O książce
Abby Cormac była świadkiem wielu zbrodni wojennych. Zrezygnowała z pracy w
wojsku, by jako urzędniczka przerzucać w Kosowie papiery dla Unii Europejskiej. Ma nadzieję,
że u boku Michaela, doskonale rokującego dyplomaty, zbuduje wreszcie stabilne życie i wyprze
koszmarne wspomnienia z wojny. Niestety, wkrótce Michael zostaje zamordowany na jej oczach.
Ostatnie, co Abby pamięta, to lufa pistoletu wycelowana w jej czoło. Traci przytomność, a kiedy
się budzi, znajduje się w samym środku skandalu dyplomatycznego. Postanawia na własną rękę
zbadać ostatnie miesiące życia ukochanego i rozwikłać zagadkę jego śmierci. Odkrywa, że
Michael utrzymywał kontakty z jednym z największych bałkańskich zbrodniarzy wojennych oraz
że prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa człowieka żyjącego w IV wieku n.e. Co łączy te
dwie sprawy? Jaką rolę odgrywa w nich złoty naszyjnik z chrześcijańskim znakiem…? Pewni
ludzie zrobią wszystko, żeby poznać odpowiedzi na te pytania. I są już bardzo, bardzo blisko…
TOM HARPER
Właściwie Edwin Thomas, brytyjski autor powieści historycznych i sensacyjnych.
Urodził się w 1977 roku we Frankfurcie, dorastał m.in. w Belgii i USA. Studiował historię na
Oksfordzie, tam też działał w grupie teatralnej. Pod własnym nazwiskiem wydał trylogię o
wojnach napoleońskich. Pod pseudonimem opublikował trzy powieści o pierwszych wyprawach
krzyżowych – Mozaika cieni, Rycerze krzyża i Siege of Heaven - oraz pięć thrillerów, m.in.
Zagadka katakumb i The Orpheus Desent. Jego książki ukazują się w 20 językach. Harper jest
członkiem kilku stowarzyszeń literackich: The Crime Writers’ Associaton, The Historical Novels
Society, The International Thriller Writers.
www.tom-harper.co.uk
Tego autora
KSIĘGA TAJEMNIC
SKARBIEC ŁAZARZA
ZAGADKA KATAKUMB
Dla
Dusty’ego i Nancy Rhodesów
oraz
Patricka i Mary Thomasów
IN MEMORIAM
Każdy nawet w wojowaniu pokoju szuka,
a nikt w zawieraniu pokoju nie szuka wojny.
Święty Augustyn, Państwo Boże1
Umarli dochowują tajemnic,
wkrótce zaś i my będziemy równie roztropni.
Alexander Smith
I
Prisztina, Kosowo — współczesność
Wyrywanie się z pracy w piątkowe południe było luksusem, do którego Abby nie zdążyła
jeszcze przywyknąć.
Od dziesięciu lat praca oznaczała dla niej długie dni w ponurych zakątkach świata i
wysłuchiwanie zdruzgotanych ludzi, którzy przeżywali na nowo niewyobrażalne okrucieństwa.
Wieczory spędzone przy laptopie w kontenerach udających biuro, w których prażyła się albo
marzła, ścierając z ludzkich historii krew i łzy, aby stały się suchymi raportami nadającymi się na
materiał dowodowy dla Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze. Nigdy nie uciekała od
obowiązków. Nie liczyła już, ile razy dręczyły ją koszmary, ile razy w środku nocy klęczała nad
przenośną toaletą, próbując wyrzucić z siebie wspomnienie tego, co widziała. Na liście strat
poniesionych przez te lata mogła zapisać kilka obiecujących związków, małżeństwo i własną
wrażliwość. Ale zawsze następnego dnia rano szła do pracy.
Teraz to był już zamknięty rozdział. Przeniosła się do misji Unii Europejskiej w Kosowie,
o nazwie EULEX, aby uczyć obywateli Kosowa, jak zostać wzorowymi Europejczykami.
Owszem, w Kosowie doszło do wielu zbrodni wojennych, ale tymi sprawami zajmował się już
ktoś inny. Abby współpracowała z cywilnymi sądami i rozwikływała zagmatwane kwestie
własności po wojnie. Michael nazywał jej stanowisko „biurem rzeczy znalezionych”. Nie
przeszkadzały jej takie docinki. Przynajmniej mogła w nocy spać.
Poskładała dokumenty i zamknęła je w szafce. Sprzątnęła rzeczy z biurka, żeby w
weekend nie przeszkadzały sprzątaczkom. Pozamykać, powyłączać, zostawić. Zanim wyłączyła
komputer, zauważyła nowy e-mail od dyrektora. Zignorowała go — to też był luksus.
Postanowiła zająć się nim w poniedziałek. Był piątek, druga po południu, i tydzień pracy właśnie
dobiegł końca.
Samochód Michaela czekał na nią przed biurem. Czerwony porsche kabriolet, model z
1968 roku, prawdopodobnie jedyny na Bałkanach. Wóz był odkryty, mimo że nad miastem
zbierały się burzowe chmury. Kiedy Abby ukazała się w drzwiach, Michael uruchomił silnik i
rozległ się przeraźliwy warkot, na dźwięk którego niewątpliwie wzdrygnęłaby się z
zażenowaniem, gdyby nie była taka szczęśliwa. Cały Michael. Wskoczyła do samochodu i
pocałowała go, czując na policzku kłujący dotyk szpakowatego zarostu. Kilka osób
wychodzących z biura przystanęło, by popatrzeć — nie wiedziała, czy na porsche, czy na nią.
Michael był od niej dwadzieścia lat starszy i tak wyglądał, ale wiek mu służył. Zmarszczki
podkreślały to, co było w nim najlepszego: swobodny uśmiech, błysk beztroski w oczach,
pewność siebie i siłę. Kiedy zaczął siwieć, przestał się strzyc i założył złoty kolczyk. Twierdził,
że nie chce wyglądać zbyt dostojnie. Abby żartowała, że wygląda jak pirat.
Ujął ją pod brodę i lekko obrócił jej głowę, żeby spojrzeć na szyję.
— Założyłaś naszyjnik.
Powiedział to z zadowoleniem. Przed tygodniem podarował jej naszyjnik, misterny złoty
labirynt ozdobiony pięcioma czerwonymi szklanymi paciorkami. Pośrodku widniał monogram
chi-rho, jeden z najstarszych symboli chrześcijan, chociaż Abby nie wydawało się, by Michael
był religijny. Naszyjnik wydawał się wiekowy. Złoto było ciemne i lśniące jak miód, czerwone
szkło zmatowiałe. Gdy spytała Michaela, skąd go wziął, uśmiechnął się krzywo i odpowiedział,
że dostał od jakiegoś Cygana.
Kątem oka dostrzegła swoją czarną torbę podróżną na tylnym siedzeniu obok jego
aktówki.
— Dokąd się wybieramy?
— Nad Zatokę Kotorską. Do Czarnogóry.
Skrzywiła usta.
— To sześć godzin jazdy.
— Niekoniecznie. — Wyjechał z parkingu, mijając strażnika w granatowej marynarce i
czapce bejsbolowej. Ten z podziwem spojrzał na wóz i zasalutował. Na tle nijakich służbowych
sedanów należących do pracowników unijnych czerwone porsche wyróżniało się niczym
przedstawiciel gatunku zagrożonego wymarciem.
Prowadząc jedną ręką, Michael sięgnął po piersiówkę tkwiącą obok ręcznego hamulca.
Jego dłoń musnęła jej udo, które ukazało się spod podwiniętego rąbka letniej sukienki.
— Przyrzekam, że warto.
□ □ □
Być może miał rację. Na tym właśnie polegał urok Michaela: choćby miał najbardziej
szalone pomysły, zawsze chciało się mu wierzyć. Gdy tylko wydostali się z korków w Prisztinie,
pokonawszy slalomem gęsty ruch z brawurą, na jaką nie ważyli się nawet miejscowi —
zdecydowanie najgorsi kierowcy w Europie — Michael wcisnął gaz do deski i popuścił cugli
silnikowi. Abby wtuliła się w fotel i patrzyła, jak mijają kolejne kilometry. Mknęli z
opuszczonym dachem, ścigając się z wiatrem i uciekając przed burzą, która czaiła się tuż za nimi,
ale nie zdołała ich wyprzedzić. Przecięli równinę Kosowa, dotarli do pogórza i ruszyli w stronę
gór, które wbijały w czerwieniejące niebo kulę zachodzącego słońca. Na granicy Czarnogóry
Michael rzucił celnikom kilka słów i po chwili pędzili dalej.
Znaleźli się wysoko w górach. Owionęło ich zimne powietrze; śnieg na szczytach nie
uległ nawet sierpniowemu ciepłu. Michael nie podnosił dachu, ale na cały regulator odkręcił
ogrzewanie. Abby znalazła pod nogami koc i się przykryła.
Nagle zobaczyła. Droga skręciła w skalisty wąwóz, a w dole ukazała się zatoka
przysłonięta cieniem wznoszących się nad nią gór. Abby dostrzegła tylko światła jachtów i
statków wycieczkowych skupione w zatoczkach i przy plażach okalających wodę jak
fosforyzujące glony.
Michael zwolnił i ostro skręcił w lewo. Abby zaparło dech w piersi: wydawało jej się, jak
gdyby wóz miał za chwilę spaść z klifu. Ale była tam gruntowa droga prowadząca do żelaznej
bramy w murze ozdobionym sztukaterią. Michael pogrzebał w schowku, szukając pilota. Brama
rozsunęła się przed nimi.
Abby uniosła brwi.
— Często tu przyjeżdżasz?
— Jestem tu pierwszy raz.
Przez otwartą bramę Abby ujrzała płaski dach domu, upiornie biały w gęstniejącym
mroku. Budynek stał na cyplu w połowie zbocza — jedynym miejscu po tej stronie zatoki, gdzie
można było zbudować dom. Na drugim brzegu Abby zobaczyła blask świateł miasta i przedmieść
rozsianych na wzgórzu. Po tej stronie zatoki nie było nic.
Michael zatrzymał samochód na pasie żwiru przed domem. Wyciągnął z kieszeni klucz,
którego nigdy wcześniej u niego nie widziała, i otworzył masywne dębowe drzwi.
— Wejdź pierwsza.
Zewnętrzny wygląd willi nie zapowiadał tego, co czekało na nią w środku. Pracując w
Prisztinie za unijną pensję dla pracowników misji zagranicznych, Abby przywykła do
wygodnych warunków, ale ujrzała luksus na zupełnie innym poziomie. Zielone i różowe płyty
marmuru na podłodze tworzyły skomplikowane geometryczne wzory. Wydawało się, jakby dom
urządzono dla olbrzymów: fotele i kanapy były tak głębokie, że można było utonąć w nich, przy
mahoniowym stole w jadalni mogłoby zasiąść dwadzieścia osób, a na ścianie wisiał największy
telewizor, jaki Abby w życiu widziała. Naprzeciwko z równie ogromnej złotej trójdzielnej ikony
spoglądali prawosławni święci.
— Ile cię to kosztowało?
— Ani grosza. Dom należy do znajomego włoskiego sędziego. Udostępnił mi go na
weekend.
— Przyjeżdża ktoś jeszcze?
Michael rozpromienił się w uśmiechu.
— Mamy dom tylko dla siebie.
Wskazała aktówkę, którą wziął ze sobą.
— Mam nadzieję, że nie zamierzasz tu pracować.
— Zaczekaj, aż zobaczysz basen.
Rozsunął szklane drzwi. Abby przeszła przez nie i stłumiła okrzyk zaskoczenia. Taras z
basenem za willą sięgał krawędzi klifu. Z trzech stron otaczała go pseudoklasyczna kolumnada:
żłobione kolumny z korynckimi głowicami, które nie pasowały do nowoczesnej architektury
domu. Z czwartej strony był klif i rozciągająca się pod nim zatoka. W półmroku basen wyglądał,
jakby płynął prosto do morza. Nie zamykała go żadna balustrada.
Abby usłyszała za plecami ciche pstryknięcie, gdy Michael dotknął włącznika. Woda
zalśniła oświetlona reflektorami ukrytymi w ścianach basenu. Abby zajrzała do środka i
zobaczyła drobną czarno-białą mozaikę przedstawiającą podmorski świat nimf i delfinów, syren i
rozgwiazd oraz boga z włosami z wodorostów w rydwanie ciągniętym przez cztery koniki
morskie. W migoczącym świetle wydawało się, że monochromatyczne postacie tańczą pod wodą.
Za kolumnadą rozbłysły następne światła. W każdej niszy stał marmurowy posąg na
marmurowym cokole: Herakles odziany w skórę lwa i wsparty na swojej maczudze; Afrodyta z
obnażonym biustem, ściskająca szatę, która jakimś sposobem zsunęła się jej z bioder; Medea z
kłębem węży wypełzających z jej włosów. Rzeźby wyglądały solidnie, ale gdy Abby dotknęła
jednej z nich, poczuła, że posąg drży w posadach, jak gdyby lada powiew wiatru mógł go
przewrócić. Wzdrygnęła się.
— Ostrożnie — ostrzegł Michael. — Już takich nie robią.
Abby parsknęła śmiechem.
— Przecież to nie mogą być oryginały.
— Podobno są, co do jednego.
Oszołomiona Abby minęła milczące figury. Doszła do końca tarasu i spojrzała w dół. Klif
był tak urwisty, że nie widziała nawet jego podnóża, tylko srebrzyście pieniące się fale
rozbijające się o skały. Zadrżała. Letnia sukienka była stanowczo za cienka na koniec sierpnia.
Za sobą usłyszała huk i coś przeleciało jej przed twarzą, prawie ocierając się o policzek.
Na chwilę wróciła myślą do Freetown, Mogadiszu albo Kinszasy. Krzyknęła cicho i obróciła się,
omal nie tracąc równowagi na odsłoniętej krawędzi klifu. Kurczowo chwyciła się najbliższej
kolumny.
— Wszystko w porządku?
Michael stał nad brzegiem basenu z dwoma wąskimi kieliszkami do szampana w jednej
ręce i odkorkowaną butelką pol rogera w drugiej.
— Nie chciałem cię przestraszyć. Pomyślałem sobie, że możemy poświętować.
Co chciał świętować? Abby oparła się o kolumnę i przylgnęła do niej, serce nadal tłukło
jej w piersi. Nocny wiatr przykleił jej do szyi złoty naszyjnik, a przez głowę przemknęła jej
szalona myśl. Czyżby zamierzał się oświadczyć?
Michael nalał szampana i wcisnął jej kieliszek do drżącej dłoni. Wino przelało się przez
krawędź i ściekło jej na palce. Michael otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Abby
sączyła szampana, a on patrzył w morze, jak gdyby czegoś szukał. Na horyzoncie ostatnia
smużka światła słonecznego błysnęła i zniknęła.
— Jestem głodna.
□ □ □
Michael przyniósł z samochodu torbę termiczną i wkrótce w domu rozeszły się zapachy
smażonego czosnku, krewetek i ziół. Abby piła i patrzyła, jak gotuje. Szampan szybko się
skończył. W torbie była jeszcze butelka sancerre, która w niedługim czasie też wyschła. Abby
znalazła na tarasie włącznik ogrzewania i zjedli kolację nad basenem. Siedziała z bosymi stopami
w wodzie, a od kolumn odbijało się drgające światło i gwiazdy skrzyły na niebie.
Pod wpływem jedzenia i wina zaczęła się rozluźniać. Kiedy się ochłodziło, Michael
rozpalił w kominku w salonie i usiedli na kanapie, patrząc na gwiazdy nad zatoką. Abby zwinęła
się w kłębek jak kot, z głową na jego kolanach i przymkniętymi oczami, a on gładził jej włosy.
Masz trzydzieści dwa lata, napominał ją cichy głos, nie siedemnaście. Wszystko jedno; było jej
przyjemnie. Przy Michaelu nie miała żadnych obowiązków. Dzięki niemu żyło się łatwiej.
Znacznie później — gdy osuszyli kolejną butelkę wina, światła w mieście na drugim
brzegu zatoki pogasły, a po ogniu w kominku pozostał tylko żar — Abby dźwignęła się z kanapy.
Zachwiała się; Michael wstał i ją podtrzymał. Zważywszy na ilość wypitego wina, zaskakująco
mocno trzymał się na nogach.
Otoczyła go ramionami i pocałowała w szyję.
— Idziemy do łóżka? — Wiedziała, że jest pijana, ale było jej dobrze. Pragnęła go.
Zaczęła niezdarnie rozpinać guziki jego koszuli, ale wymknął się z jej objęć i obrócił ją twarzą do
siebie.
— Jesteś nienasycona — upomniał ją.
Zaprowadził Abby do sypialni, odpiął naszyjnik, a potem delikatnie położył ją na łóżku.
Próbowała pociągnąć go na siebie, ale się odsunął.
— Dokąd idziesz?
— Nie jestem śpiący.
— Ja też nie jestem śpiąca — zaprotestowała. Ale to było kłamstwo. Kiedy pocałował ją
na dobranoc i zamknął drzwi, już spała.
□ □ □
Obudził ją chłód. Leżała w sukience na pościeli, czuła na skórze zimno bijące z
klimatyzatora. Obróciła się na bok, szukając ciepła Michaela, ale go nie znalazła. Po omacku
sprawdziła całe łóżko, aż dotknęła stolika nocnego po drugiej stronie.
Łóżko było puste.
Leżała przez chwilę, próbując się zorientować w obcym pokoju. Szukała światła, ale
bezskutecznie. Słyszała tylko szum klimatyzacji i tykanie zegara przy łóżku. Fosforyzujące
wskazówki pokazywały za kwadrans czwartą.
Nagle usłyszała coś jeszcze — szmer czyjegoś głosu. Nasłuchiwała, łowiąc dźwięki
obcego domu. To chyba były dwa głosy, może rozmowa? A może to tylko szum fal rozbijających
się o skały.
Telewizor. Pewnie Michael coś oglądał i zasnął. Kiedy jej oczy przywykły do ciemności,
dostrzegła słaby niebieski blask sączący się z korytarza.
Wciąż półprzytomna od snu i alkoholu zastanawiała się, co zrobić. Coś jej mówiło, żeby
go tam zostawiła i żeby obudził się zesztywniały i samotny. Ale bez niego w łóżku było zimno.
Wstała. Boso pobiegła korytarzem do salonu. Gigantyczny telewizor na ścianie był
włączony i wypełniał pokój błękitnym diodowym blaskiem; w srebrnej popielniczce leżało kilka
niedopałków. Na skórzanej kanapie zobaczyła głębokie wgniecenie w miejscu, gdzie
prawdopodobnie leżał Michael.
Ale teraz go nie było. Telewizor był wyciszony.
Więc co słyszałam?
Lekki podmuch wiatru przyniósł nocne zapachy: jaśminu, fig i chloru. Światła na
zewnątrz wciąż się paliły. Drzwi były otwarte. Abby zobaczyła Michaela, który stał przy basenie,
paląc kolejnego papierosa. Teczka, którą wcześniej miał w samochodzie, leżała otwarta obok na
metalowym stoliku. Jej zawartość oglądał jakiś mężczyzna w białej koszuli i czarnych spodniach.
Abby wyszła na taras, nadal chwiejąc się na nogach od alkoholu krążącego w jej żyłach.
Tuż za progiem zawadziła bosą stopą o jakiś niewidoczny w półmroku przedmiot. Wrzasnęła z
bólu i zaskoczenia. Pusta butelka po szampanie potoczyła się po podłodze i z pluskiem wpadła do
basenu.
Obydwie głowy natychmiast zwróciły się w jej stronę.
— Przeszkadzam?
— Wracaj do środka! — krzyknął Michael.
W jego głosie brzmiał rozpaczliwy ton, lecz Abby nie rozumiała. Zrobiła dwa kroki
naprzód i stanęła w blasku basenowych reflektorów. Odsłoniła się. Mężczyzna w białej koszuli
sięgnął za plecy. Gdy jego dłoń znów się ukazała, lśnił w niej czarny pistolet.
To był ostatni wyraźnie zapamiętany przez nią szczegół. Wszystko, co stało się potem,
zatarło się w jej pamięci i rozpadło na pojedyncze obrazy. Michael pchnął mężczyznę do tyłu i
pocisk chybił celu; stolik przewrócił się, a zawartość teczki wysypała się na posadzkę. Jeśli
nawet Abby dostrzegła, co było w środku, nie zwróciła na to uwagi. Odskoczyła, poślizgnęła się
na gładkich płytkach i wpadła do basenu.
Mocno uderzyła w taflę wody. Wymachując ramionami, zniknęła pod powierzchnią. W
gardle poczuła smak chloru i zaczęła się krztusić. Sukienka owinęła się wokół niej jak całun.
Wreszcie wynurzyła się i popłynęła do brzegu. Dyskretnie oświetlone morskie nimfy na
dnie przyzywały ją do siebie. Wyciągnęła nagie ramiona w stronę krawędzi basenu i wygramoliła
się z wody.
Leżąc na brzegu, widziała wszystko z ziemi. Otwartą aktówkę i przewrócony stolik;
marmurowych bogów spoglądających na nią z góry. Na przeciwległym końcu tarasu dwaj
mężczyźni zmagali się ze sobą nad przepaścią. Michael wymierzył cios, ale nie trafił; jego
przeciwnik złapał go za rękę i wykręcił za plecy, odwracając go twarzą w stronę klifu. Przez
sekundę stali obaj na krawędzi urwiska jak para kochanków podziwiająca zachód słońca. Po
chwili mężczyzna gwałtownym ruchem podciął Michaelowi nogi i pchnął go do przodu. Michael
potknął się i zaczął wymachiwać rękami. Niemal udało mu się odzyskać równowagę i chwiał się
jak ptak ze złamanym skrzydłem. Niecierpliwy napastnik chciał mu zadać ostateczny cios, ale
okazało się, że nie musi. Michael, nie wydając żadnego dźwięku, jakby życie już go opuściło,
przechylił się nad krawędzią klifu i zniknął.
Abby wrzasnęła; nie potrafiła się powstrzymać. Mężczyzna usłyszał ją i się odwrócił.
Poruszał się ze spokojem i precyzją. Podczas szamotaniny z Michaelem upuścił broń — teraz ją
podniósł. Sprawdził zamek i magazynek. Wyrzucił z komory łuskę i przeładował.
Abby poderwała się z ziemi. Jej ciało oblepiała mokra sukienka, krępując ruchy. Musiała
uciec, ale dokąd? Do samochodu? Nie wiedziała, gdzie Michael zostawił kluczyki. Nie miała
nawet czasu wrócić do domu. Tamten szedł wzdłuż basenu z uniesioną bronią. Dokładnie w
chwili, gdy Abby rzuciła się między kolumny, padł następny strzał. Rozległ się trzask pękającego
kamienia.
Biegła pochylona, chroniąc się za kolumnami i cokołami posągów. Czuła się jak cel na
strzelnicy — tyle że mężczyzna nie strzelał. Skończyła mu się amunicja?
Na końcu kolumnady przystanęła. Wznosił się nad nią marmurowy Jowisz ściskający w
ręku piorun. Usłyszała zbliżające się miarowe kroki.
Przeszedł ją lodowaty dreszcz zgrozy i zrozumiała, dlaczego nie strzelał. Utknęła w
miejscu bez wyjścia. Skuliła się za posągiem. Kroki umilkły.
Najgorsza ze wszystkiego była cisza.
— Czego chcesz?! — zawołała.
Żadnej odpowiedzi. Z przemoczonej sukienki kapała woda, tworząc kałuże u stóp Abby.
Na co czekał?
Wydawało się jej, że wie, co to znaczy stanąć w obliczu śmierci. Milion razy słyszała
takie opowieści i skrupulatnie je rejestrowała. Ale ludzie, którzy dawali świadectwo, przeżyli.
Niektórym udało się uciec, zanim nadeszli mordercy; inni leżeli nieruchomo na pobojowisku,
udając martwych, czasem wiele godzin, gdy ginęły ich rodziny i sąsiedzi. Nie porzucili nadziei.
Miała tylko jedną szansę. Oderwała się od cokołu, zgięła się wpół i gwałtownie obróciła,
naciskając na posąg całym ciężarem ciała. Statua zakołysała się, przechyliła i runęła. Kamienny
bóg spadł z hukiem na posadzkę i roztrzaskał się na kawałki. Napastnik odskoczył, tracąc
równowagę.
Abby już biegła. Błyskawicznie pokonała ostatnie kilka metrów i wpadła do domu.
Gigantyczny telewizor na ścianie pokazywał obrazy wojny i zemsty, zupełnie obojętny na
dramat, który tuż obok rozgrywał się naprawdę.
Dokąd teraz?
Uzbrojony mężczyzna za szybko się pozbierał. Pierwszy pocisk strzaskał okno za jej
plecami. Drugi rozorał jej ramię i mocno szarpnął ciałem, odwracając ją. Zobaczyła go, jak
wchodzi przez rozbite okno.
— Błagam — jęknęła. Chciała uciekać, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. —
Dlaczego to robisz?
Wzruszył ramionami. Miał czarny wąsik, a na prawym policzku pieprzyk, z którego
wyrastały włoski. Jego ciemne oczy spoglądały na nią beznamiętnie.
Przemknął jej przez myśl świadek, z którym rozmawiała przed kilkoma laty, siwowłosa
kobieta z plemienia Hutu, przygotowująca posiłek w obozie w dżungli gdzieś między Kongo a
Rwandą. „Nigdy nie straciła pani nadziei” — powiedziała wtedy z podziwem Abby, a kobieta
tylko pokręciła głową. „Miałam szczęście. Inni nie. To jedyna różnica”.
Mężczyzna uniósł broń i strzelił.
II
Rzymska prowincja Mezji — sierpień 337 roku
Jeszcze jest sierpień, ale jesień już nadeszła. Jak każdy stary człowiek boję się tej pory
roku. Zapadają ciemności, noce robią się dłuższe i w ruch idą noże. W takie wieczory jak dziś,
kiedy chłód sprawia, że odzywają się dawne rany, udaję się do łaźni i rozkazuję niewolnikom
rozpalić ogień. Basen jest pusty, ale siadam na brzegu i polewam wodą rozpalone kamienie. Para
wypełnia mi nozdrza i zmiękcza ciało. Być może ułatwi to zadanie moim mordercom, kiedy
nadejdą.
Jestem gotów umrzeć, nie przeraża mnie to. Żyję dłużej, niż na to zasłużyłem. Byłem
żołnierzem, dworzaninem i politykiem: żadne z tych zajęć nie słynęło z długiego stażu. Kiedy
przyjdą moi mordercy — a już idą — wiem, że nie będą zwlekać. Ostatnio są bardzo
zapracowani. Nie jestem jedyną osobą, którą muszą zabić. Nie będą mnie torturować: nie wiedzą,
o co spytać.
Nie mają pojęcia, co mógłbym im powiedzieć.
Dreszcz przebiega mi po plecach. Nie rozebrałem się — nie chcę umrzeć nagi — i moje
ubranie zupełnie przemokło. Wlewam jeszcze wody do basenu i pochylam się nad parą, patrząc
przez mgłę na biało-czarnych morskich bogów z mozaiki. Spoglądają na mnie z wyrzutem.
Umierający bogowie umierającego świata. Czy wiedzą, jaką odegrałem rolę w skazaniu ich na
zapomnienie?
Znów czuję dreszcz. Jestem gotów umrzeć: przeraża mnie tylko śmierć. To, co po niej.
Bogowie, którzy umierają wiosną, czasami wracają do życia; starzy ludzie mordowani jesienią —
nigdy. Ale dokąd idą…?
Para gęstnieje.
Całe życie zmagałem się z bogami: z bogiem, który stał się człowiekiem, i człowiekiem,
który stał się bogiem. Dziś, pod koniec, spoglądając w zasnutą parą toń, wiem tyle samo o
planach bogów wobec mnie, co przed wieloma laty, gdy po raz pierwszy wyjrzałem z kołyski.
Wiedziałem tyle samo nawet cztery miesiące temu, pewnego szarego kwietniowego popołudnia
w Konstantynopolu, gdy usłyszałem o umarłym, który miał odmienić moje życie. A raczej to, co
z niego zostało.
Wokół mnie kłębią się wspomnienia i perlą na mojej skórze. Umysł to przedziwna kraina
— przedzielona murami, lecz pozbawiona odległości. Nie jestem już w łaźni, ale w innym
miejscu i czasie, a mój najdawniejszy przyjaciel mówi…
□ □ □
— …potrzebuję cię.
Siedzimy w sali audiencyjnej pałacu, wielkiej jak arena, choć pozbawionej publiczności.
Jedynym widzem jestem ja. Obaj jesteśmy starzy i lata odcisnęły na nas swoje piętno, ale odkąd
pamiętam, podział ról między nami wyglądał tak samo. Zawsze ja oklaskiwałem jego występy.
Tym razem jednak nie oklaskuję. Słucham, jak opowiada mi o śmierci pewnego
człowieka, i zastanawiam się, czy mam odpowiednią minę. Po tylu latach służby dworskiej
potrafię przywoływać na twarz emocje z taką łatwością, jakbym wyjmował maski z dobrze
naoliwionej szuflady, ale nie jestem pewien, czego wymaga obecna sytuacja. Chcę, żeby moja
twarz wyrażała szacunek dla zmarłego, lecz niezbyt głęboki — nie zaangażuję się w tę śmierć,
choć zostałem o to poproszony. Czy to oznacza, że jestem bezduszny?
— Znaleźli go dwie godziny temu w bibliotece przy Akademii. Gdy tylko zorientowali
się, kto to jest, natychmiast posłali wiadomość do pałacu.
Stara się zaintrygować mnie opowieścią, rozbudzić moją ciekawość. Wciąż milczę.
Niewielu już żyje ludzi, którzy milczą, gdy on chce, aby mówili. Być może pozostałem tylko ja.
Dorastaliśmy jak nierozłączni bracia; byliśmy synami oficerów tego samego legionu. Jego matka
była córką karczmarza, moja praczką. Dziś nosi tyle tytułów, ile klejnotów zdobi jego ciężką
szatę. Flawiusz Waleriusz Konstantyn — cesarz, cezar i august, konsul i prokonsul, najwyższy
kapłan. Konstantyn Pobożny, Wierny, Błogosławiony i Łaskawy. Konstantyn Zwycięski,
Triumfujący i Niezwyciężony. Krótko mówiąc — Konstantyn Wielki.
Nawet dziś, gdy jest dziadkiem u schyłku życia, bije od niego wielkość. Nadal ją czuję.
Chociaż jego okrągła twarz, pulchna i przystojna za młodu, porosła dziś tłuszczem i obwisła, a
mięśnie, które wywalczyły imperium, zwiotczały, wielkość pozostała. Artyści, którzy portretują
go w aureoli, ubarwiają tylko to, o czym wiedzą wszyscy. W tym ciele mieszka władza, nieugięta
wiara w siebie, która może pochodzić jedynie od bogów.
— Zmarły miał na imię Aleksander. Był biskupem, ważną postacią we wspólnocie
chrześcijan. Podobno uczył jednego z moich synów.
„Podobno uczył jednego z moich synów”… Spowija mnie chłód jak zimny prąd morski,
ale zachowuję kamienną twarz. Jego oblicze też niczego nie zdradza.
Nagle bez uprzedzenia rzuca mi jakiś przedmiot. Mam już ociężałe i niezgrabne ruchy,
ale zachowałem refleks. Łapię rzecz jedną ręką i otwieram dłoń.
— Znaleźli go obok ciała.
To naszyjnik wielkości niemal mojej dłoni. Misterna sieć oplatająca monogram
Konstantyna chi-rho, lśniące nowe złoto wysadzane czerwonymi szklanymi koralikami. Gdy
zerwano go z czyjejś szyi, pękło ogniwo łańcuszka.
— Należał do biskupa?
— Jego sługa twierdzi, że nie.
— A zatem do zabójcy?
— Albo pozostawiono go tam celowo. — Wzdycha z niecierpliwością. — Musisz znaleźć
odpowiedzi na te pytania, Gajuszu.
Czuję w palcach chłód naszyjnika, niechcianej pamiątki po zmarłym, którą siłą
wepchnięto mi w dłoń. Nadal się jednak opieram.
— Nic nie wiem o chrześcijanach.
— To nieprawda. — Konstantyn wyciąga rękę i dotyka mojego ramienia. Kiedyś to byłby
naturalny i poufały gest. Teraz ręka jest sztywna i powstrzymuje mnie. — Na pewno wiesz, że
kotłują się między sobą jak koty w worku. Jeżeli wyślę jednego z nich, połowa jego
współwyznawców natychmiast zjawi się u mnie i potępi go jako odszczepieńca i heretyka. Potem
druga połowa oskarży pierwszą o to samo.
Kręci głową. Choć sam jest bogiem, nawet on nie potrafi pojąć tajemnic Kościoła.
— Sądzisz, że biskupa zabił chrześcijanin?
Jego zaskoczenie wygląda tak naturalnie, że wydaje się niemal szczere.
— Boże zachowaj! Owszem, plują i drapią, ale nie gryzą.
Nie protestuję. Nic nie wiem o chrześcijanach.
— Jednak ludzie zaczną snuć przypuszczenia. Niektórzy powiedzą, że morderstwo
Aleksandra to atak na wszystkich chrześcijan, za którym stoją wrogowie ich wiary. Rany są
jeszcze świeże, Gajuszu. Przez piętnaście lat toczyliśmy wojnę domową, żeby zjednoczyć
cesarstwo i przywrócić pokój. Państwo nie może się teraz rozpaść.
Słusznie się niepokoi. Zbudował miasto w pośpiechu. Zaprawa jeszcze nie wyschła, a już
ukazują się na niej pęknięcia.
— Za dwa tygodnie wyruszam na wyprawę. Za dwa miesiące będę dwa tysiące mil stąd,
w Persji. Nie mogę zostawiać tej sprawy otwartej. Potrzebuję kogoś zaufanego, żeby szybko się
nią zajął. Proszę cię, Gajuszu. W imię naszej przyjaźni.
Naprawdę sądzi, że w ten sposób na mnie wpłynie? W imię naszej przyjaźni dokonałem
rzeczy, których nie wybaczyłby mi nawet znany z pobłażliwości bóg Chrystus.
— W przyszłym tygodniu zamierzałem jechać do domu do Mezji. Wszystko już
przygotowane.
Na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju nostalgii, a oczy zapatrzyły się w dal.
— Pamiętasz tamte czasy, Gajuszu? Kiedy bawiliśmy się na polach pod Niszem?
Właziliśmy do kurników i podkradaliśmy jajka. Nigdy nas nie przyłapali, pamiętasz?
Nigdy nas nie przyłapali, bo twój ojciec był trybunem. Nie mówię tego głośno.
Wspomnienia starca podważa się na własne ryzyko.
— Powinienem się tam wybrać, poczuć pod stopami rodzinną ziemię. Pojadę po powrocie
z Persji.
— Zawsze będziesz mile widzianym gościem w moich progach.
— Przyjadę, a ty zjawisz się tam wcześniej. Gdy tylko rozwiążesz dla mnie tę zagadkę.
No i proszę. Bóg nie ma czasu na długie dyskusje. Moglibyśmy spierać się godzinami,
całymi dniami, ale on zamknął wszystkie argumenty w jednym zdaniu. A mój opór, moje
wykręty, moje postanowienie, by się w to nie mieszać, łamią się w jednej chwili, ustępując przed
nagłą decyzją.
— Chcesz mieć winowajcę, czy mam się dowiedzieć, kto naprawdę to zrobił?
Zadałem kluczowe pytanie. W tym mieście nie wszystkie morderstwa są przestępstwami.
I nie wszyscy przestępcy są winni. Konstantyn rozumie to najlepiej.
— Chcę, żebyś się dowiedział, kto to zrobił. Bądź dyskretny.
Chce prawdy. Potem zdecyduje, co z nią zrobi.
— Jeżeli zacznę pukać do drzwi chrześcijan, otworzą mi?
— Będą wiedzieli, że przychodzisz ode mnie.
Przychodzę od ciebie. Przez całe życie byłem na każde twoje skinienie. Byłem twoim
doradcą i przyjacielem; twoim pomocnikiem, gdy trzeba było działać, a ty miałeś związane ręce.
Twoją publicznością. Oklaskuję twoje występy. I jestem posłuszny.
Klaszcze w dłonie, a z cienia wyłania się niewolnik. Zapomniałem; w tym mieście zawsze
jest jeszcze inna publiczność. Niewolnik niesie dyptyk z kości słoniowej, dwie tabliczki
połączone skórzanymi pasami. Na pierwszej widnieje kamea cesarza z oczami zwróconymi w
górę, w słonecznej koronie na skroniach. Obok widzę znajomy monogram chi-rho, taki sam jak
na naszyjniku. Kilka wersów tekstu wewnątrz nadaje mi pełnomocnictwo Konstantyna.
— Dziękuję ci, Gajuszu. — Bierze mnie w objęcia i tym razem między naszymi ciałami
starców przepływa jakby ciepło. Szepcze mi do ucha: — Potrzebuję kogoś zaufanego. Kogoś, kto
wie, gdzie są pogrzebane ciała.
Wybucham śmiechem; nie mam innej odpowiedzi. Oczywiście, że wiem, gdzie są
pogrzebane ciała. Większość grobów kopałem własnoręcznie.
III
Współczesność
Ściana była szara i pokryta liszajami brudu. Sufit biały. Nad drewnianymi drzwiami z
brudną szybą wisiał krucyfiks. Przestrzeń wypełniał niezmienny szum, który od czasu do czasu
przerywały krótkie sygnały przypominające strzały ze starej gry wideo. Bolało jak diabli.
Leżała na wznak, skupiając uwagę na szczegółach, żeby nie myśleć o bólu. Ściana nie
była brudna: złudzenie wywołała łuszcząca się farba odpadająca od betonu. Szara farba.
Ciekawe, kto wpadł na idiotyczny pomysł, żeby pomalować beton na szaro. Sygnały nie były
nieregularne: pochodziły z dwóch źródeł i odrobinę różniły się rytmem. Drugi dźwięk rozlegał
się tuż po pierwszym, zbliżał się do niego i przez kilka błogich sekund rozbrzmiewały
synchronicznie, ale zaraz wyprzedzał i się oddalał.
Sufit nie był całkiem biały. Szpeciły go ciemne plamy jak po rozlanym winie.
Cień na szybie w drzwiach nagle się poruszył. Szyba nie była brudna: ktoś stał na
zewnątrz zwrócony plecami do wejścia. Czekała, żeby sobie poszedł, ale nie zamierzał nigdzie
iść.
Gdzie ja jestem? — pomyślała. A sekundę później przez głowę przemknęło jej znacznie
bardziej przerażające pytanie. Kim ja jestem?
Poczuła, jak za gardło chwyta ją panika. Spróbowała wstać, ale odkryła, że nie może się
ruszyć. Panika zaatakowała ze zdwojoną siłą. Nie mogła oddychać. Serce zaczęło jej walić w
takim tempie, jak gdyby za chwilę miało eksplodować. Pokój z wolna ogarniała ciemność.
Zaczęła się wić i rzucać; wrzasnęła.
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Do pokoju wpadł mężczyzna w wąskim garniturze,
wykrzykując słowa, których nie rozumiała. Miał rozpiętą marynarkę. Z brązowej skórzanej
kabury pod pachą sterczał pistolet.
Zemdlała.
□ □ □
— Abigail? Słyszysz mnie?
Panika jej nie opuściła, ale przeszła w stan uśpienia i przypominała tlący się lont, który
wolno wypalał jej dziurę w brzuchu. Miała płytki oddech, który nie pozwalał dostatecznie
wypełnić płuc powietrzem. Próbowała poruszyć ręką i nie mogła. Oddech stał się szybszy.
Spokojnie.
Pochwyciła elektroniczne piknięcia i słuchała, starając się wyłowić z synkopy jeden stały
rytm. Próbowała oddychać w jego tempie. Wreszcie poczuła, że odrobinę się rozluźnia, na tyle,
że odważyła się otworzyć oczy.
Zobaczyła nad sobą czyjąś twarz. Ciemne włosy, brązowe oczy, ciemna broda. Czy to
prawdziwy człowiek, czy wytwór jej wyobraźni zainspirowanej plamami na suficie?
Twarz się poruszyła. Sufit nie.
— Abigail Cormac? — powtórzył mężczyzna.
— Nie wiem…
— Nie pamiętasz…
Znów wpadła w panikę. Powinnam pamiętać? Co powinnam pamiętać? Coś ważnego? Jej
umysł, tak samo bezradny jak ciało, szarpał się w niewidzialnych więzach.
— Nie.
Nic? Nie do wiary. Jej rozpacz rosła.
Twarz oddaliła się od niej. Usłyszała skrzypienie krzesła. Po chwili twarz ukazała się
znowu, niżej i nieco dalej jak słońce na horyzoncie jej płaskiego świata.
— Nazywasz się Abigail Cormac. Pracujesz w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i
zostałaś oddelegowana do misji EULEX w Kosowie. Przyjechałaś tu na urlop i sytuacja się
skomplikowała.
Wszystko mniej więcej się zgadzało. Jak gdyby oglądała film nakręcony na podstawie
książki, którą czytała. Niektóre szczegóły pominięto albo trochę przeinaczono, inne zmieniono
bez widocznego powodu. Patrzyła na niego.
— Kim jesteś?
— Jestem Norris z tutejszej ambasady. W Podgoricy. To…
— …stolica Czarnogóry. — Odpowiedź przyszła nie wiadomo skąd, zaskakując ją tak
samo jak jego. Skąd to wiem?
Brązowe oczy nieco się zwęziły.
— A więc jednak pamiętasz.
— Tak. Nie. Raczej… — Chciała wyrazić się jasno, co wymagało wielkiego trudu. —
Niektóre rzeczy pamiętam. Kiedy mówisz „ambasada brytyjska”, „Kosowo” czy „urlop”, wtedy
rozumiem. Ale kiedy mnie o coś pytasz, nic nie pamiętam.
— Nic?
Próbowała się zastanowić, ale wysiłek ją zmęczył.
— Widziałam mężczyznę z pistoletem — powiedziała niepewnie. Próbowała tych słów,
jak gdyby przymierzała sukienkę w przekonaniu, że chyba nie będzie pasować.
— Pamiętasz go?
Zamknęła oczy, starając się przywołać tamten obraz.
— Miał granatowy garnitur. Wszedł przez te drzwi.
— W willi?
— Tutaj. W tym pokoju.
Norris wyprostował się, wzdychając z zawodem.
— To było dzisiaj rano. Przydzielili ci ochronę policji. Strażnik usłyszał twój krzyk i
przyszedł sprawdzić, czy nic się nie stało.
Ochrona policji?
— Mam kłopoty?
— Naprawdę nie pamiętasz?
Chciała, żeby wreszcie przestał to powtarzać. Jej głowa opadła na twardą poduszkę.
— Po prostu mi powiedz.
Zerknął w stronę drzwi, jakby szukał potwierdzenia. Abby znów poczuła falę paniki. Jest
tu ktoś jeszcze? Próbowała unieść głowę, lecz nikogo nie widziała.
— Strzelano do ciebie. Wiemy tylko tyle, że kiedy przyjechała policja, byłaś na wpół
martwa. Wszędzie krew, a ty leżysz z kulą. Znaleźli twój paszport i zadzwonili do nas. A twój
mąż…
Poczuła ucisk w żołądku.
— Co z nim?
— Pamiętasz?
Pokręciła głową. Norris znów ukradkiem zerknął w kąt pokoju.
— Niełatwo to powiedzieć. Przykro mi, ale muszę cię poinformować, że twój mąż nie
żyje.
— Hector?
Teraz to Norris się zdumiał.
— Kto to jest Hector?
Nie wiem! — miała ochotę wrzasnąć. Imię zjawiło się w jej głowie nieproszone i
niespodziewane jak duch.
— No, mój mąż.
Ale w chwili, kiedy wypowiadała te słowa, wiedziała już, że to nieprawda. Nie jestem
mężatką, pomyślała. A potem z cieniem uśmiechu na wargach: to pamiętam prawie na pewno.
Norris patrzył na trzymaną w ręku kartkę.
— Według paszportu nazywał się Michael Lascaris.
To już coś jej mówiło. Z jej twarzy zniknął uśmiech; opadła na łóżko. Sygnał monitora
przyspieszał w zawrotnym tempie. Pip. Czerwony sportowy samochód pędzi górską drogą. Pip.
Ciemna zatoka, jasny basen i martwe twarze spoglądające z kamiennych cokołów. Pip, pip.
Budzi się w środku nocy. Widzi mężczyznę z pistoletem. Walka. Wrzask, gdy Michael spada z
klifu — jej wrzask. Pip, pip, pip, pip, pip…
Ktoś wpadł do pokoju. Nie mężczyzna z bronią, ale kobieta w zielonym fartuchu ze
strzykawką w dłoni.
— Chwileczkę — usłyszała głos Norrisa. — Proszę dać jej szansę.
Ale nie zamierzali dawać jej szansy. Silne dłonie zacisnęły się wokół jej ręki i w ciało
wbiła się ostra igła. Monitor zwolnił szaleńczy bieg.
A potem nastała cisza.
□ □ □
— Więc przypominasz sobie Michaela Lascarisa?
Metronomowy rytm monitora ustabilizował się, wybijając łagodne andante. Posadzono
Abby na łóżku, choć prawie wcale nie mogła się ruszać. Prawe ramię i bark tkwiły w gipsie,
który dodatkowo więził jej klatkę piersiową i sporą część brzucha. Powiedziano jej, że gdzieś
pod spodem kryje się rana po kuli.
„Strzelano do ciebie”. Wciąż jej się wydawało, że nie chodzi o nią. Strzelano do innych
ludzi — do ofiar. Abby w dawnej pracy widziała dość ran, by rozumieć, że nie spotyka się ich
tylko w telewizji i kinie, mimo to od krwi zawsze dzieliła ją bezpieczna odległość. Wy cierpicie,
ja wam współczuję.
— Pamiętasz Michaela?
— Jeździł porsche.
Z kartki Norrisa zrobił się już cały plik. Przerzucił parę stron.
— Porsche targa rocznik 1968, czerwony, na brytyjskich numerach?
Abby wzruszyła zdrowym ramieniem.
— Było czerwone.
Nie chciała zachowywać się zbyt nonszalancko, ale Norris źle to odebrał. Wstał,
wymachując plikiem kartek.
— Wiem, że jesteś w kiepskim stanie. Jezu, masz szczęście, że w ogóle żyjesz. Ale
musisz zrozumieć, że mówimy o bardzo poważnej sprawie. Ktoś wtargnął do domu i napadł na
dwoje europejskich dyplomatów. Nie wygląda to dobrze.
Wcale nie wtargnął, pomyślała Abby. Już tam był, przy basenie z Michaelem.
— Czarnogórcy szaleją ze strachu, jakby to był koniec świata. Boją się, że w Brukseli
rozpęta się burza, że utrącą akces do Unii, że trafią na czarną listę terrorystów i tak dalej.
Szczerze mówiąc, trochę przesadzają. — Posłał jej surowe spojrzenie, jak gdyby to była jej wina.
— Nie jesteś aż tak ważna.
— Dzięki.
— Jednak staramy się wyciszyć sprawę. Dla nas to też nie najlepsza sytuacja. Dość
kłopotliwa, prawdę mówiąc.
Monitor odrobinę przyspieszył tempo.
— Przykro mi, że narobiłam wam kłopotów.
— Poradzimy sobie. — Zupełnie nie zrozumiał ironii. — Ale musimy wiedzieć, co się
stało.
— Ja też chciałabym wiedzieć.
A jednak grała na zwłokę. Miała elementy układanki, które wystarczyło odwrócić i
obejrzeć. Nie miała pojęcia, co z nich powstanie, ale bała się tego, co zobaczy.
— Zacznijmy od Michaela Lascarisa.
Przypomniała sobie fragment ich poprzedniej rozmowy.
— Nie jest moim mężem.
— Teraz już o tym wiemy. Według twoich akt w Londynie byłaś mężatką; znaleziono cię
razem z Michaelem; przyjęliśmy takie założenie. Okazuje się, że błędne.
— Jestem rozwiedziona? — Zanim Norris potwierdził, wiedziała, że to prawda. Słowo
„rozwód” brzmiało nieprzyjemnie i znajomo.
— Michael Lascaris spadł z klifu — ciągnął Norris. — Policja wyłowiła jego ciało z
Zatoki Kotorskiej trzy dni później.
Abby wytężyła siły, aby się wyprostować. Ból przeszył jej żebra, wywołując grymas, ale
wytrzymała.
— Nie spadł z klifu. Został zrzucony.
— Więc jednak pamiętasz.
— Zaczynam sobie przypominać.
Norris wyjął długopis.
— Zacznijmy od początku. Czy przyjazd do Czarnogóry był twoją inicjatywą?
— Nie sądzę.
— To był pomysł Michaela?
— Willa należała do jego znajomego.
— Mówił, co to za znajomy?
Wspomnienia wracały coraz szerszym strumieniem.
— Włoski sędzia.
Długopis tańczył po papierze.
— Był w domu? Ten sędzia?
— Byliśmy sami.
— Romantyczny wypad. — W jego głosie zabrzmiał ton, który nie spodobał się Abby.
Opadła na poduszkę.
— Skończył się mało romantycznie.
Jak najszybciej przekazywała mu każdy przypomniany szczegół. Obudziła się w nocy;
usłyszała głosy; wyszła na taras z basenem.
— Michael bił się z jakimś mężczyzną. — Umilkła. Miała w pamięci tylko migawki,
strzępy obrazów i chwile. Norris chciał usłyszeć spójną relację. — W domu było mnóstwo
antyków. Pewnie to był złodziej. Michael go usłyszał i zaskoczył. Próbowałam mu pomóc. Ale
tamten… — Urwała. W przeciwieństwie do tylu szczegółów, które usiłowała odgrzebać w
pamięci, ten obraz pragnęła zapomnieć. — Zepchnął Michaela z klifu. Potem zaatakował mnie.
— Widziałaś go?
Zamyśliła się, ale widziała twarz napastnika jak we śnie. Im mocniej Norris naciskał, tym
bardziej zacierały się rysy tamtego mężczyzny. Widziała tylko zamglone plamy.
— Przykro mi.
— Jesteś pewna, że nie było tam nikogo innego?
— Nikogo nie pamiętam. — W jego oczach zobaczyła niedowierzanie. — A powinnam?
— Ktoś wezwał policję.
— Może sąsiad. — Wiedziała jednak, że to niemożliwe. Pamiętała ciemność, żadnych
świateł w promieniu wielu kilometrów. Zresztą Norris przecząco pokręcił głową.
— Dzwonił ktoś z willi. Dlatego wiedzieli, gdzie jesteś. — Norris odłożył długopis. —
Ty musiałaś to zrobić. Nie miałaś siły się odezwać, nie powiedziałaś ani słowa. Po prostu
położyłaś słuchawkę obok i odczołgałaś się od telefonu.
Od wysilania pamięci rozbolała ją głowa. Zacisnęła oczy i potarła skronie.
— W ogóle tego nie pamiętam.
Otworzyła oczy, mając nadzieję, że nie zobaczy już Norrisa. Nie zniknął, lecz sięgnął do
winylowej koperty na spodzie teczki i wyjął z niej zamkniętą foliową torebkę, w której błysnęło
coś złotego. Zobaczyła, że to naszyjnik: misterny labirynt utkany wokół monogramu w kształcie
litery P. Dół brzuszka był przedłużony i wychodził poza pionową linię. Naszyjnik wyglądał na
stary.
— Poznajesz?
— To mój — powiedziała. — Tamtego wieczoru miałam go na szyi.
— Co oznacza ten symbol?
To miał być jakiś test? Pułapka? Co chce w ten sposób udowodnić? Przecież ledwie
pamiętam, jak się nazywam. Ogarnęła wzrokiem pokój: monitor przypominający staroświecką
radiostację; kroplówka podłączona do jej żył; łuszcząca się farba; krucyfiks nad drzwiami…
…i nagle skojarzyła. Jak gdyby między naszyjnikiem a krucyfiksem przeskoczyła iskra i
wypełniła luki w pamięci, a ją przeszyło zrozumienie bolesne jak strzała.
— Dostałam ten naszyjnik od Michaela. To dawny symbol chrześcijański.
Próbowała po niego sięgnąć, jakby stary metal zachował jakieś wspomnienie Michaela,
którego mogłaby dotknąć. Zatrzymały ją bandaże i pasy.
Norris wrzucił naszyjnik do koperty w teczce. Kiedy zniknęła jej z oczu ostatnia rzecz
związana z Michaelem, Abby ogarnęło gorzkie poczucie straty. Czy tak miała spędzić resztę
życia? Tęskniąc za czymś, czego już nigdy nie odzyska?
— Policja znalazła go w basenie w willi. Uznała, że może mieć związek z napastnikiem.
Zatrzasnął teczkę i wstał.
— Myślę, że to wystarczy. Chyba że przypominasz sobie coś jeszcze? — Ruszył w
kierunku drzwi.
— Zaraz! — zawołała Abby. Znów poczuła paniczny lęk. — Co się teraz ze mną stanie?
Norris zatrzymał się w progu.
— Wrócisz do domu.
IV
Konstantynopol — kwiecień 337 roku
Ilekroć otwieram w tym mieście jakieś drzwi, czuję się, jakbym wchodził do zapomnianej
rupieciarni w ogromnym pałacu. Wszystko przykrywa kurz. Każdy krok pozostawia ślad, każdy
dotyk zostawia smugę. Można pomyśleć, że to zaginione od stuleci miasto. Nie jest to jednak
uświęcony kurz starości, ale kurz warsztatu rzemieślnika, kurz tworzenia, który wciąż osiada.
Jego obłok co dzień zasnuwa całe miasto. Idąc do biblioteki, czuję jego smak na języku:
szorstkość ciosanego kamienia, słodycz piłowanego drewna, cierpkość palonego wapna, którego
dodaje się do cementu. Jeszcze trochę i zostanę koneserem, który potrafi rozpoznać w powietrzu
nutę ateńskiego marmuru, egipskiego porfiru czy italskiego granitu.
Ale kurz nigdy nie osiada na wspomnieniach. Im dłużej żyję, tym są czystsze: każde staje
się twarde i lśniące, doskonale wygładzone, oszlifowane i wypolerowane, pozbawione
nieistotnych szczegółów. Nie zostaje nic poza zapamiętaną przeze mnie wersją wydarzeń.
□ □ □
Znam bibliotekę przy Akademii, choć nigdy nie byłem w środku. Po obu stronach wejścia
siedzą dwa czarne sfinksy i zadają zagadki przechodniom. Ludzie nazywają ją Biblioteką
Egipską. Sfinksy nie są nowe, nawet Konstantyn nie potrafi stworzyć nowego miasta z niczego.
Kiedy człowiek się spieszy, musi korzystać z tego, co ma. Splądrował imperium, aby zapełnić
swoje miasto skarbami historii: posągami, kolumnami, kamieniami, a nawet dachówkami.
Także księgami. Wchodząc do biblioteki i mijając zebrany na schodach tłum, widzę setki,
jeśli nie tysiące rękopisów, starannie związanych zwojów ułożonych na regałach
przypominających plastry miodu, jak kości w ossuarium. Chwilę później w nozdrza uderza mnie
nieznana woń: stęchlizna starego pergaminu i zapach papirusu przywodzący na myśl gnijącą
trawę, które w połączeniu z gorącym powietrzem cuchną tak, że ogarniają mnie mdłości.
Sala jest okrągła i rozległa, otoczona balkonami i zwieńczona czaszą kopuły. Sufit zdobią
malowane cyklameny i róże. W zamyśle miał to być ogród wiedzy o uporządkowanej
architekturze, w którym rosną kwiaty ludzkiej myśli. Ale półki wokół rotundy rozpleniły się jak
gęste cierniste krzewy, których owoce spadają czasem na ziemię. Wszystkie okna są oszklone i
zamknięte na głucho, zatrzymują w sali ohydną woń i wzmagają słoneczny żar. Wydaje się,
jakby sala wydzielała trujące poty.
Kiedy staję w drzwiach, cichnie kilkanaście niespokojnych głosów. Po rzednących
minach odgaduję, kto mnie rozpoznaje. Nie biorę tego do siebie. W czasach mojej świetności
sprawiało mi to nawet przyjemność.
Czeka na mnie pewien człowiek. Wygląda na starszego ode mnie, choć prawdopodobnie
jest młodszy. Mruży oczy, pochylając głowę jak dziobiąca ziarno przepiórka. Ma na sobie szarą
tunikę sięgającą łydek i w przeciwieństwie do pozostałych nie ma plam atramentu na dłoniach
ani rękawach. Przypuszczam, że nie jest kopistą, ale trudni się noszeniem ksiąg.
— Jesteś bibliotekarzem?
W odpowiedzi tylko kiwa głową. Twarz ma wymiętą jak pognieciona szmata. Całe życie
spędził wśród pieczołowicie zwiniętych i poukładanych zwojów. Nie spodziewał się, że coś
takiego zdarzy się w jego bibliotece.
— Ciało jeszcze tu jest?
Drętwieje ze zgrozy.
— Przed godziną po nie przyszli.
Morderstwo bez zwłok.
— Pokażesz mi, gdzie go znaleźliście?
Prowadzi mnie wąskim i krętym przejściem między regałami, które nagle kończy się przy
ścianie i oknie. Sączące się żółte światło pada na pulpit zarzucony manuskryptami i zwojami.
Stołek jest odsunięty. Łatwo sobie wyobrazić, że czytelnik właśnie poszedł za potrzebą i lada
chwila może wrócić, a wtedy przyłapie nas na przeglądaniu jego rzeczy.
— Wiesz, kto to zrobił?
Pytanie jest retoryczne, ale należy je postawić. Bibliotekarz energicznie kręci głową,
wyraźnie dotknięty. Wskazuje na otaczające nas ściany rękopisów.
— Nikt niczego nie widział.
— Kto go znalazł?
— Jego pomocnik, diakon Symeon. Biskup leżał twarzą na stole. Diakon pomyślał, że
śpi.
— Ten diakon tu jest?
Nie odpowiadając — a może w odpowiedzi na moje pytanie — bibliotekarz nagle
czmycha. Biegnąc, wyciąga rękę jak zdeformowane skrzydło i przesuwa nią po regałach. Pewnie
jest niemal ślepy, skoro całe życie patrzy na księgi.
A ja co widzę? Kałamarz i pióro trzcinowe na stole, a obok nóż z rękojeścią z kości
słoniowej i mały słoiczek. W miejscu, gdzie biskup ostrzył pióro, widać cienkie wiórki.
Dlaczego nie użyłeś noża, żeby się bronić? — zastanawiam się.
Odkorkowuję słoiczek i wącham białą pastę w środku. Pachnie jak klej. Odstawiam go i
przeglądam leżący obok plik rękopisów. Biskup Aleksander był namiętnym czytelnikiem:
połowę blatu zapełniają zwoje, niektóre nietknięte, inne rozwinięte w połowie. Kilka chyba
zsunęło się z wałków i zwinęło, może w chwili, gdy martwe ciało runęło na stół.
Pośrodku leży inny rodzaj księgi. Kodeks złożony z pojedynczych arkuszy welinu
związanych razem. Wydaje się, że to niewygodny i urywkowy sposób czytania, ale wiem, że
chrześcijanie go lubią. Spoglądam na stronice, żeby sprawdzić, co czytał tuż przed śmiercią.
Nie sposób się tego dowiedzieć. Padł twarzą wprost na księgę, zalewając słowa krwią.
Lewa strona jest nieczytelna, prawa niezapisana. Jego przeszłość zatarta, a przyszłość pusta.
Próbuję zetrzeć krew, ale już zakrzepła i tylko ją rozmazuję. Pod plamą jak ryby pod lodem
pływają cienie słów, nieuchwytne.
— Sądzisz, panie, że tam znajdziesz odpowiedzi?
Unoszę wzrok. Wrócił bibliotekarz w towarzystwie młodego człowieka — wysokiego, o
przystojnych rysach i ciemnych potarganych włosach. Ma na sobie czarną prostą szatę i sandały,
a jego ręce są tak ciemne, że w pierwszej chwili wydaje mi się, że nosi rękawiczki. Dopiero
potem uświadamiam sobie, że to atrament. A może coś jeszcze.
Wskazuję na stół.
— Ty znalazłeś ciało?
Młodzieniec potakuje. Szukam na jego twarzy oznak winy, lecz wyraża ona tyle emocji,
że nie sposób orzec. Widzę smutek, ale i gniew; obawę, ale i buńczuczny błysk w oku. Jeżeli
wcześniej nie wiedział, kim jestem, bibliotekarz pewnie mu powiedział. Postanowił nie ulęknąć
się mojej reputacji.
— Masz na imię Symeon?
— Jestem… byłem sekretarzem biskupa Aleksandra.
Obserwuje mnie uważnie ciemnymi oczyma, starając się przeniknąć moje myśli.
Naprawdę chce je poznać? Pozna. Gdyby Konstantyn pragnął szybkich odpowiedzi, to powinien
mu wystarczyć młody sługa z atramentem albo krwią na rękach — który znalazł ciało i żywił do
swojego pana kto wie, jakie urazy. Jeśli to kapłan, Konstantyn nie będzie go torturował ani nie
każe go stracić. Wyśle go na jakąś skalistą wysepkę i sprawiedliwości stanie się zadość.
Ale nie tego chce Konstantyn. Jeszcze nie teraz.
— Jak zginął?
— Zmiażdżono mu twarz. — Diakon mówi zjadliwym tonem, chce mną wstrząsnąć.
Będzie musiał bardziej się postarać.
— Jak?
Nie rozumie.
— Zmiażdżono — powtarza. — Wszędzie miał krew.
— Na twarzy.
Symeon dotyka czoła.
— Rana była tutaj.
— Wyraźna rana, jak od noża?
Przypuszcza, że udaję głupca.
— Mówiłem przecież, że zmiażdżono mu twarz. Rozłupano.
Brzmi to nielogicznie. Jeśli biskup siedział twarzą do okna i tyłem do pomieszczenia,
można by założyć, że celem napastnika będzie tył jego głowy. Ale krew na księdze potwierdza
wersję diakona.
Wyjmuję naszyjnik z monogramem, który dał mi Konstantyn.
— Ty to znalazłeś?
— Na podłodze, obok ciała.
— Poznajesz go?
— Nie należał do Aleksandra.
— Wiesz, kto go zabił?
Pytanie go zaskakuje. Jest tak jednoznaczne, że wietrzy w nim podstęp. Patrzy na mnie,
obawiając się zasadzki, lecz nagle zdaje sobie sprawę, że cisza też nie przemawia na jego
korzyść.
— Kiedy go znalazłem, już nie żył.
Okazuję zniecierpliwienie, chcę się z nim podrażnić.
— Wiem, że nie żył. Ale zabójca nie wyszedł z tego nieskazitelnie czysty. Musiał mieć
krew na ubraniu, na rękach. — Patrzę na poplamione atramentem dłonie Symeona. Młodzieniec
zaciska pięści.
— Nikogo nie widziałem.
— Słyszałeś coś? — Kieruję to pytanie także do bibliotekarza. Może przy niedostatkach
wzroku ma świetny słuch. Ale on kręci głową.
— Obok buduje się nowy kościół. Codziennie słychać tylko hałas i robotników. Jest
prawie za głośno, żeby czytać. Jak powiada Juwenalis, Eripient somnum Druso vitulisque
marinis.
Nie interesuje mnie jego erudycja. Konstantyn zauważył kiedyś, że ludzie popisują się
wiedzą, kiedy nie mają nic innego do powiedzenia. Odwracam wzrok.
I coś dostrzegam. Kropelki krwi na zwojach stojących na regale daleko od miejsca, gdzie
znaleziono ciało. Ruszam w tę stronę, odpychając na bok bibliotekarza, który niemal wpada w
swoje ukochane manuskrypty.
Zawadzam stopą o jakiś przedmiot leżący na podłodze, ukryty w cieniu. Toczy się dalej w
mrok. Symeon chce go podnieść, ale powstrzymuję go gestem i sam klękam. Podłoga jest
zakurzona i zaśmiecona kawałkami wosku i cienkimi włóknami papirusu. Szukając po omacku,
O książce Abby Cormac była świadkiem wielu zbrodni wojennych. Zrezygnowała z pracy w wojsku, by jako urzędniczka przerzucać w Kosowie papiery dla Unii Europejskiej. Ma nadzieję, że u boku Michaela, doskonale rokującego dyplomaty, zbuduje wreszcie stabilne życie i wyprze koszmarne wspomnienia z wojny. Niestety, wkrótce Michael zostaje zamordowany na jej oczach. Ostatnie, co Abby pamięta, to lufa pistoletu wycelowana w jej czoło. Traci przytomność, a kiedy się budzi, znajduje się w samym środku skandalu dyplomatycznego. Postanawia na własną rękę zbadać ostatnie miesiące życia ukochanego i rozwikłać zagadkę jego śmierci. Odkrywa, że Michael utrzymywał kontakty z jednym z największych bałkańskich zbrodniarzy wojennych oraz że prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa człowieka żyjącego w IV wieku n.e. Co łączy te dwie sprawy? Jaką rolę odgrywa w nich złoty naszyjnik z chrześcijańskim znakiem…? Pewni ludzie zrobią wszystko, żeby poznać odpowiedzi na te pytania. I są już bardzo, bardzo blisko…
TOM HARPER Właściwie Edwin Thomas, brytyjski autor powieści historycznych i sensacyjnych. Urodził się w 1977 roku we Frankfurcie, dorastał m.in. w Belgii i USA. Studiował historię na Oksfordzie, tam też działał w grupie teatralnej. Pod własnym nazwiskiem wydał trylogię o wojnach napoleońskich. Pod pseudonimem opublikował trzy powieści o pierwszych wyprawach krzyżowych – Mozaika cieni, Rycerze krzyża i Siege of Heaven - oraz pięć thrillerów, m.in. Zagadka katakumb i The Orpheus Desent. Jego książki ukazują się w 20 językach. Harper jest członkiem kilku stowarzyszeń literackich: The Crime Writers’ Associaton, The Historical Novels Society, The International Thriller Writers. www.tom-harper.co.uk
Tego autora KSIĘGA TAJEMNIC SKARBIEC ŁAZARZA ZAGADKA KATAKUMB
Tytuł oryginału: SECRETS OF THE DEAD Copyright © Tom Harper 2011 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015 Polish translation copyright © Łukasz Praski 2015 Redakcja: Marta Bogacka Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz ISBN 978-83-7985-140-9 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em
Dla Dusty’ego i Nancy Rhodesów oraz Patricka i Mary Thomasów IN MEMORIAM
Każdy nawet w wojowaniu pokoju szuka, a nikt w zawieraniu pokoju nie szuka wojny. Święty Augustyn, Państwo Boże1 Umarli dochowują tajemnic, wkrótce zaś i my będziemy równie roztropni. Alexander Smith
I Prisztina, Kosowo — współczesność Wyrywanie się z pracy w piątkowe południe było luksusem, do którego Abby nie zdążyła jeszcze przywyknąć. Od dziesięciu lat praca oznaczała dla niej długie dni w ponurych zakątkach świata i wysłuchiwanie zdruzgotanych ludzi, którzy przeżywali na nowo niewyobrażalne okrucieństwa. Wieczory spędzone przy laptopie w kontenerach udających biuro, w których prażyła się albo marzła, ścierając z ludzkich historii krew i łzy, aby stały się suchymi raportami nadającymi się na materiał dowodowy dla Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze. Nigdy nie uciekała od obowiązków. Nie liczyła już, ile razy dręczyły ją koszmary, ile razy w środku nocy klęczała nad przenośną toaletą, próbując wyrzucić z siebie wspomnienie tego, co widziała. Na liście strat poniesionych przez te lata mogła zapisać kilka obiecujących związków, małżeństwo i własną wrażliwość. Ale zawsze następnego dnia rano szła do pracy. Teraz to był już zamknięty rozdział. Przeniosła się do misji Unii Europejskiej w Kosowie, o nazwie EULEX, aby uczyć obywateli Kosowa, jak zostać wzorowymi Europejczykami. Owszem, w Kosowie doszło do wielu zbrodni wojennych, ale tymi sprawami zajmował się już ktoś inny. Abby współpracowała z cywilnymi sądami i rozwikływała zagmatwane kwestie własności po wojnie. Michael nazywał jej stanowisko „biurem rzeczy znalezionych”. Nie przeszkadzały jej takie docinki. Przynajmniej mogła w nocy spać. Poskładała dokumenty i zamknęła je w szafce. Sprzątnęła rzeczy z biurka, żeby w weekend nie przeszkadzały sprzątaczkom. Pozamykać, powyłączać, zostawić. Zanim wyłączyła komputer, zauważyła nowy e-mail od dyrektora. Zignorowała go — to też był luksus. Postanowiła zająć się nim w poniedziałek. Był piątek, druga po południu, i tydzień pracy właśnie dobiegł końca. Samochód Michaela czekał na nią przed biurem. Czerwony porsche kabriolet, model z 1968 roku, prawdopodobnie jedyny na Bałkanach. Wóz był odkryty, mimo że nad miastem zbierały się burzowe chmury. Kiedy Abby ukazała się w drzwiach, Michael uruchomił silnik i rozległ się przeraźliwy warkot, na dźwięk którego niewątpliwie wzdrygnęłaby się z zażenowaniem, gdyby nie była taka szczęśliwa. Cały Michael. Wskoczyła do samochodu i pocałowała go, czując na policzku kłujący dotyk szpakowatego zarostu. Kilka osób wychodzących z biura przystanęło, by popatrzeć — nie wiedziała, czy na porsche, czy na nią. Michael był od niej dwadzieścia lat starszy i tak wyglądał, ale wiek mu służył. Zmarszczki podkreślały to, co było w nim najlepszego: swobodny uśmiech, błysk beztroski w oczach, pewność siebie i siłę. Kiedy zaczął siwieć, przestał się strzyc i założył złoty kolczyk. Twierdził, że nie chce wyglądać zbyt dostojnie. Abby żartowała, że wygląda jak pirat. Ujął ją pod brodę i lekko obrócił jej głowę, żeby spojrzeć na szyję. — Założyłaś naszyjnik. Powiedział to z zadowoleniem. Przed tygodniem podarował jej naszyjnik, misterny złoty labirynt ozdobiony pięcioma czerwonymi szklanymi paciorkami. Pośrodku widniał monogram chi-rho, jeden z najstarszych symboli chrześcijan, chociaż Abby nie wydawało się, by Michael był religijny. Naszyjnik wydawał się wiekowy. Złoto było ciemne i lśniące jak miód, czerwone szkło zmatowiałe. Gdy spytała Michaela, skąd go wziął, uśmiechnął się krzywo i odpowiedział, że dostał od jakiegoś Cygana. Kątem oka dostrzegła swoją czarną torbę podróżną na tylnym siedzeniu obok jego
aktówki. — Dokąd się wybieramy? — Nad Zatokę Kotorską. Do Czarnogóry. Skrzywiła usta. — To sześć godzin jazdy. — Niekoniecznie. — Wyjechał z parkingu, mijając strażnika w granatowej marynarce i czapce bejsbolowej. Ten z podziwem spojrzał na wóz i zasalutował. Na tle nijakich służbowych sedanów należących do pracowników unijnych czerwone porsche wyróżniało się niczym przedstawiciel gatunku zagrożonego wymarciem. Prowadząc jedną ręką, Michael sięgnął po piersiówkę tkwiącą obok ręcznego hamulca. Jego dłoń musnęła jej udo, które ukazało się spod podwiniętego rąbka letniej sukienki. — Przyrzekam, że warto. □ □ □ Być może miał rację. Na tym właśnie polegał urok Michaela: choćby miał najbardziej szalone pomysły, zawsze chciało się mu wierzyć. Gdy tylko wydostali się z korków w Prisztinie, pokonawszy slalomem gęsty ruch z brawurą, na jaką nie ważyli się nawet miejscowi — zdecydowanie najgorsi kierowcy w Europie — Michael wcisnął gaz do deski i popuścił cugli silnikowi. Abby wtuliła się w fotel i patrzyła, jak mijają kolejne kilometry. Mknęli z opuszczonym dachem, ścigając się z wiatrem i uciekając przed burzą, która czaiła się tuż za nimi, ale nie zdołała ich wyprzedzić. Przecięli równinę Kosowa, dotarli do pogórza i ruszyli w stronę gór, które wbijały w czerwieniejące niebo kulę zachodzącego słońca. Na granicy Czarnogóry Michael rzucił celnikom kilka słów i po chwili pędzili dalej. Znaleźli się wysoko w górach. Owionęło ich zimne powietrze; śnieg na szczytach nie uległ nawet sierpniowemu ciepłu. Michael nie podnosił dachu, ale na cały regulator odkręcił ogrzewanie. Abby znalazła pod nogami koc i się przykryła. Nagle zobaczyła. Droga skręciła w skalisty wąwóz, a w dole ukazała się zatoka przysłonięta cieniem wznoszących się nad nią gór. Abby dostrzegła tylko światła jachtów i statków wycieczkowych skupione w zatoczkach i przy plażach okalających wodę jak fosforyzujące glony. Michael zwolnił i ostro skręcił w lewo. Abby zaparło dech w piersi: wydawało jej się, jak gdyby wóz miał za chwilę spaść z klifu. Ale była tam gruntowa droga prowadząca do żelaznej bramy w murze ozdobionym sztukaterią. Michael pogrzebał w schowku, szukając pilota. Brama rozsunęła się przed nimi. Abby uniosła brwi. — Często tu przyjeżdżasz? — Jestem tu pierwszy raz. Przez otwartą bramę Abby ujrzała płaski dach domu, upiornie biały w gęstniejącym mroku. Budynek stał na cyplu w połowie zbocza — jedynym miejscu po tej stronie zatoki, gdzie można było zbudować dom. Na drugim brzegu Abby zobaczyła blask świateł miasta i przedmieść rozsianych na wzgórzu. Po tej stronie zatoki nie było nic. Michael zatrzymał samochód na pasie żwiru przed domem. Wyciągnął z kieszeni klucz, którego nigdy wcześniej u niego nie widziała, i otworzył masywne dębowe drzwi. — Wejdź pierwsza. Zewnętrzny wygląd willi nie zapowiadał tego, co czekało na nią w środku. Pracując w Prisztinie za unijną pensję dla pracowników misji zagranicznych, Abby przywykła do wygodnych warunków, ale ujrzała luksus na zupełnie innym poziomie. Zielone i różowe płyty
marmuru na podłodze tworzyły skomplikowane geometryczne wzory. Wydawało się, jakby dom urządzono dla olbrzymów: fotele i kanapy były tak głębokie, że można było utonąć w nich, przy mahoniowym stole w jadalni mogłoby zasiąść dwadzieścia osób, a na ścianie wisiał największy telewizor, jaki Abby w życiu widziała. Naprzeciwko z równie ogromnej złotej trójdzielnej ikony spoglądali prawosławni święci. — Ile cię to kosztowało? — Ani grosza. Dom należy do znajomego włoskiego sędziego. Udostępnił mi go na weekend. — Przyjeżdża ktoś jeszcze? Michael rozpromienił się w uśmiechu. — Mamy dom tylko dla siebie. Wskazała aktówkę, którą wziął ze sobą. — Mam nadzieję, że nie zamierzasz tu pracować. — Zaczekaj, aż zobaczysz basen. Rozsunął szklane drzwi. Abby przeszła przez nie i stłumiła okrzyk zaskoczenia. Taras z basenem za willą sięgał krawędzi klifu. Z trzech stron otaczała go pseudoklasyczna kolumnada: żłobione kolumny z korynckimi głowicami, które nie pasowały do nowoczesnej architektury domu. Z czwartej strony był klif i rozciągająca się pod nim zatoka. W półmroku basen wyglądał, jakby płynął prosto do morza. Nie zamykała go żadna balustrada. Abby usłyszała za plecami ciche pstryknięcie, gdy Michael dotknął włącznika. Woda zalśniła oświetlona reflektorami ukrytymi w ścianach basenu. Abby zajrzała do środka i zobaczyła drobną czarno-białą mozaikę przedstawiającą podmorski świat nimf i delfinów, syren i rozgwiazd oraz boga z włosami z wodorostów w rydwanie ciągniętym przez cztery koniki morskie. W migoczącym świetle wydawało się, że monochromatyczne postacie tańczą pod wodą. Za kolumnadą rozbłysły następne światła. W każdej niszy stał marmurowy posąg na marmurowym cokole: Herakles odziany w skórę lwa i wsparty na swojej maczudze; Afrodyta z obnażonym biustem, ściskająca szatę, która jakimś sposobem zsunęła się jej z bioder; Medea z kłębem węży wypełzających z jej włosów. Rzeźby wyglądały solidnie, ale gdy Abby dotknęła jednej z nich, poczuła, że posąg drży w posadach, jak gdyby lada powiew wiatru mógł go przewrócić. Wzdrygnęła się. — Ostrożnie — ostrzegł Michael. — Już takich nie robią. Abby parsknęła śmiechem. — Przecież to nie mogą być oryginały. — Podobno są, co do jednego. Oszołomiona Abby minęła milczące figury. Doszła do końca tarasu i spojrzała w dół. Klif był tak urwisty, że nie widziała nawet jego podnóża, tylko srebrzyście pieniące się fale rozbijające się o skały. Zadrżała. Letnia sukienka była stanowczo za cienka na koniec sierpnia. Za sobą usłyszała huk i coś przeleciało jej przed twarzą, prawie ocierając się o policzek. Na chwilę wróciła myślą do Freetown, Mogadiszu albo Kinszasy. Krzyknęła cicho i obróciła się, omal nie tracąc równowagi na odsłoniętej krawędzi klifu. Kurczowo chwyciła się najbliższej kolumny. — Wszystko w porządku? Michael stał nad brzegiem basenu z dwoma wąskimi kieliszkami do szampana w jednej ręce i odkorkowaną butelką pol rogera w drugiej. — Nie chciałem cię przestraszyć. Pomyślałem sobie, że możemy poświętować. Co chciał świętować? Abby oparła się o kolumnę i przylgnęła do niej, serce nadal tłukło jej w piersi. Nocny wiatr przykleił jej do szyi złoty naszyjnik, a przez głowę przemknęła jej
szalona myśl. Czyżby zamierzał się oświadczyć? Michael nalał szampana i wcisnął jej kieliszek do drżącej dłoni. Wino przelało się przez krawędź i ściekło jej na palce. Michael otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Abby sączyła szampana, a on patrzył w morze, jak gdyby czegoś szukał. Na horyzoncie ostatnia smużka światła słonecznego błysnęła i zniknęła. — Jestem głodna. □ □ □ Michael przyniósł z samochodu torbę termiczną i wkrótce w domu rozeszły się zapachy smażonego czosnku, krewetek i ziół. Abby piła i patrzyła, jak gotuje. Szampan szybko się skończył. W torbie była jeszcze butelka sancerre, która w niedługim czasie też wyschła. Abby znalazła na tarasie włącznik ogrzewania i zjedli kolację nad basenem. Siedziała z bosymi stopami w wodzie, a od kolumn odbijało się drgające światło i gwiazdy skrzyły na niebie. Pod wpływem jedzenia i wina zaczęła się rozluźniać. Kiedy się ochłodziło, Michael rozpalił w kominku w salonie i usiedli na kanapie, patrząc na gwiazdy nad zatoką. Abby zwinęła się w kłębek jak kot, z głową na jego kolanach i przymkniętymi oczami, a on gładził jej włosy. Masz trzydzieści dwa lata, napominał ją cichy głos, nie siedemnaście. Wszystko jedno; było jej przyjemnie. Przy Michaelu nie miała żadnych obowiązków. Dzięki niemu żyło się łatwiej. Znacznie później — gdy osuszyli kolejną butelkę wina, światła w mieście na drugim brzegu zatoki pogasły, a po ogniu w kominku pozostał tylko żar — Abby dźwignęła się z kanapy. Zachwiała się; Michael wstał i ją podtrzymał. Zważywszy na ilość wypitego wina, zaskakująco mocno trzymał się na nogach. Otoczyła go ramionami i pocałowała w szyję. — Idziemy do łóżka? — Wiedziała, że jest pijana, ale było jej dobrze. Pragnęła go. Zaczęła niezdarnie rozpinać guziki jego koszuli, ale wymknął się z jej objęć i obrócił ją twarzą do siebie. — Jesteś nienasycona — upomniał ją. Zaprowadził Abby do sypialni, odpiął naszyjnik, a potem delikatnie położył ją na łóżku. Próbowała pociągnąć go na siebie, ale się odsunął. — Dokąd idziesz? — Nie jestem śpiący. — Ja też nie jestem śpiąca — zaprotestowała. Ale to było kłamstwo. Kiedy pocałował ją na dobranoc i zamknął drzwi, już spała. □ □ □ Obudził ją chłód. Leżała w sukience na pościeli, czuła na skórze zimno bijące z klimatyzatora. Obróciła się na bok, szukając ciepła Michaela, ale go nie znalazła. Po omacku sprawdziła całe łóżko, aż dotknęła stolika nocnego po drugiej stronie. Łóżko było puste. Leżała przez chwilę, próbując się zorientować w obcym pokoju. Szukała światła, ale bezskutecznie. Słyszała tylko szum klimatyzacji i tykanie zegara przy łóżku. Fosforyzujące wskazówki pokazywały za kwadrans czwartą. Nagle usłyszała coś jeszcze — szmer czyjegoś głosu. Nasłuchiwała, łowiąc dźwięki obcego domu. To chyba były dwa głosy, może rozmowa? A może to tylko szum fal rozbijających się o skały. Telewizor. Pewnie Michael coś oglądał i zasnął. Kiedy jej oczy przywykły do ciemności, dostrzegła słaby niebieski blask sączący się z korytarza.
Wciąż półprzytomna od snu i alkoholu zastanawiała się, co zrobić. Coś jej mówiło, żeby go tam zostawiła i żeby obudził się zesztywniały i samotny. Ale bez niego w łóżku było zimno. Wstała. Boso pobiegła korytarzem do salonu. Gigantyczny telewizor na ścianie był włączony i wypełniał pokój błękitnym diodowym blaskiem; w srebrnej popielniczce leżało kilka niedopałków. Na skórzanej kanapie zobaczyła głębokie wgniecenie w miejscu, gdzie prawdopodobnie leżał Michael. Ale teraz go nie było. Telewizor był wyciszony. Więc co słyszałam? Lekki podmuch wiatru przyniósł nocne zapachy: jaśminu, fig i chloru. Światła na zewnątrz wciąż się paliły. Drzwi były otwarte. Abby zobaczyła Michaela, który stał przy basenie, paląc kolejnego papierosa. Teczka, którą wcześniej miał w samochodzie, leżała otwarta obok na metalowym stoliku. Jej zawartość oglądał jakiś mężczyzna w białej koszuli i czarnych spodniach. Abby wyszła na taras, nadal chwiejąc się na nogach od alkoholu krążącego w jej żyłach. Tuż za progiem zawadziła bosą stopą o jakiś niewidoczny w półmroku przedmiot. Wrzasnęła z bólu i zaskoczenia. Pusta butelka po szampanie potoczyła się po podłodze i z pluskiem wpadła do basenu. Obydwie głowy natychmiast zwróciły się w jej stronę. — Przeszkadzam? — Wracaj do środka! — krzyknął Michael. W jego głosie brzmiał rozpaczliwy ton, lecz Abby nie rozumiała. Zrobiła dwa kroki naprzód i stanęła w blasku basenowych reflektorów. Odsłoniła się. Mężczyzna w białej koszuli sięgnął za plecy. Gdy jego dłoń znów się ukazała, lśnił w niej czarny pistolet. To był ostatni wyraźnie zapamiętany przez nią szczegół. Wszystko, co stało się potem, zatarło się w jej pamięci i rozpadło na pojedyncze obrazy. Michael pchnął mężczyznę do tyłu i pocisk chybił celu; stolik przewrócił się, a zawartość teczki wysypała się na posadzkę. Jeśli nawet Abby dostrzegła, co było w środku, nie zwróciła na to uwagi. Odskoczyła, poślizgnęła się na gładkich płytkach i wpadła do basenu. Mocno uderzyła w taflę wody. Wymachując ramionami, zniknęła pod powierzchnią. W gardle poczuła smak chloru i zaczęła się krztusić. Sukienka owinęła się wokół niej jak całun. Wreszcie wynurzyła się i popłynęła do brzegu. Dyskretnie oświetlone morskie nimfy na dnie przyzywały ją do siebie. Wyciągnęła nagie ramiona w stronę krawędzi basenu i wygramoliła się z wody. Leżąc na brzegu, widziała wszystko z ziemi. Otwartą aktówkę i przewrócony stolik; marmurowych bogów spoglądających na nią z góry. Na przeciwległym końcu tarasu dwaj mężczyźni zmagali się ze sobą nad przepaścią. Michael wymierzył cios, ale nie trafił; jego przeciwnik złapał go za rękę i wykręcił za plecy, odwracając go twarzą w stronę klifu. Przez sekundę stali obaj na krawędzi urwiska jak para kochanków podziwiająca zachód słońca. Po chwili mężczyzna gwałtownym ruchem podciął Michaelowi nogi i pchnął go do przodu. Michael potknął się i zaczął wymachiwać rękami. Niemal udało mu się odzyskać równowagę i chwiał się jak ptak ze złamanym skrzydłem. Niecierpliwy napastnik chciał mu zadać ostateczny cios, ale okazało się, że nie musi. Michael, nie wydając żadnego dźwięku, jakby życie już go opuściło, przechylił się nad krawędzią klifu i zniknął. Abby wrzasnęła; nie potrafiła się powstrzymać. Mężczyzna usłyszał ją i się odwrócił. Poruszał się ze spokojem i precyzją. Podczas szamotaniny z Michaelem upuścił broń — teraz ją podniósł. Sprawdził zamek i magazynek. Wyrzucił z komory łuskę i przeładował. Abby poderwała się z ziemi. Jej ciało oblepiała mokra sukienka, krępując ruchy. Musiała uciec, ale dokąd? Do samochodu? Nie wiedziała, gdzie Michael zostawił kluczyki. Nie miała
nawet czasu wrócić do domu. Tamten szedł wzdłuż basenu z uniesioną bronią. Dokładnie w chwili, gdy Abby rzuciła się między kolumny, padł następny strzał. Rozległ się trzask pękającego kamienia. Biegła pochylona, chroniąc się za kolumnami i cokołami posągów. Czuła się jak cel na strzelnicy — tyle że mężczyzna nie strzelał. Skończyła mu się amunicja? Na końcu kolumnady przystanęła. Wznosił się nad nią marmurowy Jowisz ściskający w ręku piorun. Usłyszała zbliżające się miarowe kroki. Przeszedł ją lodowaty dreszcz zgrozy i zrozumiała, dlaczego nie strzelał. Utknęła w miejscu bez wyjścia. Skuliła się za posągiem. Kroki umilkły. Najgorsza ze wszystkiego była cisza. — Czego chcesz?! — zawołała. Żadnej odpowiedzi. Z przemoczonej sukienki kapała woda, tworząc kałuże u stóp Abby. Na co czekał? Wydawało się jej, że wie, co to znaczy stanąć w obliczu śmierci. Milion razy słyszała takie opowieści i skrupulatnie je rejestrowała. Ale ludzie, którzy dawali świadectwo, przeżyli. Niektórym udało się uciec, zanim nadeszli mordercy; inni leżeli nieruchomo na pobojowisku, udając martwych, czasem wiele godzin, gdy ginęły ich rodziny i sąsiedzi. Nie porzucili nadziei. Miała tylko jedną szansę. Oderwała się od cokołu, zgięła się wpół i gwałtownie obróciła, naciskając na posąg całym ciężarem ciała. Statua zakołysała się, przechyliła i runęła. Kamienny bóg spadł z hukiem na posadzkę i roztrzaskał się na kawałki. Napastnik odskoczył, tracąc równowagę. Abby już biegła. Błyskawicznie pokonała ostatnie kilka metrów i wpadła do domu. Gigantyczny telewizor na ścianie pokazywał obrazy wojny i zemsty, zupełnie obojętny na dramat, który tuż obok rozgrywał się naprawdę. Dokąd teraz? Uzbrojony mężczyzna za szybko się pozbierał. Pierwszy pocisk strzaskał okno za jej plecami. Drugi rozorał jej ramię i mocno szarpnął ciałem, odwracając ją. Zobaczyła go, jak wchodzi przez rozbite okno. — Błagam — jęknęła. Chciała uciekać, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. — Dlaczego to robisz? Wzruszył ramionami. Miał czarny wąsik, a na prawym policzku pieprzyk, z którego wyrastały włoski. Jego ciemne oczy spoglądały na nią beznamiętnie. Przemknął jej przez myśl świadek, z którym rozmawiała przed kilkoma laty, siwowłosa kobieta z plemienia Hutu, przygotowująca posiłek w obozie w dżungli gdzieś między Kongo a Rwandą. „Nigdy nie straciła pani nadziei” — powiedziała wtedy z podziwem Abby, a kobieta tylko pokręciła głową. „Miałam szczęście. Inni nie. To jedyna różnica”. Mężczyzna uniósł broń i strzelił.
II Rzymska prowincja Mezji — sierpień 337 roku Jeszcze jest sierpień, ale jesień już nadeszła. Jak każdy stary człowiek boję się tej pory roku. Zapadają ciemności, noce robią się dłuższe i w ruch idą noże. W takie wieczory jak dziś, kiedy chłód sprawia, że odzywają się dawne rany, udaję się do łaźni i rozkazuję niewolnikom rozpalić ogień. Basen jest pusty, ale siadam na brzegu i polewam wodą rozpalone kamienie. Para wypełnia mi nozdrza i zmiękcza ciało. Być może ułatwi to zadanie moim mordercom, kiedy nadejdą. Jestem gotów umrzeć, nie przeraża mnie to. Żyję dłużej, niż na to zasłużyłem. Byłem żołnierzem, dworzaninem i politykiem: żadne z tych zajęć nie słynęło z długiego stażu. Kiedy przyjdą moi mordercy — a już idą — wiem, że nie będą zwlekać. Ostatnio są bardzo zapracowani. Nie jestem jedyną osobą, którą muszą zabić. Nie będą mnie torturować: nie wiedzą, o co spytać. Nie mają pojęcia, co mógłbym im powiedzieć. Dreszcz przebiega mi po plecach. Nie rozebrałem się — nie chcę umrzeć nagi — i moje ubranie zupełnie przemokło. Wlewam jeszcze wody do basenu i pochylam się nad parą, patrząc przez mgłę na biało-czarnych morskich bogów z mozaiki. Spoglądają na mnie z wyrzutem. Umierający bogowie umierającego świata. Czy wiedzą, jaką odegrałem rolę w skazaniu ich na zapomnienie? Znów czuję dreszcz. Jestem gotów umrzeć: przeraża mnie tylko śmierć. To, co po niej. Bogowie, którzy umierają wiosną, czasami wracają do życia; starzy ludzie mordowani jesienią — nigdy. Ale dokąd idą…? Para gęstnieje. Całe życie zmagałem się z bogami: z bogiem, który stał się człowiekiem, i człowiekiem, który stał się bogiem. Dziś, pod koniec, spoglądając w zasnutą parą toń, wiem tyle samo o planach bogów wobec mnie, co przed wieloma laty, gdy po raz pierwszy wyjrzałem z kołyski. Wiedziałem tyle samo nawet cztery miesiące temu, pewnego szarego kwietniowego popołudnia w Konstantynopolu, gdy usłyszałem o umarłym, który miał odmienić moje życie. A raczej to, co z niego zostało. Wokół mnie kłębią się wspomnienia i perlą na mojej skórze. Umysł to przedziwna kraina — przedzielona murami, lecz pozbawiona odległości. Nie jestem już w łaźni, ale w innym miejscu i czasie, a mój najdawniejszy przyjaciel mówi… □ □ □ — …potrzebuję cię. Siedzimy w sali audiencyjnej pałacu, wielkiej jak arena, choć pozbawionej publiczności. Jedynym widzem jestem ja. Obaj jesteśmy starzy i lata odcisnęły na nas swoje piętno, ale odkąd pamiętam, podział ról między nami wyglądał tak samo. Zawsze ja oklaskiwałem jego występy. Tym razem jednak nie oklaskuję. Słucham, jak opowiada mi o śmierci pewnego człowieka, i zastanawiam się, czy mam odpowiednią minę. Po tylu latach służby dworskiej potrafię przywoływać na twarz emocje z taką łatwością, jakbym wyjmował maski z dobrze naoliwionej szuflady, ale nie jestem pewien, czego wymaga obecna sytuacja. Chcę, żeby moja twarz wyrażała szacunek dla zmarłego, lecz niezbyt głęboki — nie zaangażuję się w tę śmierć, choć zostałem o to poproszony. Czy to oznacza, że jestem bezduszny?
— Znaleźli go dwie godziny temu w bibliotece przy Akademii. Gdy tylko zorientowali się, kto to jest, natychmiast posłali wiadomość do pałacu. Stara się zaintrygować mnie opowieścią, rozbudzić moją ciekawość. Wciąż milczę. Niewielu już żyje ludzi, którzy milczą, gdy on chce, aby mówili. Być może pozostałem tylko ja. Dorastaliśmy jak nierozłączni bracia; byliśmy synami oficerów tego samego legionu. Jego matka była córką karczmarza, moja praczką. Dziś nosi tyle tytułów, ile klejnotów zdobi jego ciężką szatę. Flawiusz Waleriusz Konstantyn — cesarz, cezar i august, konsul i prokonsul, najwyższy kapłan. Konstantyn Pobożny, Wierny, Błogosławiony i Łaskawy. Konstantyn Zwycięski, Triumfujący i Niezwyciężony. Krótko mówiąc — Konstantyn Wielki. Nawet dziś, gdy jest dziadkiem u schyłku życia, bije od niego wielkość. Nadal ją czuję. Chociaż jego okrągła twarz, pulchna i przystojna za młodu, porosła dziś tłuszczem i obwisła, a mięśnie, które wywalczyły imperium, zwiotczały, wielkość pozostała. Artyści, którzy portretują go w aureoli, ubarwiają tylko to, o czym wiedzą wszyscy. W tym ciele mieszka władza, nieugięta wiara w siebie, która może pochodzić jedynie od bogów. — Zmarły miał na imię Aleksander. Był biskupem, ważną postacią we wspólnocie chrześcijan. Podobno uczył jednego z moich synów. „Podobno uczył jednego z moich synów”… Spowija mnie chłód jak zimny prąd morski, ale zachowuję kamienną twarz. Jego oblicze też niczego nie zdradza. Nagle bez uprzedzenia rzuca mi jakiś przedmiot. Mam już ociężałe i niezgrabne ruchy, ale zachowałem refleks. Łapię rzecz jedną ręką i otwieram dłoń. — Znaleźli go obok ciała. To naszyjnik wielkości niemal mojej dłoni. Misterna sieć oplatająca monogram Konstantyna chi-rho, lśniące nowe złoto wysadzane czerwonymi szklanymi koralikami. Gdy zerwano go z czyjejś szyi, pękło ogniwo łańcuszka. — Należał do biskupa? — Jego sługa twierdzi, że nie. — A zatem do zabójcy? — Albo pozostawiono go tam celowo. — Wzdycha z niecierpliwością. — Musisz znaleźć odpowiedzi na te pytania, Gajuszu. Czuję w palcach chłód naszyjnika, niechcianej pamiątki po zmarłym, którą siłą wepchnięto mi w dłoń. Nadal się jednak opieram. — Nic nie wiem o chrześcijanach. — To nieprawda. — Konstantyn wyciąga rękę i dotyka mojego ramienia. Kiedyś to byłby naturalny i poufały gest. Teraz ręka jest sztywna i powstrzymuje mnie. — Na pewno wiesz, że kotłują się między sobą jak koty w worku. Jeżeli wyślę jednego z nich, połowa jego współwyznawców natychmiast zjawi się u mnie i potępi go jako odszczepieńca i heretyka. Potem druga połowa oskarży pierwszą o to samo. Kręci głową. Choć sam jest bogiem, nawet on nie potrafi pojąć tajemnic Kościoła. — Sądzisz, że biskupa zabił chrześcijanin? Jego zaskoczenie wygląda tak naturalnie, że wydaje się niemal szczere. — Boże zachowaj! Owszem, plują i drapią, ale nie gryzą. Nie protestuję. Nic nie wiem o chrześcijanach. — Jednak ludzie zaczną snuć przypuszczenia. Niektórzy powiedzą, że morderstwo Aleksandra to atak na wszystkich chrześcijan, za którym stoją wrogowie ich wiary. Rany są jeszcze świeże, Gajuszu. Przez piętnaście lat toczyliśmy wojnę domową, żeby zjednoczyć cesarstwo i przywrócić pokój. Państwo nie może się teraz rozpaść. Słusznie się niepokoi. Zbudował miasto w pośpiechu. Zaprawa jeszcze nie wyschła, a już
ukazują się na niej pęknięcia. — Za dwa tygodnie wyruszam na wyprawę. Za dwa miesiące będę dwa tysiące mil stąd, w Persji. Nie mogę zostawiać tej sprawy otwartej. Potrzebuję kogoś zaufanego, żeby szybko się nią zajął. Proszę cię, Gajuszu. W imię naszej przyjaźni. Naprawdę sądzi, że w ten sposób na mnie wpłynie? W imię naszej przyjaźni dokonałem rzeczy, których nie wybaczyłby mi nawet znany z pobłażliwości bóg Chrystus. — W przyszłym tygodniu zamierzałem jechać do domu do Mezji. Wszystko już przygotowane. Na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju nostalgii, a oczy zapatrzyły się w dal. — Pamiętasz tamte czasy, Gajuszu? Kiedy bawiliśmy się na polach pod Niszem? Właziliśmy do kurników i podkradaliśmy jajka. Nigdy nas nie przyłapali, pamiętasz? Nigdy nas nie przyłapali, bo twój ojciec był trybunem. Nie mówię tego głośno. Wspomnienia starca podważa się na własne ryzyko. — Powinienem się tam wybrać, poczuć pod stopami rodzinną ziemię. Pojadę po powrocie z Persji. — Zawsze będziesz mile widzianym gościem w moich progach. — Przyjadę, a ty zjawisz się tam wcześniej. Gdy tylko rozwiążesz dla mnie tę zagadkę. No i proszę. Bóg nie ma czasu na długie dyskusje. Moglibyśmy spierać się godzinami, całymi dniami, ale on zamknął wszystkie argumenty w jednym zdaniu. A mój opór, moje wykręty, moje postanowienie, by się w to nie mieszać, łamią się w jednej chwili, ustępując przed nagłą decyzją. — Chcesz mieć winowajcę, czy mam się dowiedzieć, kto naprawdę to zrobił? Zadałem kluczowe pytanie. W tym mieście nie wszystkie morderstwa są przestępstwami. I nie wszyscy przestępcy są winni. Konstantyn rozumie to najlepiej. — Chcę, żebyś się dowiedział, kto to zrobił. Bądź dyskretny. Chce prawdy. Potem zdecyduje, co z nią zrobi. — Jeżeli zacznę pukać do drzwi chrześcijan, otworzą mi? — Będą wiedzieli, że przychodzisz ode mnie. Przychodzę od ciebie. Przez całe życie byłem na każde twoje skinienie. Byłem twoim doradcą i przyjacielem; twoim pomocnikiem, gdy trzeba było działać, a ty miałeś związane ręce. Twoją publicznością. Oklaskuję twoje występy. I jestem posłuszny. Klaszcze w dłonie, a z cienia wyłania się niewolnik. Zapomniałem; w tym mieście zawsze jest jeszcze inna publiczność. Niewolnik niesie dyptyk z kości słoniowej, dwie tabliczki połączone skórzanymi pasami. Na pierwszej widnieje kamea cesarza z oczami zwróconymi w górę, w słonecznej koronie na skroniach. Obok widzę znajomy monogram chi-rho, taki sam jak na naszyjniku. Kilka wersów tekstu wewnątrz nadaje mi pełnomocnictwo Konstantyna. — Dziękuję ci, Gajuszu. — Bierze mnie w objęcia i tym razem między naszymi ciałami starców przepływa jakby ciepło. Szepcze mi do ucha: — Potrzebuję kogoś zaufanego. Kogoś, kto wie, gdzie są pogrzebane ciała. Wybucham śmiechem; nie mam innej odpowiedzi. Oczywiście, że wiem, gdzie są pogrzebane ciała. Większość grobów kopałem własnoręcznie.
III Współczesność Ściana była szara i pokryta liszajami brudu. Sufit biały. Nad drewnianymi drzwiami z brudną szybą wisiał krucyfiks. Przestrzeń wypełniał niezmienny szum, który od czasu do czasu przerywały krótkie sygnały przypominające strzały ze starej gry wideo. Bolało jak diabli. Leżała na wznak, skupiając uwagę na szczegółach, żeby nie myśleć o bólu. Ściana nie była brudna: złudzenie wywołała łuszcząca się farba odpadająca od betonu. Szara farba. Ciekawe, kto wpadł na idiotyczny pomysł, żeby pomalować beton na szaro. Sygnały nie były nieregularne: pochodziły z dwóch źródeł i odrobinę różniły się rytmem. Drugi dźwięk rozlegał się tuż po pierwszym, zbliżał się do niego i przez kilka błogich sekund rozbrzmiewały synchronicznie, ale zaraz wyprzedzał i się oddalał. Sufit nie był całkiem biały. Szpeciły go ciemne plamy jak po rozlanym winie. Cień na szybie w drzwiach nagle się poruszył. Szyba nie była brudna: ktoś stał na zewnątrz zwrócony plecami do wejścia. Czekała, żeby sobie poszedł, ale nie zamierzał nigdzie iść. Gdzie ja jestem? — pomyślała. A sekundę później przez głowę przemknęło jej znacznie bardziej przerażające pytanie. Kim ja jestem? Poczuła, jak za gardło chwyta ją panika. Spróbowała wstać, ale odkryła, że nie może się ruszyć. Panika zaatakowała ze zdwojoną siłą. Nie mogła oddychać. Serce zaczęło jej walić w takim tempie, jak gdyby za chwilę miało eksplodować. Pokój z wolna ogarniała ciemność. Zaczęła się wić i rzucać; wrzasnęła. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Do pokoju wpadł mężczyzna w wąskim garniturze, wykrzykując słowa, których nie rozumiała. Miał rozpiętą marynarkę. Z brązowej skórzanej kabury pod pachą sterczał pistolet. Zemdlała. □ □ □ — Abigail? Słyszysz mnie? Panika jej nie opuściła, ale przeszła w stan uśpienia i przypominała tlący się lont, który wolno wypalał jej dziurę w brzuchu. Miała płytki oddech, który nie pozwalał dostatecznie wypełnić płuc powietrzem. Próbowała poruszyć ręką i nie mogła. Oddech stał się szybszy. Spokojnie. Pochwyciła elektroniczne piknięcia i słuchała, starając się wyłowić z synkopy jeden stały rytm. Próbowała oddychać w jego tempie. Wreszcie poczuła, że odrobinę się rozluźnia, na tyle, że odważyła się otworzyć oczy. Zobaczyła nad sobą czyjąś twarz. Ciemne włosy, brązowe oczy, ciemna broda. Czy to prawdziwy człowiek, czy wytwór jej wyobraźni zainspirowanej plamami na suficie? Twarz się poruszyła. Sufit nie. — Abigail Cormac? — powtórzył mężczyzna. — Nie wiem… — Nie pamiętasz… Znów wpadła w panikę. Powinnam pamiętać? Co powinnam pamiętać? Coś ważnego? Jej umysł, tak samo bezradny jak ciało, szarpał się w niewidzialnych więzach. — Nie.
Nic? Nie do wiary. Jej rozpacz rosła. Twarz oddaliła się od niej. Usłyszała skrzypienie krzesła. Po chwili twarz ukazała się znowu, niżej i nieco dalej jak słońce na horyzoncie jej płaskiego świata. — Nazywasz się Abigail Cormac. Pracujesz w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i zostałaś oddelegowana do misji EULEX w Kosowie. Przyjechałaś tu na urlop i sytuacja się skomplikowała. Wszystko mniej więcej się zgadzało. Jak gdyby oglądała film nakręcony na podstawie książki, którą czytała. Niektóre szczegóły pominięto albo trochę przeinaczono, inne zmieniono bez widocznego powodu. Patrzyła na niego. — Kim jesteś? — Jestem Norris z tutejszej ambasady. W Podgoricy. To… — …stolica Czarnogóry. — Odpowiedź przyszła nie wiadomo skąd, zaskakując ją tak samo jak jego. Skąd to wiem? Brązowe oczy nieco się zwęziły. — A więc jednak pamiętasz. — Tak. Nie. Raczej… — Chciała wyrazić się jasno, co wymagało wielkiego trudu. — Niektóre rzeczy pamiętam. Kiedy mówisz „ambasada brytyjska”, „Kosowo” czy „urlop”, wtedy rozumiem. Ale kiedy mnie o coś pytasz, nic nie pamiętam. — Nic? Próbowała się zastanowić, ale wysiłek ją zmęczył. — Widziałam mężczyznę z pistoletem — powiedziała niepewnie. Próbowała tych słów, jak gdyby przymierzała sukienkę w przekonaniu, że chyba nie będzie pasować. — Pamiętasz go? Zamknęła oczy, starając się przywołać tamten obraz. — Miał granatowy garnitur. Wszedł przez te drzwi. — W willi? — Tutaj. W tym pokoju. Norris wyprostował się, wzdychając z zawodem. — To było dzisiaj rano. Przydzielili ci ochronę policji. Strażnik usłyszał twój krzyk i przyszedł sprawdzić, czy nic się nie stało. Ochrona policji? — Mam kłopoty? — Naprawdę nie pamiętasz? Chciała, żeby wreszcie przestał to powtarzać. Jej głowa opadła na twardą poduszkę. — Po prostu mi powiedz. Zerknął w stronę drzwi, jakby szukał potwierdzenia. Abby znów poczuła falę paniki. Jest tu ktoś jeszcze? Próbowała unieść głowę, lecz nikogo nie widziała. — Strzelano do ciebie. Wiemy tylko tyle, że kiedy przyjechała policja, byłaś na wpół martwa. Wszędzie krew, a ty leżysz z kulą. Znaleźli twój paszport i zadzwonili do nas. A twój mąż… Poczuła ucisk w żołądku. — Co z nim? — Pamiętasz? Pokręciła głową. Norris znów ukradkiem zerknął w kąt pokoju. — Niełatwo to powiedzieć. Przykro mi, ale muszę cię poinformować, że twój mąż nie żyje. — Hector?
Teraz to Norris się zdumiał. — Kto to jest Hector? Nie wiem! — miała ochotę wrzasnąć. Imię zjawiło się w jej głowie nieproszone i niespodziewane jak duch. — No, mój mąż. Ale w chwili, kiedy wypowiadała te słowa, wiedziała już, że to nieprawda. Nie jestem mężatką, pomyślała. A potem z cieniem uśmiechu na wargach: to pamiętam prawie na pewno. Norris patrzył na trzymaną w ręku kartkę. — Według paszportu nazywał się Michael Lascaris. To już coś jej mówiło. Z jej twarzy zniknął uśmiech; opadła na łóżko. Sygnał monitora przyspieszał w zawrotnym tempie. Pip. Czerwony sportowy samochód pędzi górską drogą. Pip. Ciemna zatoka, jasny basen i martwe twarze spoglądające z kamiennych cokołów. Pip, pip. Budzi się w środku nocy. Widzi mężczyznę z pistoletem. Walka. Wrzask, gdy Michael spada z klifu — jej wrzask. Pip, pip, pip, pip, pip… Ktoś wpadł do pokoju. Nie mężczyzna z bronią, ale kobieta w zielonym fartuchu ze strzykawką w dłoni. — Chwileczkę — usłyszała głos Norrisa. — Proszę dać jej szansę. Ale nie zamierzali dawać jej szansy. Silne dłonie zacisnęły się wokół jej ręki i w ciało wbiła się ostra igła. Monitor zwolnił szaleńczy bieg. A potem nastała cisza. □ □ □ — Więc przypominasz sobie Michaela Lascarisa? Metronomowy rytm monitora ustabilizował się, wybijając łagodne andante. Posadzono Abby na łóżku, choć prawie wcale nie mogła się ruszać. Prawe ramię i bark tkwiły w gipsie, który dodatkowo więził jej klatkę piersiową i sporą część brzucha. Powiedziano jej, że gdzieś pod spodem kryje się rana po kuli. „Strzelano do ciebie”. Wciąż jej się wydawało, że nie chodzi o nią. Strzelano do innych ludzi — do ofiar. Abby w dawnej pracy widziała dość ran, by rozumieć, że nie spotyka się ich tylko w telewizji i kinie, mimo to od krwi zawsze dzieliła ją bezpieczna odległość. Wy cierpicie, ja wam współczuję. — Pamiętasz Michaela? — Jeździł porsche. Z kartki Norrisa zrobił się już cały plik. Przerzucił parę stron. — Porsche targa rocznik 1968, czerwony, na brytyjskich numerach? Abby wzruszyła zdrowym ramieniem. — Było czerwone. Nie chciała zachowywać się zbyt nonszalancko, ale Norris źle to odebrał. Wstał, wymachując plikiem kartek. — Wiem, że jesteś w kiepskim stanie. Jezu, masz szczęście, że w ogóle żyjesz. Ale musisz zrozumieć, że mówimy o bardzo poważnej sprawie. Ktoś wtargnął do domu i napadł na dwoje europejskich dyplomatów. Nie wygląda to dobrze. Wcale nie wtargnął, pomyślała Abby. Już tam był, przy basenie z Michaelem. — Czarnogórcy szaleją ze strachu, jakby to był koniec świata. Boją się, że w Brukseli rozpęta się burza, że utrącą akces do Unii, że trafią na czarną listę terrorystów i tak dalej. Szczerze mówiąc, trochę przesadzają. — Posłał jej surowe spojrzenie, jak gdyby to była jej wina. — Nie jesteś aż tak ważna.
— Dzięki. — Jednak staramy się wyciszyć sprawę. Dla nas to też nie najlepsza sytuacja. Dość kłopotliwa, prawdę mówiąc. Monitor odrobinę przyspieszył tempo. — Przykro mi, że narobiłam wam kłopotów. — Poradzimy sobie. — Zupełnie nie zrozumiał ironii. — Ale musimy wiedzieć, co się stało. — Ja też chciałabym wiedzieć. A jednak grała na zwłokę. Miała elementy układanki, które wystarczyło odwrócić i obejrzeć. Nie miała pojęcia, co z nich powstanie, ale bała się tego, co zobaczy. — Zacznijmy od Michaela Lascarisa. Przypomniała sobie fragment ich poprzedniej rozmowy. — Nie jest moim mężem. — Teraz już o tym wiemy. Według twoich akt w Londynie byłaś mężatką; znaleziono cię razem z Michaelem; przyjęliśmy takie założenie. Okazuje się, że błędne. — Jestem rozwiedziona? — Zanim Norris potwierdził, wiedziała, że to prawda. Słowo „rozwód” brzmiało nieprzyjemnie i znajomo. — Michael Lascaris spadł z klifu — ciągnął Norris. — Policja wyłowiła jego ciało z Zatoki Kotorskiej trzy dni później. Abby wytężyła siły, aby się wyprostować. Ból przeszył jej żebra, wywołując grymas, ale wytrzymała. — Nie spadł z klifu. Został zrzucony. — Więc jednak pamiętasz. — Zaczynam sobie przypominać. Norris wyjął długopis. — Zacznijmy od początku. Czy przyjazd do Czarnogóry był twoją inicjatywą? — Nie sądzę. — To był pomysł Michaela? — Willa należała do jego znajomego. — Mówił, co to za znajomy? Wspomnienia wracały coraz szerszym strumieniem. — Włoski sędzia. Długopis tańczył po papierze. — Był w domu? Ten sędzia? — Byliśmy sami. — Romantyczny wypad. — W jego głosie zabrzmiał ton, który nie spodobał się Abby. Opadła na poduszkę. — Skończył się mało romantycznie. Jak najszybciej przekazywała mu każdy przypomniany szczegół. Obudziła się w nocy; usłyszała głosy; wyszła na taras z basenem. — Michael bił się z jakimś mężczyzną. — Umilkła. Miała w pamięci tylko migawki, strzępy obrazów i chwile. Norris chciał usłyszeć spójną relację. — W domu było mnóstwo antyków. Pewnie to był złodziej. Michael go usłyszał i zaskoczył. Próbowałam mu pomóc. Ale tamten… — Urwała. W przeciwieństwie do tylu szczegółów, które usiłowała odgrzebać w pamięci, ten obraz pragnęła zapomnieć. — Zepchnął Michaela z klifu. Potem zaatakował mnie. — Widziałaś go? Zamyśliła się, ale widziała twarz napastnika jak we śnie. Im mocniej Norris naciskał, tym
bardziej zacierały się rysy tamtego mężczyzny. Widziała tylko zamglone plamy. — Przykro mi. — Jesteś pewna, że nie było tam nikogo innego? — Nikogo nie pamiętam. — W jego oczach zobaczyła niedowierzanie. — A powinnam? — Ktoś wezwał policję. — Może sąsiad. — Wiedziała jednak, że to niemożliwe. Pamiętała ciemność, żadnych świateł w promieniu wielu kilometrów. Zresztą Norris przecząco pokręcił głową. — Dzwonił ktoś z willi. Dlatego wiedzieli, gdzie jesteś. — Norris odłożył długopis. — Ty musiałaś to zrobić. Nie miałaś siły się odezwać, nie powiedziałaś ani słowa. Po prostu położyłaś słuchawkę obok i odczołgałaś się od telefonu. Od wysilania pamięci rozbolała ją głowa. Zacisnęła oczy i potarła skronie. — W ogóle tego nie pamiętam. Otworzyła oczy, mając nadzieję, że nie zobaczy już Norrisa. Nie zniknął, lecz sięgnął do winylowej koperty na spodzie teczki i wyjął z niej zamkniętą foliową torebkę, w której błysnęło coś złotego. Zobaczyła, że to naszyjnik: misterny labirynt utkany wokół monogramu w kształcie litery P. Dół brzuszka był przedłużony i wychodził poza pionową linię. Naszyjnik wyglądał na stary. — Poznajesz? — To mój — powiedziała. — Tamtego wieczoru miałam go na szyi. — Co oznacza ten symbol? To miał być jakiś test? Pułapka? Co chce w ten sposób udowodnić? Przecież ledwie pamiętam, jak się nazywam. Ogarnęła wzrokiem pokój: monitor przypominający staroświecką radiostację; kroplówka podłączona do jej żył; łuszcząca się farba; krucyfiks nad drzwiami… …i nagle skojarzyła. Jak gdyby między naszyjnikiem a krucyfiksem przeskoczyła iskra i wypełniła luki w pamięci, a ją przeszyło zrozumienie bolesne jak strzała. — Dostałam ten naszyjnik od Michaela. To dawny symbol chrześcijański. Próbowała po niego sięgnąć, jakby stary metal zachował jakieś wspomnienie Michaela, którego mogłaby dotknąć. Zatrzymały ją bandaże i pasy. Norris wrzucił naszyjnik do koperty w teczce. Kiedy zniknęła jej z oczu ostatnia rzecz związana z Michaelem, Abby ogarnęło gorzkie poczucie straty. Czy tak miała spędzić resztę życia? Tęskniąc za czymś, czego już nigdy nie odzyska? — Policja znalazła go w basenie w willi. Uznała, że może mieć związek z napastnikiem. Zatrzasnął teczkę i wstał. — Myślę, że to wystarczy. Chyba że przypominasz sobie coś jeszcze? — Ruszył w kierunku drzwi. — Zaraz! — zawołała Abby. Znów poczuła paniczny lęk. — Co się teraz ze mną stanie? Norris zatrzymał się w progu. — Wrócisz do domu.
IV Konstantynopol — kwiecień 337 roku Ilekroć otwieram w tym mieście jakieś drzwi, czuję się, jakbym wchodził do zapomnianej rupieciarni w ogromnym pałacu. Wszystko przykrywa kurz. Każdy krok pozostawia ślad, każdy dotyk zostawia smugę. Można pomyśleć, że to zaginione od stuleci miasto. Nie jest to jednak uświęcony kurz starości, ale kurz warsztatu rzemieślnika, kurz tworzenia, który wciąż osiada. Jego obłok co dzień zasnuwa całe miasto. Idąc do biblioteki, czuję jego smak na języku: szorstkość ciosanego kamienia, słodycz piłowanego drewna, cierpkość palonego wapna, którego dodaje się do cementu. Jeszcze trochę i zostanę koneserem, który potrafi rozpoznać w powietrzu nutę ateńskiego marmuru, egipskiego porfiru czy italskiego granitu. Ale kurz nigdy nie osiada na wspomnieniach. Im dłużej żyję, tym są czystsze: każde staje się twarde i lśniące, doskonale wygładzone, oszlifowane i wypolerowane, pozbawione nieistotnych szczegółów. Nie zostaje nic poza zapamiętaną przeze mnie wersją wydarzeń. □ □ □ Znam bibliotekę przy Akademii, choć nigdy nie byłem w środku. Po obu stronach wejścia siedzą dwa czarne sfinksy i zadają zagadki przechodniom. Ludzie nazywają ją Biblioteką Egipską. Sfinksy nie są nowe, nawet Konstantyn nie potrafi stworzyć nowego miasta z niczego. Kiedy człowiek się spieszy, musi korzystać z tego, co ma. Splądrował imperium, aby zapełnić swoje miasto skarbami historii: posągami, kolumnami, kamieniami, a nawet dachówkami. Także księgami. Wchodząc do biblioteki i mijając zebrany na schodach tłum, widzę setki, jeśli nie tysiące rękopisów, starannie związanych zwojów ułożonych na regałach przypominających plastry miodu, jak kości w ossuarium. Chwilę później w nozdrza uderza mnie nieznana woń: stęchlizna starego pergaminu i zapach papirusu przywodzący na myśl gnijącą trawę, które w połączeniu z gorącym powietrzem cuchną tak, że ogarniają mnie mdłości. Sala jest okrągła i rozległa, otoczona balkonami i zwieńczona czaszą kopuły. Sufit zdobią malowane cyklameny i róże. W zamyśle miał to być ogród wiedzy o uporządkowanej architekturze, w którym rosną kwiaty ludzkiej myśli. Ale półki wokół rotundy rozpleniły się jak gęste cierniste krzewy, których owoce spadają czasem na ziemię. Wszystkie okna są oszklone i zamknięte na głucho, zatrzymują w sali ohydną woń i wzmagają słoneczny żar. Wydaje się, jakby sala wydzielała trujące poty. Kiedy staję w drzwiach, cichnie kilkanaście niespokojnych głosów. Po rzednących minach odgaduję, kto mnie rozpoznaje. Nie biorę tego do siebie. W czasach mojej świetności sprawiało mi to nawet przyjemność. Czeka na mnie pewien człowiek. Wygląda na starszego ode mnie, choć prawdopodobnie jest młodszy. Mruży oczy, pochylając głowę jak dziobiąca ziarno przepiórka. Ma na sobie szarą tunikę sięgającą łydek i w przeciwieństwie do pozostałych nie ma plam atramentu na dłoniach ani rękawach. Przypuszczam, że nie jest kopistą, ale trudni się noszeniem ksiąg. — Jesteś bibliotekarzem? W odpowiedzi tylko kiwa głową. Twarz ma wymiętą jak pognieciona szmata. Całe życie spędził wśród pieczołowicie zwiniętych i poukładanych zwojów. Nie spodziewał się, że coś takiego zdarzy się w jego bibliotece. — Ciało jeszcze tu jest? Drętwieje ze zgrozy.
— Przed godziną po nie przyszli. Morderstwo bez zwłok. — Pokażesz mi, gdzie go znaleźliście? Prowadzi mnie wąskim i krętym przejściem między regałami, które nagle kończy się przy ścianie i oknie. Sączące się żółte światło pada na pulpit zarzucony manuskryptami i zwojami. Stołek jest odsunięty. Łatwo sobie wyobrazić, że czytelnik właśnie poszedł za potrzebą i lada chwila może wrócić, a wtedy przyłapie nas na przeglądaniu jego rzeczy. — Wiesz, kto to zrobił? Pytanie jest retoryczne, ale należy je postawić. Bibliotekarz energicznie kręci głową, wyraźnie dotknięty. Wskazuje na otaczające nas ściany rękopisów. — Nikt niczego nie widział. — Kto go znalazł? — Jego pomocnik, diakon Symeon. Biskup leżał twarzą na stole. Diakon pomyślał, że śpi. — Ten diakon tu jest? Nie odpowiadając — a może w odpowiedzi na moje pytanie — bibliotekarz nagle czmycha. Biegnąc, wyciąga rękę jak zdeformowane skrzydło i przesuwa nią po regałach. Pewnie jest niemal ślepy, skoro całe życie patrzy na księgi. A ja co widzę? Kałamarz i pióro trzcinowe na stole, a obok nóż z rękojeścią z kości słoniowej i mały słoiczek. W miejscu, gdzie biskup ostrzył pióro, widać cienkie wiórki. Dlaczego nie użyłeś noża, żeby się bronić? — zastanawiam się. Odkorkowuję słoiczek i wącham białą pastę w środku. Pachnie jak klej. Odstawiam go i przeglądam leżący obok plik rękopisów. Biskup Aleksander był namiętnym czytelnikiem: połowę blatu zapełniają zwoje, niektóre nietknięte, inne rozwinięte w połowie. Kilka chyba zsunęło się z wałków i zwinęło, może w chwili, gdy martwe ciało runęło na stół. Pośrodku leży inny rodzaj księgi. Kodeks złożony z pojedynczych arkuszy welinu związanych razem. Wydaje się, że to niewygodny i urywkowy sposób czytania, ale wiem, że chrześcijanie go lubią. Spoglądam na stronice, żeby sprawdzić, co czytał tuż przed śmiercią. Nie sposób się tego dowiedzieć. Padł twarzą wprost na księgę, zalewając słowa krwią. Lewa strona jest nieczytelna, prawa niezapisana. Jego przeszłość zatarta, a przyszłość pusta. Próbuję zetrzeć krew, ale już zakrzepła i tylko ją rozmazuję. Pod plamą jak ryby pod lodem pływają cienie słów, nieuchwytne. — Sądzisz, panie, że tam znajdziesz odpowiedzi? Unoszę wzrok. Wrócił bibliotekarz w towarzystwie młodego człowieka — wysokiego, o przystojnych rysach i ciemnych potarganych włosach. Ma na sobie czarną prostą szatę i sandały, a jego ręce są tak ciemne, że w pierwszej chwili wydaje mi się, że nosi rękawiczki. Dopiero potem uświadamiam sobie, że to atrament. A może coś jeszcze. Wskazuję na stół. — Ty znalazłeś ciało? Młodzieniec potakuje. Szukam na jego twarzy oznak winy, lecz wyraża ona tyle emocji, że nie sposób orzec. Widzę smutek, ale i gniew; obawę, ale i buńczuczny błysk w oku. Jeżeli wcześniej nie wiedział, kim jestem, bibliotekarz pewnie mu powiedział. Postanowił nie ulęknąć się mojej reputacji. — Masz na imię Symeon? — Jestem… byłem sekretarzem biskupa Aleksandra. Obserwuje mnie uważnie ciemnymi oczyma, starając się przeniknąć moje myśli. Naprawdę chce je poznać? Pozna. Gdyby Konstantyn pragnął szybkich odpowiedzi, to powinien
mu wystarczyć młody sługa z atramentem albo krwią na rękach — który znalazł ciało i żywił do swojego pana kto wie, jakie urazy. Jeśli to kapłan, Konstantyn nie będzie go torturował ani nie każe go stracić. Wyśle go na jakąś skalistą wysepkę i sprawiedliwości stanie się zadość. Ale nie tego chce Konstantyn. Jeszcze nie teraz. — Jak zginął? — Zmiażdżono mu twarz. — Diakon mówi zjadliwym tonem, chce mną wstrząsnąć. Będzie musiał bardziej się postarać. — Jak? Nie rozumie. — Zmiażdżono — powtarza. — Wszędzie miał krew. — Na twarzy. Symeon dotyka czoła. — Rana była tutaj. — Wyraźna rana, jak od noża? Przypuszcza, że udaję głupca. — Mówiłem przecież, że zmiażdżono mu twarz. Rozłupano. Brzmi to nielogicznie. Jeśli biskup siedział twarzą do okna i tyłem do pomieszczenia, można by założyć, że celem napastnika będzie tył jego głowy. Ale krew na księdze potwierdza wersję diakona. Wyjmuję naszyjnik z monogramem, który dał mi Konstantyn. — Ty to znalazłeś? — Na podłodze, obok ciała. — Poznajesz go? — Nie należał do Aleksandra. — Wiesz, kto go zabił? Pytanie go zaskakuje. Jest tak jednoznaczne, że wietrzy w nim podstęp. Patrzy na mnie, obawiając się zasadzki, lecz nagle zdaje sobie sprawę, że cisza też nie przemawia na jego korzyść. — Kiedy go znalazłem, już nie żył. Okazuję zniecierpliwienie, chcę się z nim podrażnić. — Wiem, że nie żył. Ale zabójca nie wyszedł z tego nieskazitelnie czysty. Musiał mieć krew na ubraniu, na rękach. — Patrzę na poplamione atramentem dłonie Symeona. Młodzieniec zaciska pięści. — Nikogo nie widziałem. — Słyszałeś coś? — Kieruję to pytanie także do bibliotekarza. Może przy niedostatkach wzroku ma świetny słuch. Ale on kręci głową. — Obok buduje się nowy kościół. Codziennie słychać tylko hałas i robotników. Jest prawie za głośno, żeby czytać. Jak powiada Juwenalis, Eripient somnum Druso vitulisque marinis. Nie interesuje mnie jego erudycja. Konstantyn zauważył kiedyś, że ludzie popisują się wiedzą, kiedy nie mają nic innego do powiedzenia. Odwracam wzrok. I coś dostrzegam. Kropelki krwi na zwojach stojących na regale daleko od miejsca, gdzie znaleziono ciało. Ruszam w tę stronę, odpychając na bok bibliotekarza, który niemal wpada w swoje ukochane manuskrypty. Zawadzam stopą o jakiś przedmiot leżący na podłodze, ukryty w cieniu. Toczy się dalej w mrok. Symeon chce go podnieść, ale powstrzymuję go gestem i sam klękam. Podłoga jest zakurzona i zaśmiecona kawałkami wosku i cienkimi włóknami papirusu. Szukając po omacku,