pod inne osoby okazały się niezastąpione, ale za swoją gorliwość i skłonność do ryzyka zapłacił najwyższą cenę. Max nie zmarł spokojnie we śnie - zginął przedwcześnie gwałtowną i trudną do zaakceptowania śmiercią. Usiłując o tym nie myśleć, Nimec o mało zapomniałby o pogłoskach, według których Blackburna i Megan łączył krótkotrwały, lecz namiętny związek. Być może katastrofa promu nie była jedyną przyczyną jej ponurego nastroju. Bez względu na to, jak delikatnie próbowałby to ująć i jak starannie unikaliby wymieniania nazwiska Maxa, nie dało się ukryć, że przybyli do Maine, gdyż szukali kogoś, kto mógłby zająć jego miejsce. Odkąd rankiem opuścili San Jose, towarzyszyły im dwa cienie: pułkownika Rowlanda i Maxa Blackburna. - Musimy uporządkować pewne sprawy - podjął Nimec, starannie dobierając słowa. - Te nowe roboty wartownicze, których używamy w Brazylii, są ładne i pożyteczne, ale podstawą zabezpieczenia każdego obiektu jest odpowiednio liczna i dobrze wyszkolona grupa wartowników. Powinniśmy zwiększyć tamtejszy kontyngent i zewrzeć jego strukturę, a podwoić te działania w zakładach w Kazachstanie. - Przerwał na chwilę. Szkoda, że Starinow pod wpływem parlamentu musiał nas pozbawić prawa do ochrony naszych obiektów. Wydawałoby się, że to, że kilka lat temu uratowaliśmy mu skórę, powinno pomóc, a tymczasem wręcz nam to zaszkodziło. Wychodzi na to, że jego rząd za punkt honoru postawił sobie udowodnić całemu światu, że potrafi sam zapewnić bezpieczeństwo wszystkiemu, co znajduje się na ich terenie. Typowe paranoiczne rozumowanie Rosjan, jeśli chcesz wiedzieć. Jeszcze za dwieście lat nie przestanie im się odbijać czkawką to, że Napoleon zajął Moskwę.Podobnie jak my nigdy nie zapomnimy, że to na polecenie jednego z ich polityków został na przełomie tysiącleci zrównany z ziemią Times Square. Tego nie można porównywać: Pedaczenko był bandytą i zdrajcą. A poza tym, z tego, co wiem, Napoleon nie był Amerykaninem. Megan uniosła rękę. - Czekaj, Pete. Możemy wrócić do tematu, jeśli będziesz miał ochotę. Ale przed chwilą powiedziałeś coś... uważasz, że wybuch promu nie był wypadkiem?Nie. Nie widzę też żadnego powodu do podejrzeń. Ale wolę być przygotowany. - I naprawdę sądzisz, że najlepiej pomoże ci w tym Tom Ricci? Nimec przez chwilę nie odpowiadał, choć zdążył się już przyzwyczaić do sceptycyzmu Meg w kwestii Ricciego.Rozumiem twoją rezerwę i przyznaję, że to strzał w ciemno, ale powinnaś zachować otwarty umysł. Przynajmniej spotkaj się z nim, zanim skreślisz

go jako kandydata na to stanowisko. Megan zmarszczyła brwi. Pete, jestem pewna, że Ricci to dobry kandydat, a gdybym nie uważała, że trzeba go uczciwie ocenić, nie byłoby mnie tu. Ale po wydarzeniach w Rosji i w Malezji powinniśmy się na uczyć, że globalne przedsięwzięcia UpLink prędzej czy później znów rzucą nas w sam środek jakiegoś politycznego kryzysu. I ty, i Vince Scull nalegacie, żebyśmy zwiększyli liczebność ochrony i wyszkolili ją tak, by potrafiła odpowiednio zareagować, kiedy następnym razem znajdziemy się pod ostrzałem. Zgadzam się z wami, uważam tylko, że do wcielania tych zmian w życie bardziej nadaje się ktoś o, powiedzmy, mniej urozmaiconym życiorysie. - Tym razem to Nimec zmarszczył brwi - ten argument słyszał już wielokrotnie i przyznawał, że jest w nim trochę racji, ale... Ale tylko ośli upór kazał mu powtarzać, że właśnie Ricci ma odpowiednie kwalifikacje, by zrestrukturyzować światową organizację, która - jak twierdziła Megan Breen - coraz bardziej przypomina swą wielkością i systemem wojsko, a coraz mniej policję. Zaskoczony swymi wątpliwościami, porzucił te rozmyślania i skoncentrował się na prowadzeniu samochodu. Kiedy minęli jezioro, skręcił w lewo w miasteczku Belfast i wyjechał na autostradę USl prowadzącą na północ. Pokonali most spinający brzegi małej zatoczki, w której był port, i kontynuowali podróż wzdłuż wybrzeża. Tu sklepy z używanymi sprzętami zmuszone były ustąpić miejsca restauracjom i ośrodkom wczasowym, a te, które pozostały, wyraźnie istniały dla turystów, nie zaś dla lokalnych majsterkowiczów, gdyż większość miała na szybach bezpodstawne, ozdobne napisy „ANTYKI”. Duża część z nich była zamknięta na zimę, podobnie jak motele, restauracje i pensjonaty. Niemal przy każdym z nich znajdowała się tablica życząca gościom udanych świąt Bożego Narodzenia i zapraszająca ich, by powrócili po Dniu Pamięci. Jechali cały czas na północ autostradą nadbrzeżną, niewiele rozmawiając i od niechcenia obserwując krajobraz. Z prawej, między pułapkami na turystów, prześwitywała zatoka Penobscot o linii brzegowej pełnej kamiennych osypisk i skalnych formacji noszących ślady wieloletniej działalności wiatru, co dawało wrażenie prymitywnej dziczy, bardziej uśpionej niż cywilizowanej i w każdej chwili gotowej do wrogiego zachowania. Mieli też stałe poczucie bliskości morza, a to za sprawą wszechobecnych mew i odbicia światła od wody, dzięki któremu słabe zimowe słońce choć w części neutralizowało przytłaczającą szarość chmur. - Tu jest zupełnie inaczej niż w środku kraju, prawda? odezwała się niespodziewanie Megan. - Wprawdzie okolica sprawia wrażenie opuszczonej, ale... sama nie wiem... - To urokliwe opuszczenie. - Coś w tym stylu. Zupełnie jakby reszta świata była gdzieś daleko. Rozumiem, dlaczego Ricci wybrał ten rejon na kryjówkę. Jeśli nie masz nic przeciwko takiemu ujęciu sytuacji. - Nie mam, bo przez ostatnie osiemnaście miesięcy to właśnie robi - odparł Nimec i skinął głową, wskazując zielono-biały drogowskaz TRASA 175 - BLUE HILL, DEER ISLE, STONINGTON. - Wygląda na to, że zbliżamy się do zjazdu - dorzucił. - Za

jakieś czterdzieści minut poznasz mojego przyjaciela i byłego współpracownika. Jeśli chodziło o zjazd, Nimec miał rację, ale pomylił się co do czasu, ponieważ ledwie dziesięć minut później Megan Breen poznała Toma Ricciego... podobnie jak dwóch lokalnych stróżów prawa. Dla nikogo nie było to miłe spotkanie. A dla Megan okazało się także niezapomnianym. 2.00 PO POŁUDNIU CZASU PACYFICZNEGO Nordstruma zawsze fascynował fakt, że Roger Gordian, który za cel swej krucjaty obrał otwarcie i przemianę świata dzięki rozwojowi telekomunikacji, sam rzadko się na ten świat otwierał i miał najbardziej niezmienny charakter, z jakim Alex kiedykolwiek się zetknął. Ale takie sprzeczności były często spotykane u osób, które dokonały w życiu czegoś naprawdę wielkiego, zupełnie jakby energia spożytkowana na osiągnięcie tych celów wyczerpała rezerwy, które zwykli ludzie wykorzystywali w codziennym życiu. Choć mogła ponosić go wyobraźnia, a Gord mógł po prostu lubić swoje meble. Zatrzymał się w progu gabinetu Gordiana i rozejrzał uważnie, porównując obecny wygląd z tym sprzed dziesięciu lat, sprzed roku i z zeszłej jesieni, kiedy był tu po raz ostatni. Zgodnie z oczekiwaniami wszystkie meble były takie same jak zawsze i dokładnie w tym samym stanie. Był to testament starannego użytkowania i paradygmat troskliwych napraw. W ciągu tych lat biurko Gordiana doczekało się nowego blatu, fotel nowego obicia, a długopisy wkładów, ale niebiosa nie pozwoliły najwyraźniej, aby cokolwiek zostało wymienione na inne. - Dziękuję, że się zjawiłeś, Alex. - Gordian wstał zza swego biurka. - Zbyt długo się nie widzieliśmy. - Gord i Nord znów w jednym stoją domku. Jak Ashley i dzieciaki? - Nieźle. - Gordian zawahał się na moment. - Julia właśnie wróciła na jakiś czas. Z osobistych powodów. Nordstrum rzucił mu znaczące spojrzenie. Z mężem? Gordian przecząco potrząsnął głową. - Z psami? - Pewnie właśnie śpią na mojej sofie - odparł szef UpLink i wskazał gościowi fotel. Gest oznaczał koniec poruszanego tematu. Usiedli po przeciwnych stronach biurka. W gabinecie Gordiana panowała atmosfera wielkiej stałości i niewzruszalności, a Nordstrum - który porzucił ojczyste Czechy, posadę w Białym Domu, nieruchomość w Dystrykcie Columbia i mnóstwo kochanek, a ostatnio, ze swobodą godną Freda Astaire’a, również doskonałą karierę - przyznał, że robi ona na nim ogromne wrażenie i zarazem uspokaja. Nie wydało mu się, że czas się zatrzymał - włosy szefa holdingu były trochę bardziej szpakowate i przerzedzone, a jego filigranowa sekretarka zaokrągliła się, ale też oboje ubierali się elegancko, w zgodzie z panującą modą. Wszakże mimo nawałnic i przemian gabinet Gorda pozostał gabinetem Gorda. - I jak się czujesz na tymczasowej emeryturze? - spytał gospodarz. Nordstrum uniósł brwi. - Tymczasowej? Sprawdź swoje źródła.

- Znowu wychodzi z ciebie dziennikarz. Nie masz jeszcze pięćdziesiątki i jesteś jednym z najbardziej kompetentnych i wykształconych ludzi, jakich znam, więc po prostu wywnioskowałem, że w końcu zechcesz wrócić do pracy.Komplementów nie będę odrzucał. Natomiast faktem jest, że po aferze z szyframi i po tym jak niemal porwano mnie na pokładzie atomowego okrętu podwodnego, tak dalece wypadłem z branży, że ogrodnicy Białego Domu odganiają mnie sekatorami, nie odczuwam potrzeby, żeby być kimkolwiek innym niż spokojnym domatorem. Przez dłuższą chwilę Gordian siedział bez słowa. Przez usytuowane za nim okno widać było górujący nad zabudową San Jose masyw Mount Hamilton, który wzmagał jeszcze panującą w gabinecie atmosferę niezmiennej stałości.Wiem, że byłeś na przylądku, gdy prom miał wystartować Nordstrum przerwał milczenie. - Oglądałem transmisję na CNNie. Potworna tragedia. Gordian skinął głową. To coś, czego nigdy nie zapomnę - zgodził się. - Uczucie straty... smutek panujący w sali kontrolnej były nie do opisania. Gość przyjrzał mu się. Zakładam, że skontaktowałeś się ze mną z powodu Oriona? Gordian spojrzał mu w oczy i raz jeszcze powoli skinął głową. - Miałem w związku z tym dylemat - stwierdził. - Szanuję twoje pragnienie wolności, ale przydałaby mi się twoja rada. Bardzo by mi się przydała. - Za każdym razem, kiedy myślę, że już mi się udało, ktoś mnie ściąga z powrotem - westchnął Nordstrum. Szef UpLink uśmiechnął się nieznacznie. - Nie dramatyzuj. Za chwilę zaczniesz się zachowywać jak Pacino. - Nie ma o czym mówić. Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Gordian złączył palce na blacie, przyjrzał się im, po czym przeniósł wzrok na Nordstruma.W latach osiemdziesiątych, zanim się jeszcze poznaliśmy, napisałeś dla „Time’a” analizę katastrofy Challengera - odezwał się wreszcie. - Nigdy jej nie zapomniałem. A ja nigdy się nie dowiedziałem, że ją czytałeś. - Nordstrum zmarszczył brwi z namysłem. - To był mój pierwszy duży artykuł... jeśli dobrze pamiętam, spotkaliśmy się miesiąc czy dwa po jego opublikowaniu.W Waszyngtonie, na przyjęciu wydanym przez naszego wspólnego znajomego. Przypadek? - spytał Alex. Gordian nie odpowiedział. Nordstrum westchnął ciężko i dał za wygraną. - Po katastrofie Challengera media uderzyły zgodnie w jeden ton: że NASA i program kosmiczny są skończone - rzekł. Pamiętam tę nieustającą paplaninę o tym, jak to całe po kolenie dzieci obejrzało wybuch w telewizji i doznało szoku emocjonalnego. Pamiętam niezliczone porównania wypadku do zabójstwa JFK i przepowiednie, że nigdy nie otrząśniemy się na tyle, by zebrać się w sobie i ponownie zapragnąć lotu w kosmos. - Bardzo ostro zaatakowałeś ten punkt widzenia. - Owszem, i to z wielu powodów. Pozwolił on wykorzystać tragiczny wypadek: na potrzeby nocnych wiadomości i głupawych talkshow stworzono doskonałą mieszankę emocji i sensacji. Takie

postawienie sprawy całkowicie ignorowało ludzką odporność i upór, zupełnie jakbyśmy byli zmuszeni do działania przez czynniki zewnętrzne, nad którymi nie mamy w ogóle kontroli. A co najgorsze, doprowadziło to do wniosku, że wypadek nie był niczyją winą, lecz skutkiem tego, co musiało w końcu nastąpić: trudno, by ktoś był odpowiedzialny za związek przyczynowo-skutkowy wywołany czynnikami psychologicznymi. Uważam, że trudno byłoby wymyślić coś bardziej ogłupiającego i demoralizującego. Rozumiesz teraz, dlaczego brak mi twoich rad, Alex. Nordstrum uśmiechnął się nieznacznie. To się nazywa wazeliniarstwo - odparł po chwili. - W każdym razie główna teza mojego artykułu wskazywała, że obwinianie Challengera za utratę publicznego zaufania do NASA było całkowitym pomyleniem przyczyn i objawów. Wszyscy odczuwali żal z powodu śmierci astronautów, ale zszargana reputacja agencji nie była wynikiem narodowego wstrząsu po wypadku. Była konsekwencją nawarstwiających się już od dawna problemów instytucjonalnych oraz zabawy w zrzucanie winy, która zaczęła się, gdy komisja Rogersa, a potem raport Augustine’a wyciągnęły je na światło dzienne. - Wniosek był taki, że biurokracja w agencji tak się rozrosła, że zupełnie zdezintegrowała procesy podejmowania decyzji i zniszczyła autorytet kierownictwa - dodał Gordian. Każdy kierownik był władcą swego małego królestwa, a waśnie kadry skutecznie uniemożliwiały wymianę informacji między działami. Tak to wygląda w skrócie. Ale w ten sposób pomija się zbyt wiele z tego, co było naprawdę wstrząsające. Informacje o wadzie pierścienia, który spowodował katastrofę, oraz o innych potencjalnych zagrożeniach zostały świadomie ukryte, ponieważ kierownicy mieli na uwadze wyłącznie własne partykularne interesy. Problemy finansowe, naciski polityczne i terminy spowodowały, że agencja obniżyła wymogi dotyczące bezpieczeństwa materiałowego i proceduralnego. Wielu ludzi obawiało się tego startu, ale nikt nie odważył się zażądać jego przesunięcia. Nie chcieli wcale narazić astronautów na zwiększone ryzyko. Ulegli po prostu grupowej psychozie wyrażającej się w przekonaniu, że zagrożenia są mniej poważne, niż były w rzeczywistości. Każdy udany start zwiększał ryzyko i z każdym wmawiali sobie, że nadal będą mieli szczęście i nic się nie wydarzy. Popełniali błędy z szeroko otwartymi oczami. Gordian obserwował go w milczeniu, a gdy Nordstrum skończył, skrzyżował ręce na biurku i pochylił się ku dziennikarzowi.Wiesz dobrze, Alex, że w przypadku Oriona nie o to chodzi. Obecnie NASA to zupełnie inna firma, bardziej zwarta i skoncentrowana na osiągnięciu celu. Jej operacje można już znacznie łatwiej prześledzić z zewnątrz. Standardy bezpieczeństwa i wymogi jakościowe zostały ponownie podwyższone. Wiesz, że gdyby mi tego nie udowodnili, nie zaangażowałbym środków UpLink w budowę tej stacji kosmicznej. Nordstrum zamyślił się. Może masz rację - powiedział. - Ale społeczne zaufanie do NASA, które agencja zbudowała w czasach programów Mercury i Apollo, prawie się wyczerpało, więc przekonanie ludzi o tym, że nie mylisz się co do NASA, będzie prawdziwym problemem. Nie

zabrzmiało to zbyt optymistycznie. Nordstrum westchnął. - Wypadek wzbudził niepewność nawet wśród tych z nas, którzy wierzą w badania kosmosu. A trzeba pamiętać, że już na długo przed katastrofą Oriona znaczna część, jeśli nie większość podatników uważała program za marnotrawienie ich pieniędzy. Dla krytyków symbolem tego marnotrawstwa jest właśnie międzynarodowa stacja kosmiczna, mająca kosztować czterdzieści miliardów dolarów, do czego trzeba jeszcze doliczyć setki milionów na wykupienie Rosjan, którzy wbrew twierdzeniom Starinowa nie są wstanie zapłacić swojej części. Przeciwnicy nie widzą praktycznej wartości tych wydatków, a nikt nie postarał się skłonić ich do zmiany poglądów. Teraz, po śmierci pułkownika Rowlanda... Naprawdę chciałbym być większym optymistą. Gordian pochylił się jeszcze bardziej. W porządku - powiedział cicho. - To co robimy? Nordstrum przez długą chwilę siedział bez słowa, nim w końcu odparł: - Nie jestem już twoim konsultantem ani dziennikarzem. Mogę ci tylko poradzić jak ktoś, kto podobnie jak niezliczone rzesze obywateli tego kraju, obserwuje pracę rządu i wielki przemysł z dystansu, przez zasłonięte okna. Może zresztą to dobry punkt widzenia i może łatwiej dzięki temu być ich głosem. - Umilkł na chwilę. - Przekonaj ich, przekonaj mnie, że śledztwo w sprawie przyczyn katastrofy Oriona będzie absolutnie uczciwe. I nie chcę słyszeć o jego postępach od jakiegoś wyspecjalizowanego w unikach dziennikarza, który sądzi, że jego głównym zadaniem jest żonglerka faktami i rozmywanie sprawy, podczas gdy ci, którzy wszystko wiedzą, będą pracować w tajemnicy. Niedobrze mi się robi, gdy takich widzę, a jak tylko zobaczę któregoś na ekranie, natychmiast sięgam po pilota i zmieniam kanał. Jeśli pojawi się coś, co będzie bolesne, niech boli. Raz, choć raz chcę usłyszeć prawdę, i to otwarcie. I chcę ją usłyszeć od kogoś, komu mogę ufać. Nordstrum umilkł i wpatrzył się w potężne zbocze Mount Hamilton widoczne za oknem. Cisza trwała naprawdę długo. W końcu Gordian wyprostował się i rozparł wygodnie na fotelu. Robił to tak wolno, że dało się słyszeć każde skrzypnięcie skóry i trzaśniecie drewna. - Coś jeszcze? - spytał. - Prawdę mówiąc, tak. - Nordstrum spojrzał na zegarek. Nie trać czasu. Najlepiej, żeby w najbliższych wieczornych wiadomościach padło pierwsze oświadczenie. Wciąż jeszcze jest na to czas przed końcem dnia. I przed wieczornymi wiadomościami o szóstej trzydzieści. Gordian uśmiechnął się lekko. - Wygadany i pełen pomysłów, zupełnie jak dawniej. - Jedyną różnicą jest to, że dawniej dostawałem za to całkiem uczciwą rekompensatę - zauważył Nordstrum. Dwunastu spadochroniarzy wyskoczyło z DC-3 pamiętającego jeszcze drugą wojnę światową. Jednak na przemalowanej na czarno maszynie, z której korzystali kiedyś alianccy skoczkowie, podobieństwo się kończyło, zarówno bowiem zadanie, jak i cel oraz sposób jego

osiągnięcia były obecnie zupełnie inne i na wskroś nowoczesne. Wystartowali z ukrytego lotniska w Pantanal, pełnej mokradeł prowincji leżącej w centralnej części Brazylii, a ich strefa zrzutu znajdowała się kilka mil od granic miasta Cuiaba. Skok wykonany tradycyjną techniką rozpocząłby się na wysokości trzech tysięcy stóp, oni jednak opuścili samolot znajdujący się prawie dziesięć razy wyżej. Technika ta - skok z dużej wysokości z natychmiastowym otwarciem spadochronu, w skrócie HAHO - wymagała specjalnego wyposażenia. Na trzydziestu tysiącach stóp powietrze było zbyt rozrzedzone, by dało się nim oddychać, a temperatura tak niska, że spowodowałaby odmrożenia nawet w tropikach. Dlatego każdy z nich ubrany był w izolujący ocieplany kombinezon, rękawice i czapkę zakrywającą także twarz. Każdy miał też gogle chroniące przed smagnięciami lodowatego wiatru i butlę tlenową z maską. Wolny lot w świetle księżyca trwał krótko. Skoczkowie odczekali jedynie chwilę, by uniknąć turbulencji wywołanych pracą śmigieł, i otworzyli spadochrony w kształcie skrzydła. Rozwinęły się najpierw od przodu do tyłu, a następnie od środka ku stabilizowanym brzegom, dzięki czemu zmniejszony został początkowy wstrząs. Z wypełnionymi czaszami, trzymając w dłoniach linki sterownicze, opadali z prędkością osiemnastu stóp na sekundę przez wysoką warstwę cinpcumulusów składających się z przechłodzonej wody i lodu. Do uprzęży, w których siedzieli, przymocowane były pojemniki z bronią, co pomagało odpowiednio rozkładać obciążenia i równoważyć opór powietrza. Dowódcą skoczków był mężczyzna znany w przeszłości pod wieloma nazwiskami; obecnie zdecydował się, by mówiono doń Manuel. Rzucił okiem na wysokościomierz przypięty do zapasowego spadochronu, sprawdził aktualną pozycję na zawieszonym na piersi nadajniku GPS, po czym dał znak pozostałym, by utworzyli wokół niego półksiężyc. Na plecach, podobnie jak trzech jeszcze skoczków, miał przyklejony niewielki fosforyzujący na niebiesko znaczek. Czterej inni spadochroniarze mieli pomarańczowe plakietki, czterej pozostali - żółte. Kolorowe symbole umożliwiały zespołom utrzymywanie szyku w ciemnościach, a po lądowaniu miały ułatwić identyfikację. Obecnie jednak za wszelką cenę musieli trzymać się razem, tak by nikt nie zgubił się w czasie długiego ślizgu nad pogrążoną we śnie ziemią. Gnani bezgłośnymi podmuchami nocnego wiatru zbliżali się do celu niczym tuzin bezlitosnych aniołów śmierci. 3 RÓŻNE MIEJSCA 17 KWIETNIA 2001 Z BIULETYNU ASSOCIATED PRESS NASA I UPLINK INTERNATIONAL UTRZYMUJĄ, ŻE MIMO KATASTROFY PROMU MIĘDZYNARODOWA STACJA KOSMICZNA BĘDZIE NADAL BUDOWANA CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH IM. J. F. KENNEDY”EGO, PRZYLĄDEK CANAVERAL. We wspólnym oświadczeniu wygłoszonym późnym

popołudniem przez rzecznika prasowego NASA-Craiga Yarborougha przedstawiciele agencji i Roger Gordian, którego firma UpLink International jest głównym wykonawcą międzynarodowej stacji kosmicznej, zadeklarowali niezachwiane postanowienie kontynuowania budowy tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Na wstępie swego wystąpienia pan Yarborough oświadczył: „Przezwyciężymy smutek i żal”, po czym poinformował o utworzeniu grupy dochodzeniowej mającej ustalić przyczynę wybuchu, który obudził ponure wspomnienia z 1986 roku. Wtedy to katastrofa Challengera kosztowała życie siedmiu astronautów i nieomal stała się początkiem końca amerykańskiego programu kosmicznego. Zapytany o skład tej grupy, wyraźnie świadom fali krytyki pod adresem agencji, jaka towarzyszyła śledztwu w sprawie Challengera, Yarborough odparł, że wejdą do niej zarówno ludzie z NASA, jak i z innych instytucji, i obiecał przekazać więcej szczegółowych informacji w ciągu najbliższych dni. Jak głosi tekst oświadczenia, pan Gordian weźmie „osobisty udział w pracach” i „dopilnuje, by śledztwo objęło również drobiazgową kontrolę procedur bezpieczeństwa, które obowiązują w należących do UpLink zakładach w Brazylii”, gdzie budowane są moduły stacji. Zapewnienie to uważa się za wskazówkę, że Gordian zamierza uniknąć wzajemnego publicznego oskarżania się, do jakiego doszło piętnaście lat temu pomiędzy agencją a wykonawcami pechowego promu... Pete Nimec i Megan Breen dostrzegli wóz patrolowy stojący na żwirowym poboczu za czerwonym pikapem marki Toyota. Koguty na dachu policyjnego pojazdu rzucały dokoła kolorowe promienie. Na szczęście syrena została wyłączona. Dwaj funkcjonariusze szarpali się z kimś w pobliżu półciężarówki. Jeden z nich, krzepki mężczyzna około czterdziestki, nosił mundur i odznakę zastępcy szeryfa hrabstwa Hancock. Drugi, o jakieś dwadzieścia lat młodszy i czterdzieści funtów lżejszy, miał uniform strażnika przyrody stanu Maine. Cywil był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną ubranym w zieloną irchową koszulę, beżową skórzaną kamizelkę, jeansy i buty z cholewami. Stał na drodze, napierając plecami na drzwiczki swojego samochodu. Zakleszczony w nich strażnik leżał do połowy na przednim siedzeniu z głową wciśniętą pod kierownicę, dzięki czemu najbardziej widoczną częścią jego ciała były wypięte komicznie pośladki. Zastępca szeryfa trzymał kierowcę za kołnierz i usiłował odciągnąć od pikapa, lecz mężczyzna opierał się zdecydowanie. Odsuwał go jedną ręką, a drugą młócił nieco na oślep, próbując trafić go w twarz i szyję. Policjant miał rozciętą skórę pod prawym okiem, a u jego stóp leżały lustrzanki bez jednego szkła. Wrzeszczał też dziko na mężczyznę, ale ani Pete, ani Megan nie mogli go zrozumieć przez zamknięte drzwi.Co się tu, na litość boską, dzieje?! - rzuciła Meg, patrząc przez okno. Nimec odetchnął głęboko i zwolnił. Nie wiem - powiedział. - Ale widzisz tego faceta w zielonej koszuli? Megan zerknęła na swego współpracownika.

- Tylko mi nie mów, Pete. Nimec ponownie odetchnął. - To Tom Ricci - wyjaśnił. Megan raz jeszcze spojrzała na scenę za oknem i opuściła szybę, próbując zrozumieć wrzaski towarzyszące szarpaninie. Zastępca szeryfa zmienił taktykę. Nie mogąc oderwać przeciwnika od samochodu, postanowił wykorzystać przewagę masy i natarł na niego, by przyprzeć go do drzwiczek. Nie ruszając się z miejsca, Ricci trafił go dwa razy sierpowym w policzek, a następnie wyprowadził piękny prawy hak na szczękę. Cios zachwiał policjantem - cofnął się i puścił kołnierz kierowcy, a jego kapelusz z szerokim rondem potoczył się po ziemi i znieruchomiał obok rozbitych okularów.Ty popierdolony nizinny kutasie! - wrzasnął stróż prawa, spluwając krwią. - Ostatni raz ci mówię: Odejdź od tych drzwiczek albo wylądujesz w jeszcze głębszym gównie! Ricci obserwował go, nie ruszając się i nie rozluźniając zaciśniętych dłoni. Ponieważ strażnik, którego przygwoździł drzwiami, zaczął się wiercić, kopnął go obcasem w łydkę. Z kabiny dobiegła stłumiona litania inwektyw. Ani kierowca, ani żaden ze stróżów prawa nie zwrócił najmniejszej uwagi na chevroleta, który zatrzymał się cicho mniej więcej dziesięć jardów od miejsca utarczki.Już ci wyjaśniłem, jak to ma wyglądać - odezwał się Ricci. Zatrzymuję swój połów, a twój chłoptaś Cobbs przestaje się rzucać. Inaczej możemy tu tkwić do sądnego dnia. Policjant otarł wargi, zerknął na krwawą plwocinę na swojej dłoni i ponownie splunął. - Masz jaja - powiedział, rzucając kierowcy wściekłe spojrzenie. - Żeby mi tu rozkazywać i uważać, że uwierzę w jakieś wymysły... - Połów był legalny, Phipps. - To ty tak gadasz. Cobbs uważa, że ty i twój chrzaniony pomocnik byliście daleko poza granicą łowiska. - O Deksie możemy pogadać później. Ty i Cobbs widzieliście moje zezwolenie. - Ale nie widziałem, gdzie kotwiczyła twoja łódź ani gdzie nurkowałeś, nie mówiąc już o tym, gdzie zbierałeś. Poza tym to jego działka, nie moja. - Phipps wskazał brodą wypięty tyłek. - Puść Cobbsa i zostaw nam połów, to może wykręcisz się od napadu na funkcjonariusza na służbie.Dwóch funkcjonariuszy! Nie zapominaj, kurwa, o mnie, Phipps! - krzyknął Cobbs spod kierownicy. - I nie pozwól, do cholery... Ricci ponownie trafił go obcasem w łydkę i wypowiedź zmieniła się w okrzyk bólu. Phipps westchnął ciężko.Dwóch funkcjonariuszy - stwierdził. Dwóch przekupnych funkcjonariuszy. Zastępca szeryfa skrzywił się urażony do żywego. Wystarczy! Mam już dość twojego pieprzenia! - warknął, wyciągając z kabury na biodrze colta kaliber 45. Megan spojrzała na Nimeca. - No, no. Zaczynają się kłopoty. Pete skinął głową i złapał za klamkę. - Poczekaj tu! - rozkazał. Jesteś pewien, że to rozsądne, żebyś... Nie jestem - uciął, napierając ramieniem na drzwi. Wysiadł i ruszył wąską drogą w stronę pikapa. Zastępca szeryfa zauważył

go dopiero w tej chwili. Spojrzał przelotnie na Nimeca, potem na samochód, z którego ten wysiadł, ale nie przestał mierzyć w Ricciego. Ten również zwrócił się nieznacznie ku Nimecowi.Jesteś pan ślepy? - spytał Phipps, próbując jednym okiem obserwować przybysza, a drugim kierowcę. - A może nie do tarło do pana, co się tu dzieje? Nimec wzruszył ramionami. Turysta jestem - wyjaśnił. - A chwilę już obserwujemy, co się tu dzieje. Phipps przemilczał to. Ponownie przyjrzał się chevroletowi tym razem uważniej, koncentrując się na tablicy rejestracyjnej.Jest wynajęty - wyjaśnił Nimec, próbując zyskać na czasie i wymyślić jakiś plan, który pozwoliłby mu wyciągnąć Toma z kłopotów bez zwracania uwagi na siebie. Obojętnie, jakie to były kłopoty. - Jadę z żoną do Stonington - dodał. - Chciałem zapytać, o której tam dotrzemy. Phipps spoglądał na niego zaskoczony i poirytowany. - Bo widzi pan, nasza rezerwacja w hotelu jest ważna jeszcze tylko pół godziny. Ponieważ jechaliśmy tu prosto z Portland trasą sto... - Na którą powinniście zawrócić - przerwał mu zastępca szeryfa. - I to natychmiast. Nimec pokręcił głową. - Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić. Phipps spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Coś pan powiedział?! Nie mogę tego zrobić - powtórzył Pete ze świadomością, że w tej chwili nie ma już odwrotu. - W okolicy nie ma innych czynnych hoteli. Jakkolwiek na to spojrzeć, jest po sezonie. Stróż prawa poczerwieniał. Co prawda wciąż celował w Ricciego, ale całą uwagę skupił teraz na Nimecu.Następny nizinny kutas! - krzyknął nieco zduszonym głosem Cobbs. - Po jaką cholerę wpuszczamy takich do naszego pieprzonego stanu?! Lepiej aresztuj ich wszystkich, Phipps, bo mi kręgosłup pęknie, jak będę tu dłużej tkwił! Zastępca szeryfa przyjrzał się z irytacją Nimecowi i pokręcił głową, najwyraźniej nie wiedząc, co zrobić. W następnej chwili Ricci podjął decyzję za niego. Korzystając z roztargnienia Phippsa, oderwał się nagle od drzwi, chwycił w nadgarstku dłoń z pistoletem i wygiął ją gwałtownie do tyłu, jednocześnie wykręcając. Sekundę później drugą ręką wyjął mu broń ze zdrętwiałych palców. Policjant zawył z bólu i zaskoczenia. Wciąż jeszcze patrzył z niedowierzaniem, gdy Ricci trafił go stopą w wydatny brzuch i pozbawił oddechu. Phipps zatoczył się do tyłu i wylądował ciężko na pośladkach z szeroko rozrzuconymi nogami. W tym czasie Cobbs wydostał się z szoferki i próbował zaatakować Ricciego od tyłu. Zdążył zrobić tylko krok, gdy ten obrócił się na lewej nodze i trafił go kolanem w krocze. Cios posłał Cobbsa na burtę samochodu. Mężczyzna osunął się po niej z jękiem, trzymając oburącz za przyrodzenie. Ricci wyjął magazynek z pistoletu i cisnął go w rosnące na poboczu krzaki, a broń wsunął do kieszeni kamizelki. Nimec skinął do niego głową, po czym podbiegł do Cobbsa, wyciągnął mu pistolet z kabury i posłał jego magazynek w ślad za poprzednim. Ricci przyklęknął nad

Phippsem i starannie obmacał mu nogawki. - Nie masz żadnej zabawki na wszelki wypadek? - spytał. Zastępca szeryfa spojrzał na niego i pokręcił głową. - W porządku. - Ricci wstał i cofnął się kilka kroków. - Posłuchaj, jak będzie. Odjeżdżam z tym, co złowiłem, w swoją stronę, a wy dwaj, minus pistolety, w swoją. Nasz miły turysta odjedzie z sympatyczną żoną wynajętym samochodem, a ty o wszystkim zapomnisz. Wtedy może nie zamelduję prokuratorowi w Auguście albo szefom Cobbsa, jaki numer próbowaliście mi wyciąć. A jeśli naprawdę się postaracie, to może nie opowiem wszystkim w mieście, jak rozbroiłem was gołymi rękami i skopałem wam dupy. W ciągu całych dwóch sekund. Phipps jeszcze chwilę przyglądał mu się z wściekłością, po czym powoli skinął głową.Mądry wybór - pochwalił go Ricci. - Posiedź sobie, póki nie odjadę. Ziemia i tak potrzebuje tu nawozu. Zastępca szeryfa prychnął, splunął przez ramię i spytał: A jak niby, do cholery, mam wytłumaczyć utratę broni? Ricci wzruszył ramionami. - Twój problem - ocenił zwięźle. Za ich plecami strażnik wciąż siedział oparty o pikapa, jęcząc i trzymając się za krocze. Ricci odwrócił się, podszedł do Cobbsa, chwycił za ramię i brutalnie odciągnął od samochodu. Cobbs potknął się i przewrócił na bok, podciągając kolana ku piersi. Ricci spojrzał na Nimeca i podszedł do niego. Powinien trzymać łapy z dala od mojej stacyjki - powiedział cicho, żeby funkcjonariusze ich nie usłyszeli. - Witamy w Wakacjolandzie, Pete. Lepiej wracaj do wozu i jedź za mną. Wyjaśnię ci wszystko, jak przyjedziemy do mnie. Cztery zakurzone jeepy tworzyły konwój, który przybył z położonego na skalistym płaskowyżu Chapada dos Guimaraes. Siedemdziesiąt kilometrów dzielące ich od celu pokonali potwornie wolno, jadąc w zapadającym mroku wyboistą polną drogą. Po wielu godzinach spędzonych w pierwszym wozie Kuhl dostrzegł wreszcie cel przez przerwę w ścianie zieleni. Nakazał wygasić światła i cztery pojazdy zjechały z drogi. Gdy znaleźli się pod osłoną drzew, spytał kierowcę:Que hor as sdo? Ten pokazał mu fosforyzującą tarczę zegarka. Kuhl przyjrzał się jej bez słowa, odwrócił i skinął głową siedzącemu z tyłu mężczyźnie. - Vaya aqui, Antonio. Antonio również skinął głową. Był ubrany na czarno, a na kolanach trzymał wielkokalibrowy karabin snajperski Barrett M82A1. Broń ta miała skuteczny zasięg przekraczający milę i strzelała pociskami kaliber 50 zdolnymi rozpruć pancerz grubości cala. Donośność, zdolność przebijania i fakt, że była półautomatyczna, dawały jej olbrzymią przewagę nad innymi karabinami snajperskimi. Wadą Baretta była waga prawie trzynastu kilogramów, długa lufa i ogromny odrzut porównywalny do niszczycielskiej siły rażenia, lecz cele Antonia znajdowały się w sporej odległości i chronione były płytami szkła pancernego. Mężczyzna wysiadł, przewiesił broń przez ramię i zniknął w ciemnościach. Kuhl opadł na oparcie i wyjrzał przez okno. Jego grupa dotarła na miejsce zgodnie z planem, mimo że jazda była długa i uciążliwa. Teraz musieli tylko zaczekać, aż Antonio zrobi, co do niego należy, a druga część zespołu zjawi się i da

sygnał. Jeśli będzie miał szczęście, być może dostrzeże ich, gdy będą przelatywali nad wierzchołkami drzew. Mężczyźni siedzieli w absolutnej ciszy, zlewając się z mrokiem nocy dzięki czarnym mundurom i twarzom poczernionym farbą maskującą. Wszyscy oprócz snajpera mieli karabiny automatyczne FAMAS z podwieszonymi pod lufami granatnikami i systemami pozwalającymi na całodobowe śledzenie celów. Francuska armia wciąż testowała ten udoskonalony model standardowego karabinu FAMAS, toteż nie był on jeszcze produkowany masowo, a do oddziałów liniowych miał trafić dopiero w 2003 roku - za całe dwa lata. Z uwagi na specjalny kształt nazywano go Le Clairon - Trąbka. Kuhl zawsze uważał, że należy używać najlepszego sprzętu. Co prawda, było to kosztowne, ale jeśli nie chciało się przegrać przez głupie oszczędności, wydatki były jak najbardziej uzasadnione. Opłacano go aż nadto sowicie, by chciał szczędzić nakładów na broń i sprzęt. Zniecierpliwiony, zsunął na oczy gogle noktowizyjne i obejrzał przez nie bramę, pilnujących ją strażników w oszklonej wartowni oraz budynki rozrzucone nieregularnie za ogrodzeniem. Niczego bardziej nie pragnął, niż rozpocząć już akcję. Choć znajdowali się poza zasięgiem wzroku wartowników, w swej karierze najemnika widział zbyt wiele, by nie zdawać sobie sprawy, że jedynie głupcy i amatorzy nie biorą pod uwagę nieprzewidywalnego przypadku. A każda mijająca sekunda zwiększała ryzyko wykrycia. I nie miały na to wpływu ani doskonały plan operacji, ani nawet najstaranniejsze jego wykonanie. W jego zawodzie najważniejsze były tajemnica i maskowanie, co paradoksalnie zakrawało na żart. W epoce, w której satelita potrafił sfotografować z przestrzeni kształt znamienia na czyjejś twarzy, na ziemi nie było miejsca, w którym można byłoby dłużej pozostać nie zauważonym. W najlepszym wypadku można było liczyć jedynie na chwilową niewidzialność. Jeśli jego ludziom to się nie uda lub jeśli zostaną zbyt wcześnie zauważeni, całe kunsztowne przygotowania szlag trafi. Kuhl siedział, obserwował w ciszy i czekał. Niemal czuł nad sobą spoglądające nachalnie w dół gigantyczne, przeklęte oko. Oko widzące wszystko, zaglądające w każdy cień i obserwujące świat bez chwili wytchnienia... Miał tylko nadzieję, że mrugnie, kiedy on zacznie swe dochodowe zajęcie, jakim było zabijanie i niszczenie na zlecenie. - W kabinie jest dym! Podniesiony poziom CA 19-9 i CA 125, spada ciśnienie LH2. Wypluła nas Ziemia! Annie czuje, że książka zsuwa się jej z kolan, i chwyta ją w ostatnim momencie. Mruga gwałtownie raz czy dwa, sądząc, że musiała się zdrzemnąć podczas lektury na sofie. No bo chyba czytała, prawda? Poprawia książkę i spogląda na stojącego przed nią mężczyznę, którego głos ją obudził. Jest nieco po pięćdziesiątce, ma rudobrązowe włosy i takiż wąs, a na sobie biały lekarski kitel io Phil Lieberman, onkolog, który zajmował się jej mężem. Zupełnie nie pasują do niego domowe wizyty, więc zastanawia się, co też lekarz robi w jej salonie. Mógł go wpuścić któryś z dzieciaków... Ale wtedy zdaje sobie sprawę, że to nie jest jej salon, że to nie jest jej

dom i że w pobliżu nie ma jej dzieci. Prostuje się, mruga, przeciera oczy. Siedzi na plastikowym profilowanym krzesełku, a powietrze pełne jest medycznych, antyseptycznych zapachów. Ściany pomalowane są na nijaki instytucjonalny kolor. Nagle dociera do niej, że jest w szpitalu. Na trzecim piętrze w poczekalni, w której przez ostatnie kilka miesięcy spędziła tyle czasu, że stał się niemal znajomy. Szpital, oczywiście Musiała się zdrzemnąć i to wyjaśniało chwilową dezorientację całkowicie zrozumiałą w okresie, w którym jej życie stanęło na głowie. Całymi tygodniami biegała prawie bez odpoczynku od łóżka męża na treningi w centrum i z powrotem, starając się przy tym nie zaniedbywać dzieci, a więc nie pierwszy raz zmęczenie dopadło ją z zaskoczenia. Spoglądając na lekarza, zaczyna miętosić nerwowo rozłożoną na kolanach książkę, która - co teraz widzi - okazuje się wyczytanym egzemplarzem „Newsweeka” z przewodnim artykułem dotyczącym zbliżającego się startu promu i budowy stacji kosmicznej. Mina i głos Liebermana niczego nie wyrażają, ale wyraz jego oczu przyprawiają o zimny dreszcz. - Jak w starych rakietach Titan - mówi. - Trzeci człon od pala i nie ma już odwrotu - Co?! Co to... - Musimy porozmawiać o wynikach ostatnich badań Marka przerywa jej z pobłażliwą wyższością, jaką większość lekarzy uważa za całkowicie naturalną od chwili, kiedy złożą przysięgę Hipokratesa. Wygląda na to, że nawet ci zdolni do współczucia a trzeba przyznać, iż Lieberman generalnie zachowuje się przyzwoicie - muszą przypominać każdemu, że mają innych pacjentów, inne sprawy i ważniejsze zajęcia od tłumaczenia, co znalazł u konkretnego chorego. - Badanie laparoskopowe ujawniło metostatyczne nacieki na wątrobie i woreczku żółciowym dodaje szybko. - Statystycznie rzecz biorąc, jest to częste, kiedy choroba rozprzestrzeni się z jelit na powiązane z nim węzły limfatyczne. Miałby większe szansę przy trzech przerzutach, ale przy pięciu można mówić o prawdziwym pechu. Annie siedzi nieporuszona, ale czuje, że w środku zapada się, naprawdę zapada, zupełnie jakby jej serce było ze stuletniego przynajmniej tynku. Rzuca lekarzowi zdruzgotane spojrzenie. Umrze w ciągu pięciu miesięcy - mówi do Liebermana z absolutną pewnością, co w równym stopniu przerażają i zaskakuje. Jednocześnie czuje, jakby to nie był jej głos, jakby w ogóle nie powiedziała tego wszystkiego, lecz słuchała nagrania albo doskonałej podróbki wydobywającej się z ukrytego głośnika. Lieberman przygląda się jej rzeczowo, potem patrzy na zegarek i przekręca ramię, pokazując jej cyferblat.Tak. Dokładnie za pięć miesięcy i trzy dni - mówi. - Teraz można już powiedzieć, że czas ucieka. Zaskoczona tym komentarzem, zerka na tarczę zegarka. I wytrzeszcza oczy. Cyferblat jest absolutnie białym kręgiem pozbawionym wskazówek i jakichkolwiek oznaczeń. Czuje, że znowu zapada się w sobie.Uspokój się, Annie, on trochę się spieszy - mówi lekarz. Zdążysz się jeszcze z nim pożegnać. Stwierdza nagle, że stoi i że tym razem nawet nie próbuje łapać gazety, która zsunęła się jej z ud i wylądowała obok stopy. Kątem oka dostrzega, że na częściowo podwiniętej okładce widnieje zdjęcie płonącego promu na platformie startowej. Krwistoczerwone

litery krzyczą coś o wybuchu Oriona przy starcie z modułem stacji. Jest zdezorientowana. Jak to możliwe? Orion miał wystartować za dwa lata, a artykuł był omówieniem programu międzynarodowej stacji kosmicznej, tak przynajmniej się jej wydawało... Nagle niczego już nie jest pewna - jej pamięć przypomina płaską, pozbawioną głębi śliską powierzchnię.Twój mąż leży w pokoju 377. Wiesz o tym, bo go odwiedzałaś. - Lieberman wskazuje przeciwległy koniec korytarza. Może nie tak często, jak by należało, ale nie mi to oceniać. Jesteście zapracowanymi zawodowcami. Odwraca się i rusza w drugą stronę. Annie podąża za nim wzrokiem. Głos lekarza co prawda nie zmienił się, ale ostatnia uwaga pełna była wyrzutu, a ona nie chce tego tak zostawić. Lieberman może sądzić, że dostał od Boga prawo, by podawać wyniki w tak nadęty sposób, że trudno je zrozumieć, i nie mówić, co zamierza w związku z tym zrobić, ale jeśli chciał ją krytykować, to powinien to zrobić w prostym i zrozumiałym języku. Już chce go zawołać, gdy lekarz zatrzymuje się, odwraca do niej i unosi kciuk. - Marchewka ponad wszystko - mówi. - Radzę się pospieszyć. Po czym salutuje niedbale i idzie w swoją stronę, malejąc szybko w perspektywie korytarza niczym postać z kreskówki, która zamierza zniknąć. „Radzę się pospieszyć”. Jej serce bije jak szalone. Zapomina o Liebermanie i biegnie do pokoju, w którym umiera jej mąż. Chwilę później stoi bez tchu pod drzwiami. Mimo to nie pamięta, by przebiegła całą drogę z poczekalni lub by w ogóle fizycznie przemieściła się z punktu A do punktu B. Ma nieodparte wrażenie, jakby w jednej chwili spoglądała na plecy Liebermana, a w następnej znalazła się przed drzwiami pokoju, próbując wziąć się w garść po wyroku śmierci wydanym na jej męża. Dla jego dobra usiłuje się opanować. Bierze serię głębokich oddechów, chwyta za klamkę i otwiera drzwi. Oświetlenie w środku jest niewłaściwe. Dziwne, że to właśnie dostrzegła najpierw, ale tak właśnie było. Oświetlenie jest złe. Nie panuje półmrok, lecz światło jest tak rozproszone, że znacznie ogranicza widoczność. Choć widzi dobrze nogi łóżka, dalej obraz błyskawicznie się rozmywa. Rurki, kroplówki i całą resztę aparatury dostrzega jak przez gazę, a obraz na monitorze, do którego Mark jest podłączony, ma gorszą ostrość niż kontur jego nóg pod kocem. Zauważa, że mąż leży na plecach, lecz jego twarz... Nagle przychodzą jej na myśl telewizyjne programy, w których oblicza osób są komputerowo rozmyte, by zapewnić im anonimowość jak w wypadku użycia ukrytej kamery albo w policyjnych relacjach z aresztowań podejrzanych. Wygląda to tak, jakby w miejscu, w którym ma się pojawić twarz, nałożono na ekran grubą warstwę wazeliny. Tak właśnie Annie widzi twarz męża, który ma umrzeć w tym pokoju za pięć miesięcy i trzy dni.Annie? - Głos Marka jest chrapliwym szeptem, a jego słabość wstrząsa nią tak, iż myśli, że się rozpłacze. Przyciska dłoń do drżących warg. To ty, Annie? Stoi w ciszy przerywanej jedynie dźwiękami aparatury umieszczonej obok łóżka i próbuje zebrać się w sobie. Rozmyte światło

powoduje, że czuje się dziwnie zagubiona i osamotniona - niczym łódka dryfująca we mgle. W końcu opuszcza dłoń. Tak, to ja kochanie. Jestem tutaj. Mark wysuwa częściowo spod koca prawą rękę i kiwa słabo, by podeszła. Mimo że Annie wciąż nie może rozpoznać jego twarzy, gest widzi wyraźnie. Jej wzrok spoczywa na chwilę na rękawie piżamy męża. Podejdź, Annie. Trudno rozmawiać, kiedy stoisz przy drzwiach. Wchodzi do pokoju, wciąż myśląc o rękawie. Coś w nim jest nie tak. Coś w jego barwie...Chodź, na co czekasz?! - pyta Mark, wyciągając bardziej rękę spod koca i stukając w opuszczoną osłonę łóżka. - Należysz tu ze mną. W jego głosie słychać narastający w ostatnich dniach gniew, choć czasami mogło się tak wydawać, jego obiektem nie była ona, lecz rak. Z początku były to jedynie krótkie wybuchy, ale jego rozwój dorównywał rozwojowi pochłaniającej mężczyznę choroby. Mark jest wściekły z powodu utraty niezależności, niemożności zadbania o siebie, zaspokojenia swych rosnących potrzeb, a przede wszystkim dlatego, że coś tak głupiego i przypadkowego jak nie kontrolowany wzrost komórek skradło mu przyszłość. Annie akceptowała jego uczucia jak stałe, których nie potrafiła zmienić, i robiła co mogła, by go nie denerwować. Zbliża się cicho. Po lewej stronie łóżka stoi aparatura i stojak z kroplówką, więc Annie obchodzi je z prawej, odsuwając plastikową tacę na wysięgniku. Niespodziewanie Mark puszcza osłonę i chwyta ją za nadgarstek. - Choć do nas, Annie. Chcemy usłyszeć, jak jest ci przykro! Stoi zszokowana, a jego dłoń zaciska się boleśnie. - Ufaliśmy ci. Uścisk jest już prawie nie do zniesienia. Wie, że będzie miała sińce, ale nie próbuje uwolnić ręki. Spogląda na leżącego, żałując, że nie widzi jego twarzy. Jest zaskoczona jego słowami i wrogością tonu, bardziej niż kiedykolwiek napastliwego i skierowanego bezpośrednio do niej. Chciał ją zranić, a ona nie wie dlaczego.Mark, powiedz, o co ci chodzi... Moja dziewczynka - przerywa jej. - Zawsze gdzieś się spieszy i nigdy nie ogląda się za siebie. Annie krzywi się boleśnie, gdy Mark zaciska mocniej palce. Nas. My. O kim on mówi? O sobie i dzieciach? Wydaje się jej, że odgadła. Nie, to nie może być prawda. Absolutnie nie. To, co przychodzi jej do głowy, jest proste i jednocześnie niewiarygodne. Mark jeszcze mocniej zaciska palce. Gdyby mogła zobaczyć jego twarz...Miałaś być odpowiedzialna. Miałaś na nas uważać. Annie nie cofa się, przeciwnie - podchodzi bliżej, mając nadzieję, że jeśli zdoła spojrzeć mu w oczy, to Mark przestanie wygadywać bzdury o tym, że go zostawiła... Myśl urywa się nagle, gdy ponownie spogląda na jego rękaw. Ten kolor. Jak mogła od razu go nie rozpoznać? Nie zna odpowiedzi na to pytanie, ale wie już, że to nie piżama. W takim marchewkowym kolorze były tylko grube, izolowane kombinezony używane przez astronautów NASA. W tej samej chwili dociera do niej, że odgłosy aparatury mierzącej parametry życiowe jej męża zmieniły się w wycie alarmu, które znała z innego czasu i miejsca. Dopiero ten dźwięk powoduje, że jęczy z przerażenia. Leżący na łóżku mężczyzna bez twarzy krzyczy: Spada ciśnienie LH2! Niech każdy uważa na siebie! Sprawdzić odczyty! Wiedziona nagłym impulsem, Annie patrzy w bok. Zamiast wyposażenia medycznego widzi tam

tablicę przyrządów i stery promu. Z jakichś powodów wcale jej to nie dziwi. Błyskawicznie omiata wzrokiem instrumenty, zaczynając od sygnalizatora głównego alarmu, przez wskaźniki dymu znajdujące się z lewej strony stanowjska dowódcy, a kończąc na odczytach stanu głównych silników. I tym razem nie jest zdziwiona. Zachowaj spokój, Annie. Lepiej złap dźwignię katapulty albo żadne z nas stąd nie wyjdzie! - wyje leżący i tak gwałtownie szarpie ją za rękę, że Annie traci równowagę i przelatuje przez osłonę łóżka. Ląduje obok mężczyzny, amortyzując upadek wolną ręką, dzięki czemu nie pada na jego pierś.Wypluła nas Ziemia, więc gdzie jest ten cholerny spadochron?! - krzyczy mężczyzna, nie puszczając jej ręki. Mimo że ich twarze dzieli ledwie kilka cali, Annie wciąż nie potrafi rozpoznać jego rysów. Nagle dezorientacja towarzysząca jej od początku rozmowy z lekarzem ustępuje na moment miejsca wrażeniu, że istnieje jednocześnie w dwóch osobach. Jedna szarpie się z leżącym, druga z wysoka obserwuje tę scenę. Wraz z tym wrażeniem nadchodzi pewność, że twarz nie należy do Marka, o czym przekona się, gdy tylko ją zobaczy. Będzie to twarz kogoś, kogo także kochała, choć w inny sposób, i kogo również straciła. Nie ma pojęcia, skąd to wie, ale jest tego pewna. I ta świadomość przeraża ją, błyskawicznie zmieniając się w histerię.Gdzie jest nasz cholerny spadochron?! - krzyczy ponownie leżący, szarpiąc ją tak, że Annie pada na jego pierś. Gdy w końcu próbuje się uwolnić, spogląda raz jeszcze na jego kurczowo zaciśnięte palce... i po raz pierwszy widzi, że są straszliwie poparzone. Nie ma śladu po paznokciach, na kostkach zostało tylko krwistoczerwone mięso. Chce krzyczeć... mówi sobie, że musi krzyczeć... choć wciąż nie wie dlaczego... wydaje się jej, że w ten sposób skończy z koszmarem... Ale krzyk grzęźnie jej w gardle, koszmar trwa i jedyne, na co się zdobywa, to bardziej jęk niż krzyk, a i tak boli ją od tego gardło... Annie drgnęła i obudziła się. Serce tłukło się jej w piersi, a w ustach zamierał jęk. Była zlana zimnym potem, koszulka lepiła się jej do ciała. Rozejrzała się, oddychając głęboko i potrząsając głową, by jak najszybciej pozbyć się resztek sennego koszmaru. Była w domu. W Houston, na sofie w swoim salonie. Z pokoju dzieci dobiegały odgłosy Teletubbisiów emitowanych właśnie w telewizji. Na dywanie u jej stóp leżała gazeta wciąż otwarta na artykule, który czytała, gdy zapadła w wyczerpujący sen. Nagłówek głosił: PODSUMOWANIE TRAGEDII, a nad tekstem widniało zdjęcie ostatnich chwil Oriona. Pochyliła głowę i potarła dłonią piekące oczy. Przyleciała tu prosto z przylądka Canaveral, gdzie od rana brała udział w niekończącej się serii spotkań z przedstawicielami agencji, rządu i rozmaitych firm wykonujących podzespoły promu oraz stacji kosmicznej. Wszyscy próbowali uporządkować to, co wiedziano o wypadku, i wytyczyć wstępne kierunki śledztwa. Mimo to większość czasu spędzili, patrząc na siebie w pełnej zaskoczenia ciszy. Być może nie należało oczekiwać czegoś bardziej konstruktywnego tak szybko po wybuchu. W każdym razie pod koniec ostatniego spotkania czuła jedynie ogromne zniechęcenie i z wdzięcznością skorzystała z okazji, by wrócić do domu. Tu przynajmniej mogła przestać myśleć o tym, co się stało, poczytać z radością coś lekkiego i zdrzemnąć się, zanim zacznie przygotowywać obiad. Uśmiechnęła się gorzko, nie opuszczając dłoni zasłaniającej oczy. Chwilę później spomiędzy jej palców popłynęły łzy... Antonio przycisnął kolbę do ramienia, umieścił policzek w wyżłobieniu i odczekał, aż cel znalazł się dokładnie na przecięciu linii lunety celowniczej. Kilka chwil po opuszczeniu samochodu Kuhla wspiął się na drzewo dające doskonały widok na wartownię przy bramie. Teraz na poły siedział, na poły kucał w rozgałęzieniu pnia, opierając nogi o dwie grube gałęzie. Barrett z uwagi na swą wagę wyposażony był w składane nóżki, ale na tej drewnianej grzędzie lepszą stabilizację dawało oparcie lufy