OD AUTORA
Powieść Skarb heretyków to fikcja literacka, ale czerpiąca inspirację z wielu
autentycznych źródeł historycznych, archeologicznych i kulturowych.
Księga Świętej Magii Abramelina Maga to piętnastowieczny traktat o zaklęciach
i klątwach pióra żydowskiego kabalisty Abrahama z Wormacji. W bibliotekach
europejskich zachowały się rozmaite wersje tego tekstu. W kręgach okultystycznych
magia Abramelina uważana jest za najniebezpieczniejszy ze wszystkich rytuałów
hermetycznych.
Aleister Crowley (1875–1947) był brytyjskim poszukiwaczem przygód, alpinistą
i narkomanem, a nade wszystko pasjonatem czarnej magii i przez pewien czas członkiem
Hermetycznego Zakonu Złotego Brzasku, do którego należało wielu artystów, w tym
irlandzki poeta i laureat Nagrody Nobla, W.B. Yeats. W 1924 roku uczeń Crowleya zmarł
w jego domu w Cefalu na Sycylii – podobno po tym, jak Crowley nakarmił go krwią kota.
Niewielkie miasto Achmim jest być może najstarszą z ludzkich siedzib w Egipcie.
Uważane za kolebkę alchemii oraz jedno z miejsc narodzin gnostycyzmu
i chrześcijaństwa koptyjskiego, cieszyło się w starożytności sławą siedliska
najpotężniejszych egipskich magów. Mimo swej niezwykłej historii Achmim nigdy nie
zostało dogłębnie zbadane przez archeologów.
PODZIĘKOWANIA
Przygotowując się do pracy nad niniejszą powieścią, przeczytałem mnóstwo książek.
Jestem więc winien wdzięczność ich autorom, a są wśród nich: Robert Sattin, Jan
Assmann, Nicholas Reeves, Georg Dehn, Andrew Smith, Erik Hornung, D.M. Murdock,
Burton J. Bogitsh, Thomas Cheng, Paul Newman, Lawrence Suttin, Claude Combes,
Richard Wilkinson oraz Carl Zimmer. Dziękuję też Glenys Roberts za to, że mogłem
wykorzystać jej znakomity esej o Crowleyu, a także spadkobiercom Johna Heath-Stubbsa
za to, że pozwolili mi zacytować jego słowa dotyczące zachodniej części Penwith.
W sposób szczególny jestem dłużnikiem Marvina Meyera i Richarda Smitha, za ich
niesamowity tekst Ancient Christian Magic, Coptic Texts of Ritual Power.
Dziękuję także mojej niestrudzonej agentce Eugenie Furniss oraz niezmiernie
oczytanej, niezastąpionej redaktorce Jane Johnson.
Przede wszystkim jednak pragnę wyrazić wdzięczność licznym mieszkańcom Egiptu –
muzułmanom i chrześcijanom, Arabom i Nubijczykom – którzy pokazali mi wiele
ciekawych zakątków tego fascynującego kraju. Byli niezrównanie gościnni za każdym
razem, gdy przybywałem z wizytą – nawet wtedy, gdy Egiptem wstrząsały gwałtowne
konflikty polityczne.
Dziękuję Al-Tajebowi Hassanowi, który woził mnie do najodleglejszych zakątków
Środkowego Egiptu. Wdzięczny jestem też Etharowi Shalaby’emu, który oprowadził mnie
po kairskiej dzielnicy Mukattam, domu zebelinów. Pozostanę też wielkim dłużnikiem
samych zebelinów, którzy pozwolili, bym wejrzał w ich życie.
Powieść niniejszą dedykuję zakonnicom koptyjskiego klasztoru Świętego Tawadrosa
powstałego w czwartym wieku opodal Doliny Królowych w Tebach Zachodnich.
„Wyprowadził nas Jahwe z Egiptu mocną ręką”.
Księga Powtórzonego Prawa 26,8*
* Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty z Biblii za: Biblia Tysiąclecia, Pismo Święte Starego i Nowego
Testamentu, Pallottinum, Poznań–Warszawa, 1971.
1
KAIR, EGIPT
Taksówka zatrzymała się w Mieście Umarłych. Victor Sassoon wyjrzał przez
zakurzone okno i poprawił okulary, przeklinając w duchu swój siedemdziesięciodwuletni
wzrok.
Po obu stronach gruntowej drogi prowadzącej przez środek cmentarza ujrzał
monumentalną paradę mameluckich świątyń, pomalowanych na żółto mauzoleów
i wielkich, białych grobowców Fatymidów. W pyle prastarej nekropolii gromada
dzieciaków spędzała czas na sobie tylko znanych zabawach.
Sassoon patrzył i widział coraz więcej: w ciemnych domostwach krzątały się kobiety
o zasłoniętych twarzach. Prochy zmarłych unosiły się w powietrzu, a one gotowały kurze
łapki i smażyły placki nad ogniem mieniącym się błękitem i oranżem nad paleniskami na
węgiel drzewny.
Silnik taksówki warkotał na jałowym biegu. Kobiety spoglądały na Sassoona zza
nikabów, a on się zastanawiał, czy mieszkańcy Miasta Umarłych potrafią rozpoznać
w nim Żyda. Angielskiego Żyda.
Nachylił się i poklepał kierowcę po ramieniu.
– Dlaczego stoimy?
Cisza.
– Dlaczego? – powtórzył.
Taksówkarz wzruszył ramionami, ale nie odwrócił się. Zimowy kairski wiatr zakołysał
fioletowymi koralikami subhy zawieszonej na lusterku wstecznym.
Dzieciak w brudnej dżelabie – długiej arabskiej szacie noszonej głównie w krajach
Afryki Północnej – zbliżył się do samochodu, uśmiechając się tak, jakby wiedział
o czymś, o czym Victor nie miał pojęcia.
– Dlaczego? Odpowiedz! – Victor podniósł głos, bliski paniki. Nie miał ochoty utknąć
w samym środku cmentarza, pośród fellachów. Miasto Umarłych, jeden
z najnędzniejszych slumsów Kairu, było miejscem nader niebezpiecznym.
– Aiiii. – Taksówkarz spojrzał z ukosa w lusterko. – Afwan, khlass, ntar…
– Przestań! – warknął Victor. – Wiem, że znasz angielski!
A potem, nie po raz pierwszy, sklął się w duchu za to, że tak słabo zna współczesny
arabski, choć przecież władał tuzinami dawno wymarłych języków.
Kierowca westchnął ciężko.
– Ty z Anglii, tak? Inglizi?
Victor skinął głową.
– Widzę, że nie rozumiesz. – Szofer uśmiechnął się cierpliwie. – Wyjaśnię. Chcesz do
Manszijat Naser? Do Mukattamu?
– Tak, przecież wiesz. Do Mukattamu.
– Aiwa. Mukkatam.
Podmuchy wiatru przybierały na sile, w miarę jak zbliżał się zachód zimowego słońca.
Victor zakaszlał i sięgnął po chustkę. Powietrze było pełne pyłu, którego tak nie znosił:
prochów umarłych.
Wytarł usta, zanim się odezwał.
– Umówiliśmy się, że mnie tam zawieziesz.
Taksówkarz pokręcił głową.
– Rozglądaj się. Tu mieszka złodziej i handlarz narkotyki. Tu, na groby.
– Zatem jedźmy już, proszę, jak najszybciej.
– Nic nie rozumiesz. Nawet ludzie tutaj, nawet ludzie Miasta Umarłych nie chodzić do
Mukattamu.
– To mnie nie obchodzi. Powiedziałeś…
– Nie.
– Ale…
– Ty iść. Spacer? Jeden albo dwa kilometry. Tamtędy.
Kierowca wskazał na biegnącą nasypem szosę i typowy dla Kairu chaos pojazdów.
Piętrzył się za nią potężny masyw skalny, szary i posępny w gasnącym świetle dnia.
Victor wiedział, że u podnóża urwiska znajduje się opuszczony kamieniołom, dom
najbiedniejszych z biednych, dom zebelinów.
Przedmieście, które zamieszkiwali, Miasto Śmieciarzy, miało fatalną reputację – może
nawet gorszą niż Miasto Umarłych. Dla Victora nie miało to jednak znaczenia. W głębi
Mukattamu znajdowała się bowiem prastara świątynia chrześcijańska – Konwent Jaskini.
W niej zaś rezydował stary kapłan, który mógł mu wyjaśnić, czy Skarb z Sokar naprawdę
istnieje i czy można go odszyfrować.
W tym momencie ów zbiór zabytkowych dokumentów znaczył dla Victora więcej niż
jego własne, mające się ku końcowi życie. Dyskretne jeszcze, ale uporczywe plotki, które
krążyły wśród londyńskich egiptologów, były zbyt niepokojące, by mógł je zignorować.
Koptowie odkryli w Środkowym Egipcie zbiór dokumentów po części spisanych po
arabsku i francusku, a po części w najstarszym dialekcie koptyjskim. Arabskie i francuskie
komentarze sugerują, że koptyjskie teksty źródłowe zawierają prawdziwie rewolucyjne
treści: mogą odmienić całe nasze rozumienie religii.
Plotki te, rzecz jasna, były niemal na pewno przesadzone. Jednak nawet odarte
z przesady otwierały niezwykle kuszącą perspektywę, między innymi dlatego, że samo
domniemane miejsce znalezienia skarbu – koptyjski Środkowy Egipt – znacznie całą rzecz
uprawdopodabniało.
Koptyjski Środkowy Egipt był bowiem jednym z historycznie najbogatszych,
a zarazem najsłabiej zbadanych regionów Bliskiego Wschodu. Właśnie tam w 1945 roku
dwaj wieśniacy wykopali stary gliniany dzban, zawierający, jak się okazało, słynne
ewangelie gnostyckie – uważane za pisma heretyckie – których analiza radykalnie
zmieniła poglądy uczonych na ewolucję chrześcijaństwa.
O nowym odkryciu, o Skarbie z Sokar, mówiło się zaś, że jest „o wiele bardziej
znaczący”.
Victor czuł, że musi go zdobyć. To było jego powołanie, jego ostatnia misja, jego
żydowskie przeznaczenie. Był w końcu jednym z bardzo niewielu naukowców, którzy
potrafiliby przetłumaczyć starokoptyjski tekst źródłowy.
Tymczasem jednak tkwił w zardzewiałej kairskiej taksówce, otoczony gromadą
brudnych dzieciaków mieszkających w grobowcach.
Kierowca znowu westchnął.
I w końcu w głowie Victora zaświtała myśl – już wiedział, czego chce szofer: więcej
pieniędzy. Bakszysz. Naturalnie!
Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął portfel i podał taksówkarzowi plik nowiutkich
banknotów.
– Dwieście funtów egipskich. A teraz zawieź mnie do Mukattamu!
Kierowca spojrzał na pieniądze tak, jakby budziły w nim głęboką odrazę, lecz
w końcu chwycił je i wcisnął do kieszeni swej przepoconej nylonowej koszuli. Ruszyli.
Jechali może dziesięć minut, mijając ossuaria pamiętające czasy Fatymidów,
grobowce abbasydzkich arystokratów i otomańskie mauzolea zamienione na warsztaty
samochodowe. Wreszcie skręcili gwałtownie i przyspieszyli, by włączyć się w agresywny
nurt podobnie zdezelowanych taksówek pędzących szosą. I wtedy poczuli fetor. Fetor
apokaliptycznego wręcz brudu i przeraźliwej biedy.
Tak, to był Mukattam. Mieli przed sobą drogę wiodącą ku parodii bramy wzniesionej
z cegieł z suszonego błota, starych opon oraz pogiętego żelastwa.
Taksówka znowu się zatrzymała, a Victor odruchowo sięgnął po portfel. Tym razem
jednak kierowca tylko machnął ręką, a gdy się odwrócił, na jego obliczu malował się
wyraz szczerego niepokoju.
– La. To tu, mister. Manszijat Naser.
– Ale…
– Ja muzułmanin. Nie mogę tam wejść. Nie tam, gdzie… – Skinął głową w stronę
bramy. – Nie tam, gdzie chrześcijanie.
Ostatnie słowo taksówkarz wypowiedział z nieskończoną pogardą, jakby spluwał na
szczura.
Kolejna dyskusja nie miała sensu; Victor Sassoon pogodził się z losem. Chwycił laskę
i z trudem wygramolił się z wozu, który natychmiast wycofał w chmurze pyłu i z dużą
prędkością ruszył pod górę, w stronę prawdziwego Kairu, miasta muzułmanów.
Victor spojrzał na bramę i krajobraz za nią.
Nic chodzą tam nawet ludzie z Miasta Umarłych, powtórzył w myślach.
Wspierając się na lasce, Victor w pośpiechu odmówił żydowską modlitwę. To była
jego największa przygoda w całej karierze naukowej; zwieńczenie życia poświęconego na
poszukiwanie prawdy o żydowskiej historii i wierze. To był moment, ku któremu
zmierzało całe jego istnienie. Czuł się stary i chory, pozostało doprawdy niewiele czasu.
Pomagając sobie laską, Victor Sassoon wkroczył do Miasta Śmieciarzy.
2
MIASTO ŚMIECIARZY, KAIR
Widok, który ukazał się jego oczom, gdy tylko minął bramę, był zaiste
niespodziewany: zobaczył dwie piękne i młode koptyjskie kobiety. Nie zasłaniały twarzy
i miały na sobie zdobione haftem szaty; śmiały się, nie zważając na przeraźliwy smród
i błoto, w którym grzęzły ich stopy. Kompletnie zignorowały jego pełne rezerwy
spojrzenie – ot, jeszcze jeden zgarbiony staruszek.
Victor westchnął stoicko i ruszył dalej. Plastikowa chrześcijańska ikona zawieszona
nad drogą kołysała się w podmuchach chłodnego wiatru.
Główna ulica wiodła między szpalerami ogromnych worków pełnych śmieci.
Zdumione twarze bez wyrazu spoglądały ku Victorowi z ciemnych okien i otwartych
drzwi. Z pewnością nie były to spojrzenia przyjazne, ale też niekoniecznie wrogie. Były
wręcz rozpaczliwie letargiczne.
Victor szedł dalej. Czytał o Konwencie Jaskini wystarczająco dużo, by wiedzieć, że
musi go szukać gdzieś po drugiej stronie tej dzielnicy, u podnóża góry Mukattam, w której
stromej ścianie wykuto liczne groty. Mógł tam dotrzeć w ciągu dziesięciu minut, pod
warunkiem że nikt go nie zatrzyma.
Próbując zapanować nad narastającym niepokojem, porządkował w myślach fakty.
Wiedział, że zebelini to, całkiem dosłownie, „zbieracze śmieci”. Zaledwie pięćdziesiąt
lat wcześniej zwano ich „zarraba”, „ludźmi świń”, bo właśnie tym się wtedy zajmowali:
byli ubogimi świniopasami z regionu Asjut, położonego trzysta kilometrów na południe
od Kairu. Innymi słowy, byli jednym z licznych plemion wywodzących się od
starożytnych koptyjskich społeczności; od chrześcijan, którzy zamieszkiwali Bliski
Wschód od drugiego wieku naszej ery, na długo przed przybyciem muzułmanów.
Nikt nie wiedział, dlaczego zebelini zdecydowali się nagle na przeprowadzkę do
Kairu. W Środkowym Egipcie niewątpliwie wiedli ubogi żywot; w pustynnym Asjut
rzadko panował spokój, głównie za sprawą licznych islamistów, którzy w ostatnim
półwieczu zyskiwali coraz większe wpływy i coraz bardziej wrogo odnosili się do
chrześcijan. Ale skąd pomysł, by przenieść się właśnie tutaj? Victor Sassoon nie umiał
sobie wyobrazić, by wiejskie życie na dalekiej prowincji mogło być gorsze niż to, czego
zebelini doświadczali teraz w egipskiej stolicy.
Wkroczył na główną ulicę Miasta Śmieciarzy. Ponad dachami wysokich, lecz nader
nędznych domostw piętrzyły się wapienne klify wyznaczające wschodnią granicę Kairu.
Rozległe Miasto Umarłych i szerokie trasy przecinające stolicę Egiptu zostały daleko
w tyle.
Okolica wydawała się wyraźnie odcięta od reszty miasta. Zagłębienie terenu, które
zawłaszczyli dla siebie zebelini, było w istocie ogromnym, od lat porzuconym
kamieniołomem, którego wnętrze było praktycznie niewidoczne od strony centrum.
Jakiś młodzieniec przebiegł przez ulicę i przystanął przed Victorem z bezczelnym
uśmiechem godnym londyńskiego ulicznika.
– Hej. Halo, pan? Turysta? Zrobić nam zdjęcie? Spieprzaj.
Chłopak roześmiał się, drapiąc podbródek, i zniknął w ciemnym zaułku.
Victor ruszył dalej. Był prawie na miejscu. Próbował zapanować nad odruchem
rozglądania się na prawo i lewo, ale nie potrafił. To miejsce było zbyt niezwykłe, zbyt
średniowieczne. Nie, gorzej niż średniowieczne.
Grupki kobiet siedziały na cuchnących stertach odpadków we wnętrzach swych
domów. Spędzały tak całe dnie, przeszukując śmieci zwożone oślimi zaprzęgami do
Mukattamu przez mężczyzn. Szukały szmat, papieru, szkła i metalu; wszystkiego, co
nadawało się do recyklingu. Na tym polegało życie zebelinów, ich codzienny trud; to była
kwintesencja ich egzystencji: segregowali śmieci Kairu w Mieście Śmieciarzy, odzyskując
z nich, co tylko się dało.
Między zabudowaniami wałęsały się świnie i kozy. Wśród paczek z odpadami
szpitalnymi bawiły się dzieci. Mała dziewczynka siedziała na jednym z worków, a po jej
uśmiechniętej buźce pełzało stado much.
Współczucie ścisnęło serce Victora. Chciał jakoś pomóc tym ludziom zamkniętym
w klaustrofobicznym getcie, ale cóż mógł dla nich uczynić? Słyszał, że któraś
z organizacji dobroczynnych wykazała się przed paroma laty sporą odwagą, otwierając tu
szpital – głównie po to, by dotrzeć do zebelinów z choćby podstawowymi lekarstwami, bo
w tak trudnym środowisku choroby i zranienia zdarzały się nieustannie.
Niektórzy twierdzili jednak, że mieszkańcy tego piekła nie ufają współczesnej
medycynie i odmawiają przyjęcia pomocy, zdając się na bardziej tradycyjną formę
pocieszenia: religię. Wszak to Bóg sprawiał, że ich życie było znośne. Owszem, zebelini
słynęli z wojowniczości, czasem podszytej przygnębieniem czy pijacką rozpaczą, ale
jednocześnie znani byli z żarliwej wiary. Każdej soboty – w koptyjski szabat – wszystkie
okoliczne kościoły pełne były wiernych.
Nawet teraz Victor dostrzegł dwie kobiety, które przyklęknęły na rogu ulicy, by
ucałować wielki złoty pierścień na palcu brodatego koptyjskiego kapłana. Ubrany na
czarno z błogim uśmiechem spoglądał na purpurowiejące niebo, a one w pokorze tuliły
twarze do jego biżuterii, niczym petentki mafijnego ojca chrzestnego.
Ksiądz? Skoro jest ksiądz, to musi być i kościół. Muszę znaleźć Konwent Jaskini,
powtórzył w duchu Victor.
Miał przed sobą rozwidlenie głównej ulicy, jeśli droga, którą kroczył, w ogóle
zasługiwała na takie miano. Po lewej jakiś człowiek zarzynał świnię tuż nad rynsztokiem.
Drugi szlak najwyraźniej prowadził prosto do dalekiej skalnej ściany. To na pewno tam,
pomyślał Victor. I rzeczywiście, po chwili dostrzegł za chmurą pyłu zarys łukowatej
klasztornej bramy. Był to zapewne jedyny wartościowy detal architektoniczny
w promieniu wielu kilometrów.
Podszedł do drewnianej budki ustawionej przy bramie. W środku siedział na stołku
niedbale ogolony, ponury mężczyzna. Ściany wokół niego zdobiły krzykliwe portrety
Matki Boskiej o komicznie wielkich oczach. Wyglądała jak focze szczenię.
– Salamu – powiedział Victor, pochylając się ku otwartemu oknu kiosku. – Eee…
Salamu alajkum… eee…
– Mówię po angielsku. – Wycedził mężczyzna w średnim wieku. – Czego chce?
Nie brzmiało to przyjaźnie.
– Jestem naukowcem, przyjechałem z Londynu. Chciałbym się spotkać w klasztorze
z bratem Wasefem Qultą.
Strzegący bramy sprzedawca odpowiedział mu wyraźnie drwiącym spojrzeniem.
– Wielu ludzi chciałoby się spotkać z bratem Qultą. Trzeba mieć pozwolenie.
– Wysyłałem e-maile i telefonowałem, ale nie udało mi się uzyskać odpowiedzi
koptyjskiego episkopatu. Proszę. Wystarczy mi kilka minut jego czasu. Naprawdę szmat
drogi za mną.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Nie.
Victor spodziewał się takiej odpowiedzi i dlatego miał plan.
– Może uda mi się to lepiej wyjaśnić: z radością ofiarowałbym bardzo szczodry datek
na rzecz Konwentu. Może mógłbym powierzyć pieniądze panu?
Tak, to właśnie był plan Victora: dać łapówkę, żeby dostać się do klasztoru; dać
łapówkę, by rozwiązać wszelkie problemy. Sposób był prymitywny, lecz skuteczny w tak
biednym kraju jak Egipt, a zwłaszcza w jednym z najbiedniejszych zakątków Kairu.
A Victorowi nie brakowało pieniędzy.
Strażnik bramy jednak nawet nie drgnął i dopiero gdy przybysz dyskretnie pokazał mu
plik dolarów, gniew zmazał drwiący grymas na jego twarzy.
– La! Nie!
Wybuch złości był jednak krótki; przerwały go krzyki. Victor odwrócił się i ujrzał
smukłego młodzieńca w białej szacie, zapewne nowicjusza miejscowego zgromadzenia,
który zbiegał po kamiennych stopniach klasztoru, wrzeszcząc wniebogłosy. Victor nie
rozumiał słów, ale ich sens był oczywisty: wydarzyło się coś strasznego. Czyżby jakaś
zbrodnia?
Strażnik zdążył już wyskoczyć ze swej zapuszczonej budki i teraz biegł w stronę furty
klasztoru, podobnie jak spora grupa ludzi ze wszystkich stron. Victor zaryzykował
i dołączył do nich, wyciągając szyję, by dostrzec coś ponad ramionami przejętych
Koptów. Co się stało?
Tłum był już jednak zbyt gęsty. Victor całkiem bezczelnie użył laski, by wepchnąć się
między gapiów. Był tuż-tuż i oto po chwili przekroczył próg.
Jego oczy potrzebowały sekundy, by przystosować się do mroku panującego we
wnętrzu. W ciemności stała już gromada ludzi; niektórzy z nich wskazywali palcami na
kamienne schody w głębi holu. Victor zmartwiał, gdy wreszcie dostrzegł, na co patrzyli.
Mężczyzna leżący na noszach był blady i sztywny. Pod rozerwaną szatą widać było
białą pierś przebitą brutalnie na wysokości serca. Ciało spoczywało w upiornej kałuży
krwi. Jelec sztyletu sterczącego spomiędzy żeber budziły jednoznaczne skojarzenia:
wyglądało to tak, jakby mnich został zabity krucyfiksem.
Victor natychmiast rozpoznał nieruchome oblicze ofiary: to był brat Wasef Qulta. Być
może jedyny człowiek, który znał prawdę o Skarbie z Sokar. A teraz był martwy.
3
ZENNOR, KORNWALIA
Rok dobiegł końca, skończyła się też impreza. Malcolm Harding szedł chwiejnym
krokiem przez pobojowisko sylwestrowej zabawy. Rozmyślał o tym, jak zdumiewającą
ilość trunków może wchłonąć dziesięcioosobowa ekipa w ciągu zaledwie siedmiu godzin.
Flaszki po wódce brzęczały pod jego stopami; regimenty pustych puszek po piwie
stały na baczność w kącie salonu. Jojo spała głębokim snem na kanapie, tuląc butelkę
wina w delikatnych dłoniach.
Powstrzymał się przed zajrzeniem pod jej minispódniczkę.
Była taka piękna. Nawet teraz, z rozmazanym makijażem, leżąca na skórzanej sofie
w dość wyzywającej pozie, wydawała mu się wręcz lirycznie urocza: perfekcyjna,
jasnowłosa, dwudziestojednoletnia. O tak, uwielbiał Jojo. Odkąd tylko przybyli w wigilię
Bożego Narodzenia do tego wielkiego, starego, lekko upiornego domu wciśniętego
między potężne skały na dzikim zachodzie celtyckiej Kornwalii – położonej w dodatku na
dzikim zachodzie Anglii – próbował jakoś się do niej zbliżyć, w możliwie najsubtelniejszy
sposób, na jaki było go stać.
Bez powodzenia. Może nie był dostatecznie subtelny? A może zbyt subtelny?
Pomyślał, że spróbuje jeszcze raz, gdy powrócą na uniwersytet. Przerwa świąteczna
dobiegała końca; był pierwszy stycznia, godzina – która właściwie? – trzecia nad ranem.
Trzecia nad ranem!
Malcolm usiadł na stole i pociągnął łyk piwa z butelki. Z głośników nadal płynął
lament Amy Winehouse o tonach prochów, które kiedyś ją w końcu zabiją. Muzyka była
tak głośna, że przeszkadzała pewnie nawet truposzom na przykościelnym cmentarzu
w Zennor odległym o kilkaset metrów.
Dokończywszy piwo, senny Malcolm pomyślał z niejakim trudem o tym, gdzie mogli
zniknąć wszyscy pozostali. Rufus był pewnie w jednej z licznych sypialni
z oszałamiającym widokiem na morze – spał z Ally, jak czynił to od wieczoru w drugi
dzień świąt, kiedy osuszyli wspólnie flaszkę zacnego porto. Andrei położył się ze swoją
dziewczyną zaraz po północy. Josh i Paul pewnie palili na górze albo dzielili się ścieżką –
a może już dawno zasnęli, nie zrzuciwszy nawet ubrań.
Jojo przewróciła się w półśnie na drugi bok. Jej maleńka dżinsowa spódniczka
podjechała jeszcze trochę wyżej. Malcolm zniósł to po męsku: opierając się pokusie, wstał
i wyszedł z salonu. Przebrnął przez totalny chaos kuchni (czuł, że trzeba będzie zatrudnić
do sprzątania parę dzieciaków z wioski) i otworzył drzwi do rozległego ogrodu, który
otaczał stare, solidne mury Eagle’s Nest.
Noc była chłodna. Ogród wydawał się zupełnie pusty. I nagle z mroku wychynęła
ciemna postać.
– Jezu!
Freddy roześmiał się i jak gdyby nigdy nic rzucił na trawę zapalonego papierosa. Nie
zadał sobie trudu, by go przydepnąć.
– Wybacz, stary. Wystraszyłem cię?
Malcolm czuł na poły wściekłość, na poły ulgę.
– Owszem. Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz? Po co się czaisz w ciemności?
– Polazłem w krzaki, żeby sobie rzygnąć, jak nakazuje noworoczna tradycja. – Freddy
uśmiechnął się krzywo. – Ostatni skręt miał w sobie coś z seryjnego mordercy. Odżyłem
na świeżym powietrzu.
Przez chwilę marzli w milczeniu, spoglądając na dalekie fale. Malcolm przypomniał
sobie, że dom należał kiedyś do artystów. Istotnie, pomyślał, takie położenie musiało
działać inspirująco.
– To co? Przyznaj się! Udało ci się zaliczyć Jojo?
Malcolm westchnął.
– Niezupełnie.
– Dziesięć dni i nic, nawet całusa? To potencjalnie gorsze od holokaustu.
– Możliwe. Ale przeżyję. – Malcolm znowu cieszył oczy niesamowitym pejzażem
połaci granitowych skał i pól zalanych księżycowym blaskiem, ciągnących się aż po brzeg
Atlantyku. – Nadal nie wiem, Freddy, po co tu siedzisz. Nie było cię chyba parę godzin,
a zimno jak cholera.
Freddy położył palec na ustach.
– Jak mówiłem, chciałem trochę wytrzeźwieć i wtedy…
– Wtedy co?
Mimo półmroku Malcolm wyraźnie widział szelmowski uśmiech na twarzy
Freddy’ego Saundersona.
– I wtedy coś usłyszałem.
– Hę?
– Coś dziwnego. I wciąż to słyszę.
– To Amy Winehouse. Nieboszczka.
– Nie, nie mówię o muzyce. To coś innego.
– Ale…
– O, znowu! Posłuchaj.
Choć raz Freddy Saunderson nie żartował. Od strony wrzosowisk dobiegł dziki
i niezwykle donośny krzyk. Nie, nie krzyk – cały chór opętańczych wrzasków,
zniekształconych odległością, piskliwych, zmieszanych z wyciem nadmorskiego wiatru.
Malcolm poczuł, że coś każe mu zrobić krok wstecz, fizycznie się wycofać.
– Na miłość boską, co to jest?
Dźwięk przycichł na chwilę, lecz zaraz powrócił. Daleki chór, infantylny i odrażający
zarazem. Cóż, u diabła, mogło być jego źródłem?
Dalekie głosy wreszcie umilkły, ale względna cisza, która teraz nastała, wydawała się
tym bardziej przygnębiająca. W domu wciąż dudniła muzyka; w dole fale biły o skały.
Poza tym – cisza. Malcolm poczuł, że trzeźwieje w ekspresowym tempie.
Freddy wskazał kierunek.
– Tam, w górze.
Miał rację. Źródło dźwięku musiało znajdować się gdzieś za wrzosowiskami,
w pobliżu wielkich granitowych kopców i zrujnowanych chat na stokach Zennor Hill.
Spacerowali w tamtej okolicy poprzedniego dnia, nie zważając na deszcz i porywisty
wiatr. Nawet za dnia szczyt wzgórza wydał im się nieprzyjaznym miejscem.
Oczy Freddy’ego błysnęły w mroku.
– Rozejrzymy się tam?
– Co? Oszalałeś?!
– Nie. A ty co, homoś jesteś? – Freddy parsknął śmiechem. – No chodź.
Przeprowadzimy małe śledztwo. Będzie ubaw.
Malcolm się zawahał, sparaliżowany lękiem. Doprawdy nie miał ochoty na „śledztwo”
w sprawie nocnych hałasów, lecz z drugiej strony nie chciał wyjść na mięczaka przed
Freddym; zawsze wystrzegał się jego okrutnych, raniących żartów. Wiedział, że jeśli nie
okaże przynajmniej gotowości do działania, przy najbliższej okazji – choćby nudząc się
w barze – Freddy przypomni sobie o tym i publicznie go upokorzy.
Spróbował się uśmiechnąć.
– Niech ci będzie. Zaraz się przekonamy, kto tu jest homosiem.
– Doskonale. – Freddy zatarł dłonie. – Wróćmy tylko po kurtki i takie tam. Będzie jak
w powieści Enid Blyton, tylko z dodatkiem rytualnego mordu.
Wróciwszy do domu, zauważyli, że Jojo zniknęła. Może poszła do łóżka? Malcolm,
który troszczył się o nią przynajmniej w myślach, nawet się z tego cieszył. Wyłączyli
muzykę, włożyli buty i kurtki, zabrali latarki.
Ścieżka przecinająca stok Zennor Hill zaczynała się tuż za domem. Już za dnia
wydawała się zdradliwa; teraz, w blasku księżyca, marsz pod górę był jeszcze większym
wyzwaniem. Suche badyle chwytały ich za nogawki; niemal przy każdym kroku potykali
się o kępy trawy. Przed sobą, na szczycie wzgórza, widzieli sylwetę tajemniczego kopca
obramowaną bezlikiem gwiazd.
Lecz przerażające krzyki zdążyły już ucichnąć.
Przez pięć, może dziesięć minut wspinali się w ciszy wąskim szlakiem. Pejzaż wioski
Zennor, połyskującej w dole sznurami bożonarodzeniowych lampek, wydawał im się teraz
piękny i smutny zarazem. Malcolm się zastanawiał, czy aby się nie przesłyszeli. Może
zmylił ich zajadły świst styczniowego wiatru gdzieś wysoko, między głazami? Nie
brakowało tam przecież osobliwych formacji skalnych.
I wtedy dźwięk rozległ się ponownie, a brzmiał jeszcze bardziej przerażająco; mroził
wręcz myśli w głowie Malcolma. Cóż mogło być źródłem tak upiornego wycia, jeśli nie
ktoś – lub coś – cierpiący niewyobrażalne męki?
Freddy odwrócił się ku niemu. Jego twarz była ledwie widoczna w mroku.
– Jestem prawie pewny, że głos dochodzi z tej zrujnowanej chaty. Z tej dużej, którą
zwą Carn Cottage. Czy mi się zdaje, czy w środku się pali?
Malcolm bardzo chciał wrócić do domu. Pomysł „śledztwa” był z gruntu głupi.
Z drugiej jednak strony, wolał się nie narażać na szyderstwa Freddy’ego. Nie wiedział, co
robić.
Głos tymczasem ucichł i rozbrzmiał na nowo – tym razem był jak bliski oddech; mogli
nieomalże poczuć go na twarzach.
– Tam, patrz! – Freddy w podnieceniu skierował latarkę w mrok. – Dranie!
Postacie. Jacyś ludzie szli – nie, uciekali w pośpiechu! – dróżką przecinającą szczyt
w wzgórza. Malcolm próbował policzyć ciemne sylwetki, ale zbyt słabo je widział. Kim
byli ci ludzie? Co tam robili?
Freddy znowu się zaśmiał.
– Myślisz, że to czciciele diabła? Jeszcze zamienią nas w traszki!
Postacie były już poza zasięgiem wzroku; połknęła je ciemność. Czy spłoszyło je to
upiorne wycie? Może ogień? A może przybycie Malcolma i Freddy’ego?
Zdesperowany Malcolm w końcu uniósł rękę.
– Posłuchaj… Wracajmy już. Zrobiło się niebezpiecznie. Odpuśćmy sobie tę zabawę.
Zadzwońmy po gliny.
Daremnie protestował. Freddy bez słowa przeskoczył nad niskim murkiem okalającym
ogród i puścił się biegiem w stronę na wpół zburzonego domostwa. Malcolm podążył za
nim, ale znacznie mniej energicznym krokiem.
Zbliżając się do chaty, Malcolm nie miał już wątpliwości: w środku naprawdę płonął
ogień, i to całkiem spory. W oknach pojawiał się i znikał pomarańczowy blask.
W mroźnym zimowym powietrzu dało się wyraźnie wyczuć żar.
– Freddy, zaczekaj, nie…
Ale było już za późno. Piekielne zawodzenie nie cichło już ani na chwilę, a jego
przyjaciel z rozmachem kopał w stare drzwi.
– No, dalej, otwierać! – wołał Freddy, krztusząc się ze śmiechu. – Otwierać, na
wszystkie świętości!
Cofnął się o krok i kopnął jeszcze mocniej. Spękane drewniane skrzydło wreszcie
ustąpiło. Trzasnął wyrwany zamek i drzwi otworzyły się szeroko. Z wnętrza buchnęło
z rykiem gorące powietrze, a zaraz potem ku dwóm studentom skoczyły dziwaczne,
czarne, płonące istoty, wlokąc za sobą języki ognia.
Płonące stworzenie skoczyło ku twarzy Malcolma i głęboko wbiło w nią pazury.
Wrzask bólu odbił się echem od samotnego kopca na szczycie wzgórza, niesiony
lodowatym wiatrem.
4
BISTRO LA BODEGA, ZAMALEK, KAIR
Victor Sassoon siedział w ciemnym kącie ciemnego baru, zaciskając dłonie na
szklaneczce szkockiej z wodą – czwartej tego popołudnia i zapewne czterdziestej w ciągu
ostatnich czterech dni. Było to jego ostatnie popołudnie w Kairze. Whisky smakowała mu
niczym gorzkie zioła w seder – wiedział, że to smak porażki.
Mnich był martwy. Skarb z Sokar, jeżeli w ogóle istniał, już nigdy nie zostanie
odnaleziony. Gasła też ostatnia nadzieja, szanse na spotkanie z Albertem Hanną malały
bowiem z każdą chwilą.
Hanna był koptyjskim handlarzem starożytnymi pamiątkami. Słynął z tego, że jak nikt
inny potrafił zaspokajać pragnienia kustoszy wielkich muzeów i kolekcjonerów-
miliarderów z całego świata. Mumia konkubiny któregoś z Ramesydów? Ależ oczywiście.
Nieuszkodzony portret fajumski, prosto z czarnego błota w Antinoopolis? Nie ma
najmniejszego problemu.
Metody działania Alberta Hanny były niejasne i najprawdopodobniej nielegalne, ale
trudno było odmówić mu skuteczności. Znał każdą plotkę o każdym nowym odkryciu
dokonanym w każdym, nawet najdalszym, piaszczystym zakątku Egiptu. Jeżeli
ktokolwiek wiedział, czy prawda kryje się za najświeższą pogłoską – tą o Skarbie z Sokar,
która sprowadziła Sassoona na brudne ulice Kairu – to właśnie Hanna.
Problem polegał na tym, że trudno było go znaleźć. Nie odbierał telefonu, nie
odpowiadał na e-maile; podobnie jak wielu innych chrześcijańskich przedsiębiorców, po
niedawnych – i wciąż jeszcze trwających – rozruchach zamknął swoje biuro w centrum
stolicy.
I dlatego bistro La Bodega było ostatnią i, prawdę mówiąc, dość marną szansą
Sassoona. Wśród kairskich handlarzy zabytkami wielu było Koptów należących do klasy
średniej, podobnych do Hanny, i niemal wszyscy oni lubili się czasem dyskretnie napić.
Większość odwiedzała w tym celu Bodegę, między innymi dlatego, że używanie alkoholu
w innych miejscach było coraz bardziej niebezpieczne. Nie tak dawno islamiści
zdemolowali kilka barów w pobliżu dzielnicy koptyjskiej. Chrześcijanie, którzy w swoich
sklepach ośmielali się jeszcze sprzedawać piwo, coraz częściej bywali zmuszani do
zwinięcia interesu.
Sassoon dumał posępnie, wdychając aromat szkockiej. Wspominał czasy, kiedy
znacznie łatwiej było w tym mieście o dobry trunek. Pamiętał doskonałe niemieckie piwo
w hotelu Shepheard’s; raczył się nim z tym młodym i zdolnym amerykańskim
egiptologiem Ryanem Harperem.
Ciekaw był, jak się potoczyły losy Ryana. Zaraz jednak przyszło mu na myśl, że
ostatnio przybywa ludzi, o których nic już nie wie. Gdy człowiek minie siedemdziesiątkę,
pomyślał, przyjaciele padają jak muchy, jakby ich dopadła starotestamentowa egipska
plaga… Zaraz, która to była księga Biblii?
Był stary i coraz częściej pozwalał myślom dryfować w taki sposób. Umoczył usta, by
przynieść sobie pociechę gorzkim łykiem trunku, a potem podszedł do ciężkich
aksamitnych zasłon, by spojrzeć w dół na Zamalek.
Ulica, na którą patrzył, była od pewnego czasu parodią samej siebie. Ta część Kairu,
położona na wyspie na Nilu, została zbudowana na początku dwudziestego wieku. Miała
być ostoją elegancji w stylu europejskim, z bulwarami, zadbaną zielenią i zgrabnymi
kamienicami, a nawet z pałacem dla cesarzowej Eugenii, żony Napoleona III. Drzewa
jednak wykarczowano, w kamienicach powstały tanie sklepy, w mieszkaniach panował
nieludzki ścisk, a ruch uliczny, co oczywiste, nie ustawał ani na chwilę, przesycając
powietrze spalinami.
Brud i smród Kairu napełniały Sassoona odrazą. Czuł, że najwyższa pora poddać się
i wrócić do domu. Jego plan nie mógł się ziścić, był jedynie głupim, daremnym
marzeniem.
– Aż tutaj czuć dym z ośrodka telewizyjnego, n’est ce pas?
Sassoon odwrócił się gwałtownie. Aksamitna zasłona opadła i znieruchomiała.
Stał za nim lekko brzuchaty mężczyzna po czterdziestce, ubrany w doskonale skrojony
– acz nieco znoszony – garnitur od Savile Row i piękny – acz ciut wyblakły – mediolański
jedwabny krawat. Nosił wąsy i kozią bródkę.
Był to Albert Hanna.
Trudno było go z kimś pomylić; Sassoon doskonale znał jego twarz z licznych wizyt
na portalach internetowych poświęconych egiptologii. Bodaj pierwszy raz dopisało mu
szczęście. Opłaciła się nuda pięciodniowego cierpliwego oczekiwania. I to w ostatniej
chwili.
– Muzułmańscy studenci, w swym prostackim szale, palą dosłownie wszystko.
Możemy tylko dziękować Bogu, że Sfinks jest niepalny. – Mężczyzna westchnął
i przystawił sobie krzesło. – Wie pan, panie Sassoon, jak brzmi arabska nazwa Sfinksa?
Abu al-Hol. Ojciec Grozy. – Handlarz uśmiechnął się uprzejmie. – Tak, oczywiście, wiem,
kim pan jest. Cieszy się pan tu niemałą sławą.
Sassoon usiadł ciężko i odstawił szklaneczkę. Zdawał sobie sprawę, że wygląda na
pokonanego, ale w głębi duszy był zachwycony tym spotkaniem.
– Wiem też, panie Sassoon, że pan mnie szukał. Proszę wybaczyć, jeśli zwłoka
w nawiązaniu kontaktu wydała się panu nieuprzejmością z mojej strony; miałem pewne
kłopoty. Jeszcze trochę, a fundamentaliści nie pozwolą nam, Koptom, nie tylko pić, ale
i żyć. – Hanna zakręcił kieliszkiem koniaku. – Wie pan, że Egipt słynął niegdyś ze
świetnych win? Tutanchamon został pogrzebany z kilkoma dzbanami bardzo dobrego
białego wytrawnego. Lecz teraz, ach, où sont les vins d’antan? – Hanna pogładził swą
niewątpliwie farbowaną, czarną jak smoła bródkę, nim dodał: – Nie ma dla nas żadnej
nadziei. Żadnej nadziei dla pijaków. Dla Koptów. Ale i tak tu zostaniemy! W końcu to my
jesteśmy prawdziwymi spadkobiercami starożytnego Egiptu. A teraz proszę mi
powiedzieć, po co pan tu przyjechał. Dlaczego słynny angielsko-żydowski uczony
odwiedza Egipt w samym środku rewolucji, gdy plac Tahrir tonie w płomieniach?
I o czym chciał pan ze mną porozmawiać?
To była szansa, na którą liczył Victor.
– Skarb z Sokar – rzucił krótko.
Hanna spojrzał na niego ponuro i przez chwilę dumał w milczeniu.
– Dlaczego więc nie wspomniał pan o tym w e-mailach? Mogłem odpowiedzieć
znacznie wcześniej.
– Dlatego, że… – Victor umilkł. – Dlatego, że to delikatna sprawa. Wiem, że
obowiązują tu surowe regulacje prawne dotyczące obrotu zabytkowymi przedmiotami.
Jeżeli ten skarb istnieje, należy do państwa i narodu egipskiego.
– Chciał pan zatem zachować dyskrecję? Bardzo rozsądnie. – Hanna znowu uniósł
swój pękaty kieliszek i zakręcił koniakiem. – A zatem: Skarb z Sokar. Hmm. Plotki są
nader smakowite, czyż nie? Roztaczają oszałamiający aromat obietnicy. Tylko pomyśleć:
zbiór starożytnych dokumentów, przy których odkrycie z Nag Hammadi będzie jak… –
przymknął powieki, szukając odpowiednich słów – …jak tania kserokopia Harry’ego
Pottera i więźnia Azkabanu. Istotnie, gdyby Skarb z Sokar istniał, byłby bezcenny.
A gdyby jeszcze udało się panu dokonać przekładu, przyćmiłby pan własne spektakularne
sukcesy związane z opracowaniem rękopisów z Qumran. Nareszcie zasłużyłby pan na
pomnik na zalanym słońcem placu chwały; gołębie miałyby na co paskudzić.
Czyżby próbował go obrazić? A może tylko sprowokować? Sassoon miał to gdzieś.
– Nie szukam naukowej chwały, panie Hanna. Jeśli dobrze rozumiem, Skarb z Sokar
zawiera dowody, które zmienią nasze postrzeganie żydowskiej historii. A badanie
żydowskiej historii i teologii jest moim życiowym powołaniem. W związku z tym, jeśli
tylko istnieje jakaś głębsza prawda, chcę ją poznać, zanim…
– Zanim będzie za późno?
– Co pan wie, panie Hanna?
– Proszę mi mówić po imieniu. Jestem Albert, jak ten niemiecko-angielski książę.
Wiedział pan, że ponoć spółkował z królową Wiktorią po trzy, cztery razy dziennie?
Zdumiewające, że mimo to na zdjęciach wyglądała na wiecznie niezadowoloną.
– Proszę. Co panu wiadomo o Skarbie z Sokar?
Hanna uśmiechnął w zadumie.
– Najpierw proszę mi powiedzieć, co pan o nim wie.
Victor Sassoon dokończył whisky i powściągając zniecierpliwienie, przedstawił swoją
wersję dotychczasowych wydarzeń.
– Zaczęło się od brata Wasefa Qulty, który był znaną postacią w kręgach egiptologów
i badaczy Biblii. Od czasu do czasu korespondował między innymi z moim kolegą
z Londynu, profesorem związanym z kolekcją Flindersa Petriego.
– A tak, jedną z najlepszych. Muzeum Petriego to ścisła czołówka. Zawsze podobał mi
się ten ich uroczy fajansowy kot z Amarny. Sprzedałem kiedyś podobnego.
– W zeszłym miesiącu mój londyński przyjaciel odebrał dość poruszającą wiadomość
od Qulty. Wynikało z niej, że Kościół koptyjski jest w posiadaniu zdumiewającego
znaleziska, na które składają się teksty wczesnochrześcijańskie o wielkim znaczeniu,
odkryte niedawno w Środkowym Egipcie. Zdaniem Qulty dorównywały wartością
zwojom znad Morza Martwego i papirusom z Oksyrynchos, a może nawet były od nich
ważniejsze, ciekawsze. Mój przyjaciel wspomniał o tym znajomym i tak rozeszły się po
mieście plotki i spekulacje.
– Istotnie, rozeszły się. Dotarły nawet do mnie. Świętej pamięci Wasef Qulta wywołał
niezłą aferę.
– Tydzień później odezwał się ponownie. Powiadomił mojego kolegę, że Kościół
koptyjski zamierza utrzymać znalezisko w ukryciu i zakazuje mu dalszego
rozpowszechniania wiadomości o nim. Na tym korespondencja się urwała.
Hanna milczał.
– Uznałem – odezwał się po chwili Victor – że nie mam wyboru: muszę wybrać się do
Kairu i spotkać z Qultą osobiście. W zeszłym tygodniu odwiedziłem Konwent Jaskini
w Mukattamie.
– Pojechał pan sam do Mukattamu?
– Tak.
Hanna zaśmiał się. Kilku obcokrajowców – białych biznesmenów – spojrzało na niego
podejrzliwie.
– Proszę, proszę. Jak się panu udała przeprawa przez dzielnicę zebelinów, panie
Sassoon? Opędzał się pan od nich swoją laseczką?
– Słucham?
– Zebelini to kompletni wariaci. Najubożsi z naszych koptyjskich braci. Biją się, parzą
i mieszkają w tych swoich pałacach pełnych świń i śmieci. I ponoć jest tam coraz gorzej.
Szaleństwo się pogłębia, panoszą się choroby, także psychiczne, mnożą się samobójstwa.
I wszędzie nic tylko odpadki.
– Widziałem Qultę. Widziałem jego ciało. Wiem, że został zamordowany.
Hanna pogładził bródkę. Czekał cierpliwie jak kocur, który ani przez chwilę nie wątpi,
że zostanie nakarmiony.
– Czy wie pan, dlaczego musiał zginąć, panie Hanna? – spytał Victor. – Albercie?
Wiem, że masz świetne kontakty w koptyjskiej społeczności. Czy skarb został
skradziony? To dlatego zabito Qultę? Gazety milczą na ten temat, ale może doszło do
zabójstwa na tle rabunkowym?
Biali biznesmeni zarechotali, ubawieni grubiańskim dowcipem.
Hanna odezwał się po dłuższej chwili, nachylając się ku Victorowi.
– Ależ panie Sassoon, czy to wiadomo, że ten skarb w ogóle istnieje? I cóż ja mogę
o tym powiedzieć? Ja w ogóle ledwie mówię, tak mi zaschło w gardle. Jak na pustyni
w depresji Kattara. – Hanna spojrzał wymownie najpierw na swój pusty kieliszek, a potem
na Victora.
Przekaz był jasny. Sassoon zamówił dla swego towarzysza najdroższy koniak.
Hanna przyjął łaskawie trunek, powąchał, a potem skosztował i uśmiechnął się
z zadowoleniem. Po chwili rozejrzał się po pustawym barze.
– Niech Bóg błogosławi starą Bodegę. To jedna z ostatnich oaz cywilizacji w Kairze –
rzekł. – Wiedział pan, że brytyjski satanista Aleister Crowley właśnie tu doznał swego
sławetnego thelemicznego objawienia?
– Księga Prawa, rok 1904.
– Właśnie! Widzę, że nie bez powodu tak pana szanują w świecie nauki. Żona
Crowleya zobaczyła w muzeum w Bulak tak zwaną stelę objawienia, czyli stelę Ankh-af-
na-khonsu.
– Eksponat numer 666.
– Dostała amoku, on zaś wrócił do mieszkania, najprawdopodobniej właśnie w tym
budynku, i ponoć obcował z boską istotą, choć wcale nie jestem pewny, czy była to
teofania czy może skutek przedawkowania opium. Crowley bardzo lubił takie używki;
wiem o tym od mojego dziadka, który znał go osobiście. Lubił też ponoć oddawać się
analnie Nubijczykom. No, ale to akurat można powiedzieć o wielu.
– Nie mam wiele czasu, panie Hanna. Proszę mi powiedzieć, co pan wie o Qulcie
i o Skarbie z Sokar. Chętnie zapłacę; mam sporo pieniędzy.
Victor Sassoon najwyraźniej w końcu uderzył we właściwy ton. Nic nieznaczący
uśmiech zniknął wreszcie z twarzy Alberta Hanny.
– Pięć tysięcy dolarów i powiem panu wszystko, co wiem – powiedział Egipcjanin,
patrząc mu w oczy.
Sassoon nie zamierzał się targować. Suma była pokaźna, lecz on był stary i zmęczony;
za bardzo mu zależało i zbyt mocno podniecił się bliskością prawdy, by spierać się
o pieniądze, których przecież mu nie brakowało. Miał do dyspozycji oszczędności całego
życia.
OD AUTORA Powieść Skarb heretyków to fikcja literacka, ale czerpiąca inspirację z wielu autentycznych źródeł historycznych, archeologicznych i kulturowych. Księga Świętej Magii Abramelina Maga to piętnastowieczny traktat o zaklęciach i klątwach pióra żydowskiego kabalisty Abrahama z Wormacji. W bibliotekach europejskich zachowały się rozmaite wersje tego tekstu. W kręgach okultystycznych magia Abramelina uważana jest za najniebezpieczniejszy ze wszystkich rytuałów hermetycznych. Aleister Crowley (1875–1947) był brytyjskim poszukiwaczem przygód, alpinistą i narkomanem, a nade wszystko pasjonatem czarnej magii i przez pewien czas członkiem Hermetycznego Zakonu Złotego Brzasku, do którego należało wielu artystów, w tym irlandzki poeta i laureat Nagrody Nobla, W.B. Yeats. W 1924 roku uczeń Crowleya zmarł w jego domu w Cefalu na Sycylii – podobno po tym, jak Crowley nakarmił go krwią kota. Niewielkie miasto Achmim jest być może najstarszą z ludzkich siedzib w Egipcie. Uważane za kolebkę alchemii oraz jedno z miejsc narodzin gnostycyzmu i chrześcijaństwa koptyjskiego, cieszyło się w starożytności sławą siedliska najpotężniejszych egipskich magów. Mimo swej niezwykłej historii Achmim nigdy nie zostało dogłębnie zbadane przez archeologów.
PODZIĘKOWANIA Przygotowując się do pracy nad niniejszą powieścią, przeczytałem mnóstwo książek. Jestem więc winien wdzięczność ich autorom, a są wśród nich: Robert Sattin, Jan Assmann, Nicholas Reeves, Georg Dehn, Andrew Smith, Erik Hornung, D.M. Murdock, Burton J. Bogitsh, Thomas Cheng, Paul Newman, Lawrence Suttin, Claude Combes, Richard Wilkinson oraz Carl Zimmer. Dziękuję też Glenys Roberts za to, że mogłem wykorzystać jej znakomity esej o Crowleyu, a także spadkobiercom Johna Heath-Stubbsa za to, że pozwolili mi zacytować jego słowa dotyczące zachodniej części Penwith. W sposób szczególny jestem dłużnikiem Marvina Meyera i Richarda Smitha, za ich niesamowity tekst Ancient Christian Magic, Coptic Texts of Ritual Power. Dziękuję także mojej niestrudzonej agentce Eugenie Furniss oraz niezmiernie oczytanej, niezastąpionej redaktorce Jane Johnson. Przede wszystkim jednak pragnę wyrazić wdzięczność licznym mieszkańcom Egiptu – muzułmanom i chrześcijanom, Arabom i Nubijczykom – którzy pokazali mi wiele ciekawych zakątków tego fascynującego kraju. Byli niezrównanie gościnni za każdym razem, gdy przybywałem z wizytą – nawet wtedy, gdy Egiptem wstrząsały gwałtowne konflikty polityczne. Dziękuję Al-Tajebowi Hassanowi, który woził mnie do najodleglejszych zakątków Środkowego Egiptu. Wdzięczny jestem też Etharowi Shalaby’emu, który oprowadził mnie po kairskiej dzielnicy Mukattam, domu zebelinów. Pozostanę też wielkim dłużnikiem samych zebelinów, którzy pozwolili, bym wejrzał w ich życie. Powieść niniejszą dedykuję zakonnicom koptyjskiego klasztoru Świętego Tawadrosa powstałego w czwartym wieku opodal Doliny Królowych w Tebach Zachodnich.
„Wyprowadził nas Jahwe z Egiptu mocną ręką”. Księga Powtórzonego Prawa 26,8* * Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty z Biblii za: Biblia Tysiąclecia, Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Pallottinum, Poznań–Warszawa, 1971.
1 KAIR, EGIPT Taksówka zatrzymała się w Mieście Umarłych. Victor Sassoon wyjrzał przez zakurzone okno i poprawił okulary, przeklinając w duchu swój siedemdziesięciodwuletni wzrok. Po obu stronach gruntowej drogi prowadzącej przez środek cmentarza ujrzał monumentalną paradę mameluckich świątyń, pomalowanych na żółto mauzoleów i wielkich, białych grobowców Fatymidów. W pyle prastarej nekropolii gromada dzieciaków spędzała czas na sobie tylko znanych zabawach. Sassoon patrzył i widział coraz więcej: w ciemnych domostwach krzątały się kobiety o zasłoniętych twarzach. Prochy zmarłych unosiły się w powietrzu, a one gotowały kurze łapki i smażyły placki nad ogniem mieniącym się błękitem i oranżem nad paleniskami na węgiel drzewny. Silnik taksówki warkotał na jałowym biegu. Kobiety spoglądały na Sassoona zza nikabów, a on się zastanawiał, czy mieszkańcy Miasta Umarłych potrafią rozpoznać w nim Żyda. Angielskiego Żyda. Nachylił się i poklepał kierowcę po ramieniu. – Dlaczego stoimy? Cisza. – Dlaczego? – powtórzył. Taksówkarz wzruszył ramionami, ale nie odwrócił się. Zimowy kairski wiatr zakołysał fioletowymi koralikami subhy zawieszonej na lusterku wstecznym. Dzieciak w brudnej dżelabie – długiej arabskiej szacie noszonej głównie w krajach Afryki Północnej – zbliżył się do samochodu, uśmiechając się tak, jakby wiedział o czymś, o czym Victor nie miał pojęcia. – Dlaczego? Odpowiedz! – Victor podniósł głos, bliski paniki. Nie miał ochoty utknąć w samym środku cmentarza, pośród fellachów. Miasto Umarłych, jeden z najnędzniejszych slumsów Kairu, było miejscem nader niebezpiecznym. – Aiiii. – Taksówkarz spojrzał z ukosa w lusterko. – Afwan, khlass, ntar…
– Przestań! – warknął Victor. – Wiem, że znasz angielski! A potem, nie po raz pierwszy, sklął się w duchu za to, że tak słabo zna współczesny arabski, choć przecież władał tuzinami dawno wymarłych języków. Kierowca westchnął ciężko. – Ty z Anglii, tak? Inglizi? Victor skinął głową. – Widzę, że nie rozumiesz. – Szofer uśmiechnął się cierpliwie. – Wyjaśnię. Chcesz do Manszijat Naser? Do Mukattamu? – Tak, przecież wiesz. Do Mukattamu. – Aiwa. Mukkatam. Podmuchy wiatru przybierały na sile, w miarę jak zbliżał się zachód zimowego słońca. Victor zakaszlał i sięgnął po chustkę. Powietrze było pełne pyłu, którego tak nie znosił: prochów umarłych. Wytarł usta, zanim się odezwał. – Umówiliśmy się, że mnie tam zawieziesz. Taksówkarz pokręcił głową. – Rozglądaj się. Tu mieszka złodziej i handlarz narkotyki. Tu, na groby. – Zatem jedźmy już, proszę, jak najszybciej. – Nic nie rozumiesz. Nawet ludzie tutaj, nawet ludzie Miasta Umarłych nie chodzić do Mukattamu. – To mnie nie obchodzi. Powiedziałeś… – Nie. – Ale… – Ty iść. Spacer? Jeden albo dwa kilometry. Tamtędy. Kierowca wskazał na biegnącą nasypem szosę i typowy dla Kairu chaos pojazdów. Piętrzył się za nią potężny masyw skalny, szary i posępny w gasnącym świetle dnia. Victor wiedział, że u podnóża urwiska znajduje się opuszczony kamieniołom, dom najbiedniejszych z biednych, dom zebelinów. Przedmieście, które zamieszkiwali, Miasto Śmieciarzy, miało fatalną reputację – może nawet gorszą niż Miasto Umarłych. Dla Victora nie miało to jednak znaczenia. W głębi Mukattamu znajdowała się bowiem prastara świątynia chrześcijańska – Konwent Jaskini. W niej zaś rezydował stary kapłan, który mógł mu wyjaśnić, czy Skarb z Sokar naprawdę istnieje i czy można go odszyfrować. W tym momencie ów zbiór zabytkowych dokumentów znaczył dla Victora więcej niż jego własne, mające się ku końcowi życie. Dyskretne jeszcze, ale uporczywe plotki, które
krążyły wśród londyńskich egiptologów, były zbyt niepokojące, by mógł je zignorować. Koptowie odkryli w Środkowym Egipcie zbiór dokumentów po części spisanych po arabsku i francusku, a po części w najstarszym dialekcie koptyjskim. Arabskie i francuskie komentarze sugerują, że koptyjskie teksty źródłowe zawierają prawdziwie rewolucyjne treści: mogą odmienić całe nasze rozumienie religii. Plotki te, rzecz jasna, były niemal na pewno przesadzone. Jednak nawet odarte z przesady otwierały niezwykle kuszącą perspektywę, między innymi dlatego, że samo domniemane miejsce znalezienia skarbu – koptyjski Środkowy Egipt – znacznie całą rzecz uprawdopodabniało. Koptyjski Środkowy Egipt był bowiem jednym z historycznie najbogatszych, a zarazem najsłabiej zbadanych regionów Bliskiego Wschodu. Właśnie tam w 1945 roku dwaj wieśniacy wykopali stary gliniany dzban, zawierający, jak się okazało, słynne ewangelie gnostyckie – uważane za pisma heretyckie – których analiza radykalnie zmieniła poglądy uczonych na ewolucję chrześcijaństwa. O nowym odkryciu, o Skarbie z Sokar, mówiło się zaś, że jest „o wiele bardziej znaczący”. Victor czuł, że musi go zdobyć. To było jego powołanie, jego ostatnia misja, jego żydowskie przeznaczenie. Był w końcu jednym z bardzo niewielu naukowców, którzy potrafiliby przetłumaczyć starokoptyjski tekst źródłowy. Tymczasem jednak tkwił w zardzewiałej kairskiej taksówce, otoczony gromadą brudnych dzieciaków mieszkających w grobowcach. Kierowca znowu westchnął. I w końcu w głowie Victora zaświtała myśl – już wiedział, czego chce szofer: więcej pieniędzy. Bakszysz. Naturalnie! Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął portfel i podał taksówkarzowi plik nowiutkich banknotów. – Dwieście funtów egipskich. A teraz zawieź mnie do Mukattamu! Kierowca spojrzał na pieniądze tak, jakby budziły w nim głęboką odrazę, lecz w końcu chwycił je i wcisnął do kieszeni swej przepoconej nylonowej koszuli. Ruszyli. Jechali może dziesięć minut, mijając ossuaria pamiętające czasy Fatymidów, grobowce abbasydzkich arystokratów i otomańskie mauzolea zamienione na warsztaty samochodowe. Wreszcie skręcili gwałtownie i przyspieszyli, by włączyć się w agresywny nurt podobnie zdezelowanych taksówek pędzących szosą. I wtedy poczuli fetor. Fetor apokaliptycznego wręcz brudu i przeraźliwej biedy. Tak, to był Mukattam. Mieli przed sobą drogę wiodącą ku parodii bramy wzniesionej z cegieł z suszonego błota, starych opon oraz pogiętego żelastwa. Taksówka znowu się zatrzymała, a Victor odruchowo sięgnął po portfel. Tym razem jednak kierowca tylko machnął ręką, a gdy się odwrócił, na jego obliczu malował się
wyraz szczerego niepokoju. – La. To tu, mister. Manszijat Naser. – Ale… – Ja muzułmanin. Nie mogę tam wejść. Nie tam, gdzie… – Skinął głową w stronę bramy. – Nie tam, gdzie chrześcijanie. Ostatnie słowo taksówkarz wypowiedział z nieskończoną pogardą, jakby spluwał na szczura. Kolejna dyskusja nie miała sensu; Victor Sassoon pogodził się z losem. Chwycił laskę i z trudem wygramolił się z wozu, który natychmiast wycofał w chmurze pyłu i z dużą prędkością ruszył pod górę, w stronę prawdziwego Kairu, miasta muzułmanów. Victor spojrzał na bramę i krajobraz za nią. Nic chodzą tam nawet ludzie z Miasta Umarłych, powtórzył w myślach. Wspierając się na lasce, Victor w pośpiechu odmówił żydowską modlitwę. To była jego największa przygoda w całej karierze naukowej; zwieńczenie życia poświęconego na poszukiwanie prawdy o żydowskiej historii i wierze. To był moment, ku któremu zmierzało całe jego istnienie. Czuł się stary i chory, pozostało doprawdy niewiele czasu. Pomagając sobie laską, Victor Sassoon wkroczył do Miasta Śmieciarzy.
2 MIASTO ŚMIECIARZY, KAIR Widok, który ukazał się jego oczom, gdy tylko minął bramę, był zaiste niespodziewany: zobaczył dwie piękne i młode koptyjskie kobiety. Nie zasłaniały twarzy i miały na sobie zdobione haftem szaty; śmiały się, nie zważając na przeraźliwy smród i błoto, w którym grzęzły ich stopy. Kompletnie zignorowały jego pełne rezerwy spojrzenie – ot, jeszcze jeden zgarbiony staruszek. Victor westchnął stoicko i ruszył dalej. Plastikowa chrześcijańska ikona zawieszona nad drogą kołysała się w podmuchach chłodnego wiatru. Główna ulica wiodła między szpalerami ogromnych worków pełnych śmieci. Zdumione twarze bez wyrazu spoglądały ku Victorowi z ciemnych okien i otwartych drzwi. Z pewnością nie były to spojrzenia przyjazne, ale też niekoniecznie wrogie. Były wręcz rozpaczliwie letargiczne. Victor szedł dalej. Czytał o Konwencie Jaskini wystarczająco dużo, by wiedzieć, że musi go szukać gdzieś po drugiej stronie tej dzielnicy, u podnóża góry Mukattam, w której stromej ścianie wykuto liczne groty. Mógł tam dotrzeć w ciągu dziesięciu minut, pod warunkiem że nikt go nie zatrzyma. Próbując zapanować nad narastającym niepokojem, porządkował w myślach fakty. Wiedział, że zebelini to, całkiem dosłownie, „zbieracze śmieci”. Zaledwie pięćdziesiąt lat wcześniej zwano ich „zarraba”, „ludźmi świń”, bo właśnie tym się wtedy zajmowali: byli ubogimi świniopasami z regionu Asjut, położonego trzysta kilometrów na południe od Kairu. Innymi słowy, byli jednym z licznych plemion wywodzących się od starożytnych koptyjskich społeczności; od chrześcijan, którzy zamieszkiwali Bliski Wschód od drugiego wieku naszej ery, na długo przed przybyciem muzułmanów. Nikt nie wiedział, dlaczego zebelini zdecydowali się nagle na przeprowadzkę do Kairu. W Środkowym Egipcie niewątpliwie wiedli ubogi żywot; w pustynnym Asjut rzadko panował spokój, głównie za sprawą licznych islamistów, którzy w ostatnim półwieczu zyskiwali coraz większe wpływy i coraz bardziej wrogo odnosili się do chrześcijan. Ale skąd pomysł, by przenieść się właśnie tutaj? Victor Sassoon nie umiał sobie wyobrazić, by wiejskie życie na dalekiej prowincji mogło być gorsze niż to, czego zebelini doświadczali teraz w egipskiej stolicy.
Wkroczył na główną ulicę Miasta Śmieciarzy. Ponad dachami wysokich, lecz nader nędznych domostw piętrzyły się wapienne klify wyznaczające wschodnią granicę Kairu. Rozległe Miasto Umarłych i szerokie trasy przecinające stolicę Egiptu zostały daleko w tyle. Okolica wydawała się wyraźnie odcięta od reszty miasta. Zagłębienie terenu, które zawłaszczyli dla siebie zebelini, było w istocie ogromnym, od lat porzuconym kamieniołomem, którego wnętrze było praktycznie niewidoczne od strony centrum. Jakiś młodzieniec przebiegł przez ulicę i przystanął przed Victorem z bezczelnym uśmiechem godnym londyńskiego ulicznika. – Hej. Halo, pan? Turysta? Zrobić nam zdjęcie? Spieprzaj. Chłopak roześmiał się, drapiąc podbródek, i zniknął w ciemnym zaułku. Victor ruszył dalej. Był prawie na miejscu. Próbował zapanować nad odruchem rozglądania się na prawo i lewo, ale nie potrafił. To miejsce było zbyt niezwykłe, zbyt średniowieczne. Nie, gorzej niż średniowieczne. Grupki kobiet siedziały na cuchnących stertach odpadków we wnętrzach swych domów. Spędzały tak całe dnie, przeszukując śmieci zwożone oślimi zaprzęgami do Mukattamu przez mężczyzn. Szukały szmat, papieru, szkła i metalu; wszystkiego, co nadawało się do recyklingu. Na tym polegało życie zebelinów, ich codzienny trud; to była kwintesencja ich egzystencji: segregowali śmieci Kairu w Mieście Śmieciarzy, odzyskując z nich, co tylko się dało. Między zabudowaniami wałęsały się świnie i kozy. Wśród paczek z odpadami szpitalnymi bawiły się dzieci. Mała dziewczynka siedziała na jednym z worków, a po jej uśmiechniętej buźce pełzało stado much. Współczucie ścisnęło serce Victora. Chciał jakoś pomóc tym ludziom zamkniętym w klaustrofobicznym getcie, ale cóż mógł dla nich uczynić? Słyszał, że któraś z organizacji dobroczynnych wykazała się przed paroma laty sporą odwagą, otwierając tu szpital – głównie po to, by dotrzeć do zebelinów z choćby podstawowymi lekarstwami, bo w tak trudnym środowisku choroby i zranienia zdarzały się nieustannie. Niektórzy twierdzili jednak, że mieszkańcy tego piekła nie ufają współczesnej medycynie i odmawiają przyjęcia pomocy, zdając się na bardziej tradycyjną formę pocieszenia: religię. Wszak to Bóg sprawiał, że ich życie było znośne. Owszem, zebelini słynęli z wojowniczości, czasem podszytej przygnębieniem czy pijacką rozpaczą, ale jednocześnie znani byli z żarliwej wiary. Każdej soboty – w koptyjski szabat – wszystkie okoliczne kościoły pełne były wiernych. Nawet teraz Victor dostrzegł dwie kobiety, które przyklęknęły na rogu ulicy, by ucałować wielki złoty pierścień na palcu brodatego koptyjskiego kapłana. Ubrany na czarno z błogim uśmiechem spoglądał na purpurowiejące niebo, a one w pokorze tuliły twarze do jego biżuterii, niczym petentki mafijnego ojca chrzestnego. Ksiądz? Skoro jest ksiądz, to musi być i kościół. Muszę znaleźć Konwent Jaskini, powtórzył w duchu Victor.
Miał przed sobą rozwidlenie głównej ulicy, jeśli droga, którą kroczył, w ogóle zasługiwała na takie miano. Po lewej jakiś człowiek zarzynał świnię tuż nad rynsztokiem. Drugi szlak najwyraźniej prowadził prosto do dalekiej skalnej ściany. To na pewno tam, pomyślał Victor. I rzeczywiście, po chwili dostrzegł za chmurą pyłu zarys łukowatej klasztornej bramy. Był to zapewne jedyny wartościowy detal architektoniczny w promieniu wielu kilometrów. Podszedł do drewnianej budki ustawionej przy bramie. W środku siedział na stołku niedbale ogolony, ponury mężczyzna. Ściany wokół niego zdobiły krzykliwe portrety Matki Boskiej o komicznie wielkich oczach. Wyglądała jak focze szczenię. – Salamu – powiedział Victor, pochylając się ku otwartemu oknu kiosku. – Eee… Salamu alajkum… eee… – Mówię po angielsku. – Wycedził mężczyzna w średnim wieku. – Czego chce? Nie brzmiało to przyjaźnie. – Jestem naukowcem, przyjechałem z Londynu. Chciałbym się spotkać w klasztorze z bratem Wasefem Qultą. Strzegący bramy sprzedawca odpowiedział mu wyraźnie drwiącym spojrzeniem. – Wielu ludzi chciałoby się spotkać z bratem Qultą. Trzeba mieć pozwolenie. – Wysyłałem e-maile i telefonowałem, ale nie udało mi się uzyskać odpowiedzi koptyjskiego episkopatu. Proszę. Wystarczy mi kilka minut jego czasu. Naprawdę szmat drogi za mną. Mężczyzna wzruszył ramionami. – Nie. Victor spodziewał się takiej odpowiedzi i dlatego miał plan. – Może uda mi się to lepiej wyjaśnić: z radością ofiarowałbym bardzo szczodry datek na rzecz Konwentu. Może mógłbym powierzyć pieniądze panu? Tak, to właśnie był plan Victora: dać łapówkę, żeby dostać się do klasztoru; dać łapówkę, by rozwiązać wszelkie problemy. Sposób był prymitywny, lecz skuteczny w tak biednym kraju jak Egipt, a zwłaszcza w jednym z najbiedniejszych zakątków Kairu. A Victorowi nie brakowało pieniędzy. Strażnik bramy jednak nawet nie drgnął i dopiero gdy przybysz dyskretnie pokazał mu plik dolarów, gniew zmazał drwiący grymas na jego twarzy. – La! Nie! Wybuch złości był jednak krótki; przerwały go krzyki. Victor odwrócił się i ujrzał smukłego młodzieńca w białej szacie, zapewne nowicjusza miejscowego zgromadzenia, który zbiegał po kamiennych stopniach klasztoru, wrzeszcząc wniebogłosy. Victor nie rozumiał słów, ale ich sens był oczywisty: wydarzyło się coś strasznego. Czyżby jakaś zbrodnia?
Strażnik zdążył już wyskoczyć ze swej zapuszczonej budki i teraz biegł w stronę furty klasztoru, podobnie jak spora grupa ludzi ze wszystkich stron. Victor zaryzykował i dołączył do nich, wyciągając szyję, by dostrzec coś ponad ramionami przejętych Koptów. Co się stało? Tłum był już jednak zbyt gęsty. Victor całkiem bezczelnie użył laski, by wepchnąć się między gapiów. Był tuż-tuż i oto po chwili przekroczył próg. Jego oczy potrzebowały sekundy, by przystosować się do mroku panującego we wnętrzu. W ciemności stała już gromada ludzi; niektórzy z nich wskazywali palcami na kamienne schody w głębi holu. Victor zmartwiał, gdy wreszcie dostrzegł, na co patrzyli. Mężczyzna leżący na noszach był blady i sztywny. Pod rozerwaną szatą widać było białą pierś przebitą brutalnie na wysokości serca. Ciało spoczywało w upiornej kałuży krwi. Jelec sztyletu sterczącego spomiędzy żeber budziły jednoznaczne skojarzenia: wyglądało to tak, jakby mnich został zabity krucyfiksem. Victor natychmiast rozpoznał nieruchome oblicze ofiary: to był brat Wasef Qulta. Być może jedyny człowiek, który znał prawdę o Skarbie z Sokar. A teraz był martwy.
3 ZENNOR, KORNWALIA Rok dobiegł końca, skończyła się też impreza. Malcolm Harding szedł chwiejnym krokiem przez pobojowisko sylwestrowej zabawy. Rozmyślał o tym, jak zdumiewającą ilość trunków może wchłonąć dziesięcioosobowa ekipa w ciągu zaledwie siedmiu godzin. Flaszki po wódce brzęczały pod jego stopami; regimenty pustych puszek po piwie stały na baczność w kącie salonu. Jojo spała głębokim snem na kanapie, tuląc butelkę wina w delikatnych dłoniach. Powstrzymał się przed zajrzeniem pod jej minispódniczkę. Była taka piękna. Nawet teraz, z rozmazanym makijażem, leżąca na skórzanej sofie w dość wyzywającej pozie, wydawała mu się wręcz lirycznie urocza: perfekcyjna, jasnowłosa, dwudziestojednoletnia. O tak, uwielbiał Jojo. Odkąd tylko przybyli w wigilię Bożego Narodzenia do tego wielkiego, starego, lekko upiornego domu wciśniętego między potężne skały na dzikim zachodzie celtyckiej Kornwalii – położonej w dodatku na dzikim zachodzie Anglii – próbował jakoś się do niej zbliżyć, w możliwie najsubtelniejszy sposób, na jaki było go stać. Bez powodzenia. Może nie był dostatecznie subtelny? A może zbyt subtelny? Pomyślał, że spróbuje jeszcze raz, gdy powrócą na uniwersytet. Przerwa świąteczna dobiegała końca; był pierwszy stycznia, godzina – która właściwie? – trzecia nad ranem. Trzecia nad ranem! Malcolm usiadł na stole i pociągnął łyk piwa z butelki. Z głośników nadal płynął lament Amy Winehouse o tonach prochów, które kiedyś ją w końcu zabiją. Muzyka była tak głośna, że przeszkadzała pewnie nawet truposzom na przykościelnym cmentarzu w Zennor odległym o kilkaset metrów. Dokończywszy piwo, senny Malcolm pomyślał z niejakim trudem o tym, gdzie mogli zniknąć wszyscy pozostali. Rufus był pewnie w jednej z licznych sypialni z oszałamiającym widokiem na morze – spał z Ally, jak czynił to od wieczoru w drugi dzień świąt, kiedy osuszyli wspólnie flaszkę zacnego porto. Andrei położył się ze swoją dziewczyną zaraz po północy. Josh i Paul pewnie palili na górze albo dzielili się ścieżką – a może już dawno zasnęli, nie zrzuciwszy nawet ubrań.
Jojo przewróciła się w półśnie na drugi bok. Jej maleńka dżinsowa spódniczka podjechała jeszcze trochę wyżej. Malcolm zniósł to po męsku: opierając się pokusie, wstał i wyszedł z salonu. Przebrnął przez totalny chaos kuchni (czuł, że trzeba będzie zatrudnić do sprzątania parę dzieciaków z wioski) i otworzył drzwi do rozległego ogrodu, który otaczał stare, solidne mury Eagle’s Nest. Noc była chłodna. Ogród wydawał się zupełnie pusty. I nagle z mroku wychynęła ciemna postać. – Jezu! Freddy roześmiał się i jak gdyby nigdy nic rzucił na trawę zapalonego papierosa. Nie zadał sobie trudu, by go przydepnąć. – Wybacz, stary. Wystraszyłem cię? Malcolm czuł na poły wściekłość, na poły ulgę. – Owszem. Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz? Po co się czaisz w ciemności? – Polazłem w krzaki, żeby sobie rzygnąć, jak nakazuje noworoczna tradycja. – Freddy uśmiechnął się krzywo. – Ostatni skręt miał w sobie coś z seryjnego mordercy. Odżyłem na świeżym powietrzu. Przez chwilę marzli w milczeniu, spoglądając na dalekie fale. Malcolm przypomniał sobie, że dom należał kiedyś do artystów. Istotnie, pomyślał, takie położenie musiało działać inspirująco. – To co? Przyznaj się! Udało ci się zaliczyć Jojo? Malcolm westchnął. – Niezupełnie. – Dziesięć dni i nic, nawet całusa? To potencjalnie gorsze od holokaustu. – Możliwe. Ale przeżyję. – Malcolm znowu cieszył oczy niesamowitym pejzażem połaci granitowych skał i pól zalanych księżycowym blaskiem, ciągnących się aż po brzeg Atlantyku. – Nadal nie wiem, Freddy, po co tu siedzisz. Nie było cię chyba parę godzin, a zimno jak cholera. Freddy położył palec na ustach. – Jak mówiłem, chciałem trochę wytrzeźwieć i wtedy… – Wtedy co? Mimo półmroku Malcolm wyraźnie widział szelmowski uśmiech na twarzy Freddy’ego Saundersona. – I wtedy coś usłyszałem. – Hę? – Coś dziwnego. I wciąż to słyszę.
– To Amy Winehouse. Nieboszczka. – Nie, nie mówię o muzyce. To coś innego. – Ale… – O, znowu! Posłuchaj. Choć raz Freddy Saunderson nie żartował. Od strony wrzosowisk dobiegł dziki i niezwykle donośny krzyk. Nie, nie krzyk – cały chór opętańczych wrzasków, zniekształconych odległością, piskliwych, zmieszanych z wyciem nadmorskiego wiatru. Malcolm poczuł, że coś każe mu zrobić krok wstecz, fizycznie się wycofać. – Na miłość boską, co to jest? Dźwięk przycichł na chwilę, lecz zaraz powrócił. Daleki chór, infantylny i odrażający zarazem. Cóż, u diabła, mogło być jego źródłem? Dalekie głosy wreszcie umilkły, ale względna cisza, która teraz nastała, wydawała się tym bardziej przygnębiająca. W domu wciąż dudniła muzyka; w dole fale biły o skały. Poza tym – cisza. Malcolm poczuł, że trzeźwieje w ekspresowym tempie. Freddy wskazał kierunek. – Tam, w górze. Miał rację. Źródło dźwięku musiało znajdować się gdzieś za wrzosowiskami, w pobliżu wielkich granitowych kopców i zrujnowanych chat na stokach Zennor Hill. Spacerowali w tamtej okolicy poprzedniego dnia, nie zważając na deszcz i porywisty wiatr. Nawet za dnia szczyt wzgórza wydał im się nieprzyjaznym miejscem. Oczy Freddy’ego błysnęły w mroku. – Rozejrzymy się tam? – Co? Oszalałeś?! – Nie. A ty co, homoś jesteś? – Freddy parsknął śmiechem. – No chodź. Przeprowadzimy małe śledztwo. Będzie ubaw. Malcolm się zawahał, sparaliżowany lękiem. Doprawdy nie miał ochoty na „śledztwo” w sprawie nocnych hałasów, lecz z drugiej strony nie chciał wyjść na mięczaka przed Freddym; zawsze wystrzegał się jego okrutnych, raniących żartów. Wiedział, że jeśli nie okaże przynajmniej gotowości do działania, przy najbliższej okazji – choćby nudząc się w barze – Freddy przypomni sobie o tym i publicznie go upokorzy. Spróbował się uśmiechnąć. – Niech ci będzie. Zaraz się przekonamy, kto tu jest homosiem. – Doskonale. – Freddy zatarł dłonie. – Wróćmy tylko po kurtki i takie tam. Będzie jak w powieści Enid Blyton, tylko z dodatkiem rytualnego mordu. Wróciwszy do domu, zauważyli, że Jojo zniknęła. Może poszła do łóżka? Malcolm,
który troszczył się o nią przynajmniej w myślach, nawet się z tego cieszył. Wyłączyli muzykę, włożyli buty i kurtki, zabrali latarki. Ścieżka przecinająca stok Zennor Hill zaczynała się tuż za domem. Już za dnia wydawała się zdradliwa; teraz, w blasku księżyca, marsz pod górę był jeszcze większym wyzwaniem. Suche badyle chwytały ich za nogawki; niemal przy każdym kroku potykali się o kępy trawy. Przed sobą, na szczycie wzgórza, widzieli sylwetę tajemniczego kopca obramowaną bezlikiem gwiazd. Lecz przerażające krzyki zdążyły już ucichnąć. Przez pięć, może dziesięć minut wspinali się w ciszy wąskim szlakiem. Pejzaż wioski Zennor, połyskującej w dole sznurami bożonarodzeniowych lampek, wydawał im się teraz piękny i smutny zarazem. Malcolm się zastanawiał, czy aby się nie przesłyszeli. Może zmylił ich zajadły świst styczniowego wiatru gdzieś wysoko, między głazami? Nie brakowało tam przecież osobliwych formacji skalnych. I wtedy dźwięk rozległ się ponownie, a brzmiał jeszcze bardziej przerażająco; mroził wręcz myśli w głowie Malcolma. Cóż mogło być źródłem tak upiornego wycia, jeśli nie ktoś – lub coś – cierpiący niewyobrażalne męki? Freddy odwrócił się ku niemu. Jego twarz była ledwie widoczna w mroku. – Jestem prawie pewny, że głos dochodzi z tej zrujnowanej chaty. Z tej dużej, którą zwą Carn Cottage. Czy mi się zdaje, czy w środku się pali? Malcolm bardzo chciał wrócić do domu. Pomysł „śledztwa” był z gruntu głupi. Z drugiej jednak strony, wolał się nie narażać na szyderstwa Freddy’ego. Nie wiedział, co robić. Głos tymczasem ucichł i rozbrzmiał na nowo – tym razem był jak bliski oddech; mogli nieomalże poczuć go na twarzach. – Tam, patrz! – Freddy w podnieceniu skierował latarkę w mrok. – Dranie! Postacie. Jacyś ludzie szli – nie, uciekali w pośpiechu! – dróżką przecinającą szczyt w wzgórza. Malcolm próbował policzyć ciemne sylwetki, ale zbyt słabo je widział. Kim byli ci ludzie? Co tam robili? Freddy znowu się zaśmiał. – Myślisz, że to czciciele diabła? Jeszcze zamienią nas w traszki! Postacie były już poza zasięgiem wzroku; połknęła je ciemność. Czy spłoszyło je to upiorne wycie? Może ogień? A może przybycie Malcolma i Freddy’ego? Zdesperowany Malcolm w końcu uniósł rękę. – Posłuchaj… Wracajmy już. Zrobiło się niebezpiecznie. Odpuśćmy sobie tę zabawę. Zadzwońmy po gliny. Daremnie protestował. Freddy bez słowa przeskoczył nad niskim murkiem okalającym ogród i puścił się biegiem w stronę na wpół zburzonego domostwa. Malcolm podążył za
nim, ale znacznie mniej energicznym krokiem. Zbliżając się do chaty, Malcolm nie miał już wątpliwości: w środku naprawdę płonął ogień, i to całkiem spory. W oknach pojawiał się i znikał pomarańczowy blask. W mroźnym zimowym powietrzu dało się wyraźnie wyczuć żar. – Freddy, zaczekaj, nie… Ale było już za późno. Piekielne zawodzenie nie cichło już ani na chwilę, a jego przyjaciel z rozmachem kopał w stare drzwi. – No, dalej, otwierać! – wołał Freddy, krztusząc się ze śmiechu. – Otwierać, na wszystkie świętości! Cofnął się o krok i kopnął jeszcze mocniej. Spękane drewniane skrzydło wreszcie ustąpiło. Trzasnął wyrwany zamek i drzwi otworzyły się szeroko. Z wnętrza buchnęło z rykiem gorące powietrze, a zaraz potem ku dwóm studentom skoczyły dziwaczne, czarne, płonące istoty, wlokąc za sobą języki ognia. Płonące stworzenie skoczyło ku twarzy Malcolma i głęboko wbiło w nią pazury. Wrzask bólu odbił się echem od samotnego kopca na szczycie wzgórza, niesiony lodowatym wiatrem.
4 BISTRO LA BODEGA, ZAMALEK, KAIR Victor Sassoon siedział w ciemnym kącie ciemnego baru, zaciskając dłonie na szklaneczce szkockiej z wodą – czwartej tego popołudnia i zapewne czterdziestej w ciągu ostatnich czterech dni. Było to jego ostatnie popołudnie w Kairze. Whisky smakowała mu niczym gorzkie zioła w seder – wiedział, że to smak porażki. Mnich był martwy. Skarb z Sokar, jeżeli w ogóle istniał, już nigdy nie zostanie odnaleziony. Gasła też ostatnia nadzieja, szanse na spotkanie z Albertem Hanną malały bowiem z każdą chwilą. Hanna był koptyjskim handlarzem starożytnymi pamiątkami. Słynął z tego, że jak nikt inny potrafił zaspokajać pragnienia kustoszy wielkich muzeów i kolekcjonerów- miliarderów z całego świata. Mumia konkubiny któregoś z Ramesydów? Ależ oczywiście. Nieuszkodzony portret fajumski, prosto z czarnego błota w Antinoopolis? Nie ma najmniejszego problemu. Metody działania Alberta Hanny były niejasne i najprawdopodobniej nielegalne, ale trudno było odmówić mu skuteczności. Znał każdą plotkę o każdym nowym odkryciu dokonanym w każdym, nawet najdalszym, piaszczystym zakątku Egiptu. Jeżeli ktokolwiek wiedział, czy prawda kryje się za najświeższą pogłoską – tą o Skarbie z Sokar, która sprowadziła Sassoona na brudne ulice Kairu – to właśnie Hanna. Problem polegał na tym, że trudno było go znaleźć. Nie odbierał telefonu, nie odpowiadał na e-maile; podobnie jak wielu innych chrześcijańskich przedsiębiorców, po niedawnych – i wciąż jeszcze trwających – rozruchach zamknął swoje biuro w centrum stolicy. I dlatego bistro La Bodega było ostatnią i, prawdę mówiąc, dość marną szansą Sassoona. Wśród kairskich handlarzy zabytkami wielu było Koptów należących do klasy średniej, podobnych do Hanny, i niemal wszyscy oni lubili się czasem dyskretnie napić. Większość odwiedzała w tym celu Bodegę, między innymi dlatego, że używanie alkoholu w innych miejscach było coraz bardziej niebezpieczne. Nie tak dawno islamiści zdemolowali kilka barów w pobliżu dzielnicy koptyjskiej. Chrześcijanie, którzy w swoich sklepach ośmielali się jeszcze sprzedawać piwo, coraz częściej bywali zmuszani do zwinięcia interesu.
Sassoon dumał posępnie, wdychając aromat szkockiej. Wspominał czasy, kiedy znacznie łatwiej było w tym mieście o dobry trunek. Pamiętał doskonałe niemieckie piwo w hotelu Shepheard’s; raczył się nim z tym młodym i zdolnym amerykańskim egiptologiem Ryanem Harperem. Ciekaw był, jak się potoczyły losy Ryana. Zaraz jednak przyszło mu na myśl, że ostatnio przybywa ludzi, o których nic już nie wie. Gdy człowiek minie siedemdziesiątkę, pomyślał, przyjaciele padają jak muchy, jakby ich dopadła starotestamentowa egipska plaga… Zaraz, która to była księga Biblii? Był stary i coraz częściej pozwalał myślom dryfować w taki sposób. Umoczył usta, by przynieść sobie pociechę gorzkim łykiem trunku, a potem podszedł do ciężkich aksamitnych zasłon, by spojrzeć w dół na Zamalek. Ulica, na którą patrzył, była od pewnego czasu parodią samej siebie. Ta część Kairu, położona na wyspie na Nilu, została zbudowana na początku dwudziestego wieku. Miała być ostoją elegancji w stylu europejskim, z bulwarami, zadbaną zielenią i zgrabnymi kamienicami, a nawet z pałacem dla cesarzowej Eugenii, żony Napoleona III. Drzewa jednak wykarczowano, w kamienicach powstały tanie sklepy, w mieszkaniach panował nieludzki ścisk, a ruch uliczny, co oczywiste, nie ustawał ani na chwilę, przesycając powietrze spalinami. Brud i smród Kairu napełniały Sassoona odrazą. Czuł, że najwyższa pora poddać się i wrócić do domu. Jego plan nie mógł się ziścić, był jedynie głupim, daremnym marzeniem. – Aż tutaj czuć dym z ośrodka telewizyjnego, n’est ce pas? Sassoon odwrócił się gwałtownie. Aksamitna zasłona opadła i znieruchomiała. Stał za nim lekko brzuchaty mężczyzna po czterdziestce, ubrany w doskonale skrojony – acz nieco znoszony – garnitur od Savile Row i piękny – acz ciut wyblakły – mediolański jedwabny krawat. Nosił wąsy i kozią bródkę. Był to Albert Hanna. Trudno było go z kimś pomylić; Sassoon doskonale znał jego twarz z licznych wizyt na portalach internetowych poświęconych egiptologii. Bodaj pierwszy raz dopisało mu szczęście. Opłaciła się nuda pięciodniowego cierpliwego oczekiwania. I to w ostatniej chwili. – Muzułmańscy studenci, w swym prostackim szale, palą dosłownie wszystko. Możemy tylko dziękować Bogu, że Sfinks jest niepalny. – Mężczyzna westchnął i przystawił sobie krzesło. – Wie pan, panie Sassoon, jak brzmi arabska nazwa Sfinksa? Abu al-Hol. Ojciec Grozy. – Handlarz uśmiechnął się uprzejmie. – Tak, oczywiście, wiem, kim pan jest. Cieszy się pan tu niemałą sławą. Sassoon usiadł ciężko i odstawił szklaneczkę. Zdawał sobie sprawę, że wygląda na pokonanego, ale w głębi duszy był zachwycony tym spotkaniem. – Wiem też, panie Sassoon, że pan mnie szukał. Proszę wybaczyć, jeśli zwłoka
w nawiązaniu kontaktu wydała się panu nieuprzejmością z mojej strony; miałem pewne kłopoty. Jeszcze trochę, a fundamentaliści nie pozwolą nam, Koptom, nie tylko pić, ale i żyć. – Hanna zakręcił kieliszkiem koniaku. – Wie pan, że Egipt słynął niegdyś ze świetnych win? Tutanchamon został pogrzebany z kilkoma dzbanami bardzo dobrego białego wytrawnego. Lecz teraz, ach, où sont les vins d’antan? – Hanna pogładził swą niewątpliwie farbowaną, czarną jak smoła bródkę, nim dodał: – Nie ma dla nas żadnej nadziei. Żadnej nadziei dla pijaków. Dla Koptów. Ale i tak tu zostaniemy! W końcu to my jesteśmy prawdziwymi spadkobiercami starożytnego Egiptu. A teraz proszę mi powiedzieć, po co pan tu przyjechał. Dlaczego słynny angielsko-żydowski uczony odwiedza Egipt w samym środku rewolucji, gdy plac Tahrir tonie w płomieniach? I o czym chciał pan ze mną porozmawiać? To była szansa, na którą liczył Victor. – Skarb z Sokar – rzucił krótko. Hanna spojrzał na niego ponuro i przez chwilę dumał w milczeniu. – Dlaczego więc nie wspomniał pan o tym w e-mailach? Mogłem odpowiedzieć znacznie wcześniej. – Dlatego, że… – Victor umilkł. – Dlatego, że to delikatna sprawa. Wiem, że obowiązują tu surowe regulacje prawne dotyczące obrotu zabytkowymi przedmiotami. Jeżeli ten skarb istnieje, należy do państwa i narodu egipskiego. – Chciał pan zatem zachować dyskrecję? Bardzo rozsądnie. – Hanna znowu uniósł swój pękaty kieliszek i zakręcił koniakiem. – A zatem: Skarb z Sokar. Hmm. Plotki są nader smakowite, czyż nie? Roztaczają oszałamiający aromat obietnicy. Tylko pomyśleć: zbiór starożytnych dokumentów, przy których odkrycie z Nag Hammadi będzie jak… – przymknął powieki, szukając odpowiednich słów – …jak tania kserokopia Harry’ego Pottera i więźnia Azkabanu. Istotnie, gdyby Skarb z Sokar istniał, byłby bezcenny. A gdyby jeszcze udało się panu dokonać przekładu, przyćmiłby pan własne spektakularne sukcesy związane z opracowaniem rękopisów z Qumran. Nareszcie zasłużyłby pan na pomnik na zalanym słońcem placu chwały; gołębie miałyby na co paskudzić. Czyżby próbował go obrazić? A może tylko sprowokować? Sassoon miał to gdzieś. – Nie szukam naukowej chwały, panie Hanna. Jeśli dobrze rozumiem, Skarb z Sokar zawiera dowody, które zmienią nasze postrzeganie żydowskiej historii. A badanie żydowskiej historii i teologii jest moim życiowym powołaniem. W związku z tym, jeśli tylko istnieje jakaś głębsza prawda, chcę ją poznać, zanim… – Zanim będzie za późno? – Co pan wie, panie Hanna? – Proszę mi mówić po imieniu. Jestem Albert, jak ten niemiecko-angielski książę. Wiedział pan, że ponoć spółkował z królową Wiktorią po trzy, cztery razy dziennie? Zdumiewające, że mimo to na zdjęciach wyglądała na wiecznie niezadowoloną. – Proszę. Co panu wiadomo o Skarbie z Sokar?
Hanna uśmiechnął w zadumie. – Najpierw proszę mi powiedzieć, co pan o nim wie. Victor Sassoon dokończył whisky i powściągając zniecierpliwienie, przedstawił swoją wersję dotychczasowych wydarzeń. – Zaczęło się od brata Wasefa Qulty, który był znaną postacią w kręgach egiptologów i badaczy Biblii. Od czasu do czasu korespondował między innymi z moim kolegą z Londynu, profesorem związanym z kolekcją Flindersa Petriego. – A tak, jedną z najlepszych. Muzeum Petriego to ścisła czołówka. Zawsze podobał mi się ten ich uroczy fajansowy kot z Amarny. Sprzedałem kiedyś podobnego. – W zeszłym miesiącu mój londyński przyjaciel odebrał dość poruszającą wiadomość od Qulty. Wynikało z niej, że Kościół koptyjski jest w posiadaniu zdumiewającego znaleziska, na które składają się teksty wczesnochrześcijańskie o wielkim znaczeniu, odkryte niedawno w Środkowym Egipcie. Zdaniem Qulty dorównywały wartością zwojom znad Morza Martwego i papirusom z Oksyrynchos, a może nawet były od nich ważniejsze, ciekawsze. Mój przyjaciel wspomniał o tym znajomym i tak rozeszły się po mieście plotki i spekulacje. – Istotnie, rozeszły się. Dotarły nawet do mnie. Świętej pamięci Wasef Qulta wywołał niezłą aferę. – Tydzień później odezwał się ponownie. Powiadomił mojego kolegę, że Kościół koptyjski zamierza utrzymać znalezisko w ukryciu i zakazuje mu dalszego rozpowszechniania wiadomości o nim. Na tym korespondencja się urwała. Hanna milczał. – Uznałem – odezwał się po chwili Victor – że nie mam wyboru: muszę wybrać się do Kairu i spotkać z Qultą osobiście. W zeszłym tygodniu odwiedziłem Konwent Jaskini w Mukattamie. – Pojechał pan sam do Mukattamu? – Tak. Hanna zaśmiał się. Kilku obcokrajowców – białych biznesmenów – spojrzało na niego podejrzliwie. – Proszę, proszę. Jak się panu udała przeprawa przez dzielnicę zebelinów, panie Sassoon? Opędzał się pan od nich swoją laseczką? – Słucham? – Zebelini to kompletni wariaci. Najubożsi z naszych koptyjskich braci. Biją się, parzą i mieszkają w tych swoich pałacach pełnych świń i śmieci. I ponoć jest tam coraz gorzej. Szaleństwo się pogłębia, panoszą się choroby, także psychiczne, mnożą się samobójstwa. I wszędzie nic tylko odpadki. – Widziałem Qultę. Widziałem jego ciało. Wiem, że został zamordowany.
Hanna pogładził bródkę. Czekał cierpliwie jak kocur, który ani przez chwilę nie wątpi, że zostanie nakarmiony. – Czy wie pan, dlaczego musiał zginąć, panie Hanna? – spytał Victor. – Albercie? Wiem, że masz świetne kontakty w koptyjskiej społeczności. Czy skarb został skradziony? To dlatego zabito Qultę? Gazety milczą na ten temat, ale może doszło do zabójstwa na tle rabunkowym? Biali biznesmeni zarechotali, ubawieni grubiańskim dowcipem. Hanna odezwał się po dłuższej chwili, nachylając się ku Victorowi. – Ależ panie Sassoon, czy to wiadomo, że ten skarb w ogóle istnieje? I cóż ja mogę o tym powiedzieć? Ja w ogóle ledwie mówię, tak mi zaschło w gardle. Jak na pustyni w depresji Kattara. – Hanna spojrzał wymownie najpierw na swój pusty kieliszek, a potem na Victora. Przekaz był jasny. Sassoon zamówił dla swego towarzysza najdroższy koniak. Hanna przyjął łaskawie trunek, powąchał, a potem skosztował i uśmiechnął się z zadowoleniem. Po chwili rozejrzał się po pustawym barze. – Niech Bóg błogosławi starą Bodegę. To jedna z ostatnich oaz cywilizacji w Kairze – rzekł. – Wiedział pan, że brytyjski satanista Aleister Crowley właśnie tu doznał swego sławetnego thelemicznego objawienia? – Księga Prawa, rok 1904. – Właśnie! Widzę, że nie bez powodu tak pana szanują w świecie nauki. Żona Crowleya zobaczyła w muzeum w Bulak tak zwaną stelę objawienia, czyli stelę Ankh-af- na-khonsu. – Eksponat numer 666. – Dostała amoku, on zaś wrócił do mieszkania, najprawdopodobniej właśnie w tym budynku, i ponoć obcował z boską istotą, choć wcale nie jestem pewny, czy była to teofania czy może skutek przedawkowania opium. Crowley bardzo lubił takie używki; wiem o tym od mojego dziadka, który znał go osobiście. Lubił też ponoć oddawać się analnie Nubijczykom. No, ale to akurat można powiedzieć o wielu. – Nie mam wiele czasu, panie Hanna. Proszę mi powiedzieć, co pan wie o Qulcie i o Skarbie z Sokar. Chętnie zapłacę; mam sporo pieniędzy. Victor Sassoon najwyraźniej w końcu uderzył we właściwy ton. Nic nieznaczący uśmiech zniknął wreszcie z twarzy Alberta Hanny. – Pięć tysięcy dolarów i powiem panu wszystko, co wiem – powiedział Egipcjanin, patrząc mu w oczy. Sassoon nie zamierzał się targować. Suma była pokaźna, lecz on był stary i zmęczony; za bardzo mu zależało i zbyt mocno podniecił się bliskością prawdy, by spierać się o pieniądze, których przecież mu nie brakowało. Miał do dyspozycji oszczędności całego życia.